Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation since 11.01.2017 in all areas

  1. 32 points
    Na tym portalu, to jak na Dzikim Zachodzie wszyscy do wszystkich strzelają, trzeba uważać, by w łeb nie oberwać. No. Czasami są piękne strzały, jak ten… Popłakałem się, ale nie ważne… ale to jednak PROWOKACJA!!! Tak wiem, już cytuję: Siemanko. Słyszałem, że u was we Wrcku trochę śnieży? Do kraju Prusów i Jaćwingów wybraliśmy się we czwórkę, prezentowany powyżej Przemekdab oraz: Jestem Bond A to jego Dżejms: Gsdakar, człowiek o najczystszym motocyklu. No i ja ze swoim niemytym osiołkiem. Ja z Przemkiem ruszamy wcześniej, by jeszcze za dnia rozstawić namioty i przygotować biwak nad Nidzkim. Tym razem jedziemy na bogato, na trzy dni zabieramy tyle klamotów co na miesięczną wyprawę. Ma nie być żadnej improwizacji i prowizorki. Taktownie jest zabrać ze sobą srebrną zastawę i sztućce, do posiłków wymagane są wygodne fotele, a całkowitym nietaktem jest kucanie jak zając przy ognisku. Nooo. Paniska. Wyruszamy niespiesznie rano któregoś lipcowego dnia. Oczywiście jedziemy bocznymi drogami i szutrami. Trasy wiodące na Mazury mam już od wielu lat opanowane, niby te same drogi i te same miejsca, ale za każdym razem zupełnie inaczej wyglądające. Pierwszy postój gdzieś w zakolach starorzecza Narwi. To chyba tutaj zakopał się Jacek pokonując tę trasę jesienią. Pogoda dopisuje, humory też, robimy postój na śniadanie i kawę. Kulturalnie i bez pośpiechu, filiżanki, spodeczki serwetki, by nie jak te dzikusy, po 10 godzin dziennie, bez wytchnienia zap…ć po dziurach i błocie. Po kilku godzinach pięknej jazdy przez Kurpie i Puszczę Piską docieramy nad jezioro Nidzkie. Jest dobrze, a nawet bardzo, gdyż po drodze, jeszcze w Karwi zrobiliśmy zapas piwa. Gdzieś tam, na horyzoncie zaczyna grzmieć, więc rozstawiamy namioty i cały szpej, by nie dać się zaskoczyć przyrodzie. Oprócz namiotów rozstawiamy płachtę, którą przezornie woziliśmy ze sobą po Białorusi, a która nigdy nie miała potrzeby być rozstawioną. Prace obozowe zakończone, Przemek jedzie do smażalni po rybkę, a ja przezornie zostaję, co by w przypadku nadejścia burzy nie trzeba było płachty szukać na drzewach. Zostaję sam. Siadam wygodnie w fotelu, wyciągam nogi, otwieram pierwsze piwo. Przede mną roztacza się widok na jezioro i las. No i jak tu nie lubić jazdy motocyklem? Prawda? Niestety, sielanka się kończy, nieubłaganie nadciąga burza Wkrótce zaczyna lać, podstawiam jakiś patyk, by woda spływała z plandeki, niestety wiatr się wzmaga i grozi rozerwaniem płachty, dopijam szybko piwo i zabezpieczam końcówkę kija. Uff. Zdążyłem. W samą porę gdyż wiatr zaczyna porządnie tarmosić całą konstrukcję. Zachowuję spokój, ponownie siadam w fotelu i otwieram drugie piwo. Niestety, wiatr nie daje za wygraną, mam nie odparte wrażenie, że za chwilę wszystko zostanie podarte na strzępy. Nie zastanawiając się długo dopijam duszkiem piwo i zabezpieczam drugą końcówkę. No, uratowałem nas od katastrofy. Zadowolony z siebie otwieram trzecie piwo i ponownie siadam w fotelu. Lecz to dopiero początek burzy, wiatr się rozkręca goniąc przed sobą po jeziorze ściany wody. Zafascynowany widokiem zjawiska odruchowo sięgam po czwarte piwo. Z każdą minutą obserwuję wzmaganie się otaczającego mnie żywiołu, widzę już nie tylko falowanie jeziora, wyraźnie odczuwam kołysanie się ziemi. Z trudnością wstaję z fotela, kurczowo trzymając się puszki z piwem. I w tych warunkach, w strugach deszczu, szalejącej wichurze i kołyszącej się ziemi nadjeżdża Przemek. Podziwiam jego umiejętności, kiedy ja w tych okolicznościach ledwo stoję na nogach on pewnymi ruchami prowadzi motocykl… Mistrz. Przemek odstawia motka i dołącza do mnie niosąc ze sobą wszystko co niezbędne do życia. No. Przestało wiać i padać, chociaż ziemia nadal lekko się kołysze, zabieramy się do pracy. Trza narąbać drzewa, ja nie pomagam, jak na ten dzień wystarczająco się narąbałem. Przyjeżdżają gsdakar i Bond, dziarsko zabierając się do roboty. Starając się nie przeszkadzać cykam tego dnia jeszcze parę fotek… No? Jeździ się jednak na te Mazury… I tym miłym akcentem kończymy pierwszy dzień wycieczki.
  2. 32 points
    Podróżniczy szum łba powoli ustaje, pierwsze co robię po rozpakowaniu klamotów, to przeglądam zrobione zdjęcia, by jeszcze raz poczuć to, co wydarzyło się w ostatnich dniach… Te kilka zdjęć, to nie jest jeszcze relacja z podróży, tę zacznę pisać jak się trochę ogarnę w domu. Myślę, że ten clip pozwoli wczesać się w klimat wyjazdu, proponuję go obejrzeć, a potem potraktować jako podkład muzyczny przy oglądaniu zdjęć. No to jedziemy:
  3. 31 points
    To jak już wątek tak ożył to chyba czas żeby coś skrobnąć: Wspomnieniem mojego bytowania na forum ADVrider (polskim) zawsze była przepychanka słowna pomiędzy dwoma forumowiczami , gdzie jeden do drugiego napisał "lepiej pochwal się swoimi dokonaniami koleś". Chodziło o odbyte wyprawy motocyklowe w ekstremalnych offroadowych warunkach. Ja poprzednio głównie "pedaliłem się na asfalcie" (też za ADV) więc teraz postanowiłem się nie pedalić i w końcu coś w życiu osiągnąć (to stwierdzenie z resztą pozostało motywem przewodnim naszego wyjazdu), dlatego ruszyłem na niełatwą wyprawę bezdrożami Ukrainy. Jako kompanów wybrałem sobie dwóch starszych ode mnie ludzi bo myślałem, że będę błyszczał ale tak się nie stało. Dzień 0,2, drugi i trzeci W piątek po robocie ruszam w stronę Lublina ponieważ jestem umówiony z Jackiem, że będę spał u niego w domu ale wiem, że dotarcie będzie trudne. Wyruszam późno ok 19 z Torunia, w dodatku we Włocławku na stacji dostrzegam, że nie mam świateł mijania więc muszę wymienić żarówkę co niestety w moim motocyklu nie jest takie proste bo trzeba rozkręcić czachę. Ze stacji ruszam ok 21 więc jest już prawie ciemno. Gdzieś pod Radomiem stwierdzam, że nie dam rady dojechać i biorę nocleg w pensjonacie o zachęcającej nazwie "Miraż". Rano przy dźwiękach DiscoPolo konsumuję śniadanie i ruszam w kierunku Lublina gdzie spotykam się z Jackiem. Dalej ruszamy w stronę Bieszczadów gdzie mamy zaplanowane forumowe spotkanie. Bytujemy tutaj jedną noc w Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej gdzie mam okazję spotkać po raz pierwszy naszych forumowych Jankesów, brata Maksia, a reszta to starzy znajomi. Wieczorem wybieramy się na koncert z okazji 40 lecia KSU, który poprzedzamy posiedziawką w niedźwiadku, w którym spożywamy pizzę oraz wypijamy kilka piw żeby wejść w nastrój koncertowy. No cóż, koledzy bawią się świetnie, ja lubię polską muzykę lat 80tych ale nie KSU, niestety. Czuję niedosyt konwersacji tego wieczora, a na ognisko po 1.00 w nocy nie mam już siły tym bardziej, że następnego dnia mamy ruszyć na Ukrainę. Szefem ekipy przez dwa dni ma być Jacek, a z nim wiadomo, nie jest lekko. Ruszamy ok 10, a może 11 następnego dnia z Bieszczadzkiej Przystani w kierunku Ukrainy na przejście w Krościenku. Próbujemy przebić się przez sznur samochodów żeby nie stać w palącym słońcu ale Pan Celnik nas cofa na koniec kolejki informując, że jeżeli by padał śnieg albo deszcz to by nas przepuścił ale jest ładna pogoda to możemy się poopalać, fajnie. Stoimy zatem w rynsztunku motocyklowym w temperaturze ponad 30 stopni ok godziny. W końcu udaje nam sie minąć granicę, tankujemy i Jacek od razu skręca w pierwszą szutrówkę choć właściwie wszystkie powiatowe drogi na Ukrainie można określić tym mianem. Z szutrówki dostrzegamy malowniczą górkę więc postanawiamy w nią skręcić. Na podjeździe od razu pierwszy zakopuje się Dziadek. Ja z racji tego, że podjeżdżam żeby pomóc go wyciągnąć również grzęznę. Jacek widząc co się dzieje nawraca i odjeżdża zostawiając nas jak jakiś Jeremy Clarkson. Po 15 minutach walki z odkopywaniem motocykli robimy odwrót robiąc jeszcze foty po drodze i wracamy na szutrówkę. Jacek wybiera koordynaty "droga gminna" no i się zaczyna. Wjeżdżamy w jakąś łąkę: Dziadek jedzie przodem i z racji tego, że jest najmniejszy, ma pneumatyczne kości jak ptaki i w dodatku ma najlżejszy motocykl przejeżdża wszystkie przeszkody, ja z Jackiem zaczynamy się kopać w błocku. Po 3 bagnie mam trochę dość, jest 40 stopni w cieniu, przejechaliśmy jakieś 5 km w 2 godziny bo głównie wypychamy motocykle z błocka. Zaczynam trochę marudzić ale szybko przypominają mi się słowa forumowicza z forum ADV i przestaję. Nie jestem przecież tutaj dla przyjemności tylko dla dokonań. Na jednym z błotnistych podjazdów wywracam się ale na szczęście bezstratnie dla mnie i motocykla. Po zdobyciu górki ukazuje nam się taki widok: W końcu wiem po co się tak męczyliśmy. Dalej już przyjemną drogą polną docieramy z powrotem do szutrówek i zatrzymujemy się przy jakimś sklepie żeby coś zjeść i napić się ukraińskiego kwasu. Następnie Jacek kieruje nas na drogę która ma po drodze 3 brody, które okazują się prawdziwymi rzekami. Jak zwykle największe wątpliwości pojawiają się przy pierwszej później już idzie jak z płatka. Później jeszcze tylko jedna dziurawa ściana do pokonania (tym razem w dół) i docieramy ok 19 lokalnego czasu do przydrożnego motelu który wybiera Jacek. Oczywiście na miejscu przyczepiają się do nas tubylcy, którzy chcą się zaprzyjaźniać lub po prostu naciągnąć na zakup piwa. Jemy pyszne placki w motelowej restauracji i raczymy się piwem i winem (tzn ja z Dziadkiem bo Jacek to sportowiec). Następnego dnia planujemy wjazd na Połoniny. C.D.N.
