Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 07.06.2017 in all areas

  1. 2 points
    Jak obiecałem, wrzucam kolejne tłumaczenie tym razem o wyprawie @Katrina na Wyspy Alandzkie. Tłumaczenie, oczywiście własne, pochodzi z motoblogu Katriny - "Katia kati" (kati - to skrótowiec od słowa кататься - toczyć się, jechać) Katia kati. Kroniki Alandzkie. 02.05.2017 Blog Moto Katriny Z biegiem czasu, i ja, mój przyjacielu, Patrzę przed siebie, patrzę wokoło I myślę, o znaczeniu drogi Tak prosto - droga idzie © Pierwsza podróż tego roku — Wyspy Alandzkie. 2000 km, 4 dni, 4 kraje, 21-25 kwietnia, 2017. Zima była trudna. Myślę, że każdy, kto nie pojechał na ten czas do Indii, Tajlandii i innych ciepłych krajów, mocno tęsknił za licznymi drogami, podróżami, ciepłym wiatrem, słońcem i za niebieskim niebem z puszystymi obłokami. Dla mnie ta zima nie była wyjątkowa — oglądanie letnich fotek, operacja usunięcia płytki tytanowej, rehabilitacja, podróż do Moskwy za nowymi zespołami i ciągnące się szare zimne dni. Ale oto — 1 marca, autobusem do garażu z dużą paczką z Ives Rocher, z którego stara się wyjść żółw. Pierwszy wyjazd zawsze przeżywam, brak jeszcze pewności siebie, drogowej nawierzchni, motocykla. Jak tylko wyjechałam zaczął się deszcz, pierścienie — odblaski ogni na wizjerze i spływające krople, ale wewnątrz — tak, przyjemne uczucie kontroli i z niczym nie porównywalna radość z prowadzenia motocykla. Z każdym dniem coraz bardziej przyzwyczajasz się do ruchu, sennych kierowców, ale czegoś brakuje, coś gryzie od wewnątrz, zmuszając za każdym razem do zmiany trasy z pracy do domu, google maps znowu automatycznie wpada w stronę startową przeglądarki. Trzeba jechać, nie mogę więcej tego znieść. 21 kwietnia Jeszcze rano krzątałam się po mieszkaniu starając się aby niczego nie zapomnieć, podczas gdy mąż wzmacniał spadający pinlock i testował antyfrog w płynie (rzadkie paskudztwo). Sapiąc dotaszczyłam na parking torby, kask, statyw, nieprzemakalny płaszcz i inne drobiazgi. Droga do pracy – przelotna chwila odrobionej procedury, znam każdy zakręt, wyjazdy z podwórzy, rozpoznaję samochody w ruchu, pozdrawiam się z tym samym skuterzystą. Biuro, nasza wspaniała drużyna marketingowców, pytania, rachunki, akty, makiety, zadania dla projektantów w dni wolne. Nie mogę usiedzieć na miejscu, nawet nie ściągnęłam ekwipunku, głośno tupiąc po korytarzu endurowymi butami. Czas leci szybko i oto — ta właśnie chwila, można jechać. Szybko oglądam Henriego, wszystko w porządku, wbijam w nawigator Kotłowkę (jeszcze nie wiem, co mnie czeka w drodze i chcę zrobić rundkę). Wyjazd na Wilno, motocyklem zaczyna szarpać na drodze. Płaszczem nieprzemakalnym szalenie targa wiatr z charakterystycznym łopotem, parę razy ponosi tylne koło, motocykl jedzie w pochyleniu próbując mi wyrwać kierownice. Pierwsze 20 kilometrów, a mam już zmęczone ręce, bardzo dokładnie wyprzedzam ciężarówki, strumienie powietrzne zderzają się i zakręcają się w niebezpieczny wir. Po kolejnych 30 kilometrach zatrzymuję się aby odpocząć, pamięć już jaskrawo transmituje wspomnienia o islandzkich wiatrach. Z nowymi siłami w drogę i do granicy już się nie zatrzymuję. Stacja paliwowa, gorąca herbata, palce czerwone od zimna, krótka przerwa i na granicę. Na wjeździe nikogo nie ma — szczęście! Dziewczyna - pogranicznik ze współczuciem patrzy i wydaje mi przepustkę, która szybko moknie w deszczu. Podjeżdżam ku „naszej” stronie — prześlizguję się obok samochodów, aby stanąć pod dachem, a do mnie już