Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 08.07.2014 in all areas

  1. 7 points
    Witam wszystkich. Na forum jestem nowy i dodam że jestem laikiem w dziedzinie jednośladów. Od zawsze chciałem mieć jakiś fajny motorek jednak zawsze miałem jakąś blokadę. Jakiś miesiąc temu byłem u kumpla na warsztacie samochodowym i stała tam dr-ka650cm, i tak z wielkim lękiem za pozwoleniem kumpla wsiadłem na maszynkę i powoli delikatnie puściłem sprzęgło i powoli, ostrożnie do przodu :). Na moich ustach pokazał się wielki banan, - to było to co mi się podoba, tak samo jak latanie. zacząłem szperać po necie i rozpytywać się znajomych na temat moto, i tak spodobała mi się f-ka 650. szukałem po ogłoszeniach, oglądałem po aukcjach, i postanowiłem że w przyszłym roku kupię bmw f650gs, i tak 02-07-2014 byłem na wyjeździe ze znajomym (praca) ( jako pasażer), w tej miejscowości był do sprzedania motorek, myśle sobie - zadzwonie do gościa, podjadę, pogadam, nacieszę oko. I tak też zrobiłem, pojechałem, pogadałem z gościem i dałem mu do zrozumienia że na pewno nie kupię tej maszyny, mimo to koleś z fascynacją opowiadał mi nie o tym moto ale o całej tej pasji. Po ponad godzinie poszliśmy nacieszyć oko :), usiadłem na f650gs i......... zsiadłem, poleciałem do banku, umowa kupna i mam. stałem się w sekundzie najszczęśliwszym posiadaczem bmwwwwwwwwwwwwwwwwww. cdn..... za parę minut
  2. 7 points
    Pobiegłem do sklepu jeszcze tylko po kaski i dawaj na motor i 150 km do domu, gdy zostało mi 10 km, zadałem sobie pytanie,..., co ja powiem żonie?!?!?!?ona mnie zabije.......tu końcówka budowy domu a ja 9000 na motor od tak wydaje bez jej zgody. postanowiłem że postawię go u kumpla. i tak przez 2 dni wsiadałem codziennie po pracy na skuter sowa 50 :) i cheja do kumpla na podmiankę maszynek :) w piątek powiedziałem żonie że kumpel mi moto daje na pare dni, i tak postawiłem go pod domem, ale żonka nie była zadowolona. Wczoraj pośmigała ze mną jakieś 200 km. a wieczorem powiedziała......... "NO DOBRA.... KUP SOBIE" :)))))
  3. 2 points
    To raczej nie jest forum ogłoszeniowe, a skoro nie to na początek zapraszam do Przywitalni - bez tego ciężko tutaj się funkcjonuje ;)
  4. 2 points
    Podobno duży może więcej ale jak widać mały a sprytny też daje radę. Zdjęcia jak zwykle - słabiutkie ;-). Dawaj dalej.
  5. 2 points
    Oryginały znacznie staniały :-D
  6. 2 points
    Witaj.Ja też musiałem trochę pościemniać a i tak przez dwa tygodnie miałem żonę popsutą (obraz był,dźwięku nie było).Na szczęście ten sprzęt sam się naprawia .
  7. 2 points
    Hehe, dobre, jeszcze jeden sprawdzony patent to na kolegę z Anglii - musiał wyjechać a nie ma garażu więc zostawił na przechowanie - podobno można tak spokojnie mieć ze 3 motki do czasu pojawienia się pewnych podejrzeń :mrgreen: Tu uwaga, brak podejrzeń przy 5 motku powinien wzbudzić podejrzenia ;-)
  8. 2 points
    Super przywitanie! :beer: Mamy tu wielu najszczęśliwszych posiadaczy, hej :-D
  9. 2 points
    Kolejny odcinek niestety musi poczekać aż wrócimy do domu. Jutro w Montevideo wsiadamy na statek do Europy i czeka nas prawie miesiąc rejsu ... :drinkbeer:
  10. 2 points
    Po ostatniej wycieczce na Mazury motek musi trafić w ręce Szparaga, więc chciał nie chciał – muszę się przeprosić ze swoim osiołkiem XT 125 R na którym rok temu stawiałem pierwsze motocyklowe kroki... Trafia mi się wyjazd do Radomia, a ponieważ będę dysponował całymi 125-szalonuymi centymetrami sześciennymi, więc trasę planuję tak, by jechać ścieżkami i drogami polnymi… Gdzieś w lasach otwockich. Plan podróży jest prosty – jechać wzdłuż Wisły w stronę Kozienic pomiędzy wałami, a rzeką… Docieram do Pilicy. Po przekroczeniu Pilicy oddalam się trochę od Wisły i zagłębiem w lasy w rejonie Magnuszewa. Trochę polami, trochę lasami dojeżdżam powoli nad Wisłę w okolicę Ryczywołu. Jestem w dolinie Wisły, ale jeszcze ok. 2-3 km od samej rzeki. Siano zaczepione na płocie po lewej pokazuje co tu się dzieje jak jest przybór wód, musi być wtedy ciekawie… Pokonując kilka piaszczystych łach docieram do Wisły, no GS-em to ja bym tutaj nie dojechał. Cykam parę fotek i ruszam dalej. A dalej droga wiedzie na zachód wzdłuż Radomki, leśnymi ścieżkami i duktami. Pod wieczór, po 6-ciu godzinach turlania dojeżdżam do celu. Przejechałem 190 km, uff… Odkrywam radość z jazdy lekkim motocyklem, gdyby tak jeszcze tych koników było z 15 – 20 więcej…
  11. 1 point
    Chcieliśmy oderwać się na dłuższy czas od codziennego życia. Zrobić sobie przerwę od obowiązków. Pojechać na kilka miesięcy gdzieś daleko i prawie bez planu… No dobrze jakiś tam plan mieliśmy… Plan naszej podróży do Ameryki Południowej narodził się zaraz po powrocie z 2 miesięcznego wyjazdu do Azji wiosną 2012r. Najpierw myśleliśmy o Karaibach. Dokładnie chcieliśmy rozpocząć podróż od Kuby, a następnie poprzez Jamajkę, Haiti, Gwadelupę, Martynikę, Barbados, dotrzeć na Trynidad i Tobago. Jednak po rozeznaniu się w możliwościach przemieszczania się między wyspami i ich sporych kosztach zdecydowaliśmy, że wolimy jednak własny środek transportu i więcej jazdy na moto. :) Żeby za długo nie przynudzać napiszę tylko, że po jakichś 2 miesiącach myślenia, zdecydowaliśmy się na Argentynę, Chile i Boliwie. To dla wielu motocyklistów bardzo popularny kierunek. Chociaż daleki z punktu widzenia Europejczyka. I właśnie ta odległość była dla nas sporym wyzwaniem logistycznym. Na początku chcieliśmy polecieć do Buenos Aires i tam kupić jakieś motocykle produkowane w Brazylii. Ale okazało się że może to zająć sporo czasu, ponieważ przy rejestracji dla obcokrajowca wymagany jest czasowy meldunek, jakiś numer podatkowy itp. Tak więc postanowiliśmy wysłać motocykle z Polski. :-P Cena transportu lotniczego była niestety dla nas zaporowa. Tym bardziej, że mieliśmy dwa motocykle. Sporo taniej wychodziło wysłać je statkiem jako cargo. Jednak oprócz opłaty po „naszej” stronie, która była do przyjęcia, musieliśmy się liczyć z kosztami „wyjęcia” maszyn w porcie docelowym. A tu jak się okazało mogła nas czekać spora, niemiła niespodzianka. Opłaty wyssane z palca przez agentów po około 1000$ za jeden motocykl nie są rzadkością. :shock: Co robić w takiej sytuacji ? O rezygnacji lub zmianie kierunku wyjazdu nie myśleliśmy już. Została nam tylko jedna możliwość znaleziona na forach podróżniczych. Rejs statkiem przez Atlantyk. Nie zastanawialiśmy się długo i kupiliśmy bilet na statek Ro-Ro z Hamburga do Montevideo. Tym samym nasze planowane wcześniej minimum 3-4 miesiące podróży przedłużyło się o kolejny miesiąc rejsu przez Atlantyk. Początek rejsu planowany był na 29 listopada 2013r, więc zostało nam około 9 miesięcy na dopięcie przygotowań. Z jednej strony dużo, ale biorąc pod uwagę moją pracę za granicą miałem do dyspozycji właściwie tylko trochę ponad miesiąc na przygotowania techniczne. Wszystkie sprawy udało nam się pozałatwiać pozytywnie. Z obiecanym urlopem bezpłatnym w pracy musiałem się niestety pożegnać. Co zrobić, takie życie… Ale przygoda czekała i może to nawet lepiej, więcej możliwości… Trochę stresu przysporzyło nam śledzenie daty wypływu statku zaplanowanej na 3 grudnia, który przesunął się ostatecznie na 16 grudnia 2013r. :twisted: 10 grudzień 2013 - dzień pierwszy Chcieliśmy wystartować o 6.00. Nie udało się. 7.00 była już bardziej prawdopodobna, ale okazało się, że korki na obwodnicy Trójmiasta nie pozwoliły przybyć wcześniej naszym przyjaciołom, niż o 8.00. Jeszcze tylko tankowanie, zarówno samochodu jak i motocykli i niby wszystko ok, ale jednak nie. Przyczepka z motocyklami dostała małpiego rozumu i ma gdzieś zwarcie. Albo to brak masy. W każdym razie nie działały kierunkowskazy po jej podłączeniu. Na szczęście udało się znaleźć przyczynę i już o 9.00 jechaliśmy z prędkością światła w stronę Hamburga. Przymusowy przystanek w Koszalinie - musieliśmy odwiedzić pewien bank (piszę "pewien", żeby tu nie robić kryptoreklamy) i tuż przed granicą zatrzymaliśmy się na obiad. W knajpie pod wdzięczną nazwą Brodway zjedliśmy przyzwoity posiłek i już za parę minut przekroczyliśmy niepostrzeżenie granicę. Do Hamburga dotarliśmy około 21.00. Jednak jazda z przyczepką z naszym drogocennym ładunkiem nie należy do przyjemności i co chwila oglądaliśmy się za siebie, by w tylnej szybie sprawdzić, czy nasze motocykle jeszcze stoją, zatrzymywaliśmy się by skontrolować czy pasy się nie poluzowały, czy koła nie wypadły z zabezpieczeń i tak dalej. Dodatkową uciążliwością była mżawka i gęstniejąca mgła, która dawała się naszemu kierowcy we znaki. Jednym słowem - ciężki dzień. :drinkbeer: 11 grudzień 2013 – 15 grudzień 2013r Ogarnęliśmy się w kwestiach wypływu naszego statku. Agent z Hamburga potwierdził nam datę wypływu na 16, mamy jeszcze 5 spokojnych dni na zwiedzanie tego miasta. Pewnie później na statku też będzie spokojnie, ale na razie przynajmniej nie buja. Nie możemy już się doczekać dnia kiedy zapakujemy się na maszyny i zaczniemy naszą „właściwą”, motocyklową podróż. Wyekspediowaliśmy naszych przyjaciół, którzy przywieźli nas do tego pięknego miasta, z powrotem do Polski, a sami przeszliśmy się trochę po mieście, odwiedziliśmy park, jeden z najpiękniejszych w Hamburgu - Planten und Blumen - jesienna aura nie sprzyja zbytnio długiemu przebywaniu na dworze, ale nie jest źle. Po wczorajszych zakupach zrobionych przez naszych gospodarzy w polskim sklepie, gotujemy obiadek. W menu na dziś są pierogi. Ruskie i na słodko z twarogiem. Staramy się jak możemy, aby wyszły dobre i chociaż trochę przybliżyły smaki znane z Polski… Po południu jedziemy na miasto. Spacerujemy po Hamburgu. Sławek i Grażyna pokazują nam tunel pod rzeką Elbe. Specjalna winda zwozi auta i pieszych 21 m pod ziemię, a następnie przechodzimy tunelem na drugą stronę gdzie ponownie wjeżdżamy windą na górę. Później przejeżdżamy przez Hafencity. Leży ona pomiędzy Dzielnicą Spichlerzy i portem, bezpośrednio w sercu miasta, na dotychczasowym obszarze portu . To największy i najbardziej interesujący projekt rozbudowy miasta w Europie. Ogromne wieżowce, apartamentowce, biurowce. Do głównych atrakcji architektonicznych będzie pewnie wkrótce zaliczać się filharmonia "Elbphilharmonie", nowa hala koncertowa, która od wielu lat pochłania coraz większe i zaskakująco przekraczające budżet kwoty. Panorama nocnego, oświetlonego Miasta jest piękna. Hamburg wieczorową porą wygląda po prostu bajecznie. Przechodzimy spacerem koło ratusza miejskiego. Monumentalna budowla z 1897 roku zastąpiła wcześniejszy, który spłonął w 1842r. O tej porze roku gigantyczna choinka na placu przypomina o zbliżających się świętach i wprowadza miły nastrój. Lekko zmarznięci wracamy do domu. Wieczorem pijemy z Grażyną Glühwein. To rodzaj grzanego wina, które pije się litrami w czasie Adwentu. Jest to nieodłączny symbol czasu przed Bożym Narodzeniem. ;-) Jednego z wieczorów poszliśmy na St. Pauli. Dzielnica ta słynie z czerwonych okien, które jak wszyscy dorośli wiedzą, oznaczają dostępność do kobiet lekkich obyczajów. My oczywiście także chcieliśmy zobaczyć tą dzielnice. Główna ulica przypomina trochę okolicę Moulin Rouge w Paryżu. Mijamy wiele lokali dla dorosłych... Okna wystawowe kuszą przechodniów swoją zawartością. Pomimo stosunkowo wczesnej pory tłok jest spory. Idziemu pomiędzy licznymi grupkami wycieczek, które przyjeżdżają tu chłonąć atmosferę tej dzielnicy Byliśmy dziś oglądać terminal, gdzie mamy się zgłosić. Zbliża się godzina zero - nasz odpływ. Nasz statek - Grande Amburgo powoli zbliża się do Hamburga. Jeszcze chwileczkę, jeszcze momencik, a będzie zacumowany do nabrzeża. Cały dzień dziś mży. Sprawdziliśmy działanie motocykli. Odpalają, więc jest dobrze. Jak napiszę, że znowu pijemy Glühwein'a to będzie straszne, ale delikatnie, żeby na jutro być w formie, kiedy to o 9.00 rano wyjedziemy do portu. W każdym razie nie poprawiamy żadnym innym mocniejszym alkoholem. I zagryzamy kopytkami, bo ziemniaki z wczoraj zostały. :-D Wpłynął. Pojechaliśmy dziś do portu go zobaczyć. Jest! jest piękny. Wielki. Ma napis Grimaldi Lines i mniejszy - Grande Hamburgo a poniżej Palermo. Nie jest nawet tak zardzewiały, jak mówi Grażyna. Jego imponująca wielkość pozwala mieć nadzieję, że nie będzie fruwał tak na falach i nie będzie nas zmuszać do karmienia Neptuna… Niestety ciągle mży, jest mokro i wilgotno na zewnątrz. Mam nadzieję, że jutro spokojnie dojedziemy do portu. CDN...
