Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 11.01.2018 in all areas

  1. 2 points
    Ale nie każdy ma target na twina... Wiosna idzie... Sprzedasz, zadbany motorek ktoś wreszcie kupi...
  2. 1 point
  3. 1 point
  4. 1 point
    I znalazł się porządny motek. Nie wiem jak cena, ale skoro kupiony, to znaczy że się dogadali. Ja uważam, że warto szukać okazji i czasami się trafiają. Można kupować, zamiast kupić i sprzedawać zamiast sprzedać. Wyszło na to, że kolega jednak kupił szybciej niż inni sprzedali. Złośliwości był zbędne,bo okazał się lepszym kupcem, niż wielu sprzedawcami. Gratki dla kupującego i sprzedającego. Widzimy się na Bajaniu.
  5. 1 point
    Władimir Jarec, przejechał na motocyklu 142 kraje: „Jestem cool, chociaż głuchy!” Onliner.by 29.07.2015 Andriej Żurow. Foto: Aleksiej Matiuszkow W końcu lat 90-ch zwróciłem uwagę na brodacza, rozlepiającego czarno-białe fotografie bezpośrednio na ścianach przejścia stacji metra „Oktiabrskaja” w Mińsku. Wtedy Władimir Jarec zbierał pieniądze na podróż dookoła świata, którą miał zamiar dokonać na motocyklu Jawa. Wydawało mi się to absurdem, narwanym pomysłem. Ale po prawie dwudziestu latach spotkaliśmy się znowu - już w innych okolicznościach. Gładko ogolony, ale zawsze taki sam pozytywny podróżnik opowiadał jak przejechał ponad 850 tysięcy kilometrów, skąd brał pieniądze, i oczywiście, jakie przygody mu się przytrafiły: „W Japonii chcieli oskubać go do czysta, w Brazylii o mało nie wysłany został na pewną śmierć, a w Malezji zabrali mi to, co najcenniejsze”. Do przeprowadzenia wywiadu musieliśmy nam zaprosić tłumacza dla niesłyszących. Problem w tym, że Władimir, który teraz ma 74 lata, jest głuchy od dziecka. Wskazuje on, że uraz odniósł w czasie wojennego bombardowania. Ale za to żadnej bariery językowej w czasie podróży nie ma: w kontaktach ratują go gesty i mimika. Do chwili obecnej Jarec był w 142 krajach, za jego plecami pozostało ponad 850 tysięcy kilometrów! - Dawno, dawno temu pracował pan w fabryce motocykli i rowerów. Jak to się stało, że nagle postanowił pan zostać podróżnikiem? - Miałem 25 lat kiedy zacząłem pracę jako ślusarz narzędziowy. Wtedy zobaczyłem motocykl i zrozumiał: to dla mnie. Ale nabycie nawet najbardziej prostego motocykla dla mnie nie było możliwe - sprzedawali je tylko pod warunkiem posiadania prawa jazdy. A zaświadczenia nie dawali, ponieważ jestem głuchoniemy. Takie to były czasy. Wtedy w 1966 roku pojechałem do Kijowa i kupiłem motorower Jawa, na którym można było poruszać się bez prawa jazdy. Uczyłem się jeździć sam, a wykładowcy [ze społeczeństwa głuchych. - przyp. Onliner.by] mnie ochrzaniali. Ale i tak jeździłem. A w 1967 zacząłem podróżować. Na początku był Witebsk, Homel, potem jeździłem po całym Związku Radzieckim - do Ługańska, Doniecka, Rostowa nad Donem, Odessy, Użhorodu, Lwowa. W ciągu jednego miesiąca przejechałem 7800 kilometrów. - Dlaczego pana ciekawiły podróże? - Ktoś tam lubi wędkować, komuś podoba się śpiew, a mi zachciało się wrażeń. Zawsze byłem bardzo ciekawy, uwielbiałem geografię, ulubionym moim zajęciem było oglądanie map. Kiedy wróciłem po pierwszej podróży na motorowerze, poszedłem do Wydziału Kontroli