Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 30.01.2016 in all areas

  1. 2 points
    Po trudach zwiedzania starożytności inkaskich przyszedł czas na obiad. Mamy okazje spróbować narodowego dania Peru (i nie jest to pyra ;) ) - ceviche. To kawałki surowej ryby (w zasadzie dowolnej, byle idealnie świeżej), zamarynowane sokiem z limonki. Kwas zawarty w soku ścina białko w rybie i nie jest ona zatem surowa. Krzychu próbuje odwodzić od konsumpcji surowej ryby (Jagna, będziesz rzygać dalej niż widzisz), ale co tam ;) Ceviche okazało się być smaczne, delikatne i nietrujące ;) Po obiedzie wspinamy się wyżej i wyżej, w głowie znów niemiłe kręcenie, a pełny żołądek nie jest ułatwieniem... Jesteśmy znów powyżej 4000 m n.p.m. powietrze przejrzyste, błękit nieba niepowtarzalny. Poniżej fotki strzelone w czasie jazdy, zza szyby: Zatrzymujemy się na granicy prowincji Cusco i Puno. Widoki nadal obłędne, ale zrobiło się zdecydowanie chłodniej. W dole jeden z tych extra-super-hiper drogich pociągów dla zagraniczniaków, jakieś 600 $ (serio) za kilkaset km. No cóż, wszędzie gdzie zatrzymują się turyści, musi być cepelia. Ale przynajmniej kolorowa ! Może zdjęcie z lamą? Futerko z totemem? Wiadomo, dlaczego kręci się w głowie: Wjechaliśmy niniejszym na Altiplano - ogromny, ciągnący się przez całą Boliwię do Argentyny płaskowyż, w całości położony na ponad 3000 - 3500 m n.p.m. W zasadzie można tu jedynie wypasać owce i lamy, klimat jest bardzo surowy. Jesteśmy w środku lata, a widać resztki śniegu... Mieściny rzadkie i biedniutkie... Tak do niedawna wyglądały wszystkie domy: chyba tylko lamom tu dobrze: Ktoś wspominał o drezynie, to proszę: wysokość i pełny żołądek powodują, że wszyscy zapadają w drzemkę...
  2. 2 points
    Odcinek 7, czyli konkurs na najbrzydsze miasto w Peru wygrywa Juliaca Señora Guntalrewika nie spała dobrze. Zmarzła na kość nawet pod inkaskimi kocami, z których każdy ważył chyba 10 kilo ;) i przypominał bardziej dywan. Zjawiamy się bladym świtem w agencji turystycznej, bo namówiono nas na „turystyczny” autobus do Puno. zamiast zwykłego lokalnego PKSu mamy wycieczkowy autobus, obiad, przewodnika oraz zwiedzanie ciekawych miejsc po drodze. Drogo nie było, więc daliśmy się namówić i całe 300 km nad Titicaca przed nam ;) Jest nas całe 12 osób, tłoku zatem nie będzie. Jagna z ciekawością obserwuje, jak żeńska część obsługi uwija się ja w ukropie przygotowując autobus, bagaże, kawę itp, itd podczas gdy część męska ogląda TV ;) Na początek przedmieścia Cusco: Wbrew pozorom, to nie budowa, tylko typowe bloki, w pełni zamieszkałe, co widać dopiero wieczorami – w każdym pomieszczeniu świeci się żarówka zwisająca z sufitu ;) Pierwszy postój to niepozorna mieścinka Andahuaylillas, jakieś 40 km za Cusco. Tu znajduje się jeden ze starszych kościołów w Peru - Capilla Sixtina del Peru, zbudowany w 1570 przez jezuitów. Z zewnątrz nie robi wrażenia: Ale w środku już tak: Na nas jednak nie mniejsze wrażenie robi śniadanie serwowane z przenośnej kuchni przez babcię Indiankę. Lokalni biorą głównie sadzone jajko i ryż (co oni z tym ryżem w ojczyźnie ziemniaka, wstyd po prostu), my zostajemy przy kanapkach. Babcia kroi na pół świeżutką bułkę, do środka pakuje awokado i gotowe. Niebo w gębie! Kolejny przystanek: inkaski most: Tu chyba jest dużo turystów, bo nawet barierka jest i dziury zabezpieczone ;) Ciekawskie dzieci jak wszędzie: Jedziemy dalej: Kolejny punkt to jedno z niewielu „ocalałych” inkaskich zabytków: Raqch'i Było to miasto położone na najważniejszym inkaskim szlaku (z Meksyku do Chile) , otoczone murami obronymio długości 4 km, typowa handlowa osada. Zachowały się fragmenty murów: oraz ogromnej (92 x 25,5 m) świątyni - Templo de Wiracocha: w zasadzie została jedna ściana: to podobno fragment tej inkaskiej „Panamericany”: A to nasz angielskojęzyczny, bardzo zaangażowany przewodnik: Bardzo dobrze radził sobie z angielskim. Jak nie pamiętał jakiegoś słówka, po prostu mówił po hiszpańsku ;) Całość postawiono z tufitu, czyli skały powstałej z popiołów wulkanicznych: Resztki ogrodów (pyry oczywiście były też): Imponujące musiało być to miasto! Niestety, Hiszpanie prawie zrównali je z ziemią… A miejscowi do dziś wykorzystują fragmenty. Tu schodki prowadzące na uprawne tarasy, zapewne też co najmniej 500 letnie: Przed wejściem do ruin oczywiście raj dla turysty, czyli czapeczki, figurki, ozdóbki i co jeszcze dusza zapragnie w wersji inkaskiej. Ale już o połowę tańsze niż w Cusco ;)
  3. 1 point
    Sam nie wiem jak to się stało, że nie napisałem żadnej relacji z wycieczki po Białorusi, jaką odbyłem tego lata. Pewnie dlatego, że zaraz potem wyjechałem na Ukrainę, którą bez reszty zostałem oczarowany…ale wracajmy do Białorusi. Białoruś. Co to za kraj? Tak blisko leżący, a tak daleki. Łukaszenka, zamordyzm, komunizm…trzeba to osobiście sprawdzić. Dokumenty, paszport i wiza, gotowe więc ruszam samotnie w nieznane. Wybieram leżące na uboczu przejście graniczne Połowce-Piszczatka. Po dwóch godzinach jazdy docieram na granicę, spodziewam się najgorszego przy przekraczaniu żelaznej kurtyny, a tu zonk. Pełna kultura, pomoc białoruskich celników, uprzejmość, uśmiechy. Po kilkunastu minutach przekraczam Rubikon…Na granicy wymieniam pieniądze i ruszam w nieznane. Dziwne uczucie, jestem 200 km od domu, a czuję się jak bym był na drugiej półkuli, nie wiem, może dla tego, że jadę samotnie, a może dla tego, że we łbie przekraczam żelazną kurtynę… Pierwsze mijane wioski i łapczywie wchłaniane widoki, jest zupełnie inaczej niż w Polsce. Cicho, spokojnie, trochę jak na Podlasiu, czas trochę wolniej płynie… Mijane wioski są szare i monotonne, jedyną oznaką zmian jest eternit, który zastąpił strzechy. No i płoty. Te są zawsze w całej wsi wymalowane w tym samym kolorze. Co jakiś czas mijam tutejszy kołchoz. W odróżnieniu od naszych byłych PGR-ów, całkiem nieźle funkcjonujące. Może nie ma wodotrysków, ale nie widać również biedy, czy bałaganu. Jadę na północ, na skuśkę przez białoruską część Puszczy Białowieskiej. Kilkadziesiąt kilometrów z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Fantastyczna szutrostrada. Ta droga, to grobla przez bagna, o dziwo, jeżdżą tędy TIR-y. Cerkiew w Wołkowysku. No nie mogłem się oprzeć tym cukierkowym kopułom. Mijam jakieś relikty komunistycznej przeszłości. Fotkę cykam raczej z ciekawości, a nie żeby oddać rzeczywistość, takich reliktów po drodze widzę niewiele.