  12. 1 point
    na żywo prezentuje się lepiej ;)
  13. 1 point
    ..., a z transportem czy może być bez ? ;)
  14. 1 point
    Cześć :) To się nazywa charyzma :D!
  15. 1 point
    Ooooooo, Jareczku! My nie piszemy że to akumulator, tylko żeby sprawdzić akumulator, ładowanie..... tak jak nas uczyłeś, zaczynamy od rzeczy najprostszych, a Ty od razu byś rozrusznik kupił :-D
  16. 1 point
    Ciąg dalszy... 14.02.2014- dzień sześćdziesiąty siódmy Śpimy do 8 w wygodnym łóżku. Ciepło. Piecyk grzeje. Nasz host musiał wyjść do pracy wcześnie rano, około 6. Lekko się wtedy przebudziliśmy. Czas na lekarstwo. Dziś nigdzie nie jedziemy. Zostaniemy w domu. Trzeba się trochę podleczyć. Nie ma co lekceważyć zdrowia. Jemy małe śniadanie z zapasów i zakupionego wczoraj wieczorem sera i bułek. Jaka to wygoda nie musieć odpalać rano maszynki turystycznej, żeby zagotować wodę. Człowieka nachodzą w takich chwilach różne refleksje. :cool: Idę do motocykli ocenić szkody po wczorajszej wywrotce. Normalnie szyba trzyma się na czterech śrubach. Teraz tylko na dwóch, w dodatku tylko z jednej strony. Trzeba coś wymyślić, aby nie odpadła całkiem. Pięciosekundowy klej załatwia sprawę. Co prawda nie udało się pozbierać wszystkich popękanych kawałków, ale całość na razie trzyma się mocno. Niezastąpiona szara taśma, którą podklejam całość od spodu, powinna wzmocnić sklejone miejsca. Wieczorem idziemy na pizzę… 15.02.2014- dzień sześćdziesiąty ósmy Mamy szczęście. Jesteśmy na Ziemi Ognistej w pełnym słońcu. Przynajmniej tak było i wczoraj i dzisiaj rano, kiedy wstaliśmy, by się pakować i jechać do Ushuaia. Ushuaia jest najdalej na południe położonym miastem na świecie. Wyjechaliśmy zatem rano, słońce piękne, spakowaliśmy się, zjedliśmy małe śniadanko i po 9.00 wyruszyliśmy. Ruta 3 biegnie przez około 20 kilometrów samym wybrzeżem, także widoki mamy piękne. :shock: Nasz lekki niepokój wzbudzają chmury zbierające się na południu, czyli kierunku w którym jedziemy. Nie wygląda to dobrze. No i stało się. Wjeżdżamy w chmury. Jest wilgotno, za chwilę zaczyna siąpić lekki deszczyk. Jedziemy. Droga prowadzi w malowniczym rejonie. Pewnie jak jest słońce, to musi być uroczo. Teraz jest troszeczkę mniej. Wjeżdżamy wyżej, zaczynają się góry. Roślinność zmieniła się diametralnie. Przede wszystkim zaczął się las. Dużo iglastych lasów, dużo traw, koniczyna pachnie oszałamiająco. Wjeżdżamy do Tolhuin. W języku rdzennych mieszkańców Ziemi Ognistej nazwa ta oznacza serce. Mijamy dwa jeziora. Jedno wielkie – Lago Fangano, drugie małe, Lago Escondido. Cały czas siąpi i jest słabo przyjemnie. Nagle, niespodziewanie, chmury jakby rozstępują się i widać po prostu błękit nieba. Powoli zjeżdżamy w dół, przeciera się i już widzimy piękne zielone góry, ośnieżone szczyty i słońce. Wreszcie. Widoki są fantastyczne. To nagroda za wszystkie tysiące kilometrów przejechanych dotychczas, aby dotrzeć tutaj. :-P Wjeżdżamy do Ushuaia. Położone jest ono u stóp gór, dookoła ośnieżone szczyty, a na południe Kanał Beagla. Miasto wygląda pięknie. Jakby schowane w naturalnej niszy pomiędzy dwoma żywiołami, górami i wodą. Obraz ten przykuwa nasz wzrok i długo nie daje o sobie zapomnieć. Nie zostajemy jednak teraz w mieście, tylko załatwiamy nocleg i jedziemy dalej. Chcemy wykorzystać pogodę, więc jedziemy do Parku Narodowego Tierra del Fuego. W dniu dzisiejszym osiągniemy najbardziej na południe wysunięty punkt naszej wyprawy. Niżej drogą lądową już się nie da. Za miastem kończy się asfalt i wjeżdżamy na szuter. Kilkunastokilometrowy odcinek prowadzi nas do bramy parku narodowego, a potem na ostatni 3079 km drogi numer 3. Jechaliśmy nią od samego Buenos Aires z niewielkimi przerwami. :twisted: KONIEC ŚWIATA… 16.02.2014 - 18.02.2014 Spędzamy trzy dni w Ushuaia. :drinkbeer: Wynajmujemy pokój z kuchnią gdzie możemy trochę pogotować. Pobyt w Ushuaia wykorzystujemy również na podleczenie się z anginy. Pogoda nam dopisuje i jak twierdzą wszyscy spotkani ludzie rzadko kiedy zdarza się tu taka wysoka temperatura. Czas wracać na północ. Do Rio Grande wracamy bez problemów, pomimo, że pogoda zaraz za Ushuaia pogarsza się. Pierwsze co robimy po zameldowaniu się u naszego Coucha w domu i rozpakowaniu bagaży, to szukamy mechanika. Luis Velazquez– to nowy przyjaciel naszych motocykli. Mechanik. Przyszedł też czas na wymianę oleju. Niestety musieliśmy dokupić 2 litry, bo 4 litry które mamy jeszcze z Polski to za mało. Ale dzięki wymianie oleju mamy teraz 4 litry więcej miejsca w jednej sakwie. :-P Zostawiamy maszyny i idziemy zwiedzić miasto. 19.02.2014 - dzień siedemdziesiąty drugi Rano wyruszyliśmy z Rio Grande. Wstaliśmy o 9.00 poszliśmy odebrać motocykle od mechanika. Droga z Rio Grande do granicy z Chille biegnie prawie cały czas nad morzem, a wiatr się wzmaga. Jakoś dojechaliśmy do granicy – w końcu to tylko 80 kilometrów. Szybka odprawa po argentyńskiej stronie i po 14 kilometrach na chilijskiej stronie. Na granicy argentyńskiej zjadamy roślinne zakupy. Wyrzucamy niestety jakieś ziemniaki i buraczki, które kupiliśmy do zupy, którą mieliśmy zamiar gotować, bo nie chcemy ryzykować mandatów za przemyt… ;-) Obie odprawy zajmują naprawdę nie więcej niż 30 minut w sumie. Drogą, która wije się niczym wstążka wzdłuż cieśniny Magellana, dojeżdżamy do Porvenir. Cali w kurzu i piachu, bo asfalt zaczął się dopiero w miasteczku, jedziemy do portu. Port jest oddalony około 5 kilometrów od miasta. Nikogo nie ma w terminalu, zamknięty na cztery spusty. Potwierdzamy informacje, którą wyczytaliśmy na zamkniętych drzwiach terminalu, że prom dopiero o 20.00. a jest 17.00. W sumie tragedii nie ma. Wolimy się przemieścić „na drugą stronę” cieśniny Magellana. Jutro następny prom jest dopiero o 19.00 (kursuje jeden dziennie), więc niewiele nam da zatrzymanie się dziś w Porvenir. Chcemy jechać na noc do Punta Arenas. Prom płynie 2,5 godziny. Wracamy do Porvenir. Jemy w miejskiej restauracji i o 18.30 wracamy do terminalu. Powoli ustawia się już kolejka samochodów. :idea: Kupujemy bilety. Miło się uśmiechamy, bo cena nas zaskoczyła. Czytaliśmy coś o 70 dolarach za osobę i motor, a tu wyszło 20 dolarów. Będziemy żyć! Nasz budżet dramatycznie nie ucierpiał. Wjeżdżamy na prom, widać, że będzie bujać, bo przypinają nasze motory pasami. My lokujemy się na miejscach dla pasażerów. Ludzi pełno. Dwie i pół godziny mijają powoli, aż wreszcie dojeżdżamy do Punta Arenas. Jest ciemno, trochę chłodno i padają nasze komunikatory. Ze zmęczenia. Cały dzień działały i już mają dosyć. Na szczęście znajdujemy mały hotel Bulnes jakieś 3 kilometry od portu. Otwiera nam babulinka i zaprasza. Hotel jest hmmm… delikatnie mówiąc babciny, ale okazuje się że pościel czysta, łóżko się nie rozlatuje, sprężysty materac, więc zostajemy. Trochę jeszcze negocjujemy cenę, bo jak zwykle zwala nas z nóg, przy takim „komforcie”. W końcu dajemy za wygraną. Parking jest, zamykamy i osłaniamy motocykle. O północy padamy na twarz. Nic nas już nie interesuje, tylko to, że trochę trudno uruchomić piecyk. Olewamy więc piecyk, przykrywamy się mocno i śpimy… :beer: CDN...