  4. 30 points
    Kontynuujemy tradycję świadczenia zaufanych usług, nie wchodzimy w żadne "dobre zmiany", nadal pozostajemy przy sprawdzonych układach: jedni jeżdżą i zwiedzają, drudzy relacjonują. Nasza dzielna pięcioosobowa grupa, odprowadzona przy honorowej asyście Krzysia spotkała się w Lublinie i pojechała na wyprawę "Bałkany 2017". 14/08 dotarli do Koszyc. Nocują w 7-osobowym apartamencie. Byli nawet w kościele i na wymarzonym piwku. Rano ruszają dalej. Szerokiej drogi! 15/08 - dla tych co czekają na wieści naszej drużyny: szczęśliwi i pełni energii przejechali trasę Koszyce - Timisora (Rumunia), ok. 500km. Motocykle wyeksploatowane jak kombajny na żniwach. Zasłyszane wiadomości z trasy: "gorąco", "boli tyłek", "jest super", "niech żałują ci co nie pojechali", "bolą uszy, bo kask gniecie", "Długiemu trzeba kupić krawat, bo człowiek w krawacie jest mniej awanturujący się", "jutro dojedziemy do Skopje", "Nie! Nie damy rady!" "damy w tą i z powrotem". Słowem - udany dzień, pełen wrażeń. Podsyłam zdjęcia pięknych i młodych Easy Riders i życzymy udanej wyprawy! 16/08 - Życie korespondenta to jednak nie jest eklerka z bitą śmietaną. Budzą człowieka w środku nocy, żeby przekazać, że mimo, że wczoraj przechwalali się, że dojadą do Skopje i to nawet tam i z powrotem w jeden dzień - jednak się nie sprawdziło. Tak więc dotarli tyko do Nisz (Serbia), wynajęli piękny apartament, ale jak chcieli włączyć fotorelację na messengerze to ja tylko ciemność widziałam, więc chyba w ramach oszczędności za światło nie zapłacili. Ogólnie jest to wyjazd o klimacie terapeutycznym, ponoć ciągle się kłócą i strasznie się z tego cieszą. Jutro mają dotrzeć do swojej Ziemi Obiecanej czyli Skopje, już zarezerwowali nocleg. Czekamy na dalsze opowieści. 17/08 - Moją pierwszą relację polubiło prawie 50 osób i myślę sobie, że lada moment odezwie się ktoś do mnie z informacją, że właśnie zostałam nominowana do nagrody Pulitzera i posypią się jakieś intratne propozycje zawodowe. I co tam, że inni pozostają w puchatych objęciach wakacji, ja tu rozwijam umiejętności, o których sama siebie nie podejrzewałam. Wracając do "szybkich i wściekłych" - dotarli do Skopje. Nie mogli znaleźć zarezerwowanego noclegu, bo numeracja budynków nie ma tam nic wspólnego z logiką, ale trafili gościa na skuterze co chciał sobie zrobić z nimi zdjęcie i spryciarze za fotkę kazali się zaprowadzić pod apartament. Tak więc nocują w wygodnych łóżkach, a nie pod chmurką. Skopje posiada olbrzymią ilość pomników, co widać na zdjęciach. Teraz siedzą i oglądają mapy planując trasę na jutro, na koniec Długi wykona kunsztowne orgiami z mapy, wypiją tyle co na drogę, słowem klawo jak cholera. Zazdrościmy i jedziemy z wami dalej, chociaż palcem po mapie. 18/08 - wiem, wiem, wszyscy czekacie na wieści od pięcioraczków motocyklowego entuzjazmu, dziś przejechali w upale ponad 400km. Obecnie są w Grecji, miejscowości nie byli wstanie wymówić (powodu nie znam), nocują na kempingu, a kemping jest ... uwaga! Z basenem! Upał, rozgwieżdżone niebo i chłodna woda w basenie. Ponoć na granicy słonko ich mocno przygrzało, dlatego pognali zmyć trudy podróży i .... odmoczyć odciski. Martusia bardzo chwaliła Jasinka, że ładną trasę wybrał, był czołowym i tak słodko, landrynkowo dziś podróżowali i ponoć już się tak nie kłócą, a wręcz wznoszą mury świątyni wzajemnego przywiązania i wspierania. Oh, how sweet! Jutro w planach przejazd do Albanii. A teraz pooglądajmy te lukrowane zdjęcia, bo następne mogą być już w innej barwie.
  5. 29 points
    Zanim @Vengosh10 zacznie pełną wzruszeń, niesamowitych wrażeń oraz zapierającą dech w piersiach relację, jako współwinny tej "wyprawy" , aby skrócić męki oczekiwania i zachęcić do przeczytania jej w całości wrzucę kilka fotek dokumentujących skrajne przeżycia jej uczestników .
  6. 28 points
    Ode mnie tyle Wszelkie pytania proszę kierować do Pana trzymającego węża SRB, BiH 2018
  7. 28 points
    Witam uczestników wyprawy, oraz wszystkich tych, którzy poszukują inspiracji do odbycia kolejnych podróży. Białoruś? Tak, to dobry kierunek. Szczerze polecam. Niezwykle bliski nam kraj i ludzie, odległy w wyniku od lat sprawnie działającej propagandy, ale bezsilnej wobec osobistej konfrontacji, do której zachęcam … Zawsze mój podziw wzbudzali Czarniecki i Batory, którzy potrafili prowadzić na tych terenach kampanie, wiodąc ze sobą dziesiątki tysięcy ludzi, godząc emocje, oczekiwania i możliwości uczestników wypraw. Jak w kalejdoskopie rozwiązanie ich problemów widać było w naszej ekipie. Historia i geny, które kierowały naszymi wyborami wzięły górę nad prywatą. Samoorganizacja, to naprawdę niezwykłe zjawisko, fenomen i istota I Rzeczpospolitej, wszyscy działali dla ogółu, a nie dla własnej wygody ( no, ba – każdy chciałby zapierdalać pierwszy po szutrach, a jednak była dyscyplina i każdy, trzymając na wodzy swoje upodobania i bezpieczeństwo, jechał w określonym miejscu i szyku. Szacun. Wielki szacun dla wszystkich uczestników. Wybaczcie. Pierwszego dnia, zaaferowany pomyślnym przebiegiem eskapady nawet nie myślałem o wyciągnięciu aparatu, by robić foty. Całą uwagę skupiłem na celu - dotrzeć szczęśliwie i w pełnym składzie na biwak. To był ciężki dzień, 12 godzin w siodle, a na deser 30-40 km rozmiękniętych w wyniku deszczów, szutrów. Błoto, glina, piach i Kropka jadąca motkiem na szosowych oponkach… Jeden piruet, to naprawdę dobry wynik na takiej trasie . Jesteś dzielna. W Kosowie Poleskim łączymy się z grupą suwalską, to fenomen. Dwa tygodnie wcześniej umawiamy się luźno z Kaesem w tym punkcie na spotkanie. Do celu obydwie grupy przyjeżdżają w odstępie 3 minut. Przypadek? Nie wiem, ale gra muzyka . Kosów Poleski. Tak to tutaj urodził się białoruski rewolucjonista, walczący o niepodległość USA, niejaki Tadeusz Kościuszko. Kościuszko Białorusinem? To jeszcze nic, nie wiem czy wiecie, ale znanym twórcą białoruskiej opery jest Moniuszko, a piękno białoruskiej przyrody rejonu Nowogródka opisywał znany białoruski poeta, Adam Mickiewicz. Pewien szok? Drobny w kurw? Wyluzujmy. Zamiast złorzeczyć Białorusinom, że zabierają nam stu procentowych Polaków zastanówmy się chwilę. Oni mają rację, to byli Białorusini, ale jednocześnie ci ludzie byli gorliwymi obywatelami Rzeczpospolitej poświęcającymi swoje życie dla jej dobra. To jest właśnie ta nić, która łączy nas z Białorusią, 400 lat historii tworzenia wspólnego państwa do którego nikt nikogo nie zmuszał, to był wolny wybór. To jest właśnie główny powód dla którego warto odwiedzić Białoruś. Na biwak w Połonce dojechaliśmy szczęśliwie. Podziękowania dla