  4. 1 point
    Odcinek 0, czyli prologi dwa Prolog według pewnego śląskiego Berlińczyka: Początek tej podróży sięga jeszcze II wojny światowej, kiedy pradziadek Krzysia otrzymał od ojca kawał dorodnego kartofla. Kartofel ten stanowił podstawę żywieniową każdej wielkopolskiej rodziny. Życzeniem ojca pradziadka było odwiedzenie mekki pyrowej, czyli miejsca urodzenia proroka pyry. Coś w rodzaju oczyszczającego rytuału dla następnych pokoleń pyry. Bo pyra starzeje sie tak jak my. Co rok jest o rok starsza i bardziej pomarszczona... Owa święta pyra od ojca pradziadka Krzysia przetrwała do dzisiaj razem z życzeniem odwiedzenia kraju pochodzenia pyry. Krzysiu, jako wierny orędownik krainy wielkopolskiej pyry postanowił popielgrzymować do świętej dla każdego Poznaniaka krainy.... Rok 2014, wieś pod Zieloną Górą, Jagna i Raf dnia powszedniego chcąc ugotować kartofla na kolacje stwierdzają brak owych w worku w piwnicy. Wieczór spędzili przy chlebie i wodzie... Dnia następnego dzwonią do krainy Wielkopolskiej do Krzysia - dostawcy dorodnych pyr. Ten wysyła 3 worki i 2 cebuli i wspomina o świętej pielgrzymce... Wiemy już, ile jest czasu pomiędzy iskra a zapłonem, mieszanka detonuje natychmiast. Bilety okazyjne lądują na skrzynce mailowej, plecaki zapakowane, kanapka na drogę i wielki ptak niesie ich nad wielką wodą do krainy podziemnych pomarańczy. Krzychu obmył stopy i przygotował sie do przywitania świętej ziemi... Prolog ver 2.0, czyli lubusko – wielkopolski: - Jagna, masz już plany na zimowy wyjazd? - Krzychu, sierpień dopiero mamy… - Może i sierpień, ale teraz jest promocja Iberii do Ameryki Południowej. W Chile byliśmy, Argentyna zbyt poukładana, w Kolumbii byłem, zostało Peru ;) Jak chcemy się załapać, to szukaj szybko karty kredytowej! No cóż, była to (jak dotąd) najszybsza decyzja wyjazdowa w moim życiu. Mniej więcej dwugodzinna ;) Opłacało się. Zapłaciliśmy dokładnie 4 426,59 PLN za lot na trasie Barcelona – Lima – Bruksela. Za 3 osoby! -Krzychu, a co właściwie jest ciekawego w Peru oprócz tego całego Machu Picchu? -Jak to co! Kartofle! Ziemniak (Solanum tuberosum L.) – gatunek rośliny należący do rodziny psiankowatych. Nazwa „ziemniak” odnosi się zarówno do całej rośliny, jak i do jej jadalnych, bogatych w skrobię bulw pędowych, z powodu których gatunek jest uprawiany na masową skalę. Roślina wywodzi się z Andów, gdzie udomowiono ją ok. 8 tysięcy lat temu. Ziemniak został przywieziony do Europy w końcu XVI wieku, w ciągu następnych stuleci stał się integralną częścią wielu kuchni z całego świata. Obecnie jest czwartą pod względem produkcji rośliną uprawną (po pszenicy, ryżu i kukurydzy). W stanie dzikim rozmaite gatunki psianek podobnych do ziemniaka występują w obu Amerykach, od Stanów Zjednoczonych po Urugwaj. Najnowsze badania genetyczne wykazały, że wszystkie odmiany rośliny wywodzą się z gatunku Solanum brevicaule, kultywowanego w dzisiejszym południowym Peru od przynajmniej 7 tysięcy lat. W wyniku setek lat krzyżowania i sztucznej selekcji do dziś powstało ponad tysiąc odmian uprawnych ziemniaka. Po podboju Państwa Inków, Hiszpanie sprowadzili ziemniaki do Europy około 1570 roku, skąd żeglarze rozprzestrzenili uprawę rośliny na cały świat. Wprawdzie europejscy rolnicy początkowo byli wobec nowej uprawy sceptyczni, ale do XIX wieku stała się ona podstawą diety milionów mieszkańców kontynentu i nieodzownym elementem wielu kuchni regionalnych. Dziś dieta przeciętnego mieszkańca Ziemi zawiera ok. 33 kg ziemniaków rocznie, a Polaka 109 kg. I jak tu nie jechać do Peru? cdn
  5. 1 point
    Czytam te wasze wypociny i dziwię się sobie że to piszę ale trudno. Ale pisanie z większością to walka z wiatrakami. Sami specjaliści a jak trzeba rozwiązać problem to zero mądrej wypowiedzi tylko same hejty. Bawcie się dalej szkoda moich nerwów i oczu na czytanie tych bzdur. jak będę się chciał pośmiać to poczytam inne fora. Zapraszam na forum xt660.pl tam się nauczycie pisać jak ludzie a nie jacyś opętani uchodźcy. Prawda jest taka że jak mam jakiś problem to to jest ostatnie miejsce gdzie uda mi się go rozwiązać. Wracam do moich poskładanych z 10 sztuk motocykli. :drinkbeer: bo wszystkie wołają o wymianę oleju i filtrów. Moje wcześniejsze bzdury odnośnie zmiany parametrów w liczniku skasowałem po co Wam skoro żyjecie w innym świece którego nie ogarnia mój mózg. Pozdrawiam Wszystkiego dobrego w nowym roku. Nie jest to list pożegnany bo jeszcze czasem wpadnę pouczyć się czegoś czego nie znam a jest tego od groma tutaj. Zdrufko :beer:
  6. 1 point
    Panie jARKU. Już po oględzinach x Country w mnie pod domem widziałem jaki z Pana specjalista. Widzę że nerwy popuściły gacie nie wytrzymały. Krętacz i tyle!!! Bmw opowiadasz jak o Panu rozmawiałem u Sikory to nie wiedzieli o kim gadam więc proszę nie kompromituj się bardziej. Specialisto od siedmiu boleści juz Ci pisałem weź się za robienie poradników a nie pieprz jak gimnazjalista. Ja chociaż próbuje pomóc a nie pier...... głupot na prawo i lewo byle by nudę zabić. Jestem w pracy i niestety na telefonie ciężko się odpisuje. Pozdrawiam wszystkich normalnych. Wysłane z mojego HUAWEI GRA-L09 przy użyciu Tapatalka
  7. 1 point
    Tu kolejna ściema.