  17. 1 point
    Ciąg dalszy... 08.02.2014 – dzień sześćdziesiąty pierwszy Dziś wypoczywamy. Od jazdy motocyklem, bo poza tym ciężko pracujemy. Czyścimy łańcuchy – to przede wszystkim. Sprawdzamy, poprawiamy, polerujemy. Profilaktycznie, aby uniknąć kłopotów z brudnym paliwem czyszczę filterki paliwa. Wszystko po to, by spokojnie jechać dalej bez problemów. ;-) 09.02.2014 – dzień sześćdziesiąty drugi Pierwsza rada na dziś jest taka, żeby nie wierzyć pogodzie w Patagonii. Wczoraj po prostu był dzień piękny. Ciepło, gorąco, bezwietrznie. Około 2 w nocy, jak nie zacznie wiać. Wiało tak, że prawie odlecieliśmy razem z namiotem... :shock: Wyruszamy z Rada Tilly do Skamieniałego Lasu (Monumentro Boques Petrificados). To park utworzony w celu zachowania w Patagonii lasów poddanych procesom petryfikacji (czyli przemiany w kamień). Znajduje się na północny wschód, w prowincji Santa Cruz, w pobliżu miast Jaramillo i Fitz Roy. Mijamy zatem po drodze Caleta Olivia, wiatr trochę osłabł więc wykorzystujemy to i jedziemy co tchu. Dodatkowo w tym odcinku pomiędzy Caleta Olivia a Jaramillo, droga biegnie wzdłuż wybrzeża. Widoki są zatem piękne. Wreszcie jest to, o czym mówił nam Alejandro w Buenos Aires. Droga przestała być nudna, a stała się wręcz widowiskowa. Niestety. Tuż za Comodoro Rivadavia, przy zatoce San Jorge, znowu mocno zaczęło wiać. Takiego wiatru to jeszcze nie mieliśmy. Na odcinku około 80 km po lewej stronie mamy ocean, nie dalej jak 200m od drogi. Po prawej zaś otwartą przestrzeń. W tym miejscu nie ma żadnych wzgórz, które spowalniałyby siłę żywiołu. Motocykle tańczą na drodze, a my usiłujemy utrzymać kierunek jazdy. Wieje tak, że prawie głowy chce urwać. Wreszcie skończył się ten męczący odcinek i wjechaliśmy w bardziej zróżnicowany teren i siła wiatru osłabła… chociaż niewiele. Wjeżdżamy do parku skamieniałych drzew. Aby zrozumieć, jak powstały drzewa z kamienia, trzeba by się cofnąć miliony lat wstecz. Był czas, kiedy klimat w tym rejonie był umiarkowany. Nie było jeszcze gór zwanych dzisiaj Andami, więc wilgotne wiatry z Oceanu Spokojnego mogły spokojnie wiać bez przeszkód. Sprzyjało to rozwojowi lasów iglastych. Jakieś 150 milionów lat temu doszło do zmiany: zaczęły wiać silne wiatry, a aktywność wulkaniczna zintensyfikowała się. Popiół wulkaniczny zaczął osiadać na drzewach a krzemowy deszcz przeniknął do tkanek roślinnych i zastąpił wszystko w środku. I od tamtej pory nic nie jest takie same. Region stał się, czym jest dzisiaj: suchym, wietrznym i niemal pustynnym miejscem. Wracamy na przydomowy camping. Swoje lata świetności chyba ma za sobą, trochę dziwne miejsce. Akurat na kręcenie horrorów. Jesteśmy tu sami i jeden gospodarz. A, i dwa psy i jeden kot, który się łasi okrutnie. Jedną noc tutaj damy radę. :drinkbeer: 10.02.2014 – dzień sześćdziesiąty trzeci Rano budzi nas szczekający pies i gorące słońce. Cała noc w zasadzie minęła bezwietrznie, po raz pierwszy od długiego czasu. Dalej jesteśmy sami, dookoła równina, niewielkie góry. Pakujemy się w miarę sprawnie, chociaż jest bardzo gorąco. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy dalej. Sami nie wiemy ile dziś przejedziemy, jakoś tak zaplanowaliśmy sobie zwolnić tempo, albo gdzieś na dwa dni się zatrzymać. Jedziemy z naszego dzisiejszego campingu do Ruty 3 (głównej drogi) jakieś 30 kilometrów. Z powrotem po szutrze jedzie się szybciej niż wczoraj. Nie wiadomo czemu… :-D Dojeżdżamy do drogi, potem już tylko 70 kilometrów i już jesteśmy w Tres Cerros. Tankujemy. Nie jest to chyba raczej wioska, tylko stacja i hotel nawet żadnego domu nie ma. A przecież do następnego miasta jest około 100 km w jedną i drugą stronę. No nic, jedziemy do Puerto San Julian. Mamy zamiar się tam dziś zatrzymać na noc. Jakieś 80 kilometrów przed tym miastem pogoda zmienia się diametralnie. Robi się chłodno. Więc się zatrzymujemy i ubieramy membrany do kurtek. Potem znowu robi się jeszcze zimniej. Ponownie zatrzymujemy się i ubieram membrany przeciwwiatrowe do spodni. Lepiej. Ale za kolejne 50 kilometrów znowu przystanek, ubieram cieplejsze ciuchy pod kurtkę i wyciągamy pierwszy raz w Ameryce Południowej rękawice podgrzewane. Trochę z tym zachodu, by wszystkie kable poprzekładać i przygotować do włożenia, ale już po 15 minutach, gdy zaczynamy jechać, przyjemne ciepło spływa na dłonie i rozgrzewa. Noo.. tak to można jechać i podziwiać widoki. A widoki są piękne. Patagonia w całej rozciągłości. Ale już nie tylko płaska, jest dużo wzniesień, gór i pagórków. Dojeżdżamy do Puerto San Julian. Miasto wygląda jak wymarłe. Położone jest bardzo ładnie, nad zatoką, stanowi też miejsce podziwiania wielorybów i pingwinów. Dziś jednak nic z tego. Znajdujemy kamping, ale jednak jego położenie i pogoda dzisiaj, nie zachęcają do stawiania namiotu i pozostawania na noc. Podejmujemy szybką decyzję – jemy i jedziemy do Piedra Buena. Kolejne 120 kilometrów mija jak z bicza strzelił. Dziś jest pierwszy dzień od czasu gdy jechaliśmy do Tres Arroyes, kiedy nie wieje podczas jazdy. Comendante Luis Piedra Buena to miato położone u ujścia rzeki Santa Cruz. Wjeżdża się z góry i od razu widać miasto jak na dłoni, które wychyla się zza wzgórza. Miasto jest niewielkie, niska zabudowa dominuje wszędzie. Jest bardzo czysto, ładnie, zadbanie. Znajdujemy kilka hoteli, na jeden się decydujemy i zostajemy na noc. Właściciel oddaje nam do dyspozycji swój garaz na zapleczu hotelu. :-P Wstawiamy nasze motocykle i nie musimy zdejmować wszystkich sakiew i bagaży na noc. Wypoczywamy. Co będzie jutro – zobaczymy. Chcielibyśmy dojechać do Rio Gallegos, bo raczej nie ma na co czekać. 11.02.2014 – dzień sześćdziesiąty czwarty Wczorajsza decyzja o spędzeniu nocy w hotelu zamiast na kempingu była strzałem w dziesiątkę. Po raz pierwszy od wielu dni mogliśmy wyspać się w normalnych łóżkach. Nie trzeba było chodzić pod prysznic nigdzie daleko i kąpać się wspólnie z innymi… No i wszechobecny piasek został za drzwiami hotelu. Rano nie musieliśmy wytrzepywać go z sakiew i worków na nasze rzeczy. Śniadanie wliczone w cenę noclegu było skromne, ale zawsze cos nam się udało przegryźć popijając kawą. Niestety Internet który miał być dostępny w hotelu nie działał. Za tą niedogodność udało się urwać mały upust z ceny za nocleg. Rano w recepcji spotykamy hiszpańskich motocyklistów. Dwóch panów około 50 na BMW 1200 GS. Ruszyli z Santiago w Chille kilkanaście dni temu, a teraz wracali na północ w kierunku Boliwii. Maja około 5 tygodni na swoja podroż. Wymieniamy się uwagami dotyczącymi jakości dróg na naszych trasach. Fajne są takie spotkania w drodze. Wystawiamy nasze motocykle z garażu, gdzie bezpiecznie spędziły noc. Jedziemy na stacje zatankować paliwo. I tu jakoś tak zapominamy zapytać jak daleko jest najbliższa stacja benzynowa. Mamy tylko jedną 5 litrową bańkę z paliwem w zapasie. Ten błąd w Patagonii może skończyć się przymusowym postojem na drodze z powodu braku paliwa. Tym razem jak się okaże później mamy trochę szczęścia. Dzieląc się jedną bańka na połowę udaje nam się dojechać do Rio Gallegos na styk. Odcinek pomiędzy naszym noclegiem, a Rio Gallegos to około 230 km. Na tej przestrzeni widzieliśmy tylko jedną opuszczoną i zamkniętą na cztery spusty restaurację. Zapytani przez nas kierowcy potwierdzili, że stacji z paliwem brak. A najbliższa jest w Rio Gallegos. :idea: Wiatr ponownie nie pomagał nam w jeździe. Jakoś tak mam wrażenie, że cały czas wieje nam z boku, albo w twarz od początku podróży. Podmuchy są silne i czasem bardzo silne. Zużycie paliwa wzrasta. Czas na rezerwę nadchodzi już po 180 km. To dosyć szybko. Normalnie udaje się przejechać sporo ponad 200 km. Dziś częściej niż w ostatnich dniach widzimy na poboczach stadka Guanako. Czasem stoją na środku drogi, a kiedy się zbliżamy uciekają w Pampę. Kilkakrotnie widzimy chyba potrącone, leżące martwe zwierzęta na poboczu. Czasem jest to struś nandu, czasem guanako (to ta lama argentyńska). Kilkadziesiąt kilometrów przed Rio Gallegos teren zmienia się. Z rozległego płaskowyżu zjeżdżamy w dół. Przed nami otwiera się przepiękna panorama. Wraz ze zmianą terenu uzyskujemy też osłonę przed wiatrem. Teraz dopiero możemy odpocząć od jego naporu. Sam dojazd do miasta był już czystą przyjemnością. Tankujemy paliwo do pełna. Dojechaliśmy już tu na oparach. Robimy rundkę po mieście w poszukiwaniu noclegu. Dziś również decydujemy się poszukać hotelu zamiast kempingu… czyżby wygoda nam wchodziła w krew… Po odwiedzeniu kilku znajdujemy wreszcie taki jaki nam pasuje. Właściwie w samym centrum, z zamykanym na noc parkingiem. Hotel Covadonga ma już 85 lat, jest parterowym budynkiem mającym chyba 18 pokoi. Na ścianach recepcji wiszą zdjęcia z początków jego historii. Fajny klimat lat, chyba 40 – 50. Zostajemy. Rio Gallegos leży 2636 km od Buenos Aires. To największe miasto w prowincji Santa Cruz, ma 98 tysięcy mieszkańców. Miasto powstało w latach 20 ubiegłego wieku, kiedy to rząd Argentyny chciał zaludnić te tereny. Rejony Rio Gallegos są znane z owczych farm. W większości są to ludzie bardzo podobni do indian, którzy zamieszkiwali te tereny. Ciemna karnacja, Czarne, proste włosy i ciemno brązowe oczy. Nie ma tu za dużo emigrantów z Europy. Idziemy na miasto cos zjeść i rozejrzeć się. Najwyższy budynek jaki widzimy ma chyba 3 piętra. Reszta to przeważnie parterowe budowle, czasem dwu piętrowe. Ma to swój urok. Mamy wrażenie jakbyśmy dziwnym trafem cofnęli się w czasie, tylko nowe samochody tu nie pasują… Jutro zastanowimy się co dalej… 12.02.2014 – dzień sześćdziesiąty piąty Wstajemy rano. Kaloryfery gorące, prawie… jak w domu. Na śniadanie dostajemy kawę po dwa rogaliki (medialunas) i dżem. Czyli typowy pierwszy posiłek Argentyńczyka. Postanawiamy zostać tu jeszcze jeden dzień. Trochę się wylegujemy jeszcze w łóżkach potem przeglądając pocztę, prognozy pogody na najbliższe dni i rozmawiamy na Skype. Robimy pieszą rundkę po mieście, żeby obejrzeć ciekawsze miejsca i poszukać poczty. Musimy przecież wysłać kartki do Polski. 13.02.2014- dzień sześćdziesiąty szósty Dzisiaj wielki dzień. Robimy atak na ziemię ognistą. Przynajmniej taki jest plan. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że przecież dzisiaj trzynastego… :shock: Może nie piątek, ale nie jest dobrze. Problemy zaczęły się już od samego rana. Po pierwsze wczorajsze drobne przewianie zamieniło się w dosyć mocne zapalenie gardła. Idziemy do apteki po pomoc. Kolejny problem, to cieknące paliwo z jednej F-ki. Przelewa się przez komorę pływakową po odkręceniu kranika. Decydujemy, że jedziemy do warsztatu, tu nie ma warunków i ochoty też jakoś dziś brak na grzebanie w motku… Ale niespodzianek na dziś jeszcze nie koniec. :-o Akumulator w drugim motku wysiada przy pierwszej próbie odpalenia go. Ledwo zamiauczał i tyle było z niego pożytku. Wyciągamy kable i walczymy dalej. Podjeżdżamy do mechanika. No jego kastellano nie jest bueno. Coś mówi, kompletnie nie rozumiemy, ale summa summarum wnioskujemy, że dla niego to nie jest problem. No niby tak. Trzeba pamiętać, że motocykl ma kranik, więc za każdym razem na postoju, nawet krótkim, trzeba go zakręcać, by paliwo znowu nie ciekło. Tyle to sami wiemy bez jego pomocy. :-P Podejmujemy decyzje. Jedziemy. Szkoda nam pogody, bo prognoza mówi, że przez najbliższe 3, 4 dni ma być bezwietrznie (o ile to możliwe na Ziemi Ognistej i w Patagonii). Możemy spróbować wykorzystać pogodę, dojechać do Ushuaia i prawie bez wiatru wrócić. Wyjeżdżamy zatem. Pakujemy się szybko, mocujemy worki z powrotem do motocykli i ruszamy. Ale kilka kilometrów za miastem gigantyczny korek. Co się dzieje? Okazało się że to pikieta. Zablokowana droga, nie puszczają nikogo. Nikogo z wyjątkiem dwóch polskich motocyklistów. I to jest przewaga motocykla nad samochodem. Po prostu mijamy powoli sznur aut, stojących w korku i dojeżdżamy do zablokowanej starymi oponami drogi, trochę slalomem wymijamy gumy i jedziemy do przodu, podnosząc jeszcze rękę w pozdrowieniu do pikietujących. Ufff, mamy cały pas dla siebie, nic przed nami, nic za nami. Po 70 km dojeżdżamy do granicy. Argentyńska i chilijska odprawa jest w jednym budynku. Przechodzimy przez 5 kroków – odprawa argentyńska osobista, odprawa motocykli argentyńska, to samo tylko chilijskie i ostatnie, na deser SAG, czyli kontrola sanitarna chilijska. Nie wolno do Chile wwozić jedzenia. Oczywiście wiedzieliśmy o tym, ale mamy i pieczywo i masło i ser i parę ciastek. Kiedy załatwiamy już wszystkie formalności papierowe, na zewnątrz czekała na nas pani z kontroli sanitarnej. Kazała otworzyć jedną sakwę (ropa?- pyta, a ja kiwam głową, tak, tak, sama odzież). Druga sakwa. Haramientos, czyli narzędzia. I newralgiczny punkt. Pani każe otworzyć kufer. No to leżymy, sobie myślę. Ale nie. Spojrzała, pokiwała głową, machnęła ręką i pozwoliła jechać. No to witamy w Chile. :beer: Przejechaliśmy granicę i ładnych 50 kilometrów jechaliśmy do promu kawałek za Punta Delgada. Mamy duże szczęście. Prawie nie wieje, jest słonecznie i prawie ciepło (ale nie dla tych, którzy są chorzy). Dojeżdżamy do przeprawy promowej. Nadchodzi wiekopomna chwila. Jeszcze chwila, jeszcze momencik. Prom nie jest duży, panowie w pomarańczowych kamizelkach kierują ruchem, machają, wpuszczają na prom. Wieje. I troszeczkę buja. Panowie mówią, że nie buja. Wierzę im. Przecież mają większe doświadczenie. Wyobrażam sobie co się tu dzieje, kiedy naprawdę jest wiatr. Prom płynie 20 minut. Płacimy za tą przyjemność 90 peso od motocykla i wjeżdżamy na Ziemię Ognistą. To jesteśmy. Tierra del Fuego zdobyta. Tak możemy już napisać. Pożyczę sobie i strawestuję sformułowanie Ryśka – Ziemia Ognista to już nie jest puste słowo dla nas. Jakieś 25 kilometrów jedziemy jeszcze po asfalcie. Dojeżdżamy do najbliższego miasteczka - Cerro Sombrero. Tankujemy piekielnie drogie paliwo, prawie 1,8 dolara za litr. Tankujemy mniej, nie do pełna, bo miły pan na stacji informuje nas, że najbliższa stacja jest zaraz po przekroczeniu granicy chilijsko argentyńskiej. Trzynasty niby troszkę się wyszczęśliwił, bo jak się okazało, 10 minut po zatankowaniu na stacji była 2 godzinna przerwa. Zdążyliśmy rzutem na taśmę. Krótka przerwa na jedzenie. Rozkładamy się na trawie, prostujemy zmęczone kości, wyciągamy przemycone jedzenie z kufra i jemy. Gardło boli coraz bardziej. :twisted: Krajobrazy są po prostu PIĘKNE. Pomieszanie Bieszczad z preriami, z obrazkami z Windows 98 (ta trawa jest podkolorowana). Dużo baranów, gdzie niegdzie stada guanacu, trochę krów. Jedziemy ocienioną doliną, wokół wzgórza, które osłaniają nas od wiatru. Ten sielski obrazek ciągnie się przez prawie 100 kilometrów. W końcu dojeżdżamy do San Sebastian. Tam robimy odprawę chilijską i po 14 kilometrach dojeżdżamy do Granicy argentyńskiej. Tam znowu formalności, ale w miarę szybko. Po przekroczeniu granicy tankujemy do pełna. Już mamy wielką ochotę nie jechać dalej i zatrzymać się w hotelu na granicy (i pewnie trzeba było tak zrobić). Ale w Rio Grande, do którego zdążamy, mamy nocleg u Couchsurfera, więc trochę warto, byśmy tam dojechali. 80 kilometrów jakoś mija i wjeżdżamy do miasta. Rio Grande ma ponad 180 tysięcy. To największe miasto na Ziemi Ognistej. Jest tu dosyć rozbudowany przemysł, szczególnie elektroniczny. Jak się dowiadujemy później od naszego Coucha, Samsung produkuje tu wiele swoich wyrobów, czy raczej pozwala Argentyńczykom produkować na ich licencji. Miasto położone jest na wybrzeżu, linia brzegowa ciągnie się przy głównej drodze wjazdu do miasta. Kiedy już nasz GPS namierza adres naszego dzisiejszego noclegu, na kilometr przed skrętem we docelową ulicę, zjeżdżając z lekkiej górki na skręcie, łapię kamyki pod koło. Motor nie daje się utrzymać i leci na bok. Czuję na wzmocnieniach kolana, że naprawdę jest blisko ziemi. Dużo za blisko. Ale na szczęście ciuchy Modeki są profesjonalne i chronią zajebardzo dobrze, mogę to z czystym sumieniem powiedzieć. Trochę stłuczona dłoń, bo oparłam się na niej. Żyję. Gorzej z moim motocyklem. Ponieważ było z góry, gmole za dużo nie miały do gadania, więc szybka się stłukła. Peszek. A mówią wszyscy, nie jechać na pałę i uważać. Na szczęście nic się poważnego nie stało. Krzysiek mówi, że szybkę naprawi. Jakby strat było mało, to jeszcze sakwa się przytarła. Lądujemy wykończeni u Gerardo. To miły młody człowiek, pracuje jako optymalizator produkcji, więc mamy wiele tematów do rozmów. O 22.00 jednak idziemy spać. Gerardo jutro pracuje od 7.00 więc też musi się wyspać, o nas nie wspominając. Gorączka rośnie. Nie jest dobrze… CDN...