szybkim krokiem idzie funkcjonariuszka przejścia. Ups, przygotowuję się do usprawiedliwień. „Kobieto, idź szybko do paszportowego!” — „Biegiem, biegiem! Parę minut i wyjeżdżam na neutralny teren, a tu już długi sznur samochodów. Prawie nie namyślając się zaczynam powoli wszystkich objeżdżać — utykając w 2 rzędach stojących samochodów — dalej, nie ma rady, trzeba czekać. Obok przechodzi ważny wujek w czapce — „dawaj podjeżdżaj do szlabanu jeżeli możesz”. Pff, przeciskając się pomiędzy tirem i busem, zaczepiam wystającym z tyłu statywem — ot, wstyd! Pochylam Henriego na lewo, aby tylko nie spadło uff, udało się, i oto już litewska strona. Przyjemny młody człowiek szybko sprawdza dokumenty i otwiera szlaban. Hura!!! Granica przejechana! Mocno leje deszcz, w kasku włączam muzykę, jeszcze 130 kilometrów do Kowna. A teraz nadchodzi magiczny uśmiech w hełmie i wszystko robi się szersze, krople tak zabawnie pełzną, że jeżeli obrócić głową na lewo i na prawo, jadące w przeciwnym kierunku tiry wytwarzają falę wodną, w którą nurkuję z okrzykiem „juchuuuu”, zaczynam podśpiewywać sobie piosenki. No wreszcie! Duch wędrowca obudził się z zimowego snu i znowu czuję się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi gotowa jestem jechać bez ustanku, ale już jest mój hostel… 22 kwietnia Budząc się rano i patrząc przez okno odnoszę wrażenie, że wszystko co najgorsze pozostało z tyłu i dziś czeka na mnie słoneczny dzień. A tu figa! Dygresja liryczna o bojaźni. Często mi zadają pytanie, czy się nie boję —. Boję się, zwłaszcza kiedy leżę w ciepłym łóżeczku i sam nad sobie się użalam, że jutro znowu wiatr, znowu tiry, a co, jeśli sobie nie poradzę, a co, jeżeli wpadnę pod tira i mnie zmielą koła o wielkiej mocy. I nie można usnąć, tak bo fantazja dobrze pracuje, z obrazkami. Tylko w drodze nie mam więcej tego uczucia, nie ma kiedy się bać, funkcjonować trzeba, radzić sobie, aby fantazje się nie ziściły. Jak w sztorm w oceanie, rzuca motocyklem po całej drodze, uderza porywami, kierujesz, wyrównujesz, dlatego że wyboru nie ma. Tak trzeba. 600 kilometrów do Tallina i równo według harmonogramu, o 16.45 przyjeżdżam do portu. Można odetchnąć z ulgą, zrelaksować się, wreszcie się ogrzać. Otrzymuję bilet na prom, klucz od kabiny, zniżkową kartę na alkohol i karteczkę z flagą Wysp Alandzkich, która trzeba przywiesić na motocykl, by personel wiedział, że trzeba mnie wysadzić w Maarianhaminie a nie w Sztokholmie. Przytulna kabina, zgodnie ze swoim przeznaczeniem — 4-miejscowa, ale mam tylko 1 sąsiadkę, a zresztą jej nie ma. Przewóz mnie i Henry'ego tam i z powrotem - kosztował 130 euro (przy rezerwacji w przeciągu 3 tygodni). Są i droższe warianty zakwaterowania, z wyżywieniem i widokiem na morze. Na promie Baltic Queen jest wszystko. Supermarket, pokoje rozrywki dla dzieci, bary, restauracje, dyskoteka, sauna, sala dla automatów gier. Wszystko, aby pasażerowie wydali jak najwięcej ewrików i nic nie potrzebowali. Nawet nie wytrzymałam i kupiłam sobie małego przyjaciela. 