Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation since 18.10.2018 in all areas

  1. 28 points
    Ode mnie tyle Wszelkie pytania proszę kierować do Pana trzymającego węża SRB, BiH 2018
  2. 25 points
    Piątek. Pogoda wspaniała. Wciągamy kanapki z pasztetem i pomidorem czyli standardowe śniadanie na wyjazdach, pakujemy manatki i w drogę. Gospodarzy już nie ma, zamykamy bramę i startujemy w kierunku Bieszczad. Droga mija elegancko i po 1,5 godzinki jesteśmy w Twierdzy Przemyśl Fort XII WERNER. Konkretnie to całujemy klamkę ponieważ Fort jest zamknięty ze względu na małe zainteresowanie zwiedzaniem. Polną drogą (co Bartkowi się podoba) jedziemy do Fort XIIIb Bolestraszyce. Fort elegancko ogarnięty, świeżo ogrodzony ale na zwiedzanie trzeba się umówić wcześniej. To by było na tyle, a obaj lubimy fortyfikacje. Ciągniemy dalej i za około dwie godzinki jedziemy WPB. Zatrzymujemy się w Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej. To nie jest zwykła kapliczka z silnikiem motocyklowym. To silnik od Suzuki VS 800 Intruder, moje marzenie z czasów jak jeszcze byłem na etapie kurtki ramoneski. Intrudera nie kupiłem ale do dziś mam metalową wpinkę do kurtki. Po kawce jedziemy dalej trochę główną, trochę bokami, Zaglądając w jakieś dziury i takie tam. Kierujemy się w stronę Beskidu Niskiego. Nocowałem kiedyś w Krempnej nad zalewem i liczyłem że z noclegiem nie będzie problemu, a i małe ognisko uda się zrobić. Niestety, dobra pogoda przyciąga tłumy i kiszka, ale o tym później. Zdjęć mało bo tylko jedziemy, tankujemy, wciągamy hot-doga i dalej jedziemy. Dlatego jeżeli pozwolicie to uzupełnię Bieszczadzki temat (ha, ha, jakie macie wyjście) i opiszę kilka miejsc. Bieszczady kojarzą się z Połoninami, Tarnicą, Soliną, Siekierezadą a dla motocyklistów z Wielką i Mała Pętlą. Duże uproszczenie. Bieszczady przejechałem i przeszedłem dość konkretnie ale w tym roku trochę nieoczekiwanie spędziłem tu na raty wraz z rodziną 15 dni i odkrywałem nowe miejsca. Oto kilka z nich. Może komuś się przyda. Wodospad na Olszance. Najpiękniejszy w Bieszczadach. Nawet graffiti tak mocno nie daje po oczach. Można dojechać pod sam wodospad. Okolice miejscowości Uherce Mineralne. Jeziorka Duszatyńskie. Spacerek na dwie godzinki i raczej wg mnie bez rewelacji chyba że chcesz przejść się szlakiem Karola Wojtyły. Wodospad Szepit na potoku Hylaty k. Zatwarnicy. Kilka minut spacerkiem. Marcin- mój młodszy. Rezerwat Przyrody Sine Wiry. Godzinkę spacerkiem ale fajne. Kamień Leski. Skała wystająca z niczego. Widziałem wcześniej ale fajna. Tuż przy drodze. Tradycyjny wypał węgla drzewnego. Kilka lat temu próbowano wprowadzić nowoczesne retorty ale nie wyszło. Bieszczady bez wątpienia są fajnym miejscem choć coraz bardziej zatłoczonym i tracą klimat poprzednich lat. Dodatkowo tegoroczna sytuacja pandemiczna spowodowała zwiększony najazd turystów i było dość tłoczno. Fajnie że to czytasz. Możesz napisać czy OK czy się nie podoba. Pozdrawiam.
  3. 24 points
    Mało relacji to coś napiszę. Może ktoś zechce przeczytać. Taka sytuacja się wykroiła w tym roku, o której już wspominałem, że mama/żona przełamała strach i zezwoliła na dłuższe moto wycieczki z synami. Trwało to troszeczkę bo motorkami latam na poważnie jakieś 11 lat a synowie mają po 17 i 14. Pierwsze jazdy jednodniowe zrobiliśmy w sierpniu i Bartek (starszy) zafascynowany a Marcin troszkę klepał w ramię żeby tyłek odpoczął. Bartek - cztery dni w siodle. Wyjeżdżamy w czwartek rano 10 września z Warszawy w kierunku Roztocza. Pogoda nie rozpieszcza bo całą noc padało a teraz mży z małymi przerwami. Jedziemy, trochę mokniemy, trochę schniemy ale przemy do przodu. Myślę, fajny test dla Bartka, bo albo w tę albo we w tę. Dojeżdżamy do Suśca ok 15.15 i szukamy noclegu. Udaje się za drugim podejściem w niezłym miejscu i nawet Trampek ma mieć miejsce pod dachem. Pakujemy się do pokoju, robimy herbatę, rozwieszamy ciuchy do suszenia i staje się cud. Trochę powiało, rozgoniło chmury i przebija się słońce. Skoro tak to idziemy na spacer szlakiem szumów. Na Roztoczu już byliśmy ale szukamy nowych miejsc. Wodospad na rzece Jeleń. Szumy na Tanwi. Młyn w Rybnicy. Jest dobrze. Idziemy, podziwiamy piękno przyrody i rozmawiamy: - Jutro, do południa przepłyniemy się kajakami po Tanwi. - Tatuś, jutro to jedziemy, na kajaki to możesz mnie zabrać do Otwocka. Taka sytuacja.