  8. 1 point
    Budzi nas zachęcający okrzyk pilota: Halo, Pukara! Ale jakoś za bardzo zachęcić nie zdołał ;) Pukara to w języku Quechua „ruiny”. No i są ruiny… A obok miasteczko, o nazwie, a jakże, Pukara. Coś się zbiera nad nami, na razie bokiem… W Pukarze wycieczkę zaganiają do jakiegoś muzeum, ale my wolimy poszwędać się po mieścince. Zabytkowy kościół, ale co tam, proboszcz hoduje owce ;) Chlewik musi być ;) Ponieważ do Pukary zaglądają (rzadko) turyści, na głównym placu stoją dwie Indianki z pamiątkami. Krzychu widzi piękną narzutę (albo obrus) i oczami wyobraźni widzi ją na swojej kanapie. Zaczynamy trudne negocjacje, kończące się gdzieś w okolicach 40% początku. Ja często mam wątpliwości. Pani Indianka zapewne nie sprzeda nic poniżej kosztów, ale czy kiedy tak handlujemy do upadłego, nie pozbawiamy jej jedynej możliwości godziwego zarobku? Szczególnie, że dla nas, z bogatego kawałka świata, tak naprawdę nawet ta początkowa, wydumana cena nie jest bardzo wysoka. Niestety nigdy nie wiemy, czy tę narzutę czy czapkę wydziergała pani własnoręcznie (zawsze tak powie) czy też może jest tu po prostu sprzedawczynią, a cały zysk trafia do jakiegoś macho… W końcu dogania nas deszcz: Zalewa drogę i pastwiska: W strugach deszczu wjeżdżamy do miasta Juliaca (wym. Huliaka). Nazwa kojarzy nam się niezbyt elegancko, ale samo miasto… Bezsprzecznie wygrywa w kategorii „najbrzydsze miasto” widziane przez mnie kiedykolwiek (nie byłam jeszcze w Azji ;) ). Błoto, syf, niedokończone budynki, chaos… Centrum miasta: Prawie centrum: Warsztat na krawężniku: Głos zabiera Pan Przewodnik. Otóż Huliaka to jedno ważniejszych miast w Peru. Bujnie rozwija się tu przemysł, nawet Coca-Cola ma swą fabrykę! No może trochę kanalizacja deszczowa szwankuje, przyznaje Pan Przewodnik. Królują tu 3 osobowe taxi: W końcu, nadal w deszczu docieramy nad Titicacę, do miasta Puno. Mamy Matki Boskiej Gromnicznej (czy jakoś tak) i jeden wielki karnawał. No to będzie tym razem cepelia na żywo ;) Peruwiańczycy są katolikami, ale w tradycji religijnej mnóstwo jest indiańskich odniesień. Jesteśmy w środku Fiesta de la Candelaria, do Puno przyjechali chyba Indianie z połowy Peru, każdy pensjonat i hostel zatkany po sufit. W końcu znajdujemy cokolwiek (tylko trochę kapie z sufitu) i idziemy popatrzeć na korowód. A korowód sunie całą noc dookoła centrum. Każda okoliczna wieś przesyła swój zespół: panie tańczą, panowie grają. Panie: Panowie: Niestety cały czas pada, więc niektórzy chronią drogie stroje: Często na początku danego zespołu idzie panienka ubrano mało indiańsko ;) czasem tak wyzywająco, że nazwaliśmy ją z wielkopolska lafiryndą ;) A za lafiryndą suną jej mama i babcia ;) Wszystko to ładne i piękne, ale festiwal trwa już któryś dzień i miasto usłane jest śmieciami, resztkami jedzenia, trawienia itp. a wszędzie tłumy pijanych rozwrzeszczanych nastolatków. Ogólnie (być może także przez pogodę) robi to na nas niezbyt przyjemne wrażenie. Korygujemy więc plany, jutro Titicaca i zmywamy się stąd popołudniowym autobusem na południe ;) :)
  9. 1 point
    Albo jak się zna niby na wszystkim a jednak na niczym ;-)
  10. 1 point
    A gdzie Ty masz panel na kierownicy? :) To nie mercedes ;p
  11. 1 point
    W komputerze x zmienia się średnicę przedniego koła i abs działa poprawnie można również zmienić jednostkę w jakiej pokazuje prędkość. Daje 100% na moją rację - pokazano mi to w bmw sikora.
