Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation since 29.01.2019 in all areas

  1. 28 points
    Ode mnie tyle Wszelkie pytania proszę kierować do Pana trzymającego węża SRB, BiH 2018
  2. 26 points
    Pewnego zimowego wieczoru w trakcie biesiady z naszą grupą motocyklowego entuzjazmu, w samym środku szalejącej pandemii, Jasinek wpadł na genialny pomysł: w 2021 cała nasza szóstka rusza na wyprawę. Uwaga! Uwaga! Kierunek – Włochy! Jedziemy, aż na Sycylię! Pomysł w czasie pozamykanych przez covidka krajów był tak nierealny, że wszyscy natychmiast i z wielką radością przyjęli go do wiadomości i zaczęło się snucie planów: co zobaczymy, co zjemy, co wypijemy i same ochy i achy! Punkt pierwszy jawił się niczym najwspanialsza, intelektualna kostka Rubika – ustalić taki termin, żeby całej, ciężko pracującej, szóstce pasował. Założenie wziąć 3 tygodnie urlopu. Pierwszy termin: przełom sierpnia i września, został dość szybko obalony, bo w naszym towarzystwie mamy wykładowcę akademickiego i we wrześniu już musi układać plany dla młodych, rządnych wiedzy umysłów, To może czerwiec? No, niestety, podopieczni naszego dzielnego wykładowcy będą się bronić i zdobywać pierwsze tytuły zawodowe, a tak szlachetny nauczyciel nie pozostawi młodzieży bez wsparcia. Może ruszymy 1 sierpnia? Tym razem Ala, pani weterynarz, przedsiębiorca, hamuje nasze plany, bo przecież w pierwszym tygodniu miesiąca musi oddać wszystkie dokumenty do ZUS, US, księgowości. 7 sierpnia? Ktoś tam przebąkuje, że to największe upały, ktoś, że środek sezonu wakacyjnego, ale już nikt tego nie słucha. Jest termin! Rozpoczynamy przygotowania. Wszyscy zapisują się na szczepienia, motocykle na przeglądy. Jasinek siada z mapą i w programie gogle maps wyrysowuje arcydzieło strategii malowane pędzlem geniusza. Kręta droga przez całą Europę wygląda cudnie. Gotowe mapki rozsyła do wszystkich. W ramach przygotowań ustalamy: co kto bierze, co w razie awarii motocykla, co na codzienne noclegi, posiłki. My z Jasinkiem nawet oglądamy na YT co warto zwiedzić, na co się nastawić. Jasinek przygotowuje