  4. 24 points
    Dwa tranzyty przez Ukrainę upewniły mnie, że warto poświęcić czas na zwiedzanie tego kraju. Dupa mnie jeszcze bolała po miesiącu spędzonym w Azji Centralnej, ale już kombinowałem jak się dostać na Ukraińskie Zakarpacie. Mariusz z FAT był tam już i wybierał się ponownie na początku października, więc postanowiłem do niego dołączyć. Prognoza długoterminowa była zajebista, więc nie było na co czekać. Ruszyłem ze Szczecina 11 października, a celem tego dnia był dojazd gdzieś w okolice Dukli. Problemem października jest to, że wcześnie robi się ciemno, a ja nie lubię wcześnie wstawać-pozostawała mi więc niestety jazda w ciemnościach, czego bardzo nie lubię. Na biwak rozbiłem się na jakiejś górce za Żmigrodem. Rano obudziło mnie piękne słoneczko. Z Mariuszem i Robertem umówiłem się na Połoninie Równej, więc postanowiłem wjechać na Ukrainę od Użhorodu. Droga przez Słowację przebiegła spokojnie, a na przejściu w Użhorodzie nie pusto kiedy tam zajechałem..;-). Lubie takie przejścia.!. Droga do Równej też była piękna Jesienne kolory po prostu wyrywały mnie z butów! Droga przez Lipowiec jest długa, ale za to stromizna nie jest duża, a droga ułożona z płyt czyni wjazd naprawdę łatwym. Na górze czekali na mnie chłopaki. Pokrótce omówiliśmy plan na najbliższe dni i wio! Równa wcale nie jest taka równa-jest za to całkiem duża i można się fajnie pobawić jazdą w ofie, a do tego nacieszyć oko pięknymi widokami. https://photos.google.com/share/AF1QipMwdW0NXpN1kQXq7N1_UfIuvyoJWfvkGKnTsQsTQoorQ6JUC2DUyVFC23L7uW0VjQ/photo/AF1QipMz6aUQIeA6nPioVSW_qHhNmRrqZtoEJV0PwSgo?key=MGhnN3dWUU5DWFdiX3NJVjFOTGlKTExqcXFyMlFB Będąc na Połoninie Równej zakochałem się od pierwszego wejrzenia w tych górach...Nie ma strażników, płotów, opłat, zakazów, przepisów, regulacji....Jestem ja, Gienia i te piękne góry mieniące się jesiennymi kolorami. Celem kolejnego dnia miała być Połonina Borżawa-postanowiliśmy więc śmignąć do Pilipca i zanocować blisko wjazdu na górę. Trasa przebiegła spokojnie i około 20-tej szukaliśmy już noclegu. Wieczorem okazało się, że Robert ma problemy z Tenerką-coś brzydko skrzypiało w tylnym zawieszeniu. Rano Robert postanowił nie jechać z nami na górę i pojechał swoją drogą. My za to, w dobrych nastrojach ruszyliśmy pod górę Jeszcze się dobrze nie rozpędziliśmy, a tu taki widok :-) r Z werwą wziąłem pierwszy ostry i stromy zakręt.... No i Borżawa powiedziała mi "dzień dobry"!! Potem okazało się, że na rozwidleniu dróg powinniśmy skręcić w prawo w stronę wyciągu...My oczywiście pojechaliśmy w lewo...Ale i tak było zajebiście!! Jazdy na Borżawie nie bylo tyle, co na Równej-to znaczy była, ale dla lekkich motocykli. Nasze krówki z wszystkimi gratami nie dałyby rady zjechać w kierunku Wołowca po stromej, ledwo widocznej drodze. Postanowiliśmy więc nacieszyć oczy widokami, spić kawkę i spokojnie wracać na nocleg do Kołoczawy. Na nocleg wróciliśmy, ale spokojnie nie było... Do końcowej stacji wyciągu dotarliśmy bez problemu-droga była super łatwa. Tuż za stacją zauważyłem, że Mariusz zjeżdża z szutru i podąża ścieżką wzdłuż wyciągu. Pierwsze 100 metrów było ok, ale później zaczęło się robić stromo, do tego okazało się, że pod warstwą suchej ziemi na ścieżce kryło się błoto...No i zaczęła się walka :-) Mariusz wyrżnął się 3 razy, ja 3 razy. Walka była fajna, ale szybko opadliśmy z sił i po stu metrach w pionie poddaliśmy się-uratowała nas mało uczęszczana droga biegnąca w lesie wzdłuż wyciągu. Byłem wykończony, a to był dopiero drugi dzień wycieczki...:-). W Kołoczawie znaleźliśmy fajny nocleg z niezłym widokiem...
  5. 24 points
    Zanim przejdę do dalszego pisania relacji pozwólcie, że przedstawię Wam sprzęt, który moim zdaniem jest NIEZBĘDNY do podróży po Kirgistanie: Bez tego jakże istotnego sprzętu moja szczęka lądowałaby wielokrotnie na trawie/ kamieniach/ krowich kupach po zobaczeniu widoków, które dane nam było podziwiać w dalszej części wyprawy. Na szczęście byliśmy wyposażeni w te cuda techniki chińskiej!! Po zrobieniu zakupów skierowaliśmy się w góry drogą prowadzącą do kopalni złota po to, aby na wysokości 4100 metrów skręcić w prawo i przejechać Górną Doliną Narynia (Upper Naryn Valley). Początkowo jechaliśmy serpentynami po pięknym szutrze. Widoki też już były... Droga prowadziła nas pięknymi serpentynami, a co jakiś czas mijaliśmy wielkie ciężarówki wiozące zaopatrzenie do kopalni. Na ostatniej przełęczy przywitał nas śnieg i temperatura w okolicach zera, a do tego księżycowy krajobraz. Po kilkunastu minutach dalszej jazdy zjechaliśmy z szutrostrady do pięknej doliny, w której byliśmy tylko my i opasłe świstaki :-) W tym miejscu chciałbym podkreślić rolę krzesełek.... Ogólnie następne trzy dni wyglądały mniej więcej tak: godzina jazdy, widok zapierający dech w piersiach, rozkładanie krzesełek, kawa, jazda, krzesełka...i tak do wieczora. Potem następował biwak w jakimś cudownym miejscu Było tak pięknie, że nie dało się jechać!! Zgodnie z naszym "planem" mieliśmy spędzić w tej dolinie półtora dnia. Wyjechaliśmy z niej po ponad trzech dniach...
  6. 23 points
    Jest duża szansa na reaktywację EnduroBoysów. Radzio nabył Wigry 3 TT z trzema garnkami. Ride, eat, sleep, repeat...
  7. 23 points
    Ja zrobiłem swoje, a teraz Artur, Marek i Waldek zrobią relację i z niej właśnie dowiecie się rzeczy, które się w pale nie mieszczą...
  8. 22 points
    Szybkie wagary z młodszym synem. Guzów k. Żyrardowa. Pałac odkupili (nie odzyskali) przedwojenni właściciele w 1996 roku i długo nic się nie działo. Teraz widać że coś drgnęło. Pałac ma ciekawą historię a według opowieści to tu Hitler wydał raut z okazji kapitulacji Warszawy w 1939. Podobno było tak ostro że Hitler dowiedziawszy się co nawyprawiali jego ludzie napisał list z przeprosinami do właścicieli pałacu. Podobno to jedyne "przepraszam" w życiu Adolfa. Besiekiery. Borysławice Zamkowe. Koło. Przedecz. Wietrzychowice. Grobowce - Megality. Lucień. Okrąglaki - ośrodek wypoczynkowy z czasów PRL. Cztery okrągłe budynki (coś na kształt opony bo środek pusty) połączone zadaszonymi korytarzami. Luksus, każdy pokój miał łazienkę i balkon, była restauracja i kawiarnia. Po komunie ośrodek funkcjonował w prywatnych rękach kilka lat ale koszty między innymi ogrzewania elektrycznego zabiły biznes. Nowy Duninów. Pyknęło 530 km w 12 godzin. Było gorąco. Szerokości.