23 kwietnia O 4 rano wysiadka. O 3 zbieram się, ubieram na siebie cały ekwipunek (ale gorąco!) i schodzę do wyjścia na 3 pokład. Po promie brodzą pijane wyrostki, ktoś całuje się w korytarzu, ktoś ma nocny dyżur w bufecie, życie na promie zwolniło, ale się nie zatrzymało. Głośny huk opadającego trapu i my z Henrim w otoczeniu kilku pojazdów wysiadamy na Wyspach Alandzkich. Minuta poznawcza: Wyspy Alandzkie są niezwykłe z różnych powodów. Po pierwsze to największe skupisko wysp na świecie (6700 a zamieszkałych z nich jest 60), po drugie to fińska autonomia z własną flagą i nawet ze znaczkami pocztowymi, ale głównie na wyspach mieszkają Szwedzi, po trzecie Wyspy Alandzkie – strefa zdemilitaryzowana i jeśli tu mieszkacie to nie mogą was powołać do wojska, a same wyspy nie będą brały udziału w jakichkolwiek działaniach wojennych, tak jakby posiadały status neutralny, broń jest tu zabroniona, oprócz tej na polowania. Ludność – 29 000 osób, a miasto tylko jedno – Maarianhamina. Mam szczególną lubość do wysp, często one są niezaludnione, pełne majestatycznego spokoju i mające osobliwy krajobraz. W zeszłym roku byłam na wyspach estońskich, następnie w Islandii, potem na Wyspach Owczych i sądzę, że nie ustanę, aż nie przebadam wszystkich wysp, do których mogę dojechać Na ulicy koło 0 stopni, z ust idzie para a zamarznięte kałuże pękają pod kołami Henry'ego. Miasto śpi, dzwoniącą ciszą a mi robi się wstyd za dźwięk silnika. Trzeba wyjechać z Maarianhamina, jeszcze tutaj powrócimy, ale później. Ale najpierw trzeba zajechać na okręt Pommern — jednego z głównych skarbów wysp. Pommern — jedyny zachowany w świecie czteromasztowy kliper w swoim pierwotnym stanie. Mający reputację „statku-szczęściarza” — przeżył dwie wojny światowe, stracił tylko kilku członków załogi. Pommernowi przyszło okrążyć przylądek Horn prawie dwie dziesiątki razy, 60 razy przekraczał równik. Świt spotykam w drodze. Jakże pięknie! Dalej jadę na chybił trafił, po raz pierwszy nie mam określonego planu odnośnie kilometrażu i osobliwości. Krystaliczne gatunki charakterystycznego czerwonego granitu są obecne w krajobrazie Wysp Alandzkich prawie wszędzie. Czerwony granit jest wykorzystywany do nawierzchni drogowej i dlatego, drogi gruntowe, jak i asfaltowe mają czerwonawy odcień. Większość zamieszkałych wysp połączonych jest mostami i mostkami. Wyspy są o różnych rozmiarach, spotyka się i malusieńkie, na których są wszystkiego 1 albo 2 domy. Miejscowi nie są zbyt gościnni — wszędzie znaki „Własność prywatna”, „Przejazd zabroniony”, „Uwaga złe psy”. Chociaż, po 4 godzinach ja jeszcze nie widziałam ani jednego tubylca, ani jednego pojazdu. Na tę chwilę wszystkie wyspy są tylko moje i Henriego. Widzimy dróżkę do lasu, trzeba zajechać. Rozległ się szron i znowu czuję się jak postać z fantazyjnej bajki. Coś gwałtownie drgnęło w krzakach — moment, zdążam zauważyć tylko ładny ogonek — sarna! Alandczycy lubią ozdabiać swoje skrzynki pocztowe. Dziennie spotkałam i zwykłe drewniane z wypalonymi uśmiechami, i plastikowe i pomalowane metalowe. Powróciwszy do Maarianhaminia aby coś przekąsić, udało mi się zdobyć książkę z mapą wyspy i jej osobliwościami. Także zakupiłam sobie unikatowy alandzki znaczek pocztowy, naszywkę z flagą i wysłałam mężowi kartkę pocztową. Wszystko to udało mi się zrobić w jedynym czynnym muzeum — Żeglugi Morskiej. Wszystko inne w niedzielę były zamknięte. Lepiej przyjechać w jakiś inny dzień, jeżeli chce się dostać do muzeów czynnych. Udałam się dalej, robiąc kilka zdjęć w pobliżu aquaparku Mariebad. Kolejną osobliwością wysp są wiatraki. Wszystkie oczywiście czerwone. Niektóre w dobrym stanie, inne utraciły już cześć swojej konstrukcji, ale nie uroku. Wszystkie drogowskazy specjalnie napisane są w języku szwedzkim i szukanie czegokolwiek zmienia się w pasjonującą grę w podchody. Poruszam się według znaków, które prowadzą mnie do lasu. Dalej znak parkingu, zakaz ruchu w obu kierunkach. Zostawiam Henry'ego i idę pieszo. Leśna droga opiera się o szlaban, znów