Andrzejka. AgreSorku wykonałeś rekonesans biwaku i zorganizowałeś opał na ognisko. Wielkie dzięki. Poranek. Po pierwszym dniu jestem jak w szoku pourazowym. Dopiero teraz wyciągam aparat i nieśmiało robię pierwsze foty. Stres powoli odpływa… W wyniku wczorajszych szutrowo-błotnych doświadczeń zapada nieuchronna decyzja. Trzeba się rozdzielić na dwie grupy – szwędająco-szutrowo-namiotową i szosowo-hotelową. W sumie nie jest źle, spotykamy się we wcześniej zaplanowanych miejscach hotelowych. Bonusem jest dodatkowa radość wynikająca z powitań i integracji w miejscach wspólnych noclegów Połonka. To nie był przypadkowy nocleg (wobec przypadków nie należy być biernym, zawsze trzeba podawać im wyciągniętą rękę). Trochę wstępu. Potop szwedzki, wszyscy go znamy, Sienkiewicz, trylogia, Hoffman, Olbrychski… 1655 rok, Szwedzi prawie bez walki opanowują całą Polskę. W tym samym czasie, a nawet ciut wcześniej do podobnego „potopu” dochodzi na wschodzie. Moskwa w 1654 zajmuje prawie całe Wlk. Księstwo Litewskie. Moskale dochodzą do Brześcia, a Litwini biorą w skórę, aż miło. Po paru latach my jakoś się ogarniamy ze Szwedami i wyrzucamy ich z Polski. Litwini nie są w stanie zrobić tego samego z Moskalami, czekają na naszą pomoc. Jest 1660 rok. Po gościnnych występach w Danii dywizja Czarnieckiego wraca do Polski ( to stąd słowa naszego hymnu „przejdziem się przez morze” – ale to inna bajka i inspiracja do kolejnych wypraw) i aktywnie wspiera Litwinów w walce z Moskalami. Do pierwszej bitwy dochodzi właśnie pod Połonką, Litwini wsparci przez Polaków, a bardziej przez naszego ducha walki i zadziorności odzyskują utracone morale. Bitwa. Żółty fluorescent, to trasa rajderów, czerwony krzyżyk, to miejsce noclegu. 1. Litwini. 2. Husaria, szarża na moskiewską piechotę. 3. Obejście lewej flanki Moskali, w tym uderzeniu uczestniczył Imć Pasek. 4. Moskiewska piechota, która przeszła przez groblę (dotarła w okolice kościółka, gdzie spotkaliśmy się z ekipą suwalską). Husaria. Czym była? Husaria to takie narzędzie zbrodni, zbierające krwawe żniwo przez prawie 200 lat… Jak działała husaria? Wyobraźmy sobie 200 GS-ów 1200 ustawionych w linię, jadących ławą kolano w kolano z prędkością ok. 100 km/h wjeżdżających w tłum bezbronnych ludzi. Nie udało się wszystkich rozjechać? No to robimy nawrót, cofamy się ze 200 metrów, ustawiamy linię i jeszcze raz wpadamy zwartą linią na pełnym gazie w w stojący przed nami tłum. Robimy tak aż do skutku, nawet 10 razy… Skuteczne? Baaardzo. Na ogół wystarczały 1-2 uderzenia, a czasami sam widok husarii, by przeciwnik uciekał w panice. Stojących na drodze szarży husarii czekała śmierć okrutna, ale przynajmniej pewna... Szanse pozornie są wyrównane, Moskale i wojska Rzeczpospolitej liczą po 12 tys. ludzi. Tylko pozornie szanse są wyrównane, w rzeczywistości po stronie polskiej są sami weterani i zabijacy. W tym miejscu przypominam – w armii polskiej żołnierze nie służyli by dorobić się majątku, czy oczekiwać zysku, oni już musieli posiadać majątek, który pozwolił by im na taką rozrywkę jak turystyka połączona z możliwością zbijania przeciwników. To całkowita analogia do nas: nie po to się szwędamy by zarabiać, ale po to zarabiamy, by móc to robić. Wracamy do bitwy. Czarniecki miał problem, no bo co zrobić i jak się zachować, aby będąc silniejszym pokazać swą słabość? No cóż, udał ucieczkę, tabory, które stały tam gdzie dzisiaj jest kościółek rozpoczęły odwrót. Moskale, myśląc, że ofiara się wymyka rzucili do ataku za mostek piechotę. W tym momencie do szarży rusza husaria, no efektów nie muszę tłumaczyć. Padł rekord, jeden z husarzy nabił na swoją kopię sześciu ludzi. To był rekord w dziejach husarii. Reszta to już była rutyna - pogoń i dożynki (dożynanie) na odcinku 60 km. Wyróżnił się w tym nasz bohater Samuel Kmicic. A jakże, by Białorusin – chorąży orszański . cdn.
  8. 28 points
    Kolejny dzień, sobota. Od rana na szlaku, a w zasadzie po za nim… O Jacku można powiedzieć słowami klasyka z „Alternatywy 4”: „ Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, nie do on krzywdy zrobić nikomu, wszystkim pomoże o każdej porze…” Jadąc z Ustrzyk Górnych na północ w miejscowości Widełki robimy skok w bok i górską ścieżką kierujemy się na Muczne. Trasa przepiękna, niestety podobnie uznali organizatorzy narciarskiej trasy biegowej. Efekt? Na trasie pozostał solidnie ubity śnieg, który teraz przyjął postać lodu. Raj dla motocyklistów . Bezcenne doświadczenie na zjazdach, motek jedzie szybciej niż obracające się koła. Nieustanna jazda na listonosza, a nawet na zrozpaczonego listonosza… W pewnym momencie pocieszam współtowarzyszy, że jest dobrze, bo nie mamy przed sobą zwalonych po zimie drzew, a jesteśmy pierwszymi, którzy przecierają ten szlak w tym roku. Powrót bowiem pod górę po tym lodzie byłby trochę utrudniony… No i wypowiedziałem. Za kolejnym zakrętem pojawia się przeszkoda. Boczkiem, boczkiem, ale udaje się pokonać przeszkodę. Koledzy pomogli, ja swoje kluczyki oddałem Jackowi – umiejętności i nogi za krótkie. Uff. Przeszkodę udało się ominąć. Lecz kilka zakrętów poniżej… Szybki rekonesans i ocena sytuacji nie są pozytywne. Tego zwalonego drzewa nie da się prosto ominąć, po bokach mokradła i zabagnione rowy, może być problem z przeciągnięciem Artkowego 1200 GS-a. Ale opatrzność czuwa, wczorajsze chwile skupienia w świątyni dały pozytywne efekty. No bo któż inny jak nie OPATRZNOŚĆ pozostawiła by terenowy samochód z leśniczym na środku zagubionej drogi? Wybawca coś tam pomruczał o mandacie, po czym wręczył mi siekierę do rąbania drzewa. Dalej to już poszło gładko, rąbanie drzewa i przeciągnięcie samochodem zawalidrogi. Droga wolna, nie ma już nic. „To już jest koniec, nie ma już nic, Jesteśmy wolni, możemy iść To już jest koniec, możemy iść, Jesteśmy wolni, bo nie ma już nic „ W głowie kłębią mi się kolejne wizje, a jak ten lód pojawi się nie tylko na zjazdach, ale trzeba będzie podjeżdżać ostro pod górę? Na szczęście limit przepowiedni na ten dzień wyczerpałem i spokojnie dotarliśmy w okolice Sianek. Bajkowo, prawda? Takie chwile i widoki chciałoby się mieć na co dzień. Rozbić tam namiot i pozostać kilka dni. Rozmarzyłem się… Jedziemy dalej. Jacek prowadzi. Zjeżdżamy w dolinę nadgranicznego Sanu. Szczęka opada z wrażenia jakie wywierają mijane krajobrazy. Pod koniec dnia, lajtowo, asfaltami dojeżdżamy w rejon zalewu solińskiego, widoczki i owszem… Niedziela. Najsmutniejszy dzień wycieczki. Trzeba się rozstać z Bieszczadami. Wracamy do domu, na osłodę odwiedzamy ruiny klasztoru w Zagórzu. Było jak zwykle, jest pięknie kiedy ruszy się d…ę!