  9. 21 points
    Od czego zacząć planowanie wycieczki motocyklowej? Od ilości dostępnego czasu, na ten wyjazd mieliśmy 15 dni, można powiedzieć całkiem sporo, no cóż to zależy… Plan to Skandynawia, jednakże aby tylko jej „nie przelecieć” i skupiać się na „zaliczaniu” postanowiliśmy dojechać do Lofotów z opcją spędzenia tam kilku dni. Miała to być alternatywa dla Szkockiego jechania na Easter Head, gdzie poza zimnem i ulewą można było obserwować mgłę. No dobrze, to główne rzeczy mamy, to kiedy start i jak tam się dostać? Wybór padł na drugą połowę czerwca i na początek prom z Gdańska do Nynashamn w Szwecji. Lato za pasem a do kuferka takie rzeczy: Przelot na prom dość upalny ale bezproblemowy, najważniejsze że na motocyklu więc mi się podobało. Po dotarciu jeszcze rybka na lądzie, wjazd i przypięcie motocykli pasami. Tu było trochę problemów bo początkowo dostaliśmy takie bardzo sztywne i szerokie do mocowanie TIRów, trzeba było chwilkę czyli godzinę poczekać na te bardziej motocyklowe, na szczęście było z kim pogadać: kto gdzie i na ile. Bilety na prom kupione z odpowiednim wyprzedzeniem, można wychaczyć w dobrej cenie i z oknem. Okno tylko w jedną stronę, bo trasa wbrew pozorom jest bardzo atrakcyjna i dość oblegana. Sam rejs bardzo przyjemny, można się zrelaksować, odpocząć, nacieszyć morzem i całkiem daleko dopłynąć. Dzień 1 za nami
  10. 21 points
    Następny dzień obejmuje plan dojechania do Francji. Zaczynamy go od pokonania przełęczy Bernarda Niestety jedna z przełęczy, która znacznie skróciła by nam drogę jest zamknięta, mamy więc opcje dołożyć jakieś 5 godzin drogi albo wybrać opcję transportu kolejowego Furka Pass. Wybieramy tę drugą opcję Zawsze jest czas na kawę Dalej śmigamy sobie Szwajcarskimi drogami w stronę Francji, niestety restrykcyjne poruszanie sprawia nam wszystkim problem . Oddech łapiemy po przekroczeniu granicy z Francją, wszyscy jadą 200 żeby odreagować . Pod wieczór docieramy do Chamonix, wybieramy opcję namiotową Skrupulatne planowanie wyprawy Następnego dnia planujemy wjechać na Mont Blanc kolejką Niestety Pani w okienku szybko gasi nasz zapał ponieważ pokazuje na monitorze, że na górze nie ma w ogóle widoczności, tak więc 67 euro jakie kosztuje wjazd poszłoby się przejść, bo równie dobrze można sobie popatrzeć na mgłę w Polsce. Robimy więc kilka fot Chamonix, które jak pozostałe odwiedzone przez nas kurorty wygląda jak miasto w westernie o 12 w południe. Kolej na Mont Blanc Ruszamy dalej w stronę Val D"Isere Na Val d"Arly robimy fotki, od taki zwykły ośrodek narciarski Natomiast widoki drogi od tej miejscowości oraz dalej przełęcze w tym rejonie robią wrażenie \
  11. 21 points
    Dojeżdżamy do Cortiny gdzie planujemy nocleg Wszyscy zgodnie podejmujemy decyzję, że po prysznicu, który spotkał nas na górze przełęczy celować będziemy w nocleg w hotelu. Szybki telefon do najtańszej oferty na booking w okolicy i udaje się zbić bookingową cenę o kilka euro, w końcu w ekipie jest kilku handlowców . Po prysznicu i rozwieszeniu ciuchów ruszamy na miasto Cortina jest miastem typowo nastawionym na turystów górskich i wygląda jak typowy kurort tego typu czyli ma swój urok niemniej to pierwsza miejscowość, w której zauważamy totalny brak turystów. Poza kilkoma motocyklistami nie ma właściwie nikogo. Nagonka medialna i straszenie ludzi robi jednak swoje... Następny dzień zaczyna się nieszczęśliwie. Bez pośpiechu, po śniadaniu zaczynamy pakowanie, niestety mój motocykl ustawiony jest na parkingu dosyć niestabilnie. Podczas zapinania torby przechyla się lekko na prawą stronę, a niestety jestem ustawiony z tyłu także nie udaje mi się go przytrzymać więc z całym impetem przewraca się na prawo. Po podniesieniu ocena strat, na szczęście gmole ratują sytuację, poza zadrapaniem na prawym gmolu nie dzieje się nic więcej ale to nie koniec przygody..... Ruszamy, spokojna jazda po mieście jednak jeden z naszych rusza nagle w prawo, jako że nie mam wbitej mapy docelowej w pośpiechu skręcam za nim, okazuje się jednak, że jest jakiś problem z kierownicą, nie mogę skręcić jej w prawo! Zaliczam glebę na skrzyżowaniu, ku mojemu przerażeniu tryska płyn spod obudowy prawego plastiku, myślę sobie że to już koniec mojej wyprawy.. Rolo pomaga pozbierać mnie z ulicy i oceniamy co się stało. Okazało się, że pomiędzy widelec a owiewkę dostała się plastikowa butelka z wodą, nie wiem czy ktoś tam ją położył czy sam nieopacznie ją tam odłożyłem przy pakowaniu. Na szczęście okazuje się, że tryskający płyn to woda z butelki, która pod naciskiem lagi po prostu pękła. Szczęście w nieszczęściu, że stało się to wszystko przy małej prędkości, nie chcę myśleć jakby to było jakbyśmy wyjechali gdzieś na prostą poza miastem... Na szczęście gmol znowu ratuje sytuację i motocykl wychodzi bez szwanku. Wjeżdżamy w Dolomity Kierujemy się do Livigno gdzie planujemy nocleg. Niestety ze względu na dość niskie temperatury znowu wygrywa opcja hotelowa (po 40tce człowiek lekko dziadzieje ) Wyjeżdżamy z Livigno gdzie tradycyjnie czeka nas krótka kontrola celna (Livigno jest strefą bezcłową) i dojeżdżamy do tarasu widokowego z pięknym widokiem (na tapetę go! ) Kierujemy się na Stelvio robiąc po drodze kilka fotek Docieramy na miejsce Padre w akcji Jurek Dalej kierujemy się do Szwajcarii, która wita nas pięknym widokiem Szybko jednak zostają zweryfikowane nasze dzisiejsze plany zwiedzania tego kraju, psuje się jedna z Afryk Honda to jednak gówniany motocykl . Niestety z racji braku odpowiednich łatek udaje się usunąć awarię tylko na tyle żeby wrócić do Livigno, nie ma szansy na znalezienie wulkanizacji bo jest niedziela. Wracamy do Livigno, tym razem na pole namiotowe Tradycyjnie uderzamy "w miasto" Jesteśmy w nim chyba sami... Następnego dnia Szwajcaria, podejście drugie.... tuż po przekroczeniu granicy Po drodze widoki zrywają kapcie z nóg Po Szwajcarii motocyklem jeździ się średnio bo wszędzie są ograniczenia i fotoradary a kary są bajońskie, niemniej dla widoków zdecydowanie warto tam się wybrać. Na jednej z przełęczy zostaję z tyłu bo chcę porobić zdjęcia Dostaję telefon od chłopaków, którzy są już na górze, że muszę dotrzeć w ciągu dwóch minut bo zamykają przełęcz z powodu robót drogowych, wsiadam więc na moto i tempem Valentino Rossiego "zdążam na czas" . Po zjeździe z góry pogoda staje się zdecydowanie letnia, widoki również Problem jest tylko taki, że za bardzo nie ma się zatrzymać. Wszędzie rozkazy, nakazy i tereny prywatne, dla nas Polaków jest to trochę niezrozumiałe.. Na następny dzień planujemy pokonać przełęcz Bernarda a następnie przedostać się do Francji, niestety nie uda się zrealizować naszego planu z przyczyn od nas niezależnych...ale też będzie fajnie . Wieczorem docieramy na pole namiotowe do miejscowości Andermatt To powieść oparta na faktach z odrobiną fantazji, nie odbieraj mi tego
  12. 21 points
    My też tam bylim, palinku pilim, coś tam zwiedzilim, trochum pojeździlim i dobrze się bawilim. Rumunia zdobyta. Tera my som już prawdziwe motocyklisty. KaeS - dzięki za towarzystwo i do następnego.