teren prywatny. Ale czy naprawdę zupełnie tu nic nie ma? W zaroślach nieco na prawo ukrywa się jeszcze jeden znak, wąska ścieżka prowadzi ku brzegowi. Z każdym krokiem narasta ciekawość, że coś na mnie czeka - i oto on, improwizowany okręt starożytnych wikingów, a w rzeczywistości - miejsce lądowania pierwszych osadników. Postawiono tu ciężki stół i ławę, aby zmęczony podróżnik mógł odpocząć i nacieszyć się doskonałym widokiem Morza Bałtyckiego. W takiej chwili czuję się jak odkrywca, chociaż znalazłam wszystko, chociaż źle jest oznaczone to miejsce turystyczne. Kolejny punkt marszruty – komuna Geta. Tu zgodnie z przewodnikiem, można znaleźć ścieżkę Trollów, ale wpierw mnie wita drewniana rzeźba jelenia z jasnowłosą nicianą grzywą. Przepiękny. Przeglądam mapę miejscowości. Obecnie jestem na najwyższym punkcie Wysp Alandzkich, skąd rozpościerają się czarujące widoki na cały archipelag i bezgraniczne morze - Orrdalsklint - 129 metrów nad poziomem morza. Ale dla mnie to za mało, potrzebuję jeszcze wyżej. A teraz idziemy szukać ścieżki Trollów. A oto i znaki. Ścieżka trollów - jedna z tras dla trekkingu, całkiem łatwa, nawet dla dzieci. Wzdłuż całej ścieżki pobudowane są piramidy z kamieni - właśnie to je nazywają „trollami” i wierzą w to, że jeżeli ułoży się takiego, to on będzie chronić was i przyniesie szczęście. W końcu postanawiam wpaść do średniowiecznego zamku Kastelholm w komunie Sund. Po raz pierwszy zamek wspomniany jest w kronikach z 1388 roku. Niestety z powodu, że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął do środka zamku dostać się mi nie udało, ale też z zewnątrz robi wrażenie. A i jeszcze znalazłam różową wanienkę (mi-mi-mi) Żegnam się z Wyspami Alandzkimi, ich spokojem i ciszą. Jutro wracam do hałaśliwego świata a teraz można pobyć sam na sam ze sobą i wszechobecnym pięknem przyrody. 24 kwietnia. W drodze powrotnej wpadłam do Valmiery aby poznać Leonida Sztefanu i jego dużą rodzina. Leonid zajmuje się produkcją odlotowych aluminiowych kufrów Batanga Case. Co się spodobało — kufry jednolite, nie nitowane, wewnętrzna wygodna torba z cordury, prosty system mocowania, 3 rozmiary, ale można zamówić jakie się chce. Lonia sam bardzo dużo podróżuje i wszystkie decyzje doświadcza na sobie. Na dzisiejszy dzień, Batanga — najlepsze z kufrów, które widziałam. A przyglądam się im dla sobie już od dawna. Pamiętajcie, jakie są u mnie tekstylne wisielce — pora przejść na poważny osprzęt. Jeszcze Leonid z bratem Wową robią niestandardowe motocykle. Teraz przywieźli z Moto-Wiosny nową nagrodę. Przeczytać można o nich w kwietniowym „Moto”. A ja byłam obecna przy końcowym montażu bardzo ciekawego Transalpa z elementami KTMa 25 kwietnia. Ale dla mnie znowu pora w drogę. A, ciut nie zapomniałam. Oto takie niespodzianki oczekiwały na mnie po drodze z Valmiery. Pierwszy raz w życiu jechałam po śniegu. Na ślepo, bo nie można na oko określić, czy droga pokryta jest lodem bądź po prostu błyszczy od wody. I kask zabawnie zalepia się mokrym śniegiem. Wesoło, oczywiście, ale powtórzyć bez wózka nie chcę. Nie mogłam przejechać obok bogatej wystawy kamiennych i drewnianych rzeźb. Sądząc po naklejonych cenach, wszystko to można kupić. Twórca — ogromny wielbiciel dużych pająków. Do domu dotarłam około 7 wieczór. Troszkę się uspokoiłam, napełniłam duszę wrażeniami ale już planuję nowe trasy. Z każdym dniem rozumiem, że tylko w drodze czuję się na swoim miejscu, że wszystko robię dobrze. Może to los? Wasza, Katrina. Źródło tłumaczenia.