  18. 1 point
    Ciąg dalszy.... 01.02.2014 – dzień pięćdziesiąty czwarty Wyruszyliśmy rano z Claromeco, z gościnnego domu Laury i jej męża Waltera. Chcieliśmy zgodnie z planem wyjechać o 8.30 i prawie nam się to udało. Chociaż noc była krótka, bo dosyć długo siedzieliśmy przy asado z gośćmi. Niestety już po 30 km staliśmy w polu naprawiając po raz kolejny nasz motocykl. Jak się okazało założony zapobiegliwie dodatkowy filtr paliwa, blokował jego przepływ i silnik nie chciał pracować. Całe szczęście, ze to tylko taka awaria, a nic bardziej poważnego. Jak widać temu modelowi motocykla w zupełności wystarcza mały filtr fabryczny na wejściu do gaźnika. Wystarczyło wyjąć ten założony dodatkowy i wszystko wróciło do normy. Ruszyliśmy do Bahia Blanca. Do przejechania dzisiaj jak się okaże później mieliśmy rekordowe 450 km. Był to najdłuższy jak do tej pory przejazd, odkąd ruszyliśmy z Montevideo. Droga ciągnie się po horyzont bez zakrętu. Pofałdowanie terenu jest niewielkie, a po obu stronach nie ma nic oprócz Pampy… :shock: Na noc zostajemy na kempingu w Rio Colorado. 02.02.2014 – 06.02.2014 Kolejnych kilka dni jedziemy wciąż na południe ruta 3. Podczas każdego postoju w kolejce po paliwo zagadują nas miejscowi mieszkańcy, ciekawi motocykli i nas. ;-) Po drodze zatrzymujemy się przy kapliczce, a w zasadzie przy dwóch sąsiadujących ze sobą miejscach, przy których Argentyńczycy oddają cześć (tak chyba można to ująć). Pierwsze miejsce to kapliczka Gaucho Gila. Antonio Mamerto Gil Núñez, lepiej znany jako "Gauchito Gil 'jest czczony jako mistyczny symbol odwagi w Argentynie. Jego historia zaczyna się w XIX wieku kiedy w rejonie Argentyny i Paragwaju toczyły się walki o wpływy różnych sił politycznych. Gaucho Gil wdał się w romans z wdową Estrella Díaz de Miraflores w mieście Pay Ubre, nie w smak było to jednak komisarzowi policji, który chciał się go pozbyć z miasta. Gaucho Gil uciekł więc do armii, gdzie wsławił się bohaterskimi czynami w walkach z grasującymi Paragwajczykami. Po powrocie do Pay Ubre Gaucho Gil stał się kimś w rodzaju naszego Janosika, który bogatym zabierał dawał biednym. W końcu został złapany, a kapitan policji, który był na niego cięty za ową wdowę, z którą romansował Gaucho Gil, brutalnie i niegodziwie (!) go powiesił, a uprzednio trochę poturbował. Gaucho Gil niejako rzucił na niego klątwę i powiedział, ze za ten niegodziwy postępek policjantowi zachoruje syn, ale wyzdrowieje, jeśli będzie się modlił za duszę Gaucho Gila. Po tych słowach wyzionął ducha. Jego przekleństwo się sprawdziło i od tego czasu wszędzie, szczególnie w Patagonii, Mendozie i Santa Fe, widoczne są czerwone kapliczki. Są to ubogie, ceglane, niskie na nie więcej niż pół metra budowle, ozdobione czerwonymi flagami, świecami i komentarzami. Rozpoznawalny jest też bardzo wizerunek kudłatego Gaucho z czerwonym poncho i czerwoną chustą. Dojeżdżamy do San Antonio Oeste i chcemy zanocować, ale jedyny camping jaki znaleźliśmy to drogie byleco. Robimy szybkie zakupy i przemieszczamy się w stronę Las Grutas, niewielkiej miejscowości troche dalej. Po kilku kilometrach od San Antonio Oeste znajdujemy camping Oasis. Szału nie ma, dużo ludzi, oddzielne boksy. Przejechaliśmy jakieś sto kilometrów, kiedy widoczne robią się dosyć wysokie wzniesienia po prawej. To niezwykłe, bo Patagonia w tym rejonie jest płaska jak lustro. Dojeżdżamy na camping do Puerto Madryn. Oczywiście znowu nie było prosto, choć wiatr wyraźnie dziś zelżał. Powtarzamy procedury. Rozbicie namiotu, rozłożenie materacy i śpiworów, ustawienie motocykli. W pewnym momencie zauważamy samochód dziwnie znajomy. Tak. Wzrok nas nie myli to Livia i Jens. Witamy się serdecznie. Jakaż ta Argentyna mała. Wieczorem gotujemy gulasz. Wcześniej kupione mięso wołowe, pomimo wszelkich podejrzeń w 30 minut gotuje się do miękkości. Cebulka, czosnek, papryka i pomidory dopełniają smaku. Dyskutujemy o trasie. Co dalej? Gdzie jedziemy? Czy jedziemy jutro? Postanawiamy jechać do Punta Tombo, by zobaczyć pingwiny. Do Punto Tombo prowadzi również droga szutrowa, przez kolejne 20 km jechaliśmy podziwiając widoki oceanu, który wyłaniał się za kolejnymi zakrętami, później widzieliśmy tutejsze lamy, czy gnu, czy jak one się tam nazywają. W Punto Tombo dużo turystów, zdecydowanie za dużo, jak dla nas, ale chcemy zobaczyć pingwiny jak wszyscy, więc płacimy za bilety wstępu i ruszamy do kolonii pingwinów. Pingwinów jest bardzo dużo, tworzą kolonię, na obszarze ponad 10 km2. To pingwiny Magellana. Pingwiny w tej kolonii są od września do kwietnia. Później migrują do Brazylii. Dorosły pingwin ma około 5 kg, żywi się rybami, kalmarami i innym morskimi owocami. Pingwiny faceci mają zwykle charakterystyczne biało czarne fraki. Pingwin żyje średnio 30 lat. Co ciekawe, większość swoich życiowych funkcji odbywa na lądzie – rodzi się, wykluwa, dorasta. W wodzie tyko łapie pożywienie i migruje do cieplejszych wód. Na noc zdecydowaliśmy się pojechać do Camarones. To niewielka miejscowość na wybrzeżu. Ruszyliśmy z Punta Tombo jak najkrótszą drogą. Wiedzieliśmy że częściowo droga będzie szutrowa, ale nie spodziewaliśmy się że na całej długości będzie na przemian piach, kamienie i zero asfaltu. Na całej długości trasy, jak okiem sięgnąć, jedna stancja. Dolewamy paliwo z zapasów. Dookoła widzimy mnóstwo zwierząt, przede wszystkim barany, strusie i guanako. Przez ponad 100 km nie spotkaliśmy żywego ducha, dopiero po jakiś 110 km zobaczyliśmy domostwo i przejeżdżający obok samochód. To był jedyny samochód jaki spotkaliśmy na tej trasie. Po 130 km dojechaliśmy wreszcie do Camarones. Camarones to mała mieścinka, znana z wielkiej ilości występujących tu w morzu krewetek, a także z krótkiej bytności w latach dziecinnych Juana Perona. Miasteczko ma trzy ulice, wszystkie są kamienisto - piaskowe. Wieje jak diabli, ale jest ciepło. Piękny widok na zatokę wynagradza wiele. Znaleźliśmy kamping, rozłożyliśmy namiot klnąc przy tym niemiłosiernie. Okazało się, że wszędzie (doświadczyliśmy też tego wcześniej) jest piach tak twardy, poprzetykany kamieniami, że nie można wbić śledzi, a jak się je wbija, to się wyginają. Cholerstwo. W końcu część linek przymocowaliśmy do kamieni, do drzewa i zakończyliśmy męczarnie z namiotem. Jeszcze tylko krótka, szybka kolacja i spać. Jutro plan zakłada dojechanie do Comodoro Rivadavia. 07.02.2014 – dzień sześćdziesiąty Plan planem, ale w nocy jakoś około 4 rano obudził nas silny wiatr.. Wiało tak silnie, że namiotem trzepało jak łapką na muchy w czasie polowania. Przez około 30 minut przytrzymywałem ścianę namiotu ręką w obawie, że się powyrywają śledzie z ziemi i namiot odfrunie z nami… Lekko wychyliłem się z namiotu spojrzeć czy motocykle jeszcze stoją, czy wiatr je przewrócił. Ale jak na razie wytrzymały napór żywiołu i ocalały. Wstaliśmy po 8.00 ale wiało dalej tak silnie, że musieliśmy się poubierać w ciuchy motocyklowe, bo membrany przeciwwiatrowe spisują się super. Słońce świeciło mocno. W bezwietrzny dzień byłoby spokojnie 27 stopni Celsjusza. I tyle pewnie było, gdyby nie wiatr. W recepcji dowiadujemy się, że około 15.00 wiatr bardzo osłabnie, że będzie spokojnie. Ale w nocy znowu zacznie i jutro do popołudnia znowu będzie wiać. Podobnie w niedzielę. Stwierdziliśmy, że miejscowych trzeba słuchać, zwłaszcza że pani na dowód swoich słów otworzyła strony z prognozami pogody w swoim kompie i pokazała nam wykresy. Decyzja zapadła w 5 minut. Spakowaliśmy się i o 13.30 wyjechaliśmy z Camarones. Jechaliśmy najpierw prawie 80 kilometrów do drogi krajowej nr 3 (Ruta 3). Przez ten czas minęliśmy 2 samochody (słownie: dwa). Posiłek na drodze, bo nie zdążyliśmy zjeść śniadania… Kiedy już dojechaliśmy na Rutę 3, wiatr jakby powoli ucichł, po jakiś 50 kilometrach zrobiło się prawie spokojnie, po kolejnych 40 kilometrach przecieraliśmy oczy ze zdziwienia, bo zobaczyliśmy pierwszą restaurację na trasie. Pierwszą i jedyną. W końcu dojechaliśmy do Comodoro Rivadavia. To ciekawe miasto. 1770 kilometrowy rurociąg transportuje stąd gaz do Buenos Aires. Do miasta wjeżdża się przez góry, które nieco osłaniają je od patagońskich równin, ale i tak wieje. Zasięgnęliśmy języka i pojechaliśmy do Rada Tilly, to taki mały kurort, wypoczynkowa mieścinka dla mieszkańców Comodoro. Znaleźliśmy normalny camping, rozbiliśmy namiot i dzisiaj pierwszy raz robiliśmy asado samodzielnie, na prawdziwej argentyńskiej parilli (grilu). Żyć nie umierać. Rada Tilly jest położone w takiej dolince, osłonięta górami z dwóch stron, przy samym morzu. Miasteczko jest niewielkie, ma piękny widok na zatokę, wiele knajpek i restauracyjek. Jutro wypoczywamy... :beer: CDN...