Ruchu Drogowego, pokazałem zdjęcia, mapę, wtedy mi powiedzieli: pisz oficjalne oświadczenie, wówczas pozwolimy ci zdać egzamin. To był precedens! Po raz pierwszy w ZSRR głuchoniemy otrzymał uprawnienia do kierowania. [W czasach ZSRR jak i obecnie w wielu krajach byłych republik radzieckich, sprawami dotyczącymi ruchu drogowego, rejestracji pojazdów, wydawaniem prawa jazdy, egzaminami, etc zajmuje się wyłącznie milicja drogowa, w skrócie zwana GAI, a nie tak jak u nas organy cywilne - KaeS] - A co było potem? - Zrozumiałem, że urlopu jest za mało do uosobienia moich idei. Zachciało mi się objechać cały Związek Radziecki, wszystkich 15 republik. A czasu było opłakanie mało. W 1969 roku zwolniłem się z fabryki i udałem się w podróż: Syberia, Kaukaz, Daleki Wschód… Jeśli potrzebowałem pomocy, to zwracałem się do Wszechrosyjskiego Związku Głuchych, fili które były w całym kraju. Pomagali mi finansowo, z kwaterunkiem, wyżywieniem. Na przykład, dawali 30 rubli. Wystarczało tego na tydzień. Kiedy wróciłem do domu, zatrudniłem się w fabryce samochodów. - W czasach ZSRR pana bez problemu mogliby oskarżyć o pasożytnictwo: co to za taki zawód - jeździć po świecie? Czy były jakieś próby? - Jako że należałem do społeczeństwa głuchych, do mnie takich pretensji nie wysuwano. Ten status w pewien sposób mnie chronił. - Kiedy pierwszy raz wyjechał pan za granicę? - Do końca lat 90-ch jeździł po krajach WNP. Ale w 1997-m znalazłem się w Polsce. Zobaczyłem inną kulturę, inny sposób na życie. Właśnie wtedy zapaliłem się do podróży dookoła świata. Zachciało mi się zobaczyć cały świat. To stało punktem wyjściowym. Można powiedzieć, że Polska wzbudziła we mnie ten szalony pomysł. - Urządza pan wystawy, zbierając pieniądze na podróże. A w Ameryce, poznając pana specjalnie dla pana powołano fundację, gdzie zbierano pieniądze na podróż… - Tak, pomagają mi zwyczajni ludzie, jeżeli oczywiście urzędnicy nie stawiają przeszkód. W Białorusi, na przykład, ludzie są dobrzy, milicja się nie czepia. Zazwyczaj rozkładam się w pobliżu ruchliwego miejsca, na przykład w pobliżu centrum handlowego albo hipermarketu w Uruczy, Zielonym Ługu albo Szabanach. Pokazuję mapę, fotografie. Wspierają mnie, interesują się. - Nie zamierzał pan zaprowadzić bloga albo, jak to teraz w modzie, wideobloga? Zdaje się, że każdy uczeń ma teraz swoje konto na YouTube. A pan ma co opowiadać… - Mam tylko stronę internetową. Żadnego konta na Twitterze, ani profilu na Facebooku nie posiadam. Czasem utrzymuję kontakty z innymi głuchoniemymi za pomocą Skype. - Ale ma pan współczesnego smartphona. Dlaczego nie zainstaluje pan dodatku Instagram? - A co to takiego? - Przecież pan lubi robić zdjęcia! Można szybko umieszczać zdjęcia z podróży. Ludzie będą obserwować, zostawiać komentarze. Władimir bardzo się tym zainteresował i poprosił aby napisać na karteczce nazwę dodatku. A tłumacz dla niesłyszących zrobił nam krótkie wyjaśnianie: nie wszyscy głuchoniemi mogą dobrze komunikować się pisemnie, łatwiej im po prostu za pomocą gestów. Dlatego Jarec praktycznie nie pisze tekstów. Ale Instagram mu pasuje. - A jak utrzymuje pan kontakt z rodziną? - Głównie przez SMS. Z sobą podróżnik zawsze wozi