  9. 27 points
    Jak obiecałem, a ja zawsze dotrzymuję obietnicy, tak i zrobiłem, i specjalnie dla Ciebie @Dziadek przetłumaczyłem ten artykuł. Zapraszam jednak wszystkich chętnych. Za marzeniem na motocyklu (autor: @Katrina) Onliner.by Wszystko zaczęło się a może, to było moje przeznaczenie. Wpisuję w szukaczu „Koniec świata” przeglądam obrazy, linki i w jednej z nich pierwszy raz widzę dźwięczną nazwę Szykotan. Koniec świata — to przylądek, oficjalnie noszący taką geograficzną nazwę, znajduje się na wyspie Szykotan, południowo-kurylski rejon, obwód sachaliński. Wyspa należy do Rosji, co kwestionują Japończycy. Serce już wali w zawrotnym tempie, i w głowie tylko jedna myśl — „jadę tam!” Myśli aby przejechać bezgraniczną Rosję pojawiały się wcześniej, ale w tej chwili cel nabrał znaczenia, forme i nazwę. Szykotan tłumaczy się z języka ajnuskiego jako „Najlepsze miejsce” (w innych interpretacjach — „Duża osada”. Dotrzeć do go nie jest łatwo, a po to aby dostać się na samą wyspę, trzeba na dwa miesiące przed załatwić graniczne pozwolenie w Służbie Bezpieczeństwa Federalnego FR. Ale decyzja podjęta. Teraz — tylko do przodu! Droga do portu Wanino (10 000 km) zajęła mi 14 dni. Kontynentalne przygody zasługują na oddzielnie opowiadanie, ale po tych dwóch tygodniach mocno zmieniłam mą opinię o Rosji. Osławione rosyjskie drogi okazały się nie takie znowu i złe, chociaż i były odcinki bardzo nieprzyjemne. Bajkał jest ogromny i zachęca by zatrzymać się na dłużej. Spotkanie z tutejszym świtem — bezcenne. Miasta łączą w sobie współczesną architekturę i czar rosyjskiej prowincji. A jeszcze — ogrom. Wszystko tu pobudza wyobraźnię swoimi rozmiarami i przestrzenią, albo kopalnia Korkińska z niemowlęcymi-BiełAZami bądź wielka bezkresna tajga. Im bliżej końca kontynentu, tym większe nasycenie kolorów i jaskrawość piękna naturalnego. Ale nie można zapomnieć by zadzwonić do dyspozytora w pobliżu znaku „Lidoga” i powiadomić go, że się jedzie, inaczej twoje miejsce na promie mogą oddać komuś innemu, a łączności aż do samego portu już nie będzie. Na promie gra sowiecki hymn, pachnie starością a kompleksowe wyżywienie „cieszy” pełnością diety. Ale przez 18 godzin drogi stopniowo rośnie w duszy przedsmak nowych odkryć i wrażeń. Oto i Chołmsk. Wita mnie znak drogowy, informujący, że to „Najlepsze miasto, gdzie szczęśliwy jest człowiek”. Na Sachalinie spędziłam cztery dni, odwiedziłam muzeum krajoznawcze, dowiedziałam się wiele o historii wyspy, Ajnach, Niwcha, miejscowej faunie i florze, znalazłam ślady japońskiego dziedzictwa, spróbowałam gotowanych krabów i wykąpałam się w Morzu Ochockim. Ale Sachalin — nie jest punktem końcowym mojej drogi, a tylko krokiem ku Marzeniu i pora mi już udać się do bliskiej sercu wyspy Szykotan. Dlatego muszą spakować mego wiernego BMW do skrzyni i załadować na pokład statku „Igor Farkhutdinow” (nosi nazwę na cześć gubernatora obwodu sachalińskiego, który zginął w katastrofie helikoptera). W porównaniu z promem „Sachalin- 9” ten właśnie „Farik” (tak delikatnie nazywają miejscowi statek) jest o wiele bardziej komfortowy i współczesny. Prawie 30 godzin drogi, i oto już koła Henry'ego dotknęły szykockiej ziemi. Tu wszystkiego są dwie miejscowości — wsie Małokurylskie i Krabozawodskoje. Długość całej wyspy to 27 km, szerokość — od 5 do 13 km. Ludność — około 3000 osób. Do 1994 roku było tu prawie 8000 mieszkańców, ale bardzo wielu wyjechało po szykotańskim trzęsieniu ziemi i tsunami. Teraz na całej wyspie można zobaczyć tabliczki, ostrzegające o tym, że w przypadku tsunami trzeba uciekać na wzniesienia a budynki na górze są oznaczone jako sejsmiczne. Na wyspie znajduje się przetwórnia ryb, tutaj na dobry zarobek przyjeżdżają tymczasowi robotnicy, jest współczesny szpital, szkoła, urząd pocztowy, cerkiew, filia „Sbierbanku”, remiza, policja, kafejki i kilka sklepów. Mało, ale jest wszystko to, co potrzeba do życia. Stacji paliw nie znalazłam ale są ludzie, u których zawsze można kupić benzynę. Ceny, co prawda, nieludzkie, ale co poradzić —„północny współczynnik”. Wile pojazdów, konstrukcji, okrętów a nawet pomnik mówiący o odkryciu wyspy okrywa się rdzą i zapomnieniem, mocno kontrastując z otaczającym pięknem. Przejdźmy do najprzyjemniejszej i widowiskowej części podróży. Koniec świata. Jak często słyszymy to połączenie słów w codziennym życiu. A on istnieje, i droga do niego, oj jak bardzo niełatwa. Na Szykotanie asfalt obiecują położyć już ponad 10 lat, a na razie cała powierzchnia wyspy to szutrówki, kamienie, piasek, glina, dziury, kałuże, błoto i grząskie błotnisko. Droga na przylądek zajęła mi kilka godzin. Dotarłam na wskroś przemoczona od bryzy rzek, które wypadło przekroczyć, albo od potu, ale to nieważne. Przecież oto on, sam Koniec świata. Serce kołacze ale chcę milczeć i się zachwycać. Dałam radę, dojechałam. Wiecie, jestem bardzo rada, że droga na Koniec świata właśnie jest taka — całkiem nieprosta. Ona i powinna być taka — trudna, aby włożyć wysiłek do osiągnięcia celu. Potem był przylądek Niepokorny i latarnia morska Spanberg. Martin Spanberg — rosyjski żeglarz morski, który odkrył wyspę Szykotan. Latarnia morska zbudowana została przez Japończyków, wokolo wiele zardzewiałych części od jakichś morskich podzespołów, obok swobodnie pasą się dwa konie. Wszystkiego ich na wyspie trzy — jeden żyje w Małokurylskim i dwa tu. Przylądek Niepokorny stał się moim ukochanym. Tu można siedzieć w nieskończoność myśląc o sensie życia i wielkości Przyrody. Jeszcze na wyspie jest ogromna ilość zatok, pagórków i niewydeptanych przez turystów ścieżek. Szczególnie chcę wyróżnić przylądek Szykotanu w pobliżu Małokurylskiego. O zachodzie słońca rozpościera się stąd wspaniały widok. To prawdziwy wierzchołek świata. Pod tobą ścielą się obłoki, horyzont zalewa różowe światło, widać wulkan Tiatia na Kunaszyrze, i wierzę, że nawet widzę Japonię choćby kątem oka. Nie mogłam wyjechać nie spróbowawszy prawdziwej ikry pięciominutówki. Miejscowe dzieci zgodziły się zabrać mnie na ryby! Nadmuchujemy łódź, rozstawiamy krabołowki, zastawiamy sieci. W gruncie rzeczy na wszystko trzeba otrzymywać licencję ale łapaliśmy nie na przemysłową skalę, także będziemy uważać, aby miejscowa fauna nie ucierpiała zbyt mocno. Opływamy na wiosłach Koniec świata ze strony Oceanu Spokojnego. Zaczynają znosić nas fale, trzeba wracać. W czasie kiedy pływaliśmy, w krabołowku już wpadły dwa pierwsze kraby, a w sieciach są już cztery gorbusze! Dzieci wprawnie rozcinają rybom brzuchy, nas trzy dziewczyny z jajami! Otóż to powodzenie! Słona woda morska gotuje się na ognisku, następnie tam wrzucą ikrę, i wuala gotowa — słynna ikra pięciominutowa. Smaczniej w życiu nie jadłam! Soczysta, duża, nawet chleba do niej nie trzeba. Teraz przyszedł czas na kraby, których złapało się wiele. Po prostu je wrzucają do wody morskiej i gotują, aż one staną się pomarańczowo-czerwone. Smakołyk! Jeszcze gorbuszę upiekli w folii z przyprawami. Po prostu święto brzucha po szykotańsku. Doskonałe towarzystwo, wspaniali ludzie. W przedostatni dzień jedziemy na Czetyrkę — tak miejscowi nazywają górę Szykotanu, która ma wysokość 412 metrów. Jest najwyższa na wyspie. Wierzchołek góry cała okryty jest mgłą, ale ruiny wojskowych lokalizatorów w taką pogodę dają wrażenie tego, iż znalazłam się raptem w Stonehenge. Żegnam się niestety z Szykotanem. To moje miejsce mocy, moja święta wyspa. Kto wie, może kiedyś odwiedzę ją znów. Tłumaczenie własne.