  13. 21 points
    Mój ci on,dzięki Mario Wysłane z mojego SM-G973F przy użyciu Tapatalka
  14. 21 points
    Dzień 13 Pobudka dość wczesna i dość brutalna – burza. Zbieramy pod daszki, co niezbędne i czekamy czy coś przejdzie. W międzyczasie podjadamy coś z zapasów i pijemy kawę w pomieszczeniu kuchennym. Niby coś przestaje padać ale na piękną i ciepłą pogodę nie ma co liczyć, więc zbieramy się mimo deszczu, żegnamy i jako pierwsi startujemy w swoją drogę. Na początek drugą stroną jeziora... wąska szutrowa dróżka nad samym brzegiem, ślisko.. trochę spinki było. Ale suche miejsca też były Ze względu na pogodę odpuszczamy co trudniejsze zaplanowane odcinki. Kierujemy się na Martin Brod – kolejne w tej podróży piękne wodospady. Cały czas albo pada, albo będzie zaraz padać, temperatura spada do 8 stopni.. Po drodze stajemy rozgrzać się w jakiejś przydrożnej knajpce, kawa smakuje jak nigdy. Do Martin Brod docieramy bez przeszkód, mimo pogody podziwiamy rzekę i wodospady. Następny cel – samolot. Porzucony przy nieczynnej bazie lotniczej... wykutej w górach na pograniczu bośniacko – chorwackim. Widziałem ten samolot w kilku relacjach, napracowałem się żeby go na mapie namierzyć.. bardzo chciałem do niego dotrzeć. I dotarliśmy No to jak tak, to teraz nocleg. Ale.. pytamy w jednym miejscu – nieeee, 50 eur nie bo nie. Jedziemy dalej. Problemy zaczyna sprawiać komunikator. Ja słyszę Monikę, ona mnie nie. Kto zna Monikę – może sobie wyobrazić czego czasem musiałem słuchać Odpowiadam.. gestami głowy, tylko tyle mogę. Jedziemy w stronę wybrzeża Chorwacji, w pewnym momencie stwierdzamy że jest nam tak mokro i zimno że w zasadzie już się uodporniliśmy i po prostu przejedziemy przez góry nad morze i znajdziemy jakąś kwaterę żeby nie musieć stawiać mokrego namiotu. Padać przestaje, za to zaczyna wiać. Mocno. Nic to. Wszystkie trudy dzisiejszego dnia wynagradza widok, kiedy przekraczamy pasmo górskie dzielące nas od morza. Widziane z wysokości wzburzone morze, wyspy, ciemnogranatowe chmury burzowe nad nim podświetlone na czerwono zachodzącym słońcem. To jest to. Dla takich chwil jesteśmy w podróży Zjeżdżamy coraz niżej, ściemnia się, coraz bardziej wieje i to z nieprzewidywalnych kierunków. Wieje tak, że przestawia nas na drodze. Ale docieramy do Sveti Jurej, wchodzimy w pierwsze lepsze podwórze i po chwili już mamy pokój w rozsądnej cenie Mimo pogody przejechaliśmy dziś spory kawał, zobaczyliśmy fajne rzeczy – dajemy sobie w nagrodę sutą kolację podlaną dobrym winem. To był dobry dzień mapa: samolot: nocleg: pierwszy z brzegu pokój jaki udało się znaleźć
  15. 21 points
    Kolejny dzień miał przynieść spełnienie mojego marzenia, czyli przejazd doliną rzeki Bartang. Zebraliśmy się dosyć późno, ale nie miało to większego znaczenia, bo nigdzie się nie spieszyliśmy. Po dojeździe do Ruszan wzięliśmy paliwo i śmignęliśmy w prawo zanurzając się w nieziemskie widoki. https://photos.google.com/share/AF1QipOC8i1cpGTlzkp5DY6jpSMEavaleMlNsPVnEpomm6Ug6ajIMfcBlfujpqycxJYTKw/photo/AF1QipMGAOU5ItHJjzJJJBqSpg8IV16V200pWPXHUMVT?key=dlV6Xzc5dDZyZURpOEVYN2tDVWphU3hyMnZsYUFn Różnica między Bartangiem, a miejscami przez które przejeżdżaliśmy wcześniej była ogromna. Tutaj nie było wielkich przestrzeni-czasami miałem wręcz wrażenie, że jest za ciasno i wielkie skalne ściany zwalą mi się za chwilę na głowę. Może nie było szczególnie trudnych sekcji offowych, ale jazda na kilkunastometrowej skarpie z widokiem na rzekę szalejącą pod spodem dawała niezłego kopa adrenaliny.... Podobało mi się to - może nie postąpiłem zbyt mądrze, ale oddzieliłem się od chłopaków i większą część drogi jechałem samotnie delektując się tymi adrenalinowymi strzałami... Co jakiś czas doganialiśmy się na wszelki wypadek. Tego dnia Radzio nie czuł się najlepiej i potrzebował więcej czasu na odpoczynek. Mniej więcej w połowie doliny powinniśmy wjechać na płaskowyż, który widoczny jest na poniższym zdjęciu w oddali. Niestety nie udało się Nadzwyczajnie wysokie temperatury w ciągu ostatnich 2-3 dni spowodowały szybsze topnienie lodowców i podwyższenie poziomu wody w rzece. Most umożliwiający wjazd na płaskowyż został odcięty od prowadzącej do niego drogi... I to był koniec naszej pojezdki doliną Bartangu. Lokalesi chcieli nam pomóc w przeprawie, ale ryzyko było zbyt duże i postanowiliśmy poczekać do następnego dnia na spychacz, który miał udrożnić przejazd. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :-). Cofnęliśmy się do wioski Ipszorw w celu znalezienia noclegu. Na poniższym zdjęciu wioska ukryta jest za zielenią w oddali. To był strzał w dziesiątkę:-). Tuż po wjeździe podeszło do nas 3 chłopaków i bardzo dobrym angielskim zapytali nas czy mogą w czymś pomóc....Oczywiście że tak!:-) Chwilę później parkowaliśmy już motocykle pod domem Nawszoda, który jest studentem uniwersytetu w Chorogu. Nawszod, podobnie jak jego koledzy, nauczył się angielskiego korzystając tylko z książek i radia....SZACUN!! Tata Nawszoda oddał nam do dyspozycji typowy dom pamirski... oraz nakarmił nas do syta (Nawszod to ten chłopak w czapce na zdjęciu poniżej) Całe jedzenie pochodziło z ich własnych zbiorów i było po prostu cudowne! Tak dobrych pomidorów, ogórków i innych rzeczy w życiu nie jadłem. Kurde, nasze europejskie pomidory nie zasługują nawet na tę nazwę po spróbowaniu pomidorów pamirskich!. Zaskoczył nas również dom - z zewnątrz przypominał raczej kurnik, ale po wejściu do środka przeżyliśmy szok kulturowy - było po prostu zajebiście! Resztę wieczora spędziliśmy na rozmowie z Nawszodem i Jego Tatą. Było prawie jak na przesłuchaniu...:-), ale oczywiście z zachowaniem szacunku i grzeczności. Byliśmy strasznie ciekawi Ich życia na takim odludziu. Nawszod przyjeżdża do domu na wakacje oraz na dwa tygodnie w zimie (jeśli droga pozwala) - mimo niewielkiej odległości od Chorogu (120km) przejazd jest drogi i nie stać go na częstsze odwiedzanie rodziców. Tata Nawszoda jest wiejskim nauczycielem i zarabia ok 60 euro miesięcznie... Nasi gospodarze początkowo nie chcieli od nas pieniędzy za nocleg i wyżywienie, jednak po dłuższej chwili wytłumaczyliśmy im że nie ma w tym nic złego, a pieniążki z pewnością się przydadzą. Cieszę się, że mieliśmy okazję zostać w tej wiosce - dużo nauczyliśmy się o miejscowych ludziach i Ich zwyczajach. No i to jedzonko...:-). Jeśli ktoś z was będzie przejeżdżał Bartangiem-sugeruję nocleg w Ipszorw. Nie pożałujecie!:-)