dużą ilość zdjęć, map i wycinków gazet. Są one niczym dowody, że jego zamiary nie są zmyślone, a całkowicie rzeczywiste i z powodzeniem zrealizowane przedsięwzięcia. - Nawiasem mówiąc, poznają pana na ulicach? - Tak. Spotykają przechodnie, którzy chcą zrobić zdjęcia. Jedni czytali w gazetach, inni widzieli w telewizji, trzeci — w internecie. W takim wypadku zazwyczaj chętnie dają datki. Oczywiście wiedzą, kim jestem i po co mi potrzebne są pieniądze. - A jak udaje się otrzymywać wizy? To trudna biurokratyczna procedura, która tylko odstrasza. - Ja często je otrzymuje bezpośrednio w czasie podróży. Znajdując się w innych krajach. Czasem ratuje personel hotelu, czasem pomagają wypełnić niezbędne papiery przypadkowi ludzie. Tak jak w Hongkongu otrzymałem japońską wizę. To bardzo trudne! Spotkałem Japończyka, który poszedł ze mną do ambasady i wszystko pomógł załatwić. - Często jednym z warunków otrzymania wizy jest możliwość stałego dochodu albo jakiejś minimalnej wyliczonej kwoty. - W USA miałem dziwnym przypadek, w który ciężko uwierzyć. Musiałem otrzymać australijską wizę. Wszedł do ambasady. Poproszono mnie abym pokazał pieniądze. Pokazałem wszystkie amerykańskie dolary jakie miałem. Pracownicy zabrali je i… zrobili kopię na specjalnym papierze, stawiając pieczęcie i wskazując mi numer telefonu. Dolary amerykańskie zajęli, a rozliczałem się w Australii ich zamiennikami. - Odwiedził pan tyle krajów, że można by utworzyć mapę wrażeń. Gdzie na pana czekało największe przyjęcie? - W Glasgow (Szkocja) witano mnie jak rodzinę. Nakarmiono, dano przenocować, i pieniędzy nie chcieli brać. Miałem jeszcze przypadek w Maladze (Hiszpania). Cały mokry przyjechałem do jakiegoś hotelu. Personel, widząc mnie wziął mnie za włóczęgę. Ale nie przepędzili - wpuścili do pokoju. Przenocowałem, zjadłem, umyłem się za darmo. W rzeczywistości na świecie jest wielu dobrych ludzi. Pewnego razu w USA na stacji paliwowej naprawiałem motocykl. Podjechał mężczyzna, zaproponował pomoc, wpuścił do domu, nakarmił, jeszcze na drogę zmusił aby wziąć 200 $, poprosił by tylko żonie niczego nie mówić. - Ale nie wszędzie na pana czekało gościnne przyjęcie… - Różne się sytuacje zdarzały. W Meksyku, tak jak zazwyczaj, rozłożyłem swoją improwizowaną wystawę. Obok występował pantomim, młody człowiek lat 25. Widząc, że mi dają pieniądze, a jemu nie, wpadł w złość. Pod koniec dnia zażądał, abym się z nim podzielił. Musiałem odmówić. W odpowiedź on mnie, starego człowieka, uderzył w szczękę. Dwukrotnie! A na drugi dzień napuścił na mnie policję. Na Hawajach obeszło się bez przemocy, ale część zdjęć i mapę straciłem. Zostawiłem wystawę dosłownie w minutę. Kiedy wróciłem, zobaczyłem, że nic nie pozostało. I nie wiadomo skąd wzięła się policja prosząc aby wyjechał. Podejrzewam, że nie spodobałem się urzędnikowi, który kilka razy wychylał się przez okno - obserwował mnie. Tak jak w Washingtonie mnie zahipnotyzowano. W poblizu zebrał się tłum studentów, niektórzy poklepywali po plecach, inni obejmowali. Niespodziewanie poczułem, że tracę świadomość. A kiedy się ocknąłem, zrozumiałem że zginął mi plecak. Policja tym razem w żaden sposób nie mogła pomóc. - A co to za fotka z