  10. 25 points
    i na Rowną początkowo pięknym asfaltem a potem już betonówką ułożoną jeszcze przez radzieckie wojska, miała wieść do bazy rakietowej którą zaczęli tam budować i nigdy nie ukończyli ... takie okoliczności przyrody po drodze pozostałości z bazy rakietowej, która miała być częścią systemy obrony przeciwlotniczej ZSRR, nieopodal zrzucono dywersyjną grupę spadochronową imienia Lenina ale nas interesowało co innego dzień zaczął uciekać w związku z czym powaliliśmy takimi pięknymi dróżkami prosto do hoteliku o wdzięcznej nazwie :), gdzie zażywaliśmy wieczornych uciech w postaci żarcia picia i innych uciech, o których nie napiszę, a które dokumentuje poniższe zdjęcie zrobione przez Vengosha
  11. 25 points
    Budzą mnie promienie Słońca, a raczej nieznośny upał jaki zaczyna robić się w namiocie. No cóż, wykazałem się małą wyobraźnią, rozstawiając go wieczorem. Oczywiście trzeba było go ustawić tak, by był w cieniu, ale nie wieczorem tylko rano. Robię łyk zbawiennej wody i wychodzę z tego piekarnika. Zawsze lubię takie poranki, ten kto wcześnie zaczyna zazwyczaj pierwszy kończy, nagrodą za zbyt szybki wieczór jest piękno i samotność poranka dnia następnego. Świt, cisza, poranna mgła, pierwsze promienie słońca nad jeziorem są wynagrodzeniem za przedwczesne zakończenie wieczoru. Dokonuję lustracji otoczenia, motki stoją, przy pozostałościach ogniska też żadnych zwłok nie ma. W tę niepokalaną ciszę bezgłośnie wkracza kot, wbrew utartym poglądom nie tupie, lekki szum w głowie to tylko resztki uwalniającego się C2H5OH… Siedząc w fotelu i popijając kawę obserwuję pierwsze, niemrawe ruchy budzących się do życia kompanów. Dochodzę do wniosku, że nic tak dobrze nie koordynuje ruchów kończyn górnych i dolnych jak wieczerza dnia poprzedniego. Drapiemy się po przedziałkach i niespiesznie zaczynamy delektować się kolejnym rozpoczętym dniem. Sielanka. Taki czas, to stan równowagi pomiędzy siłą ciężkości wgniatającą w fotel, a działaniem enzymów trawiennych na ściany żołądka. Po wypiciu kawy (płynnie) przechodzimy do następnego etapu. Śniadanie. Przy tej okazji następuje pokaz użyteczności i miniaturyzacji posiadanych sprzętów. To ta jedna z tych nielicznych sytuacji, kiedy mniejsze może być jakimkolwiek atutem… Płachty, płachetki. Rumuńskie miasteczko. Chociaż ten namiot Bonda wygląda całkiem ciekawie, mniejsze odseparowanie od otoczenia i jak by trochę bliżej natury, oczywiście jeśli deszcz nie zacina, ale koncepcja warta zastanowienia. Po śniadaniu każdy organizuje sobie jakąś pracę, Gsdakar rozpoczyna irlandzki taniec segregując opał na wieczorne ognisko, wedle długości i średnicy gałązek. Przemek pojechał na rekonesans bindugi w poszukiwaniu jakichś dziewczyn, co by się tak fajne chłopaki nie marnowały (Himilsbach- „Wniebowzięci”). Ja, patrząc na jezioro zajmuję się kontemplacją. Fota dla Stonera? Podkład muzyczny i jedziemy dalej z relacją. Jeszcze przed południem ruszamy na szwęd. Łączymy przyjemne z pożytecznym, Gsdakar ma za zadanie zlinczować jakiegoś dłużnika mieszkającego w okolicy, a my jedziemy jako obstawa i gawiedź żądna sensacji i wrażeń. Mordobicia nie było, zawiasy w drzwiach zostały na swoim miejscu, klient nie odrzucił zaoferowanej mu propozycji… Jedziemy dalej i nawijamy kilometry mazurskimi drogami w pewnym momencie robimy stopa na popas i pamiątkowe zdjęcia. Przemek wraca do romantycznych chwil i miejsca lat minionych, kiedy czarującym uśmiechem zniewalał niewieście serca. To ciekawe, kiedy przychodzi ten moment kiedy coraz rzadziej patrzymy do przodu, a coraz częściej oglądamy się do tyłu… Późnym popołudniem wracamy na biwak. Oj pięknie było, czas kończyć, idę odśnieżyć przed domem, bo okrutnie nawiało…
  12. 25 points
    19/08 - Helloł! Helloł! Ludzie podróżnicy to mają jednak ciężkie życie: śniadanko, pływanie w basenie i ta adrenalina przed dalszą drogą. Wcale nie zazdrościmy! Wcale, a wcale! 20/08 - Jestem pewna, że nasz pięcioraczki jakimś sposobem zostały nakarmione inhibitorami zwrotnego wychwytu serotoniny i noradrenaliny, podejrzewam, że mogli to przyjąć w jakimś płynie, no chyba, że ktoś im to wkroił do sałatki. Odbieram sms, a tam cukier, miód i polewa czekoladowa z ekraniku się leje, palca od telefonu nie mogłam odkleić. Jest super, pięknie, rozkosznie, pluszowo...Ci którzy podpowiadali że na zdjęciach z Grecji widać Meteory - mieli rację. Z netu dowiedziałam się , że to "imponujące skalne ostańce zakończone prawosławnymi klasztorami". Informacja od naszej grupy: Meteory zachwyciły wszystkich i te ochy i achy i ta słodycz słowna. Przejechali do Albanii, są na campingu Moskato, nad samym morzem jest ekstremalnie rozkosznie, taplają się w cieplutkim morzu, dziś zostają na miejscu plażing, odpoczynek i rakija. Kochani podróżnicy jeśli to coś co na was tak działa jest w płynie to ja poproszę tego 2 butelki i to co najmniej takie 0,7l. 20/08 - Kolejne piętro świątyni wzajemnego przywiązania i wspierania wybudowane. Dziś pełen relaks: słońce, morze, żarełko, napoje wyskokowe i ekstremalne lenistwo. Jutro przejadą ok 200km nad jakieś albańskie jezioro i tam będą kontynuować tarzanie w puchatych objęciach wakacji. 21/ 08 - Dziś relacja wprost od uczestnika wyprawy od Marta Chaliburdabez żadnych moich ironicznych, zazdrosnych komentarzy: Jezioro Schoderskie. Rozbici. Zmęczeni. Zadowoleni. Pijemy wczorajszy zapas rakii. Wyjazd opóźniła burza w nocy. Pierwsza część podróży- wrażenia niesamowite. Wiraże, skręty, zakręty, luki i spirale. Podjazdy, wjazdy i zjazdy. Druga część - koszmar. Jazda albańskimi miastami to szczyt odwagi. Każdy jeździ jak chce i na pewno nie znają zasad ruchu drogowego.Podsumowanie. Oczy po pierwszej części - nakarmione. Po drugiej mus odpocząć dwa dni.Trafiliśmy kiedyś na camping- widmo na Litwie. Teraz mamy camping Hichkocka. Ptaki atakują nas mamy nadzieje, ze przeżyjemy;) Przyleciały po 18 i Wrzeszcza;))) 22/08 Sądzę, że nasza grupa walczy o nagrodę "Najbardziej Wkurzający Podróżnik Roku" im więcej irytacji oglądających tym notowania idą mocno w górę. Na przykład ja, siedzę w super nudnej pracy, 10h niewoli, co chwila ktoś podrzuca młotki intelektualne, szef ekscytujący się wydarzeniami dnia i cała grupa wtórujących klakierów trzęsących się na drabinie awansu, i nagle: chrum, chrum....chrum, chrum... - wszystkie zmysły naprężyłam, co to??? A to mój wyciszony, prywatny telefon! Spoglądam ukradkiem .... i skala wQwienia 90/100!Bo ja jestem kulturalną osobą i te 10 zostawiam sobie na nacieszenie oczu chwilą bolesnego zderzenia Jasinka ze słodką, landrynką rzeczywistości po urlopie. Jak wasze odczucia po obejrzeniu zdjęć? Dla wzmocnienia dodam, że to ich 9 dzień podróży, ale nie powiem ile jeszcze przed nimi. 24/08 - Po jednodniowej przerwie wszyscy mieli już nadzieję, że podróż pięcioraczków motocyklowego entuzjazmu- Bałkany 2017, dobiegła końca i że podróżnicy powrócili na łono ojczyzny i zaczęli pracować na wzrost krajowy PKB, co po tak długim wypoczynku będzie dla nas wszystkich natychmiast odczuwalne. Nie, nie, nie, nic z tego! Oni nadal wakacjują: wczoraj przejechali droga SH 20,wyjechali z Albanii dotarli do Czarnogóry, jechali przez kanion rzeki Tary. Widzieli most, ten który był głównym bohaterem w filmie" Komandosi z Navarony". Spali w Zabljaku (fajna nazwa), najwyżej położonej miejscowości Czarnogóry, było strasznie zimno i spali w dresach i kurtkach, a tak zmarzli przeokrutnie, kryształki lodu zwisały im z nosa. Dziś jechali po krętych drogach, cały czas w lewo, w prawo i znów w lewo i dojechali na wybrzeże Adriatyku, do miejscowości Kotor. Jechało sie pięknie, humory dopisują, Heheszki z nich, sami popatrzcie. Dziś Bartuś ma imieniny: życzymy mu puchatego, landrynkowego, słodkiego życia - jak wata cukrowa! Bartuś powiedział, że cieszy się, że piszę dla nich tę relację, bo oni już co raz gorzej słyszą, co raz gorzej widzą i nie pamiętają co było wczoraj- wniosek z tego taki: nie jedźmy na południe tam się ludzie strasznie szybko starzeją.