  12. 1 point
    Odcinek 6, czyli wracamy po śladach do Cuzco Na śniadanie zaglądamy do tej samej pani i próbujemy innych kanapek na ciepło. Trzeba się wzmocnić przed kilkugodzinnym spacerem wzdłuż torów ;) Jagna ma chytry plan, żeby wziąć wszystkie bagaże i władować się w pociąg, a chłopaki na lekko się przespacerują. Jednak wizyta na dworcu (osobny dla Peruwiańczyków, osobny dla reszty świata…) rozbija plan w drobny mak. Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie zapłacę 24 $ za przejażdżkę 13 km! Nie rozumiem tego w ogóle. Miejscowi płacą coś koło 2$. Gdyby zagraniczni mogli jechać za tyle samo, pociąg byłyby pełen po sufit. Teraz wozi głównie powietrze, a każdy kto jest w stanie, idzie wzdłuż torów. Gdzie tu logika? Pamiątkowe zdjęcie w Aqua Calientes: pomnik wodza: i ruszamy: pogoda nie rozpieszcza, mgliście i pada. Klimat tropikalny, więc pod pelerynami jest gorąco, a na koniec i tak jesteśmy mokrzy ;) idziemy i liczymy słupki kilometrowe ;) Nasi tu byli ;) Co bogatsi jadą… Gdzieś , hen wysoko we mgle, widać zabudowania Machu Picchu: Poprzedniego wieczoru, kiedy pisaliśmy na telefonie, „Machu Picchu” słownik zamienił na „Machu Piachu”. Bardzo nam się ta nazwa spodobała ;) W końcu, wraz z końcem deszczu, dochodzimy do stacji Hydroelectrica, gdzie wzdłuż torów ulokowało się mnóstwo bud z funkcją baru. Za jakieś 7 pln zamawiamy danie narodowe, czyli „Milanesa”, czyli zupa + drugie danie, składające się z ryżu i kawałka mięsa. Ławki i stoły tuż przy torach, a zadaszenie siega aż na tory. W pewnym momencie wszystkie panie kucharki rzucają się na tory i zwijają zadaszenie. Pociąg jedzie ;) wLFi0JnOqiY Nadchodzi godzina odjazdu, szukamy swojego busa. Taaa, łatwo powiedzieć. Na parkingu stoi jakiś 20 białych sprinterów, przed każdym Peruwiańczyk wykrzykuje nazwiska pasażerów, a tłum białasów kłębi się dookoła. Nie sposób usłyszeć, a tym bardziej wyłowić z jazgotu swoje nazwisko… W końcu ruszamy na obchód busów, zaglądamy kierowcom w listy i odnajdujemy swoje nazwiska. Ufff. Że też nikt nie wpadł na banalne rozwiązanie, czyli wywieszenie list na szybie busa… Po jakieś godzinie zamieszania busy są zapełnione, ruszamy. Tą samą uroczą ścieżką dla kóz wijącą się na zboczu… ciekawe, ile sprinterów spadło już do tej rzeczki? Średnia prędkość dochodzi do 20 km/ h ;) wLFi0JnOqiY Uff, dojechaliśmy. Asfaltowa końcówka, już po ciemku, we mgle, z wyprzedzaniem na czwartego na zakrętach również była dość emocjonująca ;) Nocujemy w Cuzco w tym samych hostelu, choć pokój dostajemy zdecydowanie mniej klimatyczny. Noce na tej wysokości (prawie 4000 m) są dość chłodne i Jagna śpi prawie we wszystkim, co ma ;) W hotelu miały na nas czekać zamówione wcześniej bilety na jutrzejszy autobus do Puno, ale oczywiście ich nie ma. Pytamy się w agencji, owszem, przekazali już przedwczoraj… Tym razem w hostelu odpowiedz jest inna: aaa, nie, faktycznie, coś mamy, ale ten co ma, to właśnie go nie ma, ale będzie później,albo rano, a w ogóle to no problem… Kolejny raz widać zderzenie dwóch mentalności: europejczyk nie bardzo nie umie się nie denerwować późnym wieczorem brakiem biletu na poranny autobus… idziemy odreagować „w miasto”, może w międzyczasie bilety się znajdą… miejscowy bar pod chmurką: miejscowe przysmaki, czyli szaszłyk z pyrą: oraz pyra zapiekana z jajem i mięsem w środku: Koło północy w hotelu pojawia się ten, co ma nasze bilety (pytanie, dlaczego po prostu nie zostawił ich na recepcji, zdecydowanie go przerasta ;) ) i o mało nie umieram ze śmiechu, widząc swoje imię i nazwisko – przepisane z paszportu !!! Ciekawe, czy z takim biletem wpuszczą Agnieszkę G. na pokład ;)
  13. 1 point
    Naoglądaliśmy się z góry, czas ruszyć w miasto ;) Machu Picchu małe nie jest: I chyba nadal do końca nie wiadomo, co to było. Za Wiki: Machu Picchu zbudowano w II połowie XV wieku podczas panowania jednego z najwybitniejszych władców Pachacuti Inca Yupanqui. Pełniło funkcję głównego centrum ceremonialnego, ale także gospodarczego i obronnego. Zamieszkiwali je kapłani, przedstawiciele inkaskiej arystokracji, żołnierze oraz opiekunowie tutejszych świątyń. Miasto składało się z dwóch części. W Górnej, zwanej hanman, znajdowały się: Świątynia Słońca, Grobowiec Królewski, Pałac Królewski oraz Intihuatana, największa inkaska świętość. W Dolnej mieściły się domy mieszkalne kryte strzechą oraz warsztaty produkcyjne. Na stromych zboczach otaczających miasto znajdowały się tarasy uprawne o szerokości 2-4 m. Miasto opuszczono ok. 1537 r. Ruiny miasta początkowo utożsamiano z Vilcabambą, ostatnią stolicą Inków. Machu Picchu zostało odkryte przez amerykańskiego profesora Hirama Binghama. Bingham trafił tam 24 lipca 1911 z władającym językiem keczua przewodnikiem. Odkryto tysiące zabytkowych przedmiotów, w tym mumie, srebrne posążki, złote spinki i naczynia ceramiczne. Łącznie Bingham wywiózł legalnie do Stanów Zjednoczonych 4000 zabytkowych przedmiotów, które trafiły do Yale University. Machu Picchu było jednak najprawdopodobniej eksplorowane w dziki sposób znacznie wcześniej. Widok na część „przemysłową” miasta: Pięknie się to zachowało – ściany liczą sobie prawie 600 lat! Po lewej część mieszkalna, po prawej przemysłowa: Powoli z chmur wyłania się Huayna Picchu, szczyt nad miastem. Można na niego wejść (za dodatkową opłatą, rzecz jasna) i zobaczyć podobno najładniejszy widok na Machu Picchu. Jedyne 360 m w górę ;) Huayna Picchu raz jeszcze: Widoki z okien mieli niezłe: Tarasy uprawne, i jednocześnie zabezpieczenie przez osuwiskiem: Przewodnika nie mamy, musimy zatem doczytać ;) albo przykleić się do przewodnika władającego hiszpańskim (to Krzychu) bądź angielskim (Raf z Jagną) ;) Jedno z niewielu zniszczeń wskutek trzęsień ziemi (a jest ich tu sporo, to teren aktywny tektonicznie) Świątynia trzech okien (nazwa raczej współczesna…) , widok od środka: (widać tu słynną inkaską obróbkę kamieni na tzw. styk) i z zewnątrz: podobno w czasie przesilenia światło z okien oświetla jakiś specjalny kamień. W ogóle mnóstwo tu kamieni odpowiednio zorientowanych geograficznie i astronomicznie… Pięknie zachowany mur: O, tam w dole most, którym szliśmy! To podobno podobizna kondora: I tak sobie łazimy po tym mieście sprzed 600 lat, wyobrażając sobie życie