istotą z obcej planety? - Zdjęcie zrobione w amerykańskim stanie Nowy Meksyk. Tam jest specjalne muzeum, poświęcone katastrofie UFO w 1947 roku. W rzeczywistości okazało się, że to atrapa. Chociaż zainteresowanie wystawą jest olbrzymie. - Sądząc po zdjęciach odwiedził pan Alaskę. - Tak. To jeden z najbardziej północnych punktów, gdzie wpadłem. Wielu amerykańskich motocyklistów, dowiadując się, że mam tam zamiar jechać, odradzało mi, kręcili palcem przy skroni. Ale dotarłem i nawet wykąpałem się! To było w lipcu 2003-go: na brzegach jeszcze śnieg, a ja wchodzę do wody. - Ekstremalne warunki... - Ekstremalne były w Chile, gdzie spotkałem się z trzęsieniem ziemi. Nawet musiałem przerwać podróż. Albo w ZEA, gdzie temperatura osiągała +50 stopni Celsjusza. Nawet dotknąć manetki motocykla nie mogłem - tak była nagrzana. Jednak naprawdę przestraszyłem się w Brazylii. Przez lasy Amazonii biegła kamienista droga. Zaczął się intensywny deszcz. W rezultacie tego samochody beznadziejne grzęzły. Mój motocykl pomogli wyciągnąć, ale droga była niebezpieczna - wylecieć z drogi można było bez trudu. Musiałem pracować nogami, rękoma, ciałem... Zaczęło się ściemniać. Uprzedzono mnie, że w tej miejscowości polują za pomocą otrutych strzałek, czasem napadają na samotnych kierowców. Wreszcie zobaczyłem przed sobą światło. Okazało się, że to jakaś osada. Kierowca tira, znajdujący się w pobliżu, radził aby jechać dalej, że niby za 40 kilometrów znajdzie się nocleg. Ale nie ryzykowałem, poprosił o pozostanie w policyjnej budzie, gdzie mi posłano na jakiejś ławce. Rano się wyprowadziłem, i na mojej drodze nie spotkałem ani jednego domu. Jeżeli bym kontynuował drogę wieczorem, to najprędzej bym się rozbił albo na mnie napadliby bandyci. Tym razem intuicja mnie nie zawiodła! - A co stało się w Malezji? [za każdym razem, kiedy Władimir natrafiał na zdjęcie przyzwoicie ubranego mężczyzny, groźnie potrząsał pięścią. - przyp. Onliner.by] - W 2008 roku byłem w Singapurze. Rozwiesiłem zdjęcia, mapy. Podchodzili do mniej ludzie, interesowali się, o coś pytali. Nie od razu zwróciłem uwagę na mężczyznę, który bacznie mnie obserwował. Długo chodził wokół motocykla, następnie starał się dowiedzieć, gdzie jadę. Tego samego dnia udałem się do Malezji. Kiedy zaczęło się ściemniać, postanowiłem znaleźć nocleg. Poradzono mi hotel. Przed tym jak udałem się do pokoju, poprosiłem personel aby mógł sprawdzić motocykl, gdzie okryłem go pokrowcem i poszedłem spać. A rano zniknął bagażnik. Nikogo z pracowników hotelu nie było. Za to wyjaśniło się, że tuż obok stoi dom tego właśnie mężczyzny, który obskakiwał mój motocykl jeszcze w Singapurze. Ot, taka zbieżność! Kiedy przyjechała policja, dosłownie skakała przed tym człowiekiem. W stosunku do nich „sąsiad” zachowywał się jak prokurator, a do mną - jak dobry aktor, współczuł mi. Ale podejrzewam, że to jego sprawka! Po co mu był bagażniki? Tam tylko były zdjęcia, mapy i notes, w którym stały stemple pocztowe. - Czy są kraje do których nie chciałby pan wracać? - Japonia! Chcieli mnie tam oskubać do czysta. Motocykl tam dopłynął morzem. Kiedy przyjechałem do portu, aby zabrać go, zażądali ode mnie 300 $. Żadnych dokumentów w