  13. 24 points
    Dwa tranzyty przez Ukrainę upewniły mnie, że warto poświęcić czas na zwiedzanie tego kraju. Dupa mnie jeszcze bolała po miesiącu spędzonym w Azji Centralnej, ale już kombinowałem jak się dostać na Ukraińskie Zakarpacie. Mariusz z FAT był tam już i wybierał się ponownie na początku października, więc postanowiłem do niego dołączyć. Prognoza długoterminowa była zajebista, więc nie było na co czekać. Ruszyłem ze Szczecina 11 października, a celem tego dnia był dojazd gdzieś w okolice Dukli. Problemem października jest to, że wcześnie robi się ciemno, a ja nie lubię wcześnie wstawać-pozostawała mi więc niestety jazda w ciemnościach, czego bardzo nie lubię. Na biwak rozbiłem się na jakiejś górce za Żmigrodem. Rano obudziło mnie piękne słoneczko. Z Mariuszem i Robertem umówiłem się na Połoninie Równej, więc postanowiłem wjechać na Ukrainę od Użhorodu. Droga przez Słowację przebiegła spokojnie, a na przejściu w Użhorodzie nie pusto kiedy tam zajechałem..;-). Lubie takie przejścia.!. Droga do Równej też była piękna Jesienne kolory po prostu wyrywały mnie z butów! Droga przez Lipowiec jest długa, ale za to stromizna nie jest duża, a droga ułożona z płyt czyni wjazd naprawdę łatwym. Na górze czekali na mnie chłopaki. Pokrótce omówiliśmy plan na najbliższe dni i wio! Równa wcale nie jest taka równa-jest za to całkiem duża i można się fajnie pobawić jazdą w ofie, a do tego nacieszyć oko pięknymi widokami. https://photos.google.com/share/AF1QipMwdW0NXpN1kQXq7N1_UfIuvyoJWfvkGKnTsQsTQoorQ6JUC2DUyVFC23L7uW0VjQ/photo/AF1QipMz6aUQIeA6nPioVSW_qHhNmRrqZtoEJV0PwSgo?key=MGhnN3dWUU5DWFdiX3NJVjFOTGlKTExqcXFyMlFB Będąc na Połoninie Równej zakochałem się od pierwszego wejrzenia w tych górach...Nie ma strażników, płotów, opłat, zakazów, przepisów, regulacji....Jestem ja, Gienia i te piękne góry mieniące się jesiennymi kolorami. Celem kolejnego dnia miała być Połonina Borżawa-postanowiliśmy więc śmignąć do Pilipca i zanocować blisko wjazdu na górę. Trasa przebiegła spokojnie i około 20-tej szukaliśmy już noclegu. Wieczorem okazało się, że Robert ma problemy z Tenerką-coś brzydko skrzypiało w tylnym zawieszeniu. Rano Robert postanowił nie jechać z nami na górę i pojechał swoją drogą. My za to, w dobrych nastrojach ruszyliśmy pod górę Jeszcze się dobrze nie rozpędziliśmy, a tu taki widok :-) r Z werwą wziąłem pierwszy ostry i stromy zakręt.... No i Borżawa powiedziała mi "dzień dobry"!! Potem okazało się, że na rozwidleniu dróg powinniśmy skręcić w prawo w stronę wyciągu...My oczywiście pojechaliśmy w lewo...Ale i tak było zajebiście!! Jazdy na Borżawie nie bylo tyle, co na Równej-to znaczy była, ale dla lekkich motocykli. Nasze krówki z wszystkimi gratami nie dałyby rady zjechać w kierunku Wołowca po stromej, ledwo widocznej drodze. Postanowiliśmy więc nacieszyć oczy widokami, spić kawkę i spokojnie wracać na nocleg do Kołoczawy. Na nocleg wróciliśmy, ale spokojnie nie było... Do końcowej stacji wyciągu dotarliśmy bez problemu-droga była super łatwa. Tuż za stacją zauważyłem, że Mariusz zjeżdża z szutru i podąża ścieżką wzdłuż wyciągu. Pierwsze 100 metrów było ok, ale później zaczęło się robić stromo, do tego okazało się, że pod warstwą suchej ziemi na ścieżce kryło się błoto...No i zaczęła się walka :-) Mariusz wyrżnął się 3 razy, ja 3 razy. Walka była fajna, ale szybko opadliśmy z sił i po stu metrach w pionie poddaliśmy się-uratowała nas mało uczęszczana droga biegnąca w lesie wzdłuż wyciągu. Byłem wykończony, a to był dopiero drugi dzień wycieczki...:-). W Kołoczawie znaleźliśmy fajny nocleg z niezłym widokiem...
  14. 24 points
    Zanim przejdę do dalszego pisania relacji pozwólcie, że przedstawię Wam sprzęt, który moim zdaniem jest NIEZBĘDNY do podróży po Kirgistanie: Bez tego jakże istotnego sprzętu moja szczęka lądowałaby wielokrotnie na trawie/ kamieniach/ krowich kupach po zobaczeniu widoków, które dane nam było podziwiać w dalszej części wyprawy. Na szczęście byliśmy wyposażeni w te cuda techniki chińskiej!! Po zrobieniu zakupów skierowaliśmy się w góry drogą prowadzącą do kopalni złota po to, aby na wysokości 4100 metrów skręcić w prawo i przejechać Górną Doliną Narynia (Upper Naryn Valley). Początkowo jechaliśmy serpentynami po pięknym szutrze. Widoki też już były... Droga prowadziła nas pięknymi serpentynami, a co jakiś czas mijaliśmy wielkie ciężarówki wiozące zaopatrzenie do kopalni. Na ostatniej przełęczy przywitał nas śnieg i temperatura w okolicach zera, a do tego księżycowy krajobraz. Po kilkunastu minutach dalszej jazdy zjechaliśmy z szutrostrady do pięknej doliny, w której byliśmy tylko my i opasłe świstaki :-) W tym miejscu chciałbym podkreślić rolę krzesełek.... Ogólnie następne trzy dni wyglądały mniej więcej tak: godzina jazdy, widok zapierający dech w piersiach, rozkładanie krzesełek, kawa, jazda, krzesełka...i tak do wieczora. Potem następował biwak w jakimś cudownym miejscu Było tak pięknie, że nie dało się jechać!! Zgodnie z naszym "planem" mieliśmy spędzić w tej dolinie półtora dnia. Wyjechaliśmy z niej po ponad trzech dniach...
  15. 23 points
    A więc po nie byle jakich przygotowaniach bo decyzja że w ogóle gdzieś jedziemy zapadła na tydzień przed wyjazdem pojechaliśmy do nudnego kraju w którym każdy motocyklista i tak już był więc co by tu można było napisać? Że to piękny kraj? Że warto? Że widoki zapierają dech w piersiach? No każdy to już wie ale że akurat nie my to startujemy Najpierw solidne przygotowania: zakładamy dwa dni przed bo zdążyły przyjść: stelaż + kufry Kappa KVE 37 K-Venture, dzięki którym ostatecznie upewniam się że kufry ładowane od góry to mistrzostwo świata:)+ kilka zabiegów kosmetycznych + uchwyt na telefon leoshi i śmigamy Dzień 01: Ruszamy z kopyta, plan to dotrzeć do miejscowości Oradea gdzie mamy zaplanowany jedyny hotel na całej naszej wyprawie: https://hotelimpero.eu/ Fajny standard, blisko centrum i dobrze go po prostu mieć po całym dniu jazdy Po drodze Tokaj: Trochę drogi przez Węgry: I mamy Rumunię: I Oradea, naprawdę fajne klimatyczne miejsce: To tak dzień pierwszy wyglądał
  16. 23 points
    Dorzucę też kilka ujęć. Niestety nie mogłem spędzić całego tygodnia, bo w środę miałem być świadkiem w sądzie. Sprawa się nie odbyła, przyszedłem jako jedyny. Wkurzyłem się nieźle z tego powodu. Na początek żarcie i dziewczyny w znaym niektórym lokalu u Rubina w Narolu. KSU Błądzimy po Ukrainie. Ten pas ziemi po lewej to granica. Woda. Żródło życia i zabawy. Franek musi błyszczeć. Pozostałe sprzęty też. Kierownicy również. Spadamy dalej. Ile można siedzieć w tej samej wodzie. Jedziemy na Równą. Tak wygląda pułapka na Vengosha. Połonina. Dojazd na nocleg trochę długi, ale spory kawałek świetną szutrowką. Wieczorem żarcie, bania (raczej sauna) i zimne kąpiele. Bardzo fajnie spędzony czas. Rano żegnamy się i wracam do kraju, a chłopaki jadą dalej beze mnie... Zajeżdżam do Sianek. Przed wojną był to kurort narciarski dla elit, teraz nie ma nic. Kilkadziesiąt kilometrów ukraińskich winkli. Pizza w Samborze, myjnia w Lublinie i koniec przygody. Tylko 4 dni, ale intensywne i w świetnym towarzystwie.