Inków… Spotykamy Polaka, który zwiedza wszystko w biegu, bo ma całe 2 godziny ;) Kupił bilety do Peru nieprzyzwoicie tanio (czyli w tej samej promocji co my) i teraz zwiedza 4 kraje w 2 tygodnie... Tu rekonstrukcja stropu: A nawet całych chatek: I bardziej w głąb, tym mniej turystów ;) Po pół dnia łażenia rzucamy ostatni raz okiem na całość: oraz tabliczkę pamiątkową na cześć odkrywcy: I schodzimy pieszo w dół, jedną z zachowanych ścieżek inkaskich. Schodzimy niecałą godzinę, a łydki bolą następne dwa dni ;) Czasem zdarzają się inkaskie schody (takie same, które pozwalały ominąć wyrwę w ścieżce opisaną wcześniej) Jeszcze krótki spacerek wzdłuż Urubamby: i jesteśmy z powrotem w Aqua Calientes, gdzie akurat pociąg przywiózł następną porcję turystów: Wieczór spędzamy w gorącej wodzie (po hiszpańsku… aqua caliente ;) ), czyli basenach, przez które przepływa woda ze źródeł geotermalnych, oczywiście o lekko siarkowodorowym zapaszku zgniłych jaj ;) A na kolację peruwiańskie owoce, czyli ananas, mini-banany i coś, czego nazwy nie pamiętam, bo nie okazało się szczególnie smaczne ;)
  14. 1 point
    Zimno jest, wychodzić z domu się nie chce, znajomi dopominają się o wspomnienia z Peru, więc… Nie wiem, czy pies z kulawą nogą tu zaglądał, ale co mi tam, dokończę ;) Odcinek 5, czyli Machu Picchu ominąć nie wypada Tłumy turystów. Pięciu przewodników, każdy w innym języku i każdy głośno. W kadr wchodzi co najmniej pięciu Japończyków i trzech Rosjan. Uff. Ale co zrobić. Być w Peru i nie być na Machu Picchu? No nie da się… Sprawdziliśmy jeszcze w PL, że w lutym tłumów nie ma i bilet można kupić po prostu w kasie (w sezonie trzeba rezerwować dużo wcześniej, bo limit dzienny wynosi 2500 osó B). Rano Aquas Calientes wita nas cudowna pogodą: Dookoła wysokie granie, więc mgła po prostu wisi i wisi… A w zasadzie to chyba chmury… Kupujemy bilety (jedyne 62 $ za sztukę) i pytamy miejscowych, gdzie tu „lokalnie zjeść”. No jak to gdzie. Na dworcu! Nad dworcem jest mała hala, gdzie ulokowało się chyba ze 20 barów. Biali zaglądają tam rzadko, więc za śmieszne pieniądze dostajemy kawał ciepłego kurczaka w bułce oraz świeżo sporządzony koktajl owocowy – niebo w gębie. Machu Picchu znajduje się tuż nad Aquas Calientes, ale jakieś 800 m wyżej. Można skorzystać z inkaskiej ścieżki i podejść. My nawet nie próbujemy na tej wysokości ;) – 2500 m n.p.m. Korzystamy więc, zresztą jak 99% ludzi, z autobusów, które w 10 minut zawożą nas pod górę. Śmiesznie – miasto odcięte od świata, wszystko transportowane koleją, a tu nagle stadko autobusów ;) podobno przywieźli je na specjalnych platformach… U góry kłębi się te 2500 sztuk turystów, do tego lokalni proponują usługę „przewodnictwa” (która nie jest ujęta w te 62$). Wbijamy sobie pamiątkową pieczątkę do paszportu i w końcu jesteśmy w środku. Machu Picchu wita nas oszałamiającymi widokami: oraz cudowna pogodą: Hmm. Stoimy, czekamy, nadal nic nie widać… Jedynie Raf się zakolegował z miejscowymi ;) W przewodniku napisali, że często mgła podnosi się w południe i żeby być cierpliwym. No dobra, spróbujemy. Zostawiamy samo „miasto” i idziemy się przejść jedną z inkaskich ścieżek, które prowadziły do Machu Picchu. Ścieżka biegnie zboczem, w prawo lepiej nie patrzeć: Dziwi nas brak jakichkolwiek barierek itp. Ech, europejskie myślenie ;) Po jakiejś pół godzinie dochodzimy do zakazu: kilka lat temu można było dalej iść, ale zbyt wielu turystów zleciało na dół i w końcu przejście zamknięto. Teraz tylko przez furtkę można sobie popatrzeć na inkaskie „zabezpieczenie” przed niepożądanymi gośćmi: Kawałek ścieżki specjalnie wykuto i położono deski. Po ich zdjęciu można przejść jedynie w dół i w górę po wystających kamieniach (słabo je widać na zdjęciu niestety). Na takim kamyczku mieściła się jedna stopa, ale podobno nie było to problemem dla Inków. Cala reszta świata spadała w dół ;) Wracamy: Widoki nadal przepiękne: Nawet lamy zrezygnowane: No nic, będą mgliste zdjęcia… Ale, w końcu, powolutku, powolutku, minuta po minucie, mgła się podnosi! Widać nawet dolinę rzeki! Będą nawet foty bez mgły ;) Lamom też poprawił się humor ;)
  15. 1 point
    Po tych kilku dniach spędzonych na Ukrainie i Białorusi, też mam takie wrażenie, że to są dwa dość znacznie różniące się światy. Białoruś wydaje się być państwem całkiem nieźle zorganizowanym, gdzie widać rękę gospodarza, który dba o to by zapewnić pewien poziom życia mieszkańcom. Na Ukrainie państwo raczej nie funkcjonuje i każdy sam musi walczyć o przetrwanie, ale to zmusza ludzi do działania i inicjatywy, której nie widać zupełnie u Białorusinów. Ukraina, to kraj kontrastów, na Białorusi wszystko jest bardziej stonowane. Ja po tych kilku dniach spędzonych na Białorusi, oceniam to państwo jako kraj w którym eksperyment z komunizmem się powiódł i wszyscy mają w miarę po równo i jakoś tam żyją, może bez fajerwerków, ale wcale nie najgorzej. Ukraina to całkiem inna bajka, tam każdy sam musi zadbać siebie…no i kontrasty, luksus i skrajna bieda.
  16. 1 point
    Rzeka Drujka wpadająca do Dźwiny. No nie był bym sobą gdybym nie zahaczył o grodzisko nad j. Nieśpisz. Wracam wieczorem na nocleg do Brasławia i jeszcze trochę plączę się po jego uliczkach. Następny dzień, to wyzwanie. Powrót do domu od jednego strzału, 800 km. Jazda, jazda, jazda. Cztery dni samotnej przygody. Po powrocie mam pewien niedosyt. Tam trzeba wrócić. To spokojny, cywilizowany kraj, bardzo czysty, uporządkowany, choć nie za bogaty. Policja (oczywiście zapłaciłem mandat) całkowicie europejska, żadnych łapówek i bardzo pobłażliwa – mandat dostałem „na pamiątkę” – koszt 8 zł. W przyszłym roku na pewno pojadę jeszcze raz na Białoruś, tylko szukam ekipy, byłoby raźniej. Te odległości i brak cywilizacji robią jednak swoje J, Białoruś to raj dla motocyklistów, jedzie się godzinami pustymi drogami. Na mapce poniżej przedstawiam orientacyjnie rejony, które chciałbym odwiedzić. Drogi to asfalty i szutry. Do standardowych kosztów wyprawy trzeba doliczyć ok. 300 PLN na wizę, zaproszenie itd. W przyszłym roku chciałbym odwiedzić wschodnie krańce Białorusi. No i oczywiście pola bitew… :), których tam jest bez liku, szlakiem pamiętników Chryzostoma Paska (no tego co się na nim Sienkiewicz wzorował, pisząc trylogię..)