  2. 2 points
    A jeśli go nie stać na nowy a chce kupić motor to co wówczas? Wiadomym jest wszem i wobec, że jak kupuję się sprzęt kilku, kilkunasto letni to trzeba się liczyć z tym, że coś pierdyknie, trzeba coś wymienić, poprawić. To samo tyczy się używanych samochodów. Gdyby każdy myślał tak jak Ty to komu sprzedałbyś swój używany sprzęt? A ciekawe jak będziesz zachwalał swoją używkę, kiedy będziesz chciał ją sprzedać. Też powiesz ewentualnemu klientowi aby nie kupił, bo to, bo tamto, i że ogólnie to kiszka nie sprzęt. Zawsze jest tak, że jednych stać na nowy innych nie. A nawet jeśli stać to nie każdy ma ochotę wydać kasę na motocykl wartości samochodu. Gdyby Krzysztof chciał kupić nowy to by nie pytał o motocykl używany na forum. Poszedłby do salonu wydałyby odpowiednią sumkę i cieszyłby się nowym.
  3. 1 point
    10 tysięcy to kwota całkiem rozsądna na zakup czegoś używanego. Nie powinien być całkiem zjechany, jeszcze niepełnoletni, a w przypadku odsprzedaży nie straci już na wartości. Przewinęły się przez forum motki w tej okolicy, w tym jeden żółty z Krasnego, który mnie cholernie kusił i kusił..... A jak podliczysz koszty i okaże się, że trzeba dołożyć do ideału z 2-kę i w sumie to już za grubo, warto rozejrzeć się za protoplastą.
  4. 1 point
    Dzisiejszy motek za 10.000, o ile zadbany oczywiście, jest lepszy niż np. nowy sprzed 50 lat, a wtedy też ludzie jeździli po świecie. To nie cena, tylko stan i dbanie o niego są ważne, chęć przygody, znajomość podstaw mechaniki lub szybkiego zaskarbiania sobie życzliwości przypadkowo spotkanych ludzi. Naprawdę rzadkie są przypadki, że ktoś wracał na lawecie, bo nie dało się czegoś zrobić w prosty sposób na miejscu, jeśli w ogóle coś się psuło.
  5. 1 point
    Hmmm ... Ja kupiłem sobie pierwszego GS'a za 7500 zł dołożyłem w serwis itp około 1000 zł + kufry i opony kosztował mnie koło 10.000 zł. Polatałem nim 2 czy 3 lata obskakując Rumunię, Węgry,Słowację ..... przejechałem około 15 tyś km. Myślę że nie ma co generalizować bo zabijamy takim podejściem uroku jazdy i podróży motocyklem tej bliższej i dalszej.... Nie wszyscy mamy tyle kasiory by latać na nowych motocyklach za 20 czy 30 koła. A nawet gdy to powiem Ci że chyba byłem szczęśliwszy i bardziej podjarany gdy śmigałem na tym starym. A jak przejechałem 3.500 km w 7 dni i wróciłem na kołach do domu to dopiero był fun!!! Nie wiem może dlatego że dojechałem bez usterki...... PS Jechałem ostatnio gdzieś w Polsce i mijałem mały holownik z GS 1200 Adventure za około 80.000 zł na pace. Objuczony a kierownik w kabinie z kaskiem pod ręką. Nie ma reguły. Krzyś kupuj moto najlepsze na jakie Cię stać i śmigaj. A jak się zepsuje to pewnie jakoś się ogarniesz przecież mamy 21 wiek podobno......
  6. 1 point
    No to się doczekali, ten temat ciągnął się właściwie odkąd pamiętam i zawsze było 'już prawie'. Tak z ciekawości: jak z zainteresowaniem i zdawalnością? Bo, nie umniejszając absolutnie Twoim zdolnościom, to, bez kitu, trudno mi znaleźć przyjemniejsze miejsce do zdawania niż Biłgoraj - tu chyba nawet nie ma nigdzie dwupasmówki, prawda? Nie zdziwiłbym się, jakby teraz przepływ kursantów zmienił kierunek i zaczęli tu zjeżdżać ludzie z Tarnobrzega i Zamościa.
  7. 1 point
    Mężczyźni kochają inaczej... tym bardziej tacy jak Red
  8. 1 point
    Cztery lata razem, w tym od dwóch chciłeś się go pozbyć... kiepska miłośc ;-P
  9. 1 point
    Michał, przestań się mazać, w garażu czeka "zima"
  10. 1 point
    Gratulacje! Większego mówisz, kładę swoje żetony na cyce


×