  17. 23 points
    Także ten, ruszamy w dół po mapie i jest to ostatnia część wyjazdu po drodze zajeżdżamy do kolejnego punktu wyprawy który chcieliśmy zobaczyć: Gryfino - Krzywy Las: Lecimy dalej, co prawda nie planowaliśmy wstąpić ale z daleka było widać, więc: I dalej, tu szukaliśmy już konkretnego miejsca, ale niestety słabo się przygotowałem i okazało się że dojazdu brak: Miasto Pstrąże, chcieliśmy dojechać ale okazało się że położone jest na poligonie wojskowym czego nie wiedzieliśmy. Miejscowi mówili że do połowy odległości wjeżdżają bo mają tam pszczoły i przepustki na wjazd ale do samego miasta nigdy nie docierają. I jeszcze ta tabliczka: "ostre strzelanie wejście grozi śmiercią". - wjechaliśmy kawałek ale odpuściliśmy, piach pustkowie, trudno. Lecimy dalej, docieramy na kolejny kemping: http://plazaczocha.pl/index.html Miejscowość Leśna ul. Sucha. pół kilometra od zamku Czocha. Przyjeżdżamy: Warunki bez rewelacji ale w porównaniu do poprzedniego w Międzyzdrojach, cisza spokój, łazienki byle jakie ale cena połowę niższa, 28zł za dobę za wszystko. Teren już górzysty więc noce zimne ale dawaliśmy radę Co nas tam rozwaliło? - z pewnością zachody słońca, a na taki właśnie trafiliśmy rozbijając namiot: Po kręciliśmy się kilka dni po okolicy, odwiedziliśmy Wrocław gdzie czekała na nas przewodniczka - koleżanka Znajdujemy trochę krasnoludków: Trochę starego miasta: most z kłódkami, my nie przyczepiamy bo weźmie się w końcu załamie: W tym dniu ponownie uciekamy na nasz kemping. Następnego dnia lecimy już w stronę domu mieliśmy zajechać na tosta do @FALCON jednak się nie udało, prognozy pogodowe zapowiadały się nieciekawie. Więc na tosta będzie trzeba tam wrócić Ostatnie dwa dni to już powrót w stronę domu, zbieramy się i lecimy, po drodze trafiamy na kolejne punkty z listy: Kolorowe jeziorka (okazuje się że najlepiej trafić tu wiosną), jeziorko purpurowe: Jeziorko niebieskie, które jest niebieskie wiosną a w lecie robi się zielone: A jeziorka zielonego o tej porze roku nie ma bo wysycha, występuje tylko wiosną Lecimy dalej do Osówki: I dalej już autostradą robiąc postoje: Żonkę mi trochę już zaczęło prostować: Ale ok, w końcu to dużo kilometrów. Tego dnia docieramy w okolice Tomaszowa Mazowieckiego i śpimy nad zalewem w agroturystyce, mieliśmy dotrzeć ok 22:30, niestety docieramy ok północy ponieważ navitel wysłał nas leśną wąską i piaszczystą drogą która ciągnęła się ok 10 km a na końcu był zamknięty szlaban który jakoś między drzewami udało się minąć Następnego dnia trochę rozejrzeliśmy się po Tomaszowie odwiedzając skansen rzeki Pilicy i niebieskie źródełka które podobno występują tylko tutaj i w parku yellowstone: I cała na przód do domu (było to uzasadnione ponieważ tego dnia wieczorem wróciliśmy a następnego przeszły już te nawałnice które spowodowały te wszystkie wielki straty), jeszcze tylko obiadek: I szczęśliwie wracamy: Było jeszcze dużo rzeczy które mogliśmy zobaczyć ale tego nie zrobiliśmy, ale dzięki temu jest perspektywa na przyszłość myślę że w przyszłym roku wyjazd również będzie motocyklowy i będziemy chcieli po włóczyć się po Ukrainie, dotrzeć do Odessy, wrócić Rumunią. Czas operacyjny dwa tygodnie, a termin, pierwsza połowa sierpnia, więc jeśli ktoś ma podobny pomysł można by je połączyć. Na pewno napiszę coś w planowanych wojażach ale to bliżej terminu. Lewa dla wszystkich czytających, motocyklistów i podróżników szukających przygód!
  18. 22 points
    Korzystając z nieobecności Vengosha, odpoczywającego po ciężkiej ukraińskiej wyprawie w jakimś idżipcie podrzucę jeszcze kilka obrazków :) Zaraz za granicą w Krościenku jakaś pierwsza w lewo, czy w prawo aby tylko zjechać z czarnego oportunista oczywiście wybiera się w drugą stronę, a może to automapa ? szuterki :) i jeszcze lepsze dróżki :) czyżby ktoś nie chciał jechać dalej ... nieeeee, on poszedł szukać prawdziwych dróg, na których można czegoś dokonać ... i znalazł przez koleiny, wąwozy, krzaki, błoto i wodę cały czas wzdłuż granicy ... bardzo zardzewiałej granicy ale widoki piękne i wszyscy wiemy, że to jest właściwa droga :) jeszcze tylko kilka brodów i przez jakieś bliżej nie określone dróżki dotarliśmy do ludzkich osiedli :) z oddali obserwuje nasze poczynania ukraińska straż graniczna i nie tylko z oddali w pobliżu też się jeden pogranicznik znalazł i paszporciki proszę i dokąd i skąd i ile pali i ile kosztuje czas mijał szybko, motki uwalone błotem jeszcze tylko do myjni
  19. 22 points
    Włączę się, a co . To nie jest tak, że powinno sprawiać to frajdę? Czapka z głowy za dążenie do perfekcjonizmu i za chęci. Zawsze z zaciekawieniem oglądam Twoje relacje z wszelakich kursów na FB ale może trochę odpuścić i potraktować to bardziej hobbystycznie. Ja do dzisiaj nie ogarniam 650 tki w terenie mimo 8 lat jazdy ale z pewnością nie przesiadłbym się z tego powodu na 125 żeby ogarnąć podstawy. W pewnym momencie wyścig na najzajebistszego rajdera jeżdżącego na najlepszym osprzęcie na wszelkich forach adv zaczął mnie śmieszyć i na te "topowe" z tego powodu nawet nie zaglądam bo ubaw mam taki jak oglądanie "wiadomości" na TVP. Na zawodowstwo nawet Ci najlepiej jeżdżący z nas już nie mają szans więc lepiej cieszyć się przygodą na wyjeździe i nie przejmować się, że idzie nam gorzej niż innym kolegom, z którymi podróżujemy. Jeżeli jest się w gronie ludzi, z którymi warto wyjeżdżać nikt z tego problemu i zagadnienia z pewnością robić nie będzie.
  20. 22 points
    Rano, po spakowaniu klamotów opuszczamy biwak nad jeziorem w Połonce i ruszamy w dalszą drogę. Wczoraj przejechaliśmy coś ok. 500 km, a dzisiaj czeka nas chyba jeszcze dłuższa trasa i do tego kilka miejsc w których na pewno chwilę staniemy na popas. Z uwagi na wczorajsze szutrowe doświadczenia modyfikuję wcześniej zaplanowaną trasę na korzyść asfaltu, wywalając wszelkie szutry, które mogą nas spowolnić. Trudno, tym razem nie pojeździmy, ale chciałbym jeszcze przed nocą dotrzeć na działkę do Siergieja, a ostatni odcinek to jakaś zagubiona ścieżka w lesie, która ze względu na opady może i za dnia przynieść pewne atrakcje. Pierwszy przystanek robimy w Lachowiczach, w zasadzie nie ma tu nic do oglądania, ot zwykłe miasteczko, żeby nie powiedzieć „dziura”, ale tak to już będzie na tej wycieczce, że celem odwiedzin będą miejsca banalne, ale związane za to z dramatycznymi wydarzeniami z przeszłości. Tak jest i z Lachowiczami, mało kto dzisiaj wie, że w XVII wiecznej Rzeczpospolitej była to jedna z najpotężniejszych twierdz, a co więcej zyskała sobie miano białoruskiej Jasnej Góry. Nie tyle jednak dzięki świętemu obrazowi, co dzielnej obronie podczas „potopu” moskiewskiego. Tylko dwie twierdze w Wlk. Księstwie Litewskim oparły się wojskom moskiewskim: Słonim i Lachowicze. To właśnie w murach tej twierdzy schroniła się okoliczna szlachta białoruska (tak głównie białoruska), wytrzymując wielomiesięczne oblężenie i kilka szturmów. Prawdę powiedziawszy obrona kilka lat wcześniej ( dokładnie to 5 lat) Jasnej Góry to pikuś w porównaniu z tym czego dokonali obrońcy Lachowicz. Lachowicze zostały wyzwolone kilka dni po bitwie pod Połonką, gdzie mieliśmy ostatni nocleg. Oczywiście wśród oswobodzicieli był imć Pan Pasek. Tu są jego pamiętniki, polecam lekturę: https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/pamietniki.html No właśnie, a gdzie jest ta twierdza? Obecnie już jej nie ma, a nawet trzeba pewnej spostrzegawczości, by zlokalizować ją w terenie. To zdjęcie centrum miasta: A to szkice dawnej twierdzy i pozostałości starych map: To teraz już widać, gdzie znajdowała się twierdza: Krzyżykiem zaznaczyłem miejsce naszego postoju. Poniżej filmik z wizualizacją twierdzy: Ruszamy dalej do Nieświeża, tabuny turystów i całkiem ładnie wyglądające miasteczko. Zamek, jak zamek. Rodzili się tu, umierali i bzykali Radziwiłłowie. Zupełnie nie moje klimaty, myślę (sądząc po ilości czasu poświęconego na zwiedzanie), że dla pozostałych uczestników również. Spędzamy tu jednak kilka godzin, jedząc, szwędając się, odpoczywając, a niektórzy nawet wymieniając między sobą buty… Lecimy dalej, następny przystanek to dla mnie miejsce kultowe – przeprawa Napoleona przez Berezynę, podczas odwrotu z pod Moskwy, zimą 1812 roku. Kiedyś, w młodzieńczych latach, kiedy z tornistrem biegałem do szkoły nad biurkiem w swoim pokoju miałem wyciętą z jakiegoś kalendarza i zawieszoną reprodukcję obrazu Suchodolskiego przedstawiającą właśnie ten epizod. To ten obraz: Zawsze marzyłem, by zobaczyć to miejsce w rzeczywistości. Ileż tu musiało być wtedy emocji i ludzkich tragedii. Dzisiaj wygląda tak: Z 500 000 żołnierzy idących z Napoleonem na Rosję wracało 50-70 tys. wygłodniałych maruderów, przemarzniętych i pragnących tylko jednego: wydostania się z tego bezludnego i lodowego piekła na Zachód, do cywilizacji. Na drodze stała ostatnia przeszkoda - rozmarznięta Berezyna, tworząca ponure topielisko dla tysięcy ludzi. Dodatkowo Napoleona osaczały rosyjskie armie. Beznadziejna sytuacja. A jednak udało mu się oszukać i wywieźć w pole Rosjan. Prawie wszystkim udało się przeprawić na zachodni brzeg. Walnie przyczynili się do tego Polacy, którzy jako jedni z nielicznych uczestników tej wyprawy zachowali zdolność bojową do samego końca. Niewielu przeżyło tylko napoleońskich saperów (w tym Polaków), którzy stojąc po szyje w lodowatej wodzie budowali zbawienne mosty. Dodatkową atrakcją miejsca był kot i dwie białoruskie motocyklistki. Proszę o zamieszczenie zdjęć motocyklistek i kota. Powoli Słońce zaczyna zachodzić, więc lecimy na nocleg do Siergieja. Jego działka znajduje się w środku Parku Berezyny, totalne odludzie, brak wody i prądu, ale jest za to wiele innych rzeczy… Jakimś cudem już prawie o zmroku odnajdujemy właściwą drogę i dojeżdżamy do celu. Uff! To był również emocjonujący dzień. To droga dojazdowa, zdjęcia robione za dnia w następnych dniach, ale o tym w następnym odcinku… c.d.n.