  17. 1 point
    Robię ze dwieście kilometrów lokalnymi drogami, odwiedzając najdziwniejsze miejsca, docieram do granicznego miasteczka Druja nad Dźwiną- północny cypel II Rzeczypospolitej J ( za trzy tygodnie będę na południowym na Pokuciu, na Ukrainie). Ten drewniany budyneczek po lewej to bania. Taka tutejsza sauna i łaźnia zarazem. Stoi prawie przy każdym domu. Druja, kiedyś graniczne miasteczko tętniące życiem, dzisiaj diabeł tu mówi dobranoc… Kamienice świadczące o dawnej świetności, dzisiaj biednie, ale schludnie i … trochę nostalgicznie.
  18. 1 point
    Szwędam się po Brasławiu, chłonąc lokalny klimat. Domy są schludne, choć nie bogate, czasami tylko firanka i kwiatek świadczą o tym, że posesja jest zamieszkana… Powoli robi się cieplej, więc ruszam, by zwiedzić okolice. Krajobraz jest bardzo podobny do tego, który można zobaczyć na Suwalszczyźnie. Moreny, góry, lasy, jeziora…tylko ludzi jak by ciut mniej… Objeżdżam całą Brasławszczyznę, jeziora, zagubione wioski, cały czas szutrami.
  19. 1 point
    Mijane wioski nie są może bogate, ale widać rękę gospodarza. Wszystko jest czyste, wymalowane, a drogi bez dziur i zadbane. Drugiego dnia osiągam Brasław, miasto na północnych krańcach Białorusi. Kiedyś tętniące życiem turystyczne, polskie miasteczko leżące w przesmyku pomiędzy jeziorami. W okresie międzywojennym był tym, czym dzisiaj są Mikołajki. Do dzisiaj Brasław jest ostoją Polskości w tych okolicach. Dzięki dotacjom z Polski odbudowano kościół, dość okazały, powiedziałbym, aż na zbyt prowokacyjny w formie. Stoi jak twierdza w tutejszym krajobrazie, panując nad okolicą…Pierwszy kościół zbudował Aleksander Jagiellończyk w 1500 roku. Dzisiejszy Brasław, to spokojne miasteczko, choć odwiedziłem je w szczycie sezonu, było spokojne, puste i ciche. O poranku wdrapuję się na górę zamkową, pamiętającą czasy Świdrygiełły (czasy Grunwaldu). Na tej górze miał miejsce ostatni sejmik w 1787 roku. Błąkam się jakiś czas po mieście szukając miejsca, gdzie mógłbym coś zjeść. Niestety z tym jest problem, prywatnych restauracji, czy kafejek na Białorusi nie ma. Prywatny biznes na Białorusi to rzadkość. Jak są reklamy, to tylko miejscowych bohaterów.
  20. 1 point
    Ehhhh, jakaś niemoc pisarska mnie dopadła. Albo i zachęty brak ;) Ale za to Raf coś skrobnął Odcinek 4 i 1/2, czyli pojazdy do przewozu pyr oraz innego inwentarza, niekoniecznie żywego. Podstawowym pojazdem do przewozu pyr i innego inwentarza jest to coś: Jak widać wykonany jest całkowicie w technologii rejli, ale jakże prostej i skutecznej;) Nr 2 Nr 3 i 4 Tymi pojazdami również przewozi się pyry ale w nieco mniejszych ilościach, np. dwa worki na pasażera: Inne pojazdy, czyli motocykle, tuk-tuki i taksówki Jak już wiecie policja (a raczej policjantki) jeżdżą tym i z gracją próbują zapanować nad oszalałą masą samochodów;) Reszta porusza się na skuterach albo małych enduro, nie większych niż 250 cc produkcji przeróżnej Jest też coś dla wielbicieli Orange Power;) Taksówki(najpopularniejszy model, mieści nawet dwumetrową lodówkę;) ) A na koniec jeszcze coś takiego, zaobserwowane w Limie
  21. 1 point
    Odcinek 4, czyli nie po to mamy ze sobą poznaniaka i krakowiaka, żeby płacić jak za zboże ;) No dobra. To już wiemy, że można dostać się do Aqua Calientes za 80$ w jedną stronę. Ale nie będziemy przecież płacić tyle za 3 godzinną jazdę takim czymś: Krzychu robi research w kuzkańskich biurach turystycznych i okazuje się, że istnieją pewne alternatywy. Cena owych alternatyw zaczyna się od 90 soli, ale po jakimś kwadransie spada do 60 soli, czyli jakiś 80 pln. W obie strony ;) Alternatywa składa się z busa oraz dwunożnego transportu własnego, czyli nóg. I zamiast 3 h w pociągu, spędza się jakieś 6-7 w busie i wędruje kolejne 2-3. Hm. Nie jestem pewna, szczególne tego spacerku z plecakiem w dżungli w porze deszczowej. Ale zdaje się, że nie bardzo mam coś do gadania. Krzychu – poznaniak z dziada pradziada, Raf – oszczędny krakowiak… Co ja biedna mogę? Skoro świt pojawiamy się zatem pod biurem, skąd zostajemy zgarnięci na uliczkę, z której na raz odjeżdża chyba 15 sprinterów i innych podobnych. Chaos ogólny, każdy kierowca ma listę niemiłosiernie poprzekręcanych nazwisk i każdy wykrzykuje je w tym samym czasie ;) Po jakiejś pół godziny i pięciu przesiadkach ruszamy. W busie towarzystwo międzynarodowe, nie tylko my uważamy, że ceny są (bardzo delikatnie ujmując) zawyżone. Cuzco poza centrum już takie przeciętnie slumsowate: Ale zaraz za miastem piękne góry (jesteśmy ciągle powyżej 3000 m n.p.m.) Krzyś patrzy zachwycony, bo wszędzie rosną, ba! kwitną nawet! pyry: niby lato, ale pora deszczowa, więc wszystko obłędnie zielone: Droga dość zakręciarska, kierowca tutejszy, więc zakręty bierze prawie bokiem ;) Wyżej już mniej roślinności: Po drodze miasto Urubamba: Przystanek na siku i takie coś przy okazji: Zatrzymujemy się „na 2 min, bo jeszcze ktoś się dosiądzie” w Ollantaytambo – pięknym miasteczku w górskiej kotlinie: Latynoskie 2 minuty przechodzą w godzinę, możemy pooglądać lokalną ludność: Te ubiory nie są dla turystów. Wszystkie wiejskie kobiety są tak ubrane. Za Ollantaytambo zaczynamy się wspinać ku przełęczy Abra Malaga : 4316 m n.p.m brrr… Serpentynami zjeżdżamy w dół. Wysokość + ułańska fantazja kierowcy powoduje, że każdy zaciska zęby i trzyma się za żołądek. A niektórzy wychodzą z autobusu zieloni i pełnym woreczkiem ;) Dojeżdżamy do Santa Maria, gdzie zjeżdżamy z asfaltu i szutrem dojeżdżamy do Santa Teresy. Długi Sprinter średnio sobie radzi z pokonywaniem brodów i kamieni. Droga przyczepiona jest do zbocza góry, wąska i świeżo uszkodzona opadami. Ogólnie staramy się nie patrzeć w dół, gdzie kilometr niżej wije się rzeka. I nie myśleć, ile Sprinterów już tam spadło ;) Z Santa Teresa zostało już tylko 10 km do końca. Ale to już w zasadzie offroad – sprinter pokonuje tę drogę dokładnie w 45 minut. Uff, dotarliśmy do stacji Hydroelectrica. To stacja końcowa Perurail, można zapłacić jakieś chore pieniądze i pojechać 13 km do Aqua Calientes. Ale my mamy inny plan: W linii prostej mamy do Machu Picchu dokładnie 1 km. No i chyba 500 m do góry ;) Ruiny są nawet widoczne. Ale my musimy przejść się dookoła góry, wzdłuż torów i rzeki, do miasta. I mamy na to 2,5 h, bo w dżungli szybko robi się ciemno ;) To ruszamy – jak widać większą kupą: Ci najbogatsi jadą: Stopa raczej nie złapiemy ale spróbować można ;) Jakby ktoś miał pomysł, że rowerem albo motkiem – to absolutnie zakazane, rezerwat itp. widoki są: Chyba nic nie jedzie ;) Już po ciemku docieramy do Aquas Calientes. Wymęczone Jagnię czeka, aż Krzychu wynegocjuje rozsądną cenę: I kolejny dzień za nami ;) cdn
  22. 1 point
    Odcinek 3, czyli jeśli chcesz poczuć się jak staruszek, jedź do Cuzco … Wstajemy o totalnie nieprzyzwoitej porze (jak na urlop) czyli przed 6. rano, widzimy w łóżku obok Niemca od f800gs, z którym nawet nie było okazji pogadać. A szkoda, bo to było 50% wszystkich motocyklistów-podróżników, jakich widzieliśmy w Peru ;) Jeszcze zaspani lądujemy na lotnisku i szukamy stanowiska linii Star Peru. Ciekawe, czy dolecimy w całości ;) W Peru jest całkiem dużo lokalnych linii lotniczych, ale nie wiem, czy dostałyby zgodę na lądowanie w UE ;) Stardartowe spóźnienie odlotu i już siedzimy w małym, ale całkiem przyzwoitym Bombardierze. Widoki na Andy obłędne: Kurczę, żeby móc przejechać tę ścieżynkę na mojej jagnięcinie… Lot króciutki, godzinka i lądujemy w Cuzco. (Dla wyjaśnienia naszego burżujstwa: z Limy do Cuzco można albo samolotem w 1 h, albo autobusem w 22 h, a cena samolotu nie jest zabójcza). Cuzco to turystyczna i histroryczna stolica Peru. Na szczęście jesteśmy w najniższym sezonie i tłumów nie ma. Tuż za drzwami tłum taksówkarzy, na szczęście wiemy, ile powinna kosztować taksówka do miasta i nie płacimy 3x tyle ;) To poprosimy na Plaza de Armas ;) Rynek ładny i klimatyczny: Krzychu leci obejrzeć hostel proponowany przez naganiacza, wraca po chwili z opinią „może być”. Podobno ma być i ciepła woda i wi-fi ;) Plecak na plecy i ruszam do hostelu. Droga liczy może 400 m, ale jest pod górkę. Niewielką górkę. A wręcz bardzo niewielką. Więc dlaczego czuję się, jakbym właśnie wspinała się co najmniej na Mont Blanc?? Serce wali jak oszalałe, nogi słabe… Cuzco leży na ponad 3300 m n.p.m., a jeszcze wczoraj byliśmy nad poziomem morza. Chłopaki też nie wyglądają najlepiej, ale ja, jak jakaś staruszka, muszę robić przerwy co 100m na złapanie oddechu! Oj, ciemno widzę najbliższe dni… Cuzco zostało założone przez Inków już w XII i mnóstwo tu zabytków, zarówno inkaskich, jak i hiszpańskich (Pizzarro zdobył miasto – wtedy stolicę - w 1533). Nasz pokój w hostelu też wygląda zabytkowo ;) ale sam hostel ma w sobie „coś” ;) Łykamy po aspirynie, która rozszerza krew i ruszamy w miasto – jeszcze raz Plaza de Armas: to tutaj rozerwano końmi Tupaca Amaru – przywódcę indianskiego powstania. Dookoła placu góry: jest jak zwykle policja: Iglesia (kościół) de la Compañía de Jesus, wybudowany w miejscu inkaskiej świątyni Czyszczenie butów: Pucybut przyzwyczajony do półbutów zażądał dopłaty ; Uff, znów pod górkę… Na szczęście bez plecaka, więc postój na złapanie oddechu tylko co 200 m… Docieramy do mercado i zaczynamy od świeżo wyciśniętego soku z mango z mlekiem Atmosfera nieco senna: aż docieramy do działu restauracyjnego: zamawiamy dane dnia, czyli zupa + milanesa. Milanesa to narodowe danie Peru (raczej tej biedniejszej części), składające się z ryżu, frytek, kawałka mięsa oraz surówki. Cena całości – 10pln ;) Obsługują dwie panie, z których ta z prawej jest jakaś podejrzana trochę ;) A tu druga potrawa narodowa, jeszcze surowa. Indianka się oodgrażała, żeby nie robić zdjęcia świnkom, bo to przynosi pecha, a dokładnie „la Muerte”… Po powrocie do hostelu Jagna chwilowo odmawia współpracy i Cuzco by night należy do chłopaków… cdn
  23. 1 point