  19. 1 point
    Ciąg dalszy... 22 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty czwarty Na dzień dobry w Argentynie płacimy po 14 peso od motoru za przejazd przez most graniczny z Urugwajem. Deszcz przestał padać, więc postanowiliśmy jechać dalej w mokrych ubraniach, aby wyschły po drodze. Do pokonania mieliśmy jeszcze około 200 km, ale nie spieszyliśmy się za bardzo. Po jakiejś godzinie jazdy ubrania były w miarę suche. Niestety w butach wciąż nam chlupała woda. Mijamy dwa piękne mosty. Pierwszy na rzece Uruguay, a drugi na rzece Parana. Około 16 godziny dojeżdżamy do klubu motocyklowego „Tigres de la ruta”. Trafiamy bez błędnie przy pomocy mapki narysowanej przez Horacio i przy pomocy nawigacji. Na podjeździe do domu stoi Alejandro i od progu macha do nas. :drinkbeer: Zostajemy po królewsku przyjęci. Dostajemy miejsce na tyłach domu w pomieszczeniu klubowym. Mamy do dyspozycji lodówkę zaopatrzoną w napoje przez naszych gospodarzy. Łazienkę, łóżko, na ścianach zdjęcia motocykli, starych samochodów. Na półkach puchary z różnych zawodów. Na centralnym miejscu wisi flaga z logo klubu. Bardzo klimatyczne miejsce. Bierzemy zimny prysznic i poznajemy rodzinę Alejandro. Żonę Lilianę, szesnastoletnią córkę Florę i syna. Rozmawiamy o naszej podróży, motocyklach i o Argentynie. Nauka języka hiszpańskiego nie poszła na marne. Bez tego byłoby słabo. Pomimo, że typowy hiszpański mocno różni się od języka używanego w Argentynie dajemy radę. Pomaga nam też podstawowa znajomość angielskiego przez Florę. 23 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty piąty Rano wstaliśmy pełni dobrej energii, chociaż jak czuliśmy temperatura tutaj nie jest komfortowa. Historyczne upały dają nam się we znaki. Odczuwają to też Argentyńczycy. Pogoda ma jutro się zmienić, ma padać i się ochłodzić. Aż do 20 (!) stopni, teraz w dzień dochodzi do 40! Po porannej kawie wyruszamy na miasto. Bierzemy jeden motocykl i jedziemy (ekonomiczniej i bezpieczniej). Odpinamy sakwy i bierzemy kurtki z membranami. Po wczorajszym deszczu nie chcemy ryzykować. Alejandro postanowił, że będzie nas pilotował do centrum. Mamy około 35 km do przejechania. Wjeżdżamy na autostradę (Autopista del Sol). Cztery pasy a na każdym sporo samochodów. Buenos Aires to jedno z największych miast Ameryki Południowej. Cały obszar metropolitalny zamieszkuje ponad 12 milionów osób, a w samym centrum mieszka prawie 3 miliony ludzi. Wjeżdżając na peryferie miasta czuje się już oddech dużej aglomeracji. Pomimo że upał daje się ostro we znaki, walczymy dzielnie. Priorytetem jest dla nas doprowadzenie naszego projektu poszukiwania potomków pasażerów Chrobrego. W pierwszej kolejności jedziemy do ambasady. Na miejscu pod bramą okazuje się, że z powodu sezonu urlopowego nikt nie ma czasu porozmawiać, odsyłają nas na jutro, pojutrze, po weekendzie. Nie mamy tyle czasu by zostać tak długo w Buenos Aires. Zaraz przypomina nam się Gombrowicz i Transatlantyk. Jedziemy zatem do Domu Polskiego na Jorge Luis Borges. Okazuje się że są wakacje i do lutego nikt nie będzie osiągalny. Wpadamy w coraz większe rozdrażnienie, pewnie ma na to wpływ również upał, który jest tak wielki, że nie chce się myśleć. Duży ruch na ulicach, lekka wolna amerykanka w stylu kierowców spychających motocykl na dalszy plan nie sprzyja normalnej jeździe. Decydujemy się jeszcze podjechać na najbardziej znany cmentarz w Buenos Aires Recoleta. Oglądamy grób Evity Peron, robimy parę zdjęć i wracamy do domu. 24 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty szósty Od rano posuwamy nasz projekt związany z odnalezieniem potomków pasażerów do przodu. Dzwonimy rano, korzystając też z pomocy Flory do Gracieli Antonowicz. Jej dziadek, babcia i wujostwo przypłynęło na MS Chrobrym do Argentyny. Jedziemy na spotkanie, pełni dobrych przeczuć, ale też i obaw, jak nam pójdzie, jak się dogadamy, jak zostaniemy odebrani, czy Graciela będzie chciała nam coś opowiedzieć, czy nas zbyje. ;-) Spotykamy się i jesteśmy bardzo mile zaskoczeni. Graciela jest otwartą, pełną radości i siły osobą. Podchodzimy do Puerto Madero. Siadamy w restauracji i pijemy kawę. Rozmawiamy jak to z przodkami było. Rozmowa toczy się w łamanym hiszpańskim i białorusko/ukraińskim. Niby podobnie do rosyjskiego ale inaczej. Dużo rzeczy rozumie się samo przez się… :-D 26 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty ósmy Pakujemy się. Wyjeżdżamy dziś z Buenos Aires, przynajmniej taki mamy zamiar. Wieczorem jesteśmy umówieni u Gracieli na asado. Zależy jej także na tym, byśmy poznali jej ojca i matkę. Do południa jednak Alejandro i Liliana zapraszają nas na przejażdżkę na wyspę Tigre. To miejsce bardzo turystyczne i po prostu przeurocze. Niska zabudowa, masa atrakcji, głównie wodnych, lodziarnie, restauracje, parki, dużo, dużo zieleni i dużo, dużo ludzi. Przy moście Evy Peron zatrzymujemy się na parille. Jemy znowu duże ilości mięsa wołowego, kaszankę, która tutaj przyrządzają zupełnie w inny sposób niż w Polsce. Pakowanie ostateczne na motory zajmuje nam już nie dłużej niż 30 minut. Jest postęp. Żegnamy się czule z całą rodziną. Alejandro i Liliana to niezwykle mili i dobrzy ludzie. Bardzo im dziękujemy za czas spędzony wspólnie. Bardzo. Dawno nie spotkaliśmy takich fantastycznych ludzi. Zapakowani wyjeżdżamy do Gracieli. Poznajemy jej rodzinę i ojca. To syn pasażera MS Chrobry. Rozmawiamy długo i zostajemy na noc. A motorki razem z nami w mieszkaniu… :shock: 27 Styczeń 2014 – 29 Styczeń 2014 Budzimy się przed dziewiątą rano. Dziś mamy do pokonania największy jak dotąd odcinek drogi. Do naszego kolejnego celu, Villa Gesell mamy około 350 km. Pijemy poranną kawę z Gracielą i Carlosem. Sprawnie pakujemy sakwy i po pożegnaniu ruszamy na południe Argentyny. Wyjazd z Buenos Aires, a właściwie jego obrzeży około 10 rano idzie nam w miarę sprawnie. Na stacji tankujemy paliwo pod korek do obu motorów. Po około 30 minutach jesteśmy już na autostradzie. Dobrą dla nas wiadomością jest fakt, że w Argentynie motocykle nie płacą za przejazd autostradami. Wyjątek stanowią okolice Buenos Aires gdzie płaciliśmy kilka peso za motor jadąc do centrum z Tigre. Jazda idzie nam całkiem dobrze. Co prawda styl jazdy Argentyńczyków mocno odbiega od standardów Europejskich, ale przyzwyczajamy się. Dojeżdżamy do Willa Gesell do naszych znajomych. Dostajemy piękne mieszkanie na drugim piętrze z widokiem na ocean, który i tak Argentyńczycy nazywają morzem. Kolacja na nas czeka, więc już jest fantastycznie.. Spędzamy tu trzy dni w miłym towarzystwie 30.01.2014 – dzień pięćdziesiąty drugi Wyjechaliśmy szczęśliwi i zadowolenie z Villa Gesell. Zjedliśmy pyszne śniadanie i ruszyliśmy, żegnani serdecznie przez Galę i Ryśka. Jedziemy sobie, jedziemy, mijamy Mar de Plata. Jedziemy spokojnie dalej. Kolejne 200 km za nami, temperatura rośnie. Niestety, chcieliśmy się wyspać, wiec wystartowaliśmy dosyć późno, dodatkowo we wszystkich nadmorskich miejscowościach są duże kolejki na stacjach benzynowych. W ogóle mało stacji benzynowych w tym kraju… W każdym razie jedziemy sobie spokojnie, słońce grzeje coraz mocniej, mijamy Miramar i jedziemy wybrzeżem w stronę Tres Arroyos. Tam mamy zaplanowany nocleg. W międzyczasie posilamy się pięknym stekiem. I wszystko byłoby dobrze, bo nawet udało się nam dojechać. To znaczy prawie się nam udało. Najpierw był mały problem z wiatrem. Po prostu taki wielki wiatr, że prawie zwiewało nas z ulicy. Potem drugi problem, tym razem z moim motorem, bo już po 199 km zawołał, że chce rezerwę paliwa. Oznacza to, że zaczął palić około 7,5 litra na 100 km! A to naprawdę przegięcie. Ale sobie pomyśleliśmy, że wiatr, że dużo bagażu, no trudno, że tak musi być. Zaczęliśmy się denerwować, bo do miasta było ponad 30 km, a na domiar złego wysiadły komunikatory. Nie wytrzymały ponad 7 godzin wiatru i naszego gadania. W każdym razie w naszych uszach rozległ się ostrzegawczy sygnał o niskim poziomie baterii i w ciągu pół godziny przestaliśmy się słyszeć. Na całe szczęście się widzieliśmy. Na domiar złego na niebie zaczęły się zbierać ciemne chmury. Ale tak ciemne że aż granatowe. Nieśpiesznie zaciągnęło się całe niebo. I w tym momencie to się stało. Coś, czego się nie spodziewaliśmy, a co przecież było prawdopodobne. Drugi motor najpierw zaczął się krztusić, to znak, że potrzebuje paliwa. Dostał więc rezerwę, ale nie chciał już zapalić. Jakby mu ktoś odciął dopływ benzyny. Staliśmy zatem w szczerym polu, z jednym motocyklem który mógł przejechać około 20 km. Drugim który nie chciał zapalić i z chmurami nad głowami z pojawiającymi się z rzadka na horyzoncie błyskami nadchodzącej burzy. Całe szczęście znalazł się człowiek w półciężarówce, który korzystając z linki którą mieliśmy zaholował jeden motor na stację około 25 km, a drugi, jakoś dojechał. Pewnie na oparach paliwa. Zatankowaliśmy oba motory do pełna i wtedy lunął deszcz. Lało intensywnie przez pół godziny. pomimo, że pełny paliwa nie chciał w dalszym ciągu odpalić. Diagnoza była prosta brak paliwa, znaczy zatkany dopływ. Paliwo za kranikiem było. A w gaźniku już nie – zatkany filierek. W tych warunkach, na stacji benzynowej więcej nie mogliśmy zrobić. Lał deszcz, co prawda byliśmy pod dachem, ale ulewa była tak wielka, ze woda rozbryzgiwała się na boki, wspomagana jeszcze przez wiatr, także dookoła wszystko było zamoczone. Kilka aut przewinęło się przez stację, zatrzymał się też, żeby zatankować biały Hillux. Pasażerka z małą dziewczynką spojrzała na mnie i zapytała, czy potrzebujemy pomocy. Od słowa do słowa, zaprosiła nas do siebie do domu. Jej mąż wziął na hol jeden motor i tak dojechaliśmy do ich domu. Laura i jej mąż Walter, byli bardzo mili, zostawili nam swoją sypialnię do dyspozycji. Zostaliśmy tam na noc. Wieczór upłynął nam w towarzystwie córki (Berenice) i syna (Lukasa), a także wujka (Juana). Pan i pani domu pojechali do swojego letniskowego domku w Claromeco. Zaprosili nas na asado w piątek, na następny dzień. Wieczorem rozmawiamy długo z Berenice, Lukasem i Juanem o sytuacji w Polsce, w Argentynie, trochę o ekonomii. Jemy pizzę i podjadamy ser. Jak się okazuje trafiliśmy do rodziny, która ma małą fabrykę sera. Noc spędzamy w sypialni, na grubym materacu, odpoczywamy. Znowu spadamy na cztery łapy… 31.01.2014 – dzień pięćdziesiąty trzeci Ranek zaczął się szybko. Za szybko, bo o 8.00. Jakoś tak słabo wypoczęliśmy, a już o 8.30 jechaliśmy holowani do mechanika. Mechanik okazał się bardzo kompetentną osobą. Od razu wiadomo było, że to zatkany gaźnik. Potwierdziła się nasza diagnoza z wczoraj. Niestety paliwo w Argentynie pozostawia wiele do życzenia. Zostawiamy maszynę do czyszczenia gaźnika, a sami pojechaliśmy z Berenice na miasto. Pracuje ona w sklepie, w którym głównym towarem są sery, jogurty i dulce de leche, które jest produkowane w fabryczce jej ojca. Oglądamy wszystko z ciekawością… Po południu odbieramy motocykl A wieczorem czas na asado w towarzystwie całej rodziny i jej znajomych… O pierwszej prawie po angielsku idziemy do sypialni i zapadamy w głęboki sen. Jutro ciężki dzień, dużo kilometrów przed nami. Szczególnie serdecznie żegnamy się z Berenice. Zajmowała się nami przez cały czas. CDN...