zamian nie dali. Na mapie pokazali, gdzie jechać. Stamtąd posłali w trzecie miejsce. A tam powiedzieli aby jechać tam, gdzie wcześniej byłem. Biegałem jak zając! Następnie zażądali 4000 $. Byłem zszokowany. Smutny udałem się do hotelu, w którym poznałem młodego Australijczyka, pokazałem mu zdjęcia, wytłumaczyłem moją sytuację. Chłopak zainteresował się i postanowił mi pomóc. Przyjechał do spółki okrętowej i zaczął cytować paragrafy prawa no i motocykl, koniec końców, pozwolili zabrać. Znalazł się całkiem gdzie indziej. Ale tam ode mnie znowu stale żądano pieniędzy… za utylizację opakowania, w którym był motocykl. Było bardzo nieprzyjemne. - Ile motorów pan zmienił? Jakie zostały po nich wspomnienia? - Dajcie niech policzę. Miałem trzy motorowery, cztery motocykle Jawa i dwa motocykle BMW. Szczególnych wrażeń nie mam. Stopniowo motory stawały się coraz lepsze. Teraz mam BMW F650GS i jestem z niego bardzo zadowolony. Wszystko mi pasuje: i dynamika i poziom komfortu, i jak nim się wyprzedza. Mam 74 lata, chęci i potrzeby inne. To dla młodzieży ważne są typy, nowości. A ja już osiągnąłem swój szczyt. Więcej mi nie trzeba. - Pana motocykl wygląda jak choinka noworoczna - cały obwieszony, oklejony. - Można powiedzieć, że on jest częścią mojej wystawy. Eksponat! Oglądając walizki, nalepki i chorągiewki, można się dowiedzieć, gdzie byłem. To instrument i dowód moich zamiarów. A z sobą zawsze wożę to, co niezbędne. A z rzeczy biorę minimum. Głównie - pieniądze. Zabieram minimalną kwotę i jedzenie. Dalej zdaję się na los i miłosierdzie ludzi. Dostanę datki na hotel - dobrze. Nie dostanę - nic strasznego. W ogóle, ja to wszystko robię nie dla pieniędzy. Podoba mi nawiązywać kontakty. Uważam siebie za cool! - A za kierownicę samochodu teraz pan by usiadł? Zawsze to bardziej komfortowo niźli w chłodzie na dwóch kółkach. - Kiedyś jeździłem samochodem. Miałem „Żyguli”, które oddałem synowi. Ale wiecie, samochód nie porywa. A motocykl jest ekstremalny. Co prawda, tej zimy postawię w garażu i pojadę do Południowej Ameryki. Trzeba odpocząć, nabrać sił, poprawić zdrowie. Chcę odwiedzić Ekwador, Kolumbię, Wenezuelę. - Czy były beznadziejne sytuacje, kiedy wydawało się: no już wszystko, przyjechałem… — Wiecie, przed podróżą nigdy nie mam pietra. Ale jakoś w swojej naiwności pojechałem do Magadanu, jeszcze w młodych latach. Wtedy to było uważane za takie romantyczne. W rzeczywistości zderzyłem się z bezludny i dzikim miejscem. Można było jechać cały dzień i nikogo nie spotkać. Wokoło tylko wilki i niedźwiedzie. Bardzo niebezpiecznie! - Podróżowanie - to nie tylko radość ale też trudności, nieprzyjemne zdarzenia. Wcześniej w wywiadzie wspominał pan o wypadku w 1984 roku, w Mińsku. Co stało się wtedy? - Wtedy jechałem za kierownicą nie motocykla a samochodu. Przeciął mi drogę pijany kierowca „Moskwicza”. Ten samochód dachował. Kiedy dochodziliśmy do siebie, poczułem zapach alkoholu, idący od drugiego uczestnika wypadku. Milicja drogowa uznała go winnym, i on zapłacił za szkody. Ale u mnie zdiagnozowano złamaną stopę, a na czole została blizna (mocno się uderzyłem w koło kierownicy). - W ciągu 19 lat, już w USA, znalazł się pan w jeszcze w jednym