  16. 21 points
    16 sierpnia rozpoczęliśmy wyjazd d Górnej Doliny Narynia. Od samego rana miałem kłopoty żołądkowe, ale w swej głupocie myślałem, że uodporniłem się na azjatyckie bakterie w zeszłym roku i po małych sensacjach żołądkowych będę miał spokój. Wyjeżdżając z doliny spotkaliśmy koreańskiego rowerzystę, który był w podróży dookoła świata. Pełen szacun!! Po wjeździe do Narynia skierowaliśmy się do biura CBT w celu odbioru permitów na strefę przygraniczną. Po 10 minutach było to..... mniammmmm Pierwszy od kilku kilku dni porządny posiłek był super smaczny, ale oddałem go kilkanaście minut później... W międzyczasie okazało się, że Radzio złapał gumę-na szczęście byliśmy jeszcze w Naryniu więc sprawa została szybko załatwiona. Nastepnie skierowaliśmy się z stronę chińskiej granicy, gdzie czekało nas spotkanie z jeziorem Kol Suu. Do jeziora był jednak kawałek drogi i musieliśmy rozbić się na biwak po drodze. Moje samopoczucie było już wtedy kiepskie-co pół godziny musiałem zatrzymywać się na 2-kę i byłem coraz słabszy. Całą noc miałem gwałtowne rozwolnienie i w końcu zacząłem brać nifuroksazyd i inne chemikalia, jednak rano obudziłem się niezdolny do dalszej jazdy. Na domiar złego złapałem gumę. Po raz kolejny okazało się, że kozaki z Wybrzeża to najlepsi kompani na świecie-chłopaki dali mi swoją wodę i bez wahania zabrali moje koło rano i pojechali szukać szinomontażu. Wrócili pod koniec dnia z naprawionym kołem!!! Okazało się, że w wioskowym szinomontażu nawet 120-kilogramowy specjalista posługujący się 1,5-metrowym łomem miał problem ze zdjęciem Mitasa E09.....w końcu jednak udało się, a chłopaki po drodze upolowali nawet zakupy!:-). Moim zdaniem ta opona nie nadaje się na długie wyprawy - ciężko ją zdjąć i łatwo przebić. Ostatnio na Ukrainie miałem dokładnie taki sam przypadek z tą oponą... Wieczorem poczułem się lepiej i cieszyłem się na dalszą jazdę kolejnego dnia
  17. 21 points
    Rano zebraliśmy się szybko do dalszej drogi. Do granicy zostało nam jeszcze ok. 150 km "zmurszałej lawy", jak to nazwał Radzio. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do granicy w Ozinkach i w miarę sprawnie znaleźliśmy się z Kazachstanie. Z poprzedniego roku pamiętałem drogę od Uralska do granicy - 2 godziny walki w upale i kurzu. Po roku z tych dwóch godzin zrobiło się może 40 minut-reszta drogi do Uralska została już pięknie wyasfaltowana. W Uralsku zatrzymaliśmy się na szybkim, acz dobrym obiadku przy obwodnicy. Wydaje mi się, że w przyszłym roku już od granicy będzie się jechało pięknym asfaltem. Kolejnym zdziwieniem były...burze i opady, które napotkaliśmy w Kazachstanie. Zlało nas nieźle chyba 3 lub 4 razy, widzieliśmy pożar stepu zapalonego od piorunów, oraz burzę piaskową. Ale najpiękniejszym doznaniem był zapach stepu po burzy....To było piękne doznanie same w sobie warte jazdy do Kazachstanu. Po prostu mój nos miał orgazm przez te kilka godzin jazdy do wieczora i podczas biwaku. Radzio był przekonany, że to zapach mirry. Ja z kolei optowałem za szałwią wymieszaną z czymś jeszcze. Wojtek po prostu był w szoku że step może być taki niesamowity. Biwak rozbiliśmy jakieś 2 km od drogi, na małym wzgórzu. Piękne widoki, piękne zapachy....witamy w Azji!!!!
  18. 20 points
    Dziś zrobiłem że 30 km. Było wszystko, banan na twarzy, brak paliwa, życzliwa pomoc i szczęśliwy powrót do domu. Reakcje przechodniów w wieku 45+ bezcenne. Ride, eat, sleep, repeat... Ride, eat, sleep, repeat...
  19. 20 points
    Ogarnąłem najpilniejsze sprawy, rehabilitacja w toku więc można wziąć się za relację. Ale po kolei... Jakoś w czerwcu, głównie ze względów zawodowych (zmiana roboty) okazało się, że będę miał dłuższe wakacje. Po rodzinnych konsultacjach mogłem rozpocząć przygotowania. Kierunek: Gruzja i Armenia, czas: wrzesień 2018. Zdecydowałem się skorzystać z usług Ernesta, "przezświat.eu" . Wakacje szybko zleciały, w tzw. Międzyczasie odstawiłem maszynę do Ernesta. Nadszedł czas wyjazdu. Lot Wizzairem przebiegł spokojnie. Kutaisi przywitało mnie upalną pogodą. Tip: Warto wykupić na miejscu pakiet telefoniczny na internet i/lub rozmowy , na lotnisku rozdają darmowe karty SIM. Potem za kilka EUR można wykupić doładowanie (dane, rozmowy).Opłaca się, bo koszty rozmów i smsów do kraju są bardzo wysokie. Po dobiciu targu z taksówkarzem jadę do hotelu. Po przybyciu na miejsce, yyy ... no ok. Potem okazało się, że to bardzo fajne miejsce i mili ludzie. Przez kilka dni było to nasza baza wypadowa. Wypakowałem graty i niewiele myśląc wsiadłem na moto i pojechałem do Kutaisi (jakieś 10 km od hotelu). Pierwszy szok: jak oni jeżdżą ! Ciągła? Jaka ciągła? Wyprzedzanie na chama, na trzeciego. Wyjeżdżanie pod nos z podporządkowanej. Massakra! Do tego fatalny stan taboru, samochody bez reflektorów, szyb na porządku dziennym. Oczy wokoło głowy! Oprócz tego należy zwracać uwagę na wszechobecne zwierzęta hodowlane: krowy, świnie i bezpańskie psy. Poźniej już trzeba było nie raz testować hamowanie awaryjne... Następnego dnia (już w trasie) przy wyprzedzaniu TIRa jadącej za nim osobówki, kierowca tejże osobówki nie patrząc w lusterka wyjechał i wypchnął mnie na przeciwny pas pod nadjeżdząjącą ciężarówkę. Na szczęście zmieściłem się w lukę między wyprzedzanego TIRa a ciężarówkę z przeciwka. Ale było gorąco !!! W Kutaisi, krótka przejażdżka po okolicy (oswajanie się z ruchem ulicznym...) i pierwszy posiłek Potem powrót do hotelu, pakowanie się na jutrzejszą trasę no i nocleg. Rano w drogę. Ponieważ przyleciałem do Gruzji już po rozpoczęciu wyprawy przez „grupę Ernesta” umówiliśmy się, że do nich dojadę. Jak to określił Ernest „takie fajne miejsce na nocleg”, miłe złego początki... Pomijając niską kulturę jazdy Gruzinów, podróż z Kutaisi w rejon Omalo przebiegała całkiem fajnie. Mijałem po trasie jakieś zamki... Mijałem krowy przy drodze... Mijałem też przepiękne kościoły... (hmm.. wywrócił się ) W końcu wjechałem na drogę prowadząco do