  20. 1 point
    Ciąg dalszy... 16 Styczeń 2014 – dzień trzydziesty ósmy …Dalej stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. W końcu przyszedł, przejechaliśmy w spokojniejsze miejsce, i tam znowu czekaliśmy, dostając cały czas informacje, że taka tu w Urugwaju biurokracja, że nie wiadomo ile to może potrwać, może godzinę, może dwie, a może…. manana. Krótko przed 17.00 w końcu mieliśmy załatwione wszystkie formalności wjazdowe, dostaliśmy czasowe pozwolenie na pobyt z motocyklami na 1 rok. Z nowymi systemami oznaczenia ulic, sygnalizacji świetlnej. Większość ulic jest jednokierunkowa. Po półgodzinie przeciskania się przez gęstniejący ruch uliczny, dotarliśmy do Martina, wjeżdżając w dzielnice niskiej zabudowy, kilka kilometrów za centrum. Jesteśmy u naszego gospodarza z Coachsurfingu. Jest późny wieczór, około 22.30. wykończeni jesteśmy okrutnie. Po pierwsze jest bardzo gorąco. Podobno nawet 36 stopni. Nie sprawdzaliśmy tego na termometrze, ale naprawdę czujemy że gorąco jest obezwładniające. Martin 4 lata spędził w Polsce, także po miesiącu nie rozmawiania po polsku z innymi osobami niż własny współmałżonek, mamy teraz sposobność pogadać. I się wygadać. 17 Styczeń 2014 – 20 styczeń 2014 To nasz pierwszy poranek w Urugwaju. Pierwszy cały dzień w Ameryce Południowej. Noc minęła nam dobrze. Dostaliśmy od Martina wielki materac i miejsce na niego w części domu w której odbywają się nauki flamenco. Na razie próbujemy się zorganizować, idzie nam słabo, bo mamy wrażenie, ze wszystko jest trochę w rozsypce. ZA DUŻO MAMY RZECZY.,.. :-o Albo mamy nieposegregowane jak należy. Nie wiadomo gdzie są koszulki, a gdzie inne rzeczy. Jednak w Azji pod tym względem było lepiej – jeden plecak na osobę i tyle. Zagęszczamy ruchy jeśli chodzi o poszukiwania potomków pasażerów. Z mieszkania zabieramy nasze dokumenty z archiwum i listę pasażerów MS Chrobry. Na wieczór umówieni jesteśmy w budynku byłej ambasady Jugosławii na spotkanie z człowiekiem, który może nam pomoże w naszych poszukiwaniach. Ten człowiek to Daniel Klisich di Vietri, konsul honorowy Republiki Serbii. Miło rozmawiamy, dowiadujemy się paru rzeczy istotnych dla nas, po czym dostajemy namiar na człowieka, który być może zna kogoś o nazwisku z naszej listy. Wieczorem idziemy na plażę. To niesamowite, jak o 22.00 temperatura wciąż utrzymuje słupek rtęci na 28 stopniu. Woda ciepła, ludzie się kąpią, siedzą na plaży, odpoczywają. :drinkbeer: Spędzamy jeszcze jeden dzień w Montevideo. Zwiedzamy miasto na piechotę i autobusem. Robię małe poprawki przy sprzęcie. Następnego dnia wczesnym rankiem wyjechaliśmy do Colonia del Sacramento. 180 km przejeżdżamy sprawnie i na wjeździe do miasta znajdujemy camping. Zatrzymujemy się na nim. Płacimy 13 dolarów , czyli 275 peso urugwajskich, rozbijamy namiot i jedziemy do centrum. Urugwaj jest koszmarnie drogi. Paliwo kosztuje dwa dolary. Nawet jeśli policzymy tylko po 3 zł, to i tak wychodzi 6 zł za litr benzyny. Nie podoba nam to się. Pożywienie – no nie jest dobrze. Przestałem przeliczać, bo jak mi serek 280 gram wyszło 10,- zł to słabo. Kolejny dzień zapowiadał się bardzo dobrze, wstaliśmy rano wyspani, wypoczęli. Kłopoty zaczęły się już przy śniadaniu – kupiliśmy wczoraj płatki do mleka., Niestety. Okazało się że pełno w nich robaczków dziwnych. Różnych. Pierwszy kłopot. Zaczęliśmy się pakować, żeby zgodnie z planem przekroczyć granicę z Argentyną. A tu drugi kłopot - deszcz. Może nie wielki, ale ustawiczny. Przemoczyło nam wszystko, bo byliśmy w połowie pakowania, wszystko rozgrzebane, część spakowana, część rozłożona. Szybko złapaliśmy plandekę i przykryliśmy co się dało. Tak przeczekaliśmy 15 minut, po czym, wykorzystując chwilę przerwy w deszczu, szybko zamocowaliśmy resztę rzeczy na motocyklach i w drogę. Trzeci problem. Wyszło słońce. Wielkie, gigantyczne, przeogromne. Ciepło. Gorąco. Daję słowo, że odczuwalna temperatura to 40 stopni. Nas omotał wielki wiatr, bo Urugwaj jest dosyć równinny i z niewysoką rzadką zabudową. Dojechaliśmy do Dolores, ale była już 12.00 więc wszystkie sklepy pozamykano. Zdążyliśmy jeszcze wymienić dolary w banku i w drogę. Udało nam się dojechać do Mercedes i powiedzieliśmy pas. Na stacji benzynowej dowiedzieliśmy się jak wygląda sprawa z campingami i zatrzymaliśmy się na jednym – Isla del Puerto. Do granicy mamy stąd 65 km. Zamierzamy ją przekroczyć jutro i już w Argentynie szukać noclegu. Póki co słabo nam idzie z couchsurfingiem, pewnie dlatego, że ciągle jest słaby dostęp do Internetu. Zaledwie wjechaliśmy na parking, a tu motocykl, przy próbie postawienia go na stopkę centralną – położył się na ziemie. Przy upadku pęka przełącznik świateł. A kask powieszony na lusterku traci mocowanie komunikatora… :-D Potem było już tylko lepiej ! Siedzimy sobie spokojnie, była już prawie 22.00 kiedy podjechał na parking Kawasaki 1400. Wielka maszyna. Szybka. I prosto do nas podchodzą – on i ona. A ktoś im powiedział, że Polacy przyjechali na wielkich maszynach, więc się zjawili. Bo motocykliści to jedna wielka rodzina. I tak poznaliśmy Horacja i Elenę. Siedzieliśmy trochę, dużo nowych informacji zdobyliśmy. I dostaliśmy zaproszenie do nich do domu. Jutro podjedziemy. 21 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty trzeci Godzinę trwało, zanim się zebraliśmy z campingu. Podjechaliśmy do Eleny i Horacio do domu. Typowy Urugwaj to mate. Mate i jeszcze raz mate. To prawda. To narodowy napój. Oni nie piją kawy. Mate jest napojem narodowym jako spuścizna po Indianach Guarani. Mate zalewamy zimną wodą. Musi nasiąknąć, a później dolewamy gorącej wody, ale nie gorętszej niż 70 stopni Celsjusza. Inaczej traci swoje właściwości. I tak cały dzień dolewamy do mate wodę i popijamy. Każdy dom ma swoją parillerę, czyli grilownie, miejsce do grillowania. :drinkbeer: Typowe asado jakie przygotowali dziś dla nas Elena i Horacio to mięso z żeberek wołowych i kurczak. Po południu lunęło poważnie. Niebo zrobiło się czarne. I tak lało przeszło 3 godziny. A wieczorem, pomimo, że nie padało, niebo było zaciągnięte czarnymi chmurami i pojawiały się w oddali błyskawice. Zostaliśmy na noc. Horacio rysuje nam mapkę dojazdy do swoich przyjaciół w Buenos Aires gdzie załatwił nam metę na kolejne noce... :-D A to jego maszyna... :) Dzień mija szybko. Jutro znowu plan – jechać do Buenos Aires. Po wyjeździe z Mercedes przejechaliśmy zaledwie dwadzieścia minut, kiedy ściana deszczu po prostu zalała nas. Wcale nie gwałtownie. Tylko po prostu. Permanentnie. Byliśmy cali mokrzy, bo jakoś tak wyszło (czytaj- nie przewidzieliśmy), że nie zapieliśmy membrany do kurtki ani do spodni. W związku z tym mokre mieliśmy wszystko od koszulki, przez majtki do skarpetek. Bo jakby mało było braku membran, to jeszcze mieliśmy buty trekingowe ubrane, zamiast motocyklowych. W butach po prostu powódź. Dodatkowo, po 214 kilometrach jeden motocykl zaczął się krztusić – oj, już rezerwę trzeba? :shock: No tak. A tu dalej leje. Po jakiś 20 kilometrach – pierwsza stacja benzynowa. Pierwsze zadaszenie. Zatrzymaliśmy się, zatankowaliśmy. Odkryliśmy też że przyklejony wczoraj komunikator – szlag trafił. Odkleił się po prostu. No to trudna operacja mocowania ;-) , wyciągnęliśmy to co było najbliżej, czyli taśmę przylepną po chamsku przymocowaliśmy jeden komunikator. Dojechaliśmy jakoś do granicy. Tam odpadł drugi komunikator, więc straciliśmy ze sobą łączność już w ogóle. Na granicy załatwiamy wszystkie formalności. Dostajemy czasowe pozwolenie na wjazd z motocyklami na 90 dni do Argentyny... :-D CDN...
  21. 1 point
    Ciąg dalszy... 6 styczeń 2014 – 16 styczeń 2014 Od rana już jesteśmy podekscytowani tym, że wyjdziemy na ląd w Santos. W końcu znowu po 9 dniach staniemy suchą stopą na ziemi. Zaraz po 8.00 wyruszamy. Idziemy razem z Marie Jo i Sauvierem, parą z Francji. Siadamy w pobliskiej kafejce, pijemy świeżo wyciśnięte soki z pomarańczy. Chwilę odpoczywamy od upału (o ile to możliwe) po czym wracamy na statek. Kapitan przykazał bowiem wszystkim pasażerom wrócić najpóźniej o 13.00. Zdjęć brak, zapomnieliśmy aparatu… :-D O 16.00 wypływamy. W iście ekspresowym tempie odbijamy od nabrzeża. Boczne silniki kierunkowe statku odpychają nas od brzegu robiąc sporą falę. Po kilku minutach powoli ruszamy do przodu, stopniowo nabierając prędkości. Poranek zastał nas ponownie na otwartym oceanie. Tak więc, pierwszy kontakt z Ameryką Południowa mamy już za sobą. Za wiele o Brazylii nie możemy powiedzieć. Jednak podoba nam się! Czekamy na więcej już wkrótce. Ale na razie znowu jesteśmy w drodze. Na morzu. Za oknem kabiny jednostajny krajobraz i jak na razie żadnego statku na horyzoncie. Przez kilka godzin po południu wybieram kawałki filmów z całego nakręconego podczas rejsu materiału. Oj, żmudna to i wymagająca wiele cierpliwości praca. Jak na razie jeszcze nie mamy koncepcji, jak to wszystko poskładać w całość. Zobaczymy co z tego wyjdzie, kiedy już wszystkie kawałki będą gotowe. Tak mija kilka kolejnych dni. :beer: Czekamy na redzie, aż będziemy mogli wpłynąć do Zarate. To port rzeczny na Rio de la Plata. Dookoła nas kilkanaście statków, które też pewnie czekają, na możliwość wpłynięcia. Głębokość ujścia jest relatywnie mała – od 2 do 8 metrów. Po śniadaniu robimy pokaz naszego filmiku z rejsu. Przez ostatnich kilka dni udało nam się poskładać w całość niezliczoną ilość kawałków. Dobrać muzykę, różne efekty i w końcu jest całe dzieło. Ciągle mamy ochotę coś zmieniać, ale ogólnie prezentacja bardzo się podobała. Nastroje wśród nas wszystkich panują różne. Właściwie nikomu się nigdzie nie śpieszy, tak więc specjalnych powodów do zdenerwowania, nie mamy. Jednak jakoś tak daje się zauważyć lekkie podekscytowanie i swoistą niecierpliwość w oczekiwaniu na upragnione zejście na ląd. Jesteśmy w końcu Zarate. Statek stoi w porcie, do którego wpłynął w nocy, prawdopodobnie około 3. Cały terminal Zarate wypełniony jest samochodami. Ruch jest ogromny, od rana trwa wyładowywanie naszego załadowanego statku. Na Grande Amburgo wchodzi ponad 3500 tysiąca samochodów !!!. Jest co rozładowywać. Miasto Zarate podobno ma 400 tysięcy osób. Piszę „podobno”, ponieważ żadną miarą nie mogłam tego nawet w niewielkim stopniu odczuć o 13.00 w południe. Wszystko jest pozamykane, trwa siesta. Miasto jest pełne motocykli i skuterów. Widzimy wiele sklepów z motocyklami i częściami do nich. Wszystkie jednak małej pojemności – same 125 cc i 150 cc. Całe mrowie starych aut. Przy niektórych aż się serce kraje – stare fiaty włoski, stare chevrolety, fordy lub jakieś bliżej niezidentyfikowane wiekowe auta powodują dziwną nostalgię. Widzieliśmy nawet jednego Fiata 125p z początków jego produkcji. Zmęczeni wracamy na statek. Nie ma informacji, kiedy wypływamy. Może jutro, może pojutrze. Nie wiadomo kiedy wyładują wszystkie samochody i kiedy załadują następne. Podobno w Ameryce Południowej produkują pewne modele Mercedesa czy Citroena. To one najprawdopodobniej będą pakowane i transportowaną w drogę powrotną Grande Amburgo. Ale – to tylko spekulacje. Dziś jest drugi dzień naszego postoju w Zarate. Po wczorajszej wizycie w mieście, mamy ochotę na więcej… Kupujemy ubezpieczenie na motocykle na pierwszy miesiąc podróży. Co dalej zobaczymy później. Wreszcie opuściliśmy Zarate. Przez kilka godzin z prędkością około 10 km/h, meandrującą rzeką płyniemy w kierunku naszego ostatniego portu Montevideo. :-P Kończy się nasz rejs. Jemy lunch i około 14.30 agent zaprosi mas do odprawy, także spokojnie możemy się pakować. No i zaczęło się. Z tymi wszystkimi bagażami jakie mieliśmy, po prostu mistrzostwo świata. Dobrze, że już byliśmy spakowani, ale faktycznie MAMY ZA DUŻO BAGAŻU... :twisted: Przynajmniej o dwa plecaki. A wszystko przez zimę w Polsce, bo mamy dwie kurtki zimowe i dużo rzeczy tak zwanych zimowych (bo w Ushuaia ma nie być ciepło). Za dużo mamy rzeczy… Za dużo… A przecież tylko trzy koszulki na krzyż! W każdym razie zaczęliśmy się wytaszczać z kabiny z tymi wszystkimi naszymi klamotami, zapakowaliśmy je do windy, raz się zamknęły drzwi, otworzyły się, potem znowu się zamknęły, potem byliśmy 20 sekund uwięzieni w windzie. Potem otworzyły się drzwi, a my wciąż na 12 piętrze byliśmy, zamiast zjechać na 6. Okazało się że winda się zacięła. Wysiedliśmy z windy, ktoś nacisnął przycisk, drzwi się zamknęły i nie chciały się otworzyć, a nasz bagaż w środku, dwie sakwy i worek. Upał straszny. Okazało się że winda ma jakiś czujnik i jak jest za dużo ciężaru na jedną stronę (a tak było w tym wypadku ) to nie pojedzie. Na takie wypadki są na statku elektrycy i automatycy, wiec sprawnie otworzyli,… nie, nie windę. Tylko właz od góry i wyciągnęli nasze bagaże. Po 20 minutach co prawda ale zawsze. Nie zmienia to faktu, ze winda była zacięta, więc schodziliśmy piechotą przez kosmicznie schody na 6 poziom, gdzie stały nasze motocykle. Zaczęliśmy przymocowywanie sakiew. Może jednak kufry są lepszym rozwiązaniem? Trochę to trwało, w ładowni gorąco, my już przebrani, jak do wyjazdu. NIE DA SIĘ TU WYTRZYMAC W CIUCHACH MOTOCYKLOWYCH! . Może i się da, ale nie jest to proste. Wyjechaliśmy w końcu ze statku. Ostrożnie, delikatnie, nie nerwowo. Przynajmniej tak się staraliśmy. O ile w ładowni, w środku statku było gorąco. To na zewnątrz było bardzo gorąco. 15 godzina, powietrze nagrzane do nieprzytomności. A my stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. Zaczął się nasz urugwajski etap podróży… CDN ...