strasznym wypadku. Jest pan doświadczonym kierowcą. Dlaczego nie zapobiegł pan temu wypadkowi? - Przejechałem całe 50 stanów, ale nie zdążyłem nawet poczuć tego jak we mnie wyrżnęła ciężarówka. Uderzenie było z tyłu. Co się stało, nie pamiętam. Policja powiedziała, co winni są obaj kierowcy, to znaczy ja i ten z ciężarówki. Obudziłem się dopiero po sześciu dniach, miałem 29 złamań. Zrobiono mi operację, nastawiono kości, wstawiono śruby. Nogi dotychczas nie czują zimna. Ale ja jestem twardy, 20 lat biegałem w maratonie, uprawiałem sport. Leczenie opłacili nieobojętni Amerykanie, którzy dowiedzieli się o moim nieszczęściu. I podarowali mi motocykl BMW, a uszkadzaną Jawę wysłali do Mińska, do muzeum. à Propos, w szpitalu po raz pierwszy od dłuższego czasu zgolili mi brodę. Wtedy zacząłem się golić. - Na Kubie spędził pan trzy miesiące w areszcie. Czy były ku temu podstawy? - To ciekawa historia. Zaczęło się wszystko od tego, że ukradli mi aparat fotograficzny. Wezwałem policję. A w trakcie postępowania stwierdzono, że przekroczyłem okres przebywania w ich kraju, i mnie wysłali do paki. W rzeczywistości spędziłem tam nie trzy miesiące, jak piszą, a wszystkiego 20 dni. Aparatu fotograficznego nie znaleźli, a do aresztu wsadzili… Potem udałem się do USA aby pooddychać powietrzem wolności. Więcej mnie nigdy nie zatrzymali. Obeszło się. - Dlaczego koniecznie pan chce się znaleźć w Księdze Rekordów Guinnessa? - Już nie chcę. Wcześniej miałam taki zamiar. W Londynie nawet byłem w ich biurze. Przesłuchali mnie, wszystko im pokazałem, tam zarejestrowali, a odpowiedzi dotychczas nie ma. Ważniejsze dla mnie jest to co mówią ludzie, a nie oficjalnie zarejestrowany rekord. - A teraz jakie pan ma plany? — Na razie będę na Białorusi. Chcę dojść do siebie po podróżach. Jechać za granicę planów nie mam. Do Moskwy, czy Sankt Petersburga. Onliner.by zastrzega sobie prawo do zdjęć i tekstu w oryginale. Tłumaczenie KaeS
  6. 1 point
    Rzeka Drujka wpadająca do Dźwiny. No nie był bym sobą gdybym nie zahaczył o grodzisko nad j. Nieśpisz. Wracam wieczorem na nocleg do Brasławia i jeszcze trochę plączę się po jego uliczkach. Następny dzień, to wyzwanie. Powrót do domu od jednego strzału, 800 km. Jazda, jazda, jazda. Cztery dni samotnej przygody. Po powrocie mam pewien niedosyt. Tam trzeba wrócić. To spokojny, cywilizowany kraj, bardzo czysty, uporządkowany, choć nie za bogaty. Policja (oczywiście zapłaciłem mandat) całkowicie europejska, żadnych łapówek i bardzo pobłażliwa – mandat dostałem „na pamiątkę” – koszt 8 zł. W przyszłym roku na pewno pojadę jeszcze raz na Białoruś, tylko szukam ekipy, byłoby raźniej. Te odległości i brak cywilizacji robią jednak swoje J, Białoruś to raj dla motocyklistów, jedzie się godzinami pustymi drogami. Na mapce poniżej przedstawiam orientacyjnie rejony, które chciałbym odwiedzić. Drogi to asfalty i szutry. Do standardowych kosztów wyprawy trzeba doliczyć ok. 300 PLN na wizę, zaproszenie itd. W przyszłym roku chciałbym odwiedzić wschodnie krańce Białorusi. No i oczywiście pola bitew… :), których tam jest bez liku, szlakiem pamiętników Chryzostoma Paska (no tego co się na nim Sienkiewicz wzorował, pisząc trylogię..)