Omalo... Najpierw było w miarę spoko, widoki przecudne... Ale potem zaczęły się schody, Strome skaliste podjazdy, No i zakręty... Mnóstwo kurewskich zakrętów... Ujechałem około 50 km, byłem już solidnie zmęczony. Na jednym z takich podjazdów (takim zakręcie o 180 stopni) położyłem maszynę niestety. Pech chciał, że motocykl poleciał na lewą stronę i wyłamał klamkę sprzęgła. No zajebiście, myślę sobie... Jestem sam, GPS pokazuje przeszło 1600 m npm, motocykl bez sprzęgła, zbliża się już zmrok a na dodatek nie ma tu zasięgu. Nie mam jeszcze takiego skilla, aby jeździć bez sprzęgła. Co tu robić? Co tu robić? Lekcja pokory... (a mówili – kup klamkę zapasową, niestety nie zdążyłem przed wylotem). Wdrapałem się na jakieś kamienie, mały pagórek i połaziłem, udało się – dodzwoniłem się do Ernesta. Po jakimś czasie udało Mu się zorganizować pomoc w postaci gruzińskiego samochodu pick-upa, wyposażonego w pasy transportowe. Minęła godzina, druga. Noc zapadła, zimno się robi. Oczyma wyobraźni widzę już siebie nocującego pod gwiazdami – matę i śpiwór mam. Kuźwa! A wilki? Albo niedzwiedzie? Nie ma śmiechu, poważna sprawa... No mam cykora. W końcu, po długim czasie nadjeżdza „mój” Gruzin Moto wtaczamy po desce na pakę, mocujemy pasami do burt samochodu. Graty na pakę, ja do kabiny i w drogę! W drodze na dół, przy dzwiękach gruzińskiego disco-polo ucieliśmy sobie z Kierowcą długą i serdeczną pogawędkę. Musicie wiedzieć, że kierownica była po prawej stronie, więc siedząc jako pasażer za szybą miałem już tylko przepaść. W nocy... Bezcenne Poznałem Jego rodzinę, okazało się że kuzyn był w Polsce, ale u Nas mało płacą Standardowe pytanie: ile kosztuje taki motocykl jak mój? No z 5 tys EUR... Drogo, on za samochód zapłacił 300. Aha... W końcu pytam: a te tabliczki przy drodze to co to? A to pamiątka po tych „szto papali”, w dół papali – znaczy się... Już mi się odechciało gadać. Sprawdziłem tylko, czy drzwi w aucie są zablokowane. Późnym wieczorem docieramy do hostelu. Wytaczamy motocykl i żegnam się z gruzińskim Wybawcą. Zmęczony „jak koń po westernie” idę spać. Rano, po wyjściu z pokoju taki widoczek: No i widok naszego hostelu i Ekipy... Pakujemy się i ruszamy z powrotem do ... Kutaisi CDN.
  20. 20 points
    Dzień 11 Jajce, Jajce.. Karson mi wierci dziurę w brzuchu o te Jajce już od kilku dni, więc dziś chyba wreszcie się tam zameldujemy. Ale nie tak szybko. Najpierw trochę skrótów A skróty bardzo fajne.. Tylko szkoda że nawigowanie nie poszło tak jak trzeba i musieliśmy wrócić. Wiem gdzie się kiwnałem, ale czy tamtędy przejechałyby 4 obładowane ciężkie motocykle – nie wiem. Pewnie kiedyś sprawdzę Skrótami (fajnymi szutrami – można się było trochę wyszaleć) docieramy do jeziorka w środku lasu. Porobione jakieś kładeczki, altanki, ładnie. Przy zawracaniu Basia traci szybę z kasku – kask spadł i zaczepy się wyłamały.. Mężnie to znosi i możemy szukać wyjazdu ze skrótu. Znajdujemy, w nagrodę serwujemy sobie obiad w fajnym miejscu – knajpka nad strumieniem z małym progiem wodnym. Stamtąd już obieramy kierunek na Jajce. Przed samymi Jajcami trafia się skrócik fajną szeroką szutrówką – pozwalam sobie skorzystać Meldujemy się na kampie 7 km za Jajcami, zostajemy tu 2 dni więc dobrze, że jest rozsądna miejscówka. Jutro chillout mapa: kamping:
  21. 20 points
    Daj żyć, 8 rano jest. Śniegi jakieś, wilcy wyją... Dzień 3 Leniwie, powoli... ale w końcu wychodzę z namiotu... Siadam na pomoście pogapić się w wodę... Jak duch zjawia się Michail (tak ma na imię nasz gospodarz).. „kawy?” Grzecznie odmawiam, nie chcę żeby ten dzień się szybko rozkręcał, jest mi dobrze jak jest. Wstaje Karson, razem gapimy się w wodę... Potem powoli zabieramy się za przygotowanie kawy.. Michail nie odpuszcza na długo – po pół godzinie przychodzi i stanowczo każe iść ze sobą do „chiefa”. Myślę sobie: no tak, rachunek. Kiwam mu, że już idę, tylko wezmę „money” i... jak się zjeżył, jak zaczął gestykulować, mówić, że nie nie, żadne pieniądze, że co ja w ogóle.. Skonsternowani z Moniką idziemy za nim (miał przy wjeździe na groblę taką mini – chatkę z tarasikiem) a tam faktycznie – chief. Się okazało że chciał nam przedstawić właściciela tego i innych stawów (on sam był zarządcą jakby), pogadaliśmy chwilę, dowiedzieliśmy się że oprócz stawów – chłopaki zawodowo polują. Po następnych pół godziny znów jesteśmy wołani – wszyscy. Michail... serwuje każdemu po kolei jajka na boczku, do tego ser, warzywa, piwo, soki... No przegina gość. Nawet nie wiadomo jak podziękować, już wiem że kasy żadnej nie weźmie... Ciężko stamtąd wyjechać. Pozbierani robimy jeszcze serię pamiątkowych zdjęć, obiecujemy przesłać grupowe.. W końcu wyjeżdżamy, ale będziemy wracać pamięcią do tego miejsca. Dziękujemy, Michail. Dziś chcemy już dotrzeć nad Dunaj – nie wiem czy ktoś jeszcze pamięta, że chcemy zacząć tam gdzie rok temu skończyliśmy Jedziemy bokami, ..ale któryś – tam skręt mi nie wychodzi i lądujemy na dwupasmówce. Tu też się zagapiam- i przejeżdżamy nią jakieś 30 km. Moja osobista porażka :P Cały czas nie daje mi spokoju myśl, dlaczego w zeszłym roku nie wracaliśmy drogą którą mam wytyczoną teraz.. Przecież jest krótsza, całkowicie mija Belgrad.. Gdzieś, na którymś postoju regeneracyjnym wgłębiam się w mapę i już wiem – trasa wiedzie promem. A promy, wiadomo. Kursują różnie. Nic, pada decyzja, że na ten prom to jutro, a teraz wjeżdżamy do Serbii i na kamping. mapa i kamping:
  22. 20 points