  21. 21 points
    My też tam bylim, palinku pilim, coś tam zwiedzilim, trochum pojeździlim i dobrze się bawilim. Rumunia zdobyta. Tera my som już prawdziwe motocyklisty. KaeS - dzięki za towarzystwo i do następnego.
  22. 21 points
    Dzień 13 Pobudka dość wczesna i dość brutalna – burza. Zbieramy pod daszki, co niezbędne i czekamy czy coś przejdzie. W międzyczasie podjadamy coś z zapasów i pijemy kawę w pomieszczeniu kuchennym. Niby coś przestaje padać ale na piękną i ciepłą pogodę nie ma co liczyć, więc zbieramy się mimo deszczu, żegnamy i jako pierwsi startujemy w swoją drogę. Na początek drugą stroną jeziora... wąska szutrowa dróżka nad samym brzegiem, ślisko.. trochę spinki było. Ale suche miejsca też były Ze względu na pogodę odpuszczamy co trudniejsze zaplanowane odcinki. Kierujemy się na Martin Brod – kolejne w tej podróży piękne wodospady. Cały czas albo pada, albo będzie zaraz padać, temperatura spada do 8 stopni.. Po drodze stajemy rozgrzać się w jakiejś przydrożnej knajpce, kawa smakuje jak nigdy. Do Martin Brod docieramy bez przeszkód, mimo pogody podziwiamy rzekę i wodospady. Następny cel – samolot. Porzucony przy nieczynnej bazie lotniczej... wykutej w górach na pograniczu bośniacko – chorwackim. Widziałem ten samolot w kilku relacjach, napracowałem się żeby go na mapie namierzyć.. bardzo chciałem do niego dotrzeć. I dotarliśmy No to jak tak, to teraz nocleg. Ale.. pytamy w jednym miejscu – nieeee, 50 eur nie bo nie. Jedziemy dalej. Problemy zaczyna sprawiać komunikator. Ja słyszę Monikę, ona mnie nie. Kto zna Monikę – może sobie wyobrazić czego czasem musiałem słuchać Odpowiadam.. gestami głowy, tylko tyle mogę. Jedziemy w stronę wybrzeża Chorwacji, w pewnym momencie stwierdzamy że jest nam tak mokro i zimno że w zasadzie już się uodporniliśmy i po prostu przejedziemy przez góry nad morze i znajdziemy jakąś kwaterę żeby nie musieć stawiać mokrego namiotu. Padać przestaje, za to zaczyna wiać. Mocno. Nic to. Wszystkie trudy dzisiejszego dnia wynagradza widok, kiedy przekraczamy pasmo górskie dzielące nas od morza. Widziane z wysokości wzburzone morze, wyspy, ciemnogranatowe chmury burzowe nad nim podświetlone na czerwono zachodzącym słońcem. To jest to. Dla takich chwil jesteśmy w podróży Zjeżdżamy coraz niżej, ściemnia się, coraz bardziej wieje i to z nieprzewidywalnych kierunków. Wieje tak, że przestawia nas na drodze. Ale docieramy do Sveti Jurej, wchodzimy w pierwsze lepsze podwórze i po chwili już mamy pokój w rozsądnej cenie Mimo pogody przejechaliśmy dziś spory kawał, zobaczyliśmy fajne rzeczy – dajemy sobie w nagrodę sutą kolację podlaną dobrym winem. To był dobry dzień mapa: samolot: nocleg: pierwszy z brzegu pokój jaki udało się znaleźć
  23. 21 points
    16 sierpnia rozpoczęliśmy wyjazd d Górnej Doliny Narynia. Od samego rana miałem kłopoty żołądkowe, ale w swej głupocie myślałem, że uodporniłem się na azjatyckie bakterie w zeszłym roku i po małych sensacjach żołądkowych będę miał spokój. Wyjeżdżając z doliny spotkaliśmy koreańskiego rowerzystę, który był w podróży dookoła świata. Pełen szacun!! Po wjeździe do Narynia skierowaliśmy się do biura CBT w celu odbioru permitów na strefę przygraniczną. Po 10 minutach było to..... mniammmmm Pierwszy od kilku kilku dni porządny posiłek był super smaczny, ale oddałem go kilkanaście minut później... W międzyczasie okazało się, że Radzio złapał gumę-na szczęście byliśmy jeszcze w Naryniu więc sprawa została szybko załatwiona. Nastepnie skierowaliśmy się z stronę chińskiej granicy, gdzie czekało nas spotkanie z jeziorem Kol Suu. Do jeziora był jednak kawałek drogi i musieliśmy rozbić się na biwak po drodze. Moje samopoczucie było już wtedy kiepskie-co pół godziny musiałem zatrzymywać się na 2-kę i byłem coraz słabszy. Całą noc miałem gwałtowne rozwolnienie i w końcu zacząłem brać nifuroksazyd i inne chemikalia, jednak rano obudziłem się niezdolny do dalszej jazdy. Na domiar złego złapałem gumę. Po raz kolejny okazało się, że kozaki z Wybrzeża to najlepsi kompani na świecie-chłopaki dali mi swoją wodę i bez wahania zabrali moje koło rano i pojechali szukać szinomontażu. Wrócili pod koniec dnia z naprawionym kołem!!! Okazało się, że w wioskowym szinomontażu nawet 120-kilogramowy specjalista posługujący się 1,5-metrowym łomem miał problem ze zdjęciem Mitasa E09.....w końcu jednak udało się, a chłopaki po drodze upolowali nawet zakupy!:-). Moim zdaniem ta opona nie nadaje się na długie wyprawy - ciężko ją zdjąć i łatwo przebić. Ostatnio na Ukrainie miałem dokładnie taki sam przypadek z tą oponą... Wieczorem poczułem się lepiej i cieszyłem się na dalszą jazdę kolejnego dnia
  24. 21 points
    Dość tego czilu z krowami. Słońce jeszcze wysoko więc kierujemy się z powrotem na Zelene i tym razem na rozstaju zjeżdżamy w prawo. Po drodze stoi ów TDT-55 do którego instrukcję znalazłem w Burkucie, pewnie by się właścicielowi traktora przydała tuż obok król czarnohorskich dróg a my kierujemy się pod górkę na połoniny niestety im wyżej tym gorzej, zamiast widoków mgła coraz gęstsza, jakaś pieprzona chmura wlazła w góry i utknęła a we mgle ukryły się oczywiście krowy Jak są krowy to gdzieś tu musi być ta serowarnia. Jedziemy cały czas drogą przed siebie, w końcu dojeżdżamy. Do kolejnego posterunku straży granicznej . Nosz kur... drogi do tego sera pilnują, drogocenny taki czy jaka cholera. Mówią, że nie puszczą dalej bo mgła jest za duża. No to po serze . Ale może jednak... my do tej serowarni co tu gdzieś jest ... No jest, ale musicie wrócić i tam będzie taki plakat. A tędy dalej to na Popa Iwana. A motyla noga był jakiś papier na kiju w tej mgle zbytnio nie zwróciliśmy uwagi. No to szczstliwa i nazad. Wróciliśmy kawałek i jest Od superreklamy jak widać wiodą dwie drugi. Wjechaliśmy w tę przy której stał ów drogowskaz. Jedziemy, jedziemy po jakimś niczym, jakieś błoto, koleiny jak chu... te 200 m już dawno minęło. Minęliśmy tę chałupę we mgle, czy co ... Z naprzeciwka wyłaniają się z tej cholernej mgły jakieś dwa motki. Stanęliśmy, jakieś tam cześć, cześć. No oczywiście krajanie. Pytają się czy jedziemy na Popa Iwana bo ich posterunek nie wpuścił, jebnęliśmy smiechem. Byliśmy tam. Nas też nie wpuścili. Okazało się, że w tym mleku jechaliśmy sobie jakby nigdy nic z powrotem w kierunku posterunku. No kur... mistrzowie . No to z powrotem i wę drugą dróżkę i rzeczywiście po kilkuset metrach jest w tym miejscu przez cztery miesiące w roku mieszka trzech facetów, doją krowy, wyrabiają ser i czort jasny wie co oni tam jeszcze robią ... jest ser, cel osiągnięty pozostał już tylko powrót do barłogu i spożycie tego co upolowaliśmy
  25. 21 points
    Z tego miejsca "lecim na szczecin", ale też nie tak od razu W pierwszej kolejności kierunek Łeba, lecimy a po drodze całkiem przypadkiem trafiamy na stolemy: Oczywiście najważniejsze żeby przybić żółwika: Po krótkim stopie lecimy dalej, niestety tego dnia również deszcz nas odprowadzał, trafiamy do Łeby, trochę zmoknięci więc pod wydmy podjeżdżamy melexem i mimo deszczu włazimy: Tego dnia jesteśmy umówieni z @Pszemo. Ustawiamy się w Koszalinie, ustawka idealna, na stację chyba BP jak pamiętam wjeżdżamy równocześnie. @Pszemo zabiera nas na wycieczkę do Kołobrzegu: Wieczorkiem walczymy przy grillu, a następnego dnia czas się zebrać i uciekać dalej: W tym miejscu jeszcze raz dziękuję za serdeczną gościnę Cdn.


×