  22. 1 point
    ciąg dalszy... Przez Atlantyk 16 grudnia 2013 – dzień siódmy Dzisiaj pobudka o 6.15. Pełni nerwowego oczekiwania (a może: „podniecenia przed wyprawą”) umyliśmy się, wypiliśmy kawę, pożegnaliśmy się z Grażyną, Anią i Kubą. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy pakowanie motocykli. Niby proste, ale skomplikowane. Tym bardziej po dosyć długiej przerwie. Dwie sakwy po boku, worek, plecak, tankbag. To zestaw na każdy motocykl. Na szczęście pogoda dziś piękna w Hamburgu, 10 stopni na plusie i sucho. O 9.00 wyruszyliśmy do portu. W ciągu pół godziny dojeżdżamy do terminalu O’Swaldkai, sprawdzenie paszportów, podpisanie glejtu, że przyjęliśmy do wiadomości procedury bezpieczeństwa (wszystko to jak na Niemcy bardzo poważnie). Nadeszła chwila pożegnania ze Sławkiem. Przez ostatnie dni gościł nas wraz z żoną w swoim domu. Bardzo dziękujemy za tak wielką pomoc już na starcie naszej wyprawy! Mamy nadzieję na ponowne szybkie spotkanie po naszym powrocie, ale już u nas. Dostaliśmy papier (Sicherheitsorschriften/Verkehrsordung O’Swaldkai), na nim gate barcode readerkod, który przeciągnięty przez czytnik otworzył nam szlaban terminalu. Wjechaliśmy na teren portu gdzie za bramą czekał na nas już samochód ochrony, który poprowadził nas pod statek. Nasz Grande Amburgo stał na nabrzeżu, zatrzymaliśmy się tuż obok rampy załadunkowej. Od tej pory przejęła nas załoga statku Chief mate przywitał się z nami, przywołał dwóch członków załogi którzy pomogli nam wziąć wszystkie bagaże. Motocykle zostawiliśmy na razie na placu, a my windą wjechaliśmy na 11 piętro. Nasza kabina ma dwa łóżka na podłodze! To dobra wiadomość, bo początkowo miała to być kabina z łóżkiem piętrowym. Stosunkowo mniej komfortowa. Druga dobra wiadomość – mamy okno! Zapłaciliśmy za kabinę bez okna na Grande Costa D’Avoiro, ale najwidoczniej po zmianie statku możliwe było „nie dopłacanie” do tego komfortu. Poza tym w kabinie mamy TV i DVD, a także lodówkę. Full wypas jednym słowem. Zanim zdążyliśmy się rozejrzeć po naszym nowym lokum na najbliższy miesiąc, już schodziliśmy na plac, aby wjechać motocyklami na statek. Po rampie załadunkowej wjechaliśmy na pokład, a następnie wewnątrz statku na 8 poziom. Wskazano nam miejsce gdzie mamy zaparkować. Następnie obsługa szybko i sprawnie zabezpieczyła pasami obie maszyny. Przypięte solidnie czterema pasami każda, przetrwają, mamy nadzieje szczęśliwie podróż. Tak więc już przed godziną 11 byliśmy zaokrętowani, motocykle przypięte, a my poszliśmy na lunch. Co było na lunch? Makaron z ostrym sosem pomidorowym na pierwszy ogień. Następnie sałata i porcja grillowanego mięsa. To nie był jeszcze koniec. Teraz czas na ziemniaki i ryba smażona w pomidorach suszonych. Cola, woda lub wino do picia. Nie trzeba nawet pytać, co wybraliśmy… Po lunchu zwiedzanie zewnętrznego pokładu, na którym stoją rzędy samochodów. Większa część przeznaczona do Dakaru, jak wyczytujemy na dokumentach przyklejonych do szyb. Senegalczycy preferują Toyoty i Saaby (nie wiedzieć czemu). W każdym samochodzie na lusterku dynda na zielonej smyczy klucz od samochodu. Podobno każdy jest otwarty. Nie sprawdzaliśmy. Część aut ma jako miejsce przeznaczenia wskazane Zarate (port w delcie rzeki La Plata w Argentynie). Widok na Hamburg z górnego pokładu jest ciekawy, ale wiatr skutecznie wypłoszył nas z powrotem do kabiny. Na szczęście złapaliśmy sieć WiFi, ale to tylko dzięki antenie, long range. Podłączyliśmy się i trochę popracowaliśmy i poskypowaliśmy z rodziną. Kolacja jest podawana między 18.00, a 18.45 Zupa krem bez śmietany z zielonej fasolki, jajka sadzone, mięso którego nie zjedliśmy na lunch, tym razem w sosie… Pyszne ciasto z kremem, arbuz, melon i italiańska kawa. Malutka i szatańska. Oczy mi się otworzyły na 2 godziny. Wino też było… Tak nam minął pierwszy dzień na statku. Co prawda jeszcze nie wypłynęliśmy w morze, ale już czujemy się jak podczas rejsu. 17 grudnia 2013 – dzień ósmy Śniadanie wcześnie. 7.30 to dla nas ciemna noc. Zwlekamy się z łóżek i idziemy do messy. Na śniadanie pizza, ciasto, chleb. Kawa, herbata i sok pomarańczowy. Obficie, ale nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Wolimy serki, kiełbaski, i takie tam, ale zobaczymy w następnych dniach, jakie będzie menu. Poznajemy resztę pasażerów. Na statku jest 6 dwuosobowych kabin. Dwie z nich zajmują single: Szwajcarski motocyklista po 50-tce, oraz Francuz z Bordo, podający się za profesora filozofii. Coś nam nie gra, ale nie drążymy tematu, obserwujemy raczej ze zdziwieniem jak parska, pluje i nie wyciera twarzy. Są całkiem mili i całkiem młodzi Szwajcarzy – Jens i Livia. Dwa małżeństwa z Francji, którzy jeżdżą Defenderem. Jedni po trzydziestce, drudzy po pięćdziesiątce. Planują 1 lub 2 lata pojeździć… Nie komentujemy. Ale mamy wrażenie, że podziw w naszych oczach, podziw i zazdrość widać na kilometr. Popołudniu idziemy na pokład. Obserwujemy pakowanie samochodów na pokład. Przyjeżdża także wielki pojazd i przywiózł łódź na platformie. Tyłem wjechał na statek i odczepił przyczepę z łodzią. Wracamy do kabiny, otwieramy laptopy i zabieramy się za lekcje hiszpańskiego. Idzie jak po grudzie, ale coś pożytecznego warto robić, skoro mamy tyle czasu. W czasie kolacji światła nabrzeża powoli zaczynają się oddalać i w końcu odpływamy. Prawie wszyscy pasażerowie wychodzą na pokład obejrzeć nocną panoramę miasta. Widok od strony rzeki w dodatku z wysokości około 25m, bo na takiej mniej więcej wysokości znajduje się pokład pasażerski, jest super. Powoli przesuwające się nabrzeże i światła oddalającego się miasta, uświadamiają nam, że przez 9 następnych dni będziemy na morzu płynąć do następnego portu. Jest nim Dakar w Senegalu. Nasyceni widokami i przewiani wiatrem chowamy się w swojej kabinie i zasypiamy w akompaniamencie łagodnego kołysania. Ahoj przygodo… 18 grudnia 2013 – dzień dziewiąty Siedzimy na statku. Nic się nie dzieje. Starsi Francuzi zajmują się nami, to znaczy zajmują nas rozmową. Bardzo sympatycznie, starają się rozmawiać, używają dużo dźwięków naśladujących, np. na beef mówią muuuu (kwicząco). Angielski znają słabo, jak my Francuski… Nie buja – jak dotąd.... Dziś była pierwsza lekcja bezpieczeństwa. Przyszedł nasz przystojny kapitan, z właściwym sobie kapitańskim wdziękiem pokrótce przedstawił zasady bezpieczeństwa, po czym oddał głos oficerowi odpowiedzialnemu za bezpieczeństwo. Pokazał nam zasady obsługi kamizelki ratunkowej i metodę ubierania pianki, chroniącej od zimnej wody w razie tonięcia statku, w której niechybnie wylądujemy w takim przypadku. Pianka jest wielka, zakrywa wszystko łącznie z głową, stopami i rękami. Trzeba pamiętać by kaptur ubrać jako przedostatni, dopiero potem wsunąć drugą rękę i zapiąć zamek. Przypomina strój teletubisia. 19 grudzień 2013 – 23 grudzień 2013 Wyrywa nas ze snu pukanie stewarda, że już czas na śniadanie. Zaspaliśmy. Okazało się, że wczorajszego wieczoru telefon złapał zasięg z sieci Angielskiej. Przepływaliśmy wtedy kanałem La Manche. I czas w telefonie oraz budziku przestawił się o godzinę do tyłu. Pędzimy coś zjeść, aby nie być głodnym do lunchu. W nocy podobno mocno bujało. Ja nic nie czułem, ale tak twierdzi moja ładniejsza połowa. Podczas rozmów przy śniadaniu dowiadujemy się, że statek od kilku godzin mocno zwolnił i zatacza koła po wodach kanału La Manche. Powodem tego jest sztorm na morzu dlatego kapitan postanowił przeczekać ten okres. Podobno mamy ruszyć dalej za około 20h. Idziemy do pomieszczenia z pralką i suszarką, aby wyprać parę ciuszków. Nie jest tego za wiele, ale chcemy przetestować sprzęt na przyszłość. Małe 2 godzinki później, które wykorzystujemy na spacer po pokładzie, mamy czyste i pachnące ubrania. W dalszym ciągu integrujemy się z reszta pasażerów. Sympatyczne małżeństwo z Francji opowiada o swojej poprzedniej podróży do Ameryki Południowej z przed kilku lat. Wtedy też płynęli linią Grimaldi ale na statku Grande Brasil. Pokazują zdjęcia z Boliwii i Argentyny. Z Salaru De Uyuni, ładne widoki. Znowu zaspaliśmy. Wczoraj późnym wieczorem ruszyliśmy dalej w stronę Dakaru, a w nocy zaczęło bujać. Ale tak bujać, bujać. Tak naprawdę. W nocy budziliśmy się kilkakrotnie, coś spadło z biurka. Zerwałem się w nocy, była 4 i zbieram z podłogi butelki z piciem i kubki. Potem nie mogliśmy spać A jak już usnęliśmy, to znowu zaspaliśmy na śniadanie i do drzwi zapukał Giuseppe. Śniadanie jakoś zjedliśmy, a później to już tylko leżenie, bo szkoda marnować energię. Jeden film, drugi film. Dobrze ze jest dvd i na dużym ekranie można wszystko oglądać. Na lunch ośmiornice i kalmary, pasta i jakieś inne paskudztwa. Za dużo nie jemy, pijemy colę i znowu do kabiny, znowu na łóżku… Odpoczywamy. To znaczy niwelujemy skutki bujania. Dni mijają leniwie. Czas odmierzają posiłki. 