    Po obfitej kolacji noc upłynęła nam spokojnie i rano obudziliśmy się w dobrych nastrojach mimo temperatury w okolicach zera. Pogoda znacznie się poprawiła i słonko wychodziło co chwila zza chmur ogrzewając Pik i nas. Śniadanko zaserwowane nam przez gospodarzy jurty było wyśmienite i zmotywowało nas do małego trekkingu w stronę tablicy upamiętniającej alpinistów poległych w trakcie zdobywania góry. Poprzedniego wieczora Radzio miał problemy ze Słoniem Dominikiem i postanowił zrezygnować z trekkingu w celu zmotywowania tego ciężkiego zwierzaka do dalszej wycieczki. Rozmowa chyba nie szła im zbyt dobrze, bo kiedy opuszczaliśmy jurtowisko od strony Słonia leciały steki przekleństw... Wspólnie z Wojtkiem ruszyliśmy pod górę, ale nie zaszliśmy daleko-okazało się, że grubasy zwane świstakami są tutaj bardziej oswojone niż w innych odwiedzanych przez nas miejscach i postanowiliśmy zrobić im małą sesję zdjęciową. Uuups, to nie świstak, ale zdjęcie ładne:-) Najbliżej udało nam się podejść na kilka metrów do tych fajnych zwierzątek Po powrocie zastaliśmy Radzia upaćkanego w smarach, spoconego i wk..go. Okazało się, że system włącznika stopki bocznej w biemdablju składa się z kilku bardzo ważnych podsystemów (w Tenerce za to jest kawał druta:-)), a naprawa zajęła prawie 2 godziny... Trzeba było mierzyć napięcia, mostkować, łączyć, rozłączać...brrr Podobno cała społeczność jurtowiska pomagała pchać słonia w celu odpalenia go po poszczególnych etapach naprawy...szkoda że nas przy tym nie było bo zdjęcia byłyby super....:-) W końcu około 11-tej udało nam się ruszyć w dalszą drogę. Oczywiście jeszcze mała sesja zdjęciowa... Oczywiście nie mogło zabraknąć Radziowej naklejki...:-) Dalsza część drogi przez Kirgistan upłynęła w miarę spokojnie...dla mnie i Wojtka, bo Radzio miał 2 przygody:-) Przygoda 1: Policja. Tak jak pisałem wcześniej moja średnia prędkość przelotowa za dzień wynosi 87 kmh. Jazda w celu utrzymania takiej średniej wymaga dużego skupienia i odrobiny umiejętności, szczególnie w zakresie unikania policji...Tego dnia Radzio miał trochę mniej szczęścia-kiedy przygotowywał się do wyprzedzania jadąc na ogonie toyoty zrobiono mu piękne zdjęcie. Policjanci zaraz Go zatrzymali chcąc pochwalić się swoimi umiejętnościami fotograficznymi i przy okazji sprzedać tą piękną fotografię. W lusterku zobaczyłem to zamieszanie i czym prędzej zawróciłem podniecony w celu uczestnictwa w tych targach Wojtek już tam był i wspólnie z nim obserwowaliśmy Radzia walczącego jak lew z chmarą otaczających go policjantów. Dowód mieli słaby-zdjęcie przekraczającej prędkość toyoty (nie zdążyli jej zatrzymać), a za nią Radzio przygotowujący się do wyprzedzania. Ostatnio widziałem Radzia w takim stanie wkurwienia kiedy okazało się, że tablica naklejkowa nie znajduje się na szczycie przełęczy Ak-Bajtał.... Po półgodzinnej walce Kirgizi zrozumieli ważną rzecz wyrażoną w takich mniej więcej słowach: Poljaki nie płacit, da?. Chórem odpowiedzieliśmy DA!!! Przygoda 2: Kolano Pod koniec wieczora zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Nie było to łatwe zadanie, bo znajdowaliśmy się w gęściej zamieszkanym obszarze Kirgistanu. Po jakimś czasie Radzio wyczaił na mapie potencjalnie fajną miejscówkę i skierowaliśmy się w jej stronę-Radzio jak zwykle prowadził poszukiwania miejsca na spanko. Po kilkunastu minutach błądzenia znaleźliśmy fajne miejsce, ale trzeba było tam dojechać po stromej drodze w głębokim piachu. No nic-ściemnia się i nie ma czasu na wybrzydzanie. Dosłownie dwa metry od miejsca zatrzymania zauważyłem, że tylne koło Słonia Dominika buksuje i chwilę później słoń przygniata nogę Radzia upadając na lewą stronę i siłą rozpędu przesuwa się jeszcze metr do przodu. Radzio nie zdążył się obrócić i jego kolano przekręciło się pod słoniem prawie o 180 stopni. Radzio pięknie ujął to później w słowach: "Tego wieczora zrozumiałem, co to znaczy dosłownie zesrać się z bólu". Szybko zeskoczyłem z Gieni i pomogłem Radziowi wydostać się spod motoru. Z mojego punktu widzenia nie wyglądało to dobrze-nie mógł chodzić, a kolano bolało go również bez obciążania. No ale cóż - Radzio to Kozak z Wybrzeża, a tacy nie poddają się łatwo. Wyrzucił z siebie kilka skomplikowanych wiązanek przekleństw i wziął się za rozkładanie namiotu. Wieczór nie upłynął nam zbyt miło-miejsce nie było najlepsze, a obserwacja kumpla zwijającego się bólu to żadna przyjemność.
  23. 20 points
    Przełęcz Torugart położona jest na wysokości bodajże 4100 metrów. Po zatankowaniu zaczął padać deszcz,, który w kombinacji z temperaturą (7 stopni na tej wysokości) dał nam się nieźle we znaki aż do karawanseraju Tasz Rabat. Sam karawanseraj raczej nas rozczarował - może dlatego, że była mgła, padał deszcz, a my byliśmy zmarznięci po godzinnej jeździe w temperaturze poniżej 10 stopni. Jedynym plusem było to, że mogłem założyć kalesony w suchym miejscu :-) Po wyjeździe z karawanseraju chcieliśmy przejechać skrótem przez góry do miejscowości Bajetowo, jednak widok "zniszczonych" rowerzystów jadących w odwrotnym kierunku skutecznie nas zniechęcił do tego pomysłu. Szkoda, że nie zrobiłem im zdjęcia, bo mieli na sobie tyle gliny ile sami ważyli.... Nie pozostało nam nic innego, niż skierowąć się do Narynia i następnie dalej przez Kazarman do Dżalalabadu i potem Sary Tasz. Na szczęście za Naryniem przestało padać i nieśmiało wyszło słoneczko, choć gdzieniegdzie czaiły się burzowe chmury. Po kilkudziesięciu kilometrach GPS skierował nas z asfaltowej drogi w szuter-myślałem, że pomyliliśmy drogę i dlatego zapytałem kolesia w przejeżdzającym aucie czy to jest droga na Dżalalabad. Z uśmiechem odpowiedział, że tak. Przed nami było 300 kilometrów szutru... Po kilkudziesięciu kilometrach jedna z goniących nas chmur burzowych zbliżyła się niebezpiecznie blisko i postanowiliśmy poszukać noclegu pod dachem. Pośrodku niczego znaleźliśmy samotny budynek, w którym gospodarzył Jeseń (to ten Pan drugi od lewej). Jeseń latem zajmował się pracą na gospodarstwie, a zimą dbał o nawierzchnię drogi przebiegającej w pobliżu jego gospodarstwa. Spędziliśmy wspólnie z nim przemiły wieczór i ranek. Proszę zwrócić uwagę na naklejkę przyklejoną do osiołka. Legenda głosi, że po ceremonii naklejenia osiołek ten stał się świętym graalem wszystkich motocyklistów Rano zostaliśmy nakarmieni przez Jesenia i z żalem musieliśmy się pożegnać. Zaraz po opuszczeniu gospodarstwa rozpoczęliśmy wspinaczkę na jedną z kilku przełęczy które dane nam było pokona tego dnia. Miałem łzy wzruszenia w oczach kiedy wjechaliśmy na asfalt przed Dżalalabadem. Sam przejazd z Narynia okazał się fajną przygodą, na którą my jednak nie byliśmy mentalnie przygotowani bo w głowach mieliśmy już Pamir... Na biwak rozbiliśmy się jakieś 80 km przed Sary Tasz na skraju jakiejś wioski. Plusem było to, że można było umyć się w strumieniu. Minusem było to, że lokalesi myli samochody w strumieniu...