    Dzień 2, czyli spacerkiem po Limie Lima szczególnie piękna nie jest, ale stolicę zaliczyć trzeba ;) Taksówka pokonując jakieś 10 km korka dowozi nas na Plaza de Armas – tak nazywa się każdy główny plac w każdym mieście ;) Korki w Limie są niesamowite, a jeszcze ciekawszy jest sposób ich pokonywania – nieważne, że przed tobą jakieś 100 m wolnej jezdni, jeśli tylko ruszysz spod świateł o 0,0001s za późno – wszyscy cię strąbią ;) Szybki sprint, może nawet uda się wrzucić trójkę i już trzeba hamować ;) Plaza de Armas: Typowe dla Limy los balcones: Obowiązkowa katedra wzniesiona przez Hiszpańskich najeźdźców : Boże Narodzenie było całkiem niedawno, szopka jeszcze stoi i to niemała ;) Prowincja też czasem zagląda do stolicy: Do dzielnicy za rzeką turyści już nie zaglądają. Slumsy niestety są w każdym dużym mieście… Państwo niby bezpieczne, ale rękę na pulsie trzeba trzymać:: Porządku pilnuje policja. Policja stoi na każdym rogu, policja jeździ non stop. I w dodatku chyba 75% to kobiety na motocyklach! Tylko te buty chyba od innego środka transportu ;) Krzyś spełnia swoje marzenie: Posilamy się w budce, gdzie ręcznie wyciskają soki. Są obłędnie dobre i równie tanie ;) A tu maszynka do przemysłowego obierania pomarańczy (tych zwykłych, nie podziemnych) Naśladując lokalesów robimy sobie przerwę na trawniku w cieniu: Zresztą – nie tylko my ;) Typowa dla Peru tabliczka – jest na co drugim trawniku. Nie sikać, pamiętajcie! I ruszamy do drugiego najważniejszego miejsca w każdym peruwiańskim mieście - Mercado, czyli rynek. Nie plac, tylko miejsce do zakupów. Tu już nie jest europejsko ;) Tego na razie nie kupimy: ani tego: Gęsinę lubię, ale… Pyry!!!! Które wybrać? Papa blanca? Amarillo? Rojo? ooo, już lepiej Z zakupami wracamy do hostelu, gdzie wita nas F800GS na monachijskich blachach oraz dwa potężne alu kufry z naklejkami od Alaski po Ekwador w naszym pokoju. Tylko kierownika brak :( Robimy jeszcze wieczorny spacer nad ocean. Niestety wybrzeże peruwiańskie to zimny prąd i wysokie fale, więc warunki mało plażowe. Dzielnica nadmorska jakaś taka bogata: A Pacyfik hen, hen na dole. A klify pionowe i zejścia brak … Trzeba nadłożyć sporo drogi i zejść specjalną drogą: do plaży okupowanej przez surferów: Ciekawe te klify… Łapiemy zachód słońca i wracamy do hostelu gdzie znów wszyscy patrzą w swoje ekraniki… cdn…
  24. 1 point
    Lądujemy koło północy w Barcelonie, znieczulamy się dwoma przemyconymi kartonikami na wymarłym lotnisku, po czym znajdujemy sobie zaciszne miejsce za filarkiem, wyciągamy śpiworki i odlatujemy w noc. Noc nie jest długa, bo gdzieś przed piątą budzi mnie dyskusja, jaką Krzychu ze swadą toczy z lotniskowym ochroniarzem. Niestety ochroniarz kompletnie nie wykazuje empatii, po 5. leżeć „no permite” i koniec. Zaspani ruszamy więc w stronę naszego stanowiska. Krzychu ze zdumieniem odkrywa istnienie drugiego terminala w Barcelonie, oddalonego o ładnych kilka km. A tyle lat już tu lata! Jeszcze tylko przelot do Madrytu, kolejna zmiana terminala i w końcu siedzimy w samolocie do Limy. Opis 13 h na siedząco sobie daruję ;) Samolot po kresce przesuwał się baaaardzoooo wooooolnooo: Scyzoryka na pokład nie wniesiesz, ale za chwilę damy ci inne narzędzie zbrodni: W Limie wita nas pogodny wieczór oraz 28 stopni. To lubię ! Mamy zarezerwowany hostel, który jak zwykle wygląda zupełnie inaczej niż na fotografiach w internecie ;) To typowe zjawisko, obserwowane szeroko w wielu krajach ;) Zaczynam przypuszczać, że każdy hostel ma jedno propagandowe pomieszczenie, w którym robi się zdjęcia;) W każdym razie nie jest źle, jest ciepła woda i łaj-faj ;) Wieczór spędzamy na patio hostelowym, zdziwieni mocno brakiem jakiejkolwiek imprezy. Jak to? Średnia wieku 25+, ciepło, wakacje, podróże, a tu... A tu każdy siedzi sam, ewentualnie w 2-3 osoby i każdy patrzy w swój własny ekranik… Jeszcze tego nie wiemy, ale tak będzie wyglądał każdy wieczór spędzony w peruwiańskim hostelu... Eh, świat się zmienia…
  25. 1 point
    Dzień 1, czyli Poznań – Zielona Góra – Berlin – Barcelona - Madryt – Lima… Czy ja kiedyś wyjadę normalnie, bez nerwów na urlop? Może na emeryturze… Rano załatwianie tysiąca spraw, przypominanie o tysiącu kolejnych pracownikom (z nadzieją, że będzie do czego wracać po urlopie), zaraz, zaraz, czy babka od ubezpieczeń przysłała dokumenty? Szybki telefon: jak to, ja myślałam, że pani wyjeżdża za miesiąc… Grrrr… A więc jeszcze przejażdżka po ubezpieczenie, na szczęście pani się wczuwa, załatwia szybko i nawet mamy zaświadczenia po hiszpańsku. A czy ktoś może zrobił check-in? – rzucam w przestrzeń nad głową Rafa… System Iberii (po polsku oczywiście brak) + cookies = katastrofa. Przez pół godziny wkurzamy się, dlaczego każą nam zapłacić 35 Euro za zmianę miejsc, których nie zmieniamy. Po wyczyszczeniu cookies cena cudownie znika… a my siedzimy osobno, oczywiście kilometry od okna. Lot trwa jedynie 13 h i to w dzień, więc fajnie byłoby mieć na co popatrzeć… Na przykład na taką Amazonkę ;) ale nie tym razem. Jakimś cudem udaje mi się spakować o czasie, Krzychu przyjeżdża spóźniony pół godziny (ma te same problemy, czyli jak zamknąć firmę na 2 tygodnie…) i ruszamy na Berlin. Parking załatwił po znajomości Fassi, w pewnym gospodarstwie, w którym miał kiedyś okazję dorabiać jako kierowca. Zgadnijcie, cóż Fazik nasz kochany ciągał na przyczepie? :o Z lekka spóźnieni lądujemy na Schönefeld, gdzie Fazik ukaja nasze nerwy berlińskim piwkiem: Po czym znów musimy gonić, bo kolejka do kontroli wije się jak pyton, a Norwegian do Barcelony odlatuje za równe pół godziny ;) Na szczęście widzimy za sobą kilkudziesięciu zdecydowanie bardziej zrelaksowanych Hiszpanów. No cóż, samolot raczej nie odleci bez połowy pasażerów ;) Krzychu zdołał jeszcze zakupić 2 kartoniki białego wytrawnego (no jakoś trzeba przetrwać noc na lotnisku, prawda?) i w końcu możemy oderwać się od ziemi… cdn...


×