7.30 śniadanie, 11.00 lunch, 18.00 kolacja. Z budzikiem wstajemy na śniadanie, po śniadaniu zwykle się rozkładamy na trochę w łóżku, przysypiamy, potem jeszcze przed lunchem coś próbujemy zrobić. A po lunchu krótki spacer po pokładzie, trochę siedzimy razem ze współpasażerami, kawa, kolacja, i w sumie do kabiny na film z dvd. Sen. Do Dakaru jeszcze około 3300 km… Mamy wrażenie że horyzont jest jednostajny, Afryka zbliża się jednak, ale my tego nie widzimy. Horyzont jest monotonnie płaski. Czasami fale wody mącą tafle wody. Statkiem łagodnie zakołysze, ogromny kolos uniesiony falą dźwignie się do góry poczym spada miękko, osiada w głębokiej toni. Odczuwamy to z wielką intensywnością w umysłach, a szczególnie w żołądkach… Płyniemy. Pogoda piękna. Słońce odbija się na falach morza. Na korytarzach krząta się kapitan z załogą. Zdobią je bombkami i złotymi łańcuchami. Kapitan dodatkowo zarządził świąteczny nastrój przy pomocy muzyki okolicznościowej (we wish you a marry christmas) z dvd. Pomimo, że wigilia już pojutrze jakoś nie bardzo czujemy ten nastrój. Może to poprawiająca się z dnia na dzień pogoda, brak zamieszania z przedświątecznymi przygotowaniami to sprawiają. A może tak jesteśmy zaabsorbowani nową dla nas sytuacją. Ciekawe… O jedzeniu nie można powiedzieć wiele nowego. Powoli przyzwyczajamy się do monotonii w menu. Nie ma co roztrząsać dlaczego tak jest. I tak nie mamy na to wpływu. Faktem jest jednak, że jedzenie kiedyś było lepsze na statku. Tak twierdzą francuzi, którzy odbyli podobny rejs kilka lat temu. Potwierdzają to również relacje i zdjęcia, które oglądaliśmy przed wyjazdem. Skupiamy się zatem na pozytywnych aspektach jakie niesie za sobą możliwość przeżycia takiego rejsu. Podczas rozmów poznajemy bliżej współpasażerów. Właściwie wszyscy oprócz nas mówią po francusku. Jest to główny język dominujący przy stole i podczas popołudniowej kawy w lounge. Kiedy zwracają się do nas przechodzą na angielski, ale czasem się zapominają i dalej mówią po francusku. Śmieszne są te sytuacje. Rozmowy przy śniadaniu: - Zjesz płatki? - Eee, pewnie niedobre, takie jak z Tesco. - A z Tesco to jakie? - No że się tak rozciapują, rozmiękają w mleku. - A to nie, te są odwrotnie, twarde cały czas. - Hmmm, rzeczywiście. Aż kaleczą zęby… Jesteśmy na tej samej szerokości geograficznej co Marakesz w Maroko. Ale także na tej samej szerokości co Miami (USA), ale to zupełnie chyba nie na temat. Płyniemy z prędkością około 17 węzłów. Co daje około 31 km na godzinę. Płyniemy jak ślimak. Ale za to jak wielki ślimak. Morze jest nadal prawie płaskie. Dziś prawie wcale nie buja. Odczuwamy tylko wibracje i basowy, cichy dźwięk pracy silnika. Wieje lekki wiatr, a temperatura oscyluje koło 14 – 16 stopni. Z każdym dniem powinno robić się coraz cieplej. Zbliżamy się do wysp Kanaryjskich. Liczymy, że może uda nam się złapać jakąś sieć telefonii komórkowej i wysłać kilka sms-ów do rodziny. Dziś na korytarzu przed poznaliśmy bliżej Cezara. Cezar pochodzi z Filipin. Około 8 miesięcy w roku spędza na morzu. Wygląda na trochę po czterdziestce. Dekorował ozdobami świątecznymi przejście do jadalni. Cezar ma u siebie w kraju motocykl, Hondę, chyba 400cc, jeśli dobrze zrozumiałem. Pokazał zdjęcie, fajna czerwona maszyna. Podpytywał nas o naszą podróż. Jutro Wigilia ! 24 grudzień 2013 – 25 grudzień 2014 Wigilia zastała nas w okolicach Wysp Zielonego Przylądka. Kilka godzin przed kolacją wigilijną w jadalni nastąpiły wielkie zmiany. Normalnie zamknięte wielkie rozsuwane drzwi zostały otworzone. Przyniesiono kilka nowych stolików. Na nich pojawiły się obrusy, talerze, kieliszki. Przy każdym nakryciu pojawiła się wizytówka z nazwiskiem, kolorowe, ręcznie robione menu, ozdobione świątecznymi motywami. Przed wyjściem na kolację wyciągnęliśmy z naszych przepastnych bagaży pognieciony nieznacznie opłatek, aby tradycyjnie się nim podzielić. Mieliśmy szczęście zostać wybrani wraz z Livią i Jensem do stołu kapitańskiego. Na honorowym miejscu siedział kapitan, po jego prawej pierwszy oficer mechanik, a po lewej chief mate. My zajęliśmy miejsca obok nich, naprzeciw Livi i Jensa. Naprzeciw kapitana siedział Cedric, nasz pokładowy filozof – pisarz. Menu zapowiadało nam wspaniałą ucztę. Byliśmy pełni, objedzeni, wykończeni, z wypełnionymi po brzegi brzuchami. Należy pamiętać, że to menu tworzone było przez włoskiego kucharza, więc nie ma w zasadzie nic, co byłoby w jakimś stopniu polskie. W każdym razie nie było żadnego mięsa, a to już dobrze, bo przynajmniej żadne ważne kwestie nie zostały sprofanowane. Po kolacji przeszliśmy do pomieszczeń filipińskiej załogi. Mają swoją osobną mesę. Na statku panuje dosyć ścisły podział pomiędzy oficerami, niższym poziomem załogi i Filipińczykami. W mesie Filipińczyków przez prawie dwie godziny były śpiewy karaoke… Około pierwszej w nocy wróciliśmy do kabiny. Zasnęliśmy jak kamień (jak kamienie dwa). Wiem, że dużo opowiadamy/piszemy o jedzeniu, ale wierzcie mi, niewiele można robić na statku. W zasadzie to trochę jest tak, że niewiele się chce, bo pewnie robić można znacznie więcej niż by mogło się wydawać. Ale jest coś takiego porażającego w tym warkocie silnika, który nigdy nie ustaje, coś takiego usypiającego w wiecznym bujaniu się statku, bo nawet jak stoi w porcie, to może i nie buja, ale wibracje od pracującego silnika, powodują wewnętrzne drgania, które każą ci się po prostu położyć i przeczekać. Do Dakaru pozostało 400 km. Zakładamy, że jest to około 14 godzin. Miejmy nadzieję, że będziemy tam rano, zjemy śniadanie i będziemy mogli całą pasażerską ekipą iść do miasta. 26 grudzień 2013r – dzień siedemnasty DAKAR Zaczął się nasz dzień z Dakarem w roli głównej. Kilka dłuższych chwil przyglądaliśmy się przez okno zbliżającemu się brzegowi Afryki. Jeszcze w całkowitej ciemności, ale już wyraźnie było widać latarnię morską i zbliżające się światła wielkiego miasta. Statek zaczął zwalniać i zataczać łuk podchodząc do wejścia do portu, widzieliśmy to na GPS. Była 5 rano. Dookoła pełno kontenerów, place z autami, dźwigi portowe i inny sprzęt. Typowy portowy krajobraz. Na redzie stoi kilka statków. Z drugiej strony miasto. Wieżowce, ale niezbyt wysokie, zabudowania portowe, jakieś biura. Idziemy na szybkie śniadanie. Potem łapiemy za pomocą anteny sygnał sieci internetowej z portu. Bardzo przydatne urządzenie, które jak na razie w wielu miejscach pozwala nam połączyć się z Internetem. Zabieramy laptopa, trochę kasy i z resztą pasażerów ruszamy zwiedzić miasto. Większość ma nadzieje złapać internet, aby porozmawiać z rodzinami. Od kapitana dostajemy ksero naszych paszportów i dokument, że jesteśmy pasażerami Grimaldiego. To wystarcza, aby swobodnie wyjść z portu i poruszać się po mieście. Zostajemy jeszcze pouczeni, że mamy wrócić najpóźniej do 21.00. Po zjechaniu windą na dolny pokład, ruszamy pomiędzy kontenerami do bramy portu. Wszędzie widzimy ciemne twarze. A właściwie czarne niczym najczarniejszy węgiel! Kolorowe ubrania, kwieciste i w różne wzorki długie suknie kobiet. Mężczyzn, czasem w garniturach, ale przeważnie na „sportowo”. Wszystko ma ciekawy koloryt i jest inne niż to do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Znajdujemy zaciszne miejsce na kawę w mini parku w Instytucie Francuskim. Ceny europejskie (czyli kawa - 2 euro), ale łapiemy Internet i udaje nam się przesłać zdjęcia na serwer, aby mogła powstać relacja na stronie. Od rana było dosyć ciepło, a teraz niespodziewanie słyszymy grzmoty. Pada niewielki deszcz, który jednak szybko przechodzi. Wracamy powoli do miejsca naszego spotkania i z resztą grupy idziemy do knajpki o wdzięcznej nazwie Ali Baba. Jest godzina 13. Kierujemy się na chyba główny plac w mieście. Przysiadamy na centralnie położonej fontannie. Po burzy już dawno nie ma śladu, a słońce przypieka mocno. Dochodzimy w okolice portu, gdzie stoi nasz statek. Widać jaki jest wielki. Kierujemy się do bramy portu, gdzie po małej kontroli papierów zostajemy wpuszczeni do środka. Od drugiej strony, pomiędzy jeżdżącymi ciężarówkami dochodzimy do rampy Grande Amburgo. Nogi już nas trochę bolą. Przez ostatnie 10 dni nie chodziliśmy zbyt wiele po pokładzie. Daje to o sobie znać. 27 grudzień 2013 – 5 styczeń 2014 No to się zaczęła kolejna część rejsu. Kolejne dni na morzu. W jednym z nich bliżej poznaliśmy Neptuna… Dostajemy nowe imiona: Denebola oznacza gwiazdę w gwiazdozbiorze Lwa (a jakże by inaczej!). Ja otrzymał imię gwiazdy ( Dubhe) z gwiazdozbioru wielkiej Niedźwiedzicy, która wchodzi w skład Wielkiego Wozu. Same atrakcje mamy podczas tego rejsu – święta, przekroczenie równika i za chwilę, czyli jutro – Sylwester a później Nowy Rok. Sylwester. Naprawdę ostatni dzień roku. Czas na jakieś podsumowania? Nie. Patrzymy raczej tylko w przyszłość. Na nadchodzące miesiące, które spędzać będziemy w Ameryce Południowej. Od rana beztroskie leżakowanie. Czytamy dużo o krajach w których będziemy, by być jak najlepiej przygotowanym. O 14.00 już rozpoczęliśmy świętowanie Nowego Roku. Ponieważ większą część załogi stanowią Filipińczycy, celebrują ten moment, kiedy to w ich kraju wybija północ. Zostaliśmy zaproszeni na kapitański mostek, tam czekał na nas filipiński makaron świąteczny, ciasto i zimny napój z kostkami lodu, plastrami pomarańczy i limonki. Punktualnie o 14.00, to znaczy o północy czasu filipińskiego, syrena swoim głośnym dźwiękiem oznajmiła rozpoczęcie Nowego Roku. Filipińskiego. Nieco przed 19.00 zaczęła się uroczysta kolacja, przy wtórze śpiewów niejakiego Gusttavo Lima. Jak się okazało to bardzo uniwersalny i wszechstronny artysta. Gra na gitarze, perkusji, fortepianie, tańczy , śpiewa, stepuje i do tego jeszcze rusza w diabelskim rytmie biodrami. Fanem Gusttavo Lima jest nasz master, dlatego podczas całej kolacji w tle wybrzmiewał koncert live z Sao Paulo. Punktualnie o północy czasu europejskiego czyli o godzinie 21.00 czasu lokalnego wznieśliśmy toast za pomyślność w Nowym Roku. Chcieliśmy wytrzymać do północy, ale niestety się nie udało. Po kolacji poszliśmy ze wszystkimi pasażerami i zrobiliśmy sobie małe pasażerskie party, Francuzi wyciągnęli na tą okazję szampana, a nie było to szampanskoje igristoje (czy jak to się tam pisało). Posiedzieliśmy do 23.00 przy francuskiej muzyce Cloude Francois. Zaliczyliśmy zatem podwójnie świętowanie Nowego Roku w ciągu tej doby, a do trzeciego nie udało nam się dotrwać. Zresztą dwukrotne w zupełności wystarczy. Zbliżamy się do Rio de Janeiro. Do brzegu mamy około 70 kilometrów, ale ponieważ płyniemy ciągle wzdłuż wybrzeża nic nie widać. Stolicy Brazylii nie zobaczymy. Stoimy na redzie przed portem w Santos. I tak będziemy stać jeszcze dwa dni. Na redzie pełno statków, około dwudziestu. Sieć komórkowa jest, ale do portu zbyt daleko, żeby złapać Internet. Dwa dni później ruszyliśmy… Najpierw powoli, 7 km na godzinę, ale już po 20 minutach przyspieszyliśmy i z zawrotną prędkością 16 km na godzinę zbliżaliśmy się do Santos. Wszyscy wylegli na pokład, z aparatami fotograficznymi, kamerami i kamerkami. Prawie 3 godziny wpływaliśmy do portu, by wreszcie o 18.00 zobaczyć holowniki i popychacz, które ustawiły nas przy nabrzeżu. Po około 30 minutach opuszczono rampę rozładunkową statku. Załoga wielce poruszona. Większość konieczne chciała wyjść jeszcze dziś w nocy, bo to jedyny dla nich czas, kiedy to mogą skorzystać z atrakcji miasta. W dzień – rozładunek i inne obowiązki. My mamy nadzieję, że wyjdziemy jutro po śniadaniu, podejdziemy do dzielnicy ludzkiej, to znaczy wyjdziemy poza obszar portu. CDN... Teraz :drinkbeer:


×