  24. 20 points
    Po kilku wodospadach i kanionach, stwierdziliśmy z jednym kumplem (Trojan z AF), że chyba nie chce nam się już zwiedzać. Pojechaliśmy na piwo Tym bardziej, że następnego dnia czekała nas wyprawa na Gruzińską Wojenna Drogę i do Gori. Dzień później ruszamy na wschód Gruzji. Jadąc w stronę Gori mijamy miejscowość Chiatura. Miasto-relikt przeszłości. Pełne niesamowitych kolejek linowych, jeżdżących nad głowami. Był (i wciąż jest) to ośrodek wydobywczy węgla i lokalesi uznali, że poruszanie się kolejkami to najlepsze rozwiązanie. Ich widok robi niesamowite wrażenie, a jeszcze większe wrażenie robi ich stan Pogubiliśmy się gdzieś po drodze i wyszło na to, że wymusiliśmy gdzieś pierwszeństwo na rondzie (akurat przy gruzińskim stylu jazdy, wymuszenie nie istnieje, ale cóż...). Nim się spostrzegliśmy, zostaliśmy otoczeni niemalże przez policyjne wozy: Po dłuższych negocjacjach "rozeszło się po kościach". Tym razem Nam się upiekło. Dojeżdżamy do Gori. Miasteczko małe, niepozorne oprócz jednej centralnej ulicy: Tak, tak - Stalin Avenue. Miasto muzeum Josifa Wissarionowicza Stalina. Zbrodniarz ten cieszy się w Gruzji niesamowitym wręcz kultem: Ten budynek to normalne centrum handlowe. Z fotką Josifa... Mueum znajduje się w centrum miasta. Są tam - chata w której urodził się Stalin (domek obudowany jest swoistym mauzoleum): Wagon kolejowy (nie wchodziłem) w którym jeździł i pracował Wódz Narodu: Budynek, w którym jest muzeum Wodza: I na zewnątrz monument, sklepiki z pamiątkami i tłumy turystów: Po zwiedzaniu zgłodnieliśmy i zdecydowaliśmy się na obiad w pobliskiej knajpie. Wspominam to, bo jadłem tam najlepsze chyba w Gruzji czebureki z mięsem i z grzybami. Rewelka ! Z Gori ruszamy dalej. Docieramy do miasta w skałach Uplistsikhe (mniejsze niż Vardzia, ale też bardzo ciekawe): Miasto, służyło swoim mieszkańcom jako swoisty "fort Alamo" - ostatnia deska ratunku w przypadku najazdów. Chronili się w nim mieszkańcy okolicznych miejscowości. Dostęp do niego utrudniała rzeka. Widoki z góry - przepiekne Jedziemy dalej w stronęTbilisi. Ponieważ zaczęło się już ściemniać zdecydowaliśmy się na nocleg w motelu przy drodze (nazwa zobowiązuje): A w motelu jak to w motelu... no i ten kibelek... Na Małysza... Idziemy spać. Rano znów w drogę, kierunek Kazbegi i Wojenna droga. CDN.
  25. 20 points
    Dzień siódmy - podróż w nieznane Następnego dnia wstajemy jak zawsze na luzie, idziemy do miasteczka coś zjeść oraz kupić kartę do mojej kamery bo mi się dziwnym trafem poprzednia przepełniła (choć te zakupy mogły być dnia poprzedniego, kurde nie pamiętam). W każdym bądź razie pani, która sprzedawała nam tę pamięć, pracowała w Polsce i trochę sobie z nią pogadaliśmy, nawet ją rozumiałem bo mówiła po Polsku. Była zachwycona naszym krajem, a szczególnie Poznaniem bo tam mieszkała. Wszystko wydawało się jej takie nowoczesne.... Po drugim barszczu ukraińskim od niechcenia pakujemy nasze ciężkie bagaże na motocykle i ruszamy w stronę tajemniczej góry o nazwie Tomnatyk. Tym razem jedziemy jak prawdziwi adwenczerowcy szutrami, kamieniami i dziurami. Kamienie robią rzeź z pięknym lakierem mojej ramy (po pimpie w 2013 nie ma już ani śladu ), ponadto spostrzegam, że od dziur wyrzygały mi olej lagi. Zauważyłem też, że na Ukrainie w pewnym momencie przestajesz się przejmować jak wygląda stan motocykla byleby odpalał i można było kontynuować jazdę. Z tego powodu cały czas cieszę się, że mam Frankensztajna bo pewnie innego motocykla byłoby szkoda. Droga jest dość fajna choć odczuwam trochę jazdy dnia poprzedniego czyli kolokwialnie mówiąc jestem zjebany. Nie wiemy też jaki będzie stan drogi na górę bo jak wiadomo na Ukrainie nigdy nic nie wiadomo. Stajemy po drodze i pytamy się drogowców o drogę (a jakże!), Ci nam mówią tzn mówią do Dziadka bo ja bym nic nie zrozumiał), że mamy fart bo droga jest równana na weekendowe festyny, artyści będą tam malować kolejne radary w nowe wzorki. Wjeżdżamy pod podjazd, na początku czeka nas pokonanie dwóch brodów, mają jednak drobne kamienie na dnie więc pokonywanie ich to czysta przyjemność. Dalej jest trochę mokro, czasami błotniście lub grząsko ale faktycznie ślady jakiegoś równania są. W Polsce taka droga uznana by była za nieprzejezdną dla osobówek ale tam nie robią z tego zagadnienia. Ja w każdym bądź razie bez TKCów na jakis anakach nie wybrałbym się na ten podjazd. W końcu docieramy w okolice radarów, jak to bywa zazwyczaj na Ukrainie, na górze jest ładnie. Niestety spada mi telefon, który służy za nawigację i na drobne kawałeczki rozpryskuje się ekran. Radary robią wrażenie, dodatkowo pogoda jest super więc robię sobie mały odpoczynek. W międzyczasie wzbudzamy zainteresowanie jednego z pracujących na górze i pokazuje nam on ostatni działający radar (widoczny na filmie Dziadka). Za czasów ZSRR podobno miały taką moc, że bez problemu wysyłały dane do Moskwy (przypominam, że jedziemy wzdłuż granicy z Rumunią). Ze względu na ładną pogodę zjeżdżamy z góry dość późno więc musimy trochę przyspieszyć bo mamy plan żeby przekroczyć dzisiaj granicę z Rumunią. Droga powrotna jest zajebista, najpierw szybkie szutry , a potem szutrowe serpentyny przez góry. Zdjęć za bardzo nie robiłem bo jak wspomniałem wcześniej gonił nas czas, nie chcieliśmy jechać po zmroku. Po tym jak sie robi ciemno stwierdzamy, że jednak nocujemy po stronie Ukraińskiej bo raz, że tanio, a drugi raz to jest już ciemno jak w dupie i nie chce nam się jechać dalej. W miejscowości Berhomet znajdujemy piękny hotel za 20 zł od łebka z perłowymi gwiazdami na suficie ............. i tradycyjnie udajemy się na wieczorne piwo. Do granicy następnego dnia zostaje nam 65 km. Wysłane z mojego moto x4 przy użyciu Tapatalka


×