  7. 1 point
    W mijanych wioskach łatwo rozpoznać kto jest mieszkańcem. Krzyż prawosławny mówi, że Białorusini, ten krzyż świadczy, że są tu Polacy, czasami są dwa, stojące w zgodzie jeden przy drugim… Nie wiem, czy to pogoda, czy wyobraźnia, ale krajobraz wydaje mi się dosyć surowy, wiatr, zimno, pusto… Na Białorusi jedno jest pewne, ona jest bardziej radziecka, niż sama Rosja. Swój pomnik i bohaterów ma nawet najmniejsza wioska. Cmentarz żydowski… Pozostałości kołchozu, ale o dziwo budowle te nie sprawiają wrażenia ruiny, tylko skansenu…
  8. 1 point
    Mijane wioski nie są może bogate, ale widać rękę gospodarza. Wszystko jest czyste, wymalowane, a drogi bez dziur i zadbane. Drugiego dnia osiągam Brasław, miasto na północnych krańcach Białorusi. Kiedyś tętniące życiem turystyczne, polskie miasteczko leżące w przesmyku pomiędzy jeziorami. W okresie międzywojennym był tym, czym dzisiaj są Mikołajki. Do dzisiaj Brasław jest ostoją Polskości w tych okolicach. Dzięki dotacjom z Polski odbudowano kościół, dość okazały, powiedziałbym, aż na zbyt prowokacyjny w formie. Stoi jak twierdza w tutejszym krajobrazie, panując nad okolicą…Pierwszy kościół zbudował Aleksander Jagiellończyk w 1500 roku. Dzisiejszy Brasław, to spokojne miasteczko, choć odwiedziłem je w szczycie sezonu, było spokojne, puste i ciche. O poranku wdrapuję się na górę zamkową, pamiętającą czasy Świdrygiełły (czasy Grunwaldu). Na tej górze miał miejsce ostatni sejmik w 1787 roku. Błąkam się jakiś czas po mieście szukając miejsca, gdzie mógłbym coś zjeść. Niestety z tym jest problem, prywatnych restauracji, czy kafejek na Białorusi nie ma. Prywatny biznes na Białorusi to rzadkość. Jak są reklamy, to tylko miejscowych bohaterów.
  9. 1 point
    Jedną z pierwszych wycieczek po odebraniu prawka był wyjazd motliem w Bieszczady. Do tej pory łaziłem po nich trochę na piechotę, a od kilku lat rowerem. Czas na zmiany. :) Któregoś dnia, pod koniec sierpnia szybkie pakowanie i w drogę! Wyjazd na lekko bez namiotu, noclegi u znajomych w Smereku. Pierwszy postój gdzieś za Warką. W trakcie tego kilkudniowego pobytu w Bieszczadach pogoda nie rozpieszczała, i nie każdego dnia dało się jeżdzić. Pomimo tego udało się nawinąć ponad 700 km błąkając się tu i tam... Pierwsza trasa przez Wetlinę na Berehy Górne, widok na zachmurzone połoniny. Na przełęczy zimno i grabieją palce, więc szybko pakuję aparat i szbko uciekam (no, może nie tak szybko, bo na dół prowadzą piękne winkielki). Kręcąc się po okolicy docieram do Stuposian i dalej przez Muczne do Bukowca. Dla mnie droga z Tarnawy do Bukowca to jedna z najpiękniejszych widokowo tras w Bieszczadach. Piękny szuterek i pustka wokół. Wracam przez Solinę, robię kilka zdjęć i jadę dalej. Tutaj wkrada się już komercja. Nie moja bajka. W ciągu następnych dni, wykorzystując przerwy w opadach robię kolejne wycieczki. Odkrywam kilka przepięknych odcinków, poniżej jeden z nich: Baligród- Bereżnica Wyżna. Następnego dnia znowu leje, no cóż na opady nie ma rady, chyba że: Nastaje dzień powrotu, pogoda na szczęście piękna, więc decyduję się wracać przez Beskid Niski. I była to perełka tego wyjazdu! Beskid Niski jest przepiękny! Jadę przez nieznajową i Radocynę. Mijam (na szczęście o tej porze płytkie) liczne brody - jest genialnie. Do domu wracam pod wrażeniem widoków z ostatnich dni. Jeszcze na wysokości Radomia w głowie kiełkuje nowa myśl - to trzrba powtórzyć! I to szybko. Po powrocie ogarniam nieco sprawy domowe i pracę i ....po trzech tygodniach jadę z powrotem w Bieszczady :) Gdzieś na trasie między Duklą, a Komańczą. Cała ta trasa to widoki, widoki, widoki... Podczas mojej nieobecności Bieszczady zmieniły kolorystykę, teraz wyglądają tak: I znowu przez kilka dni odwiedzam ustronne miejsca, nawijam kilometry i cieszę oczy widokami. Trochę szutrami, trochę asfaltem. ...a z boku takie widoki... Wszystko co dobre szybko się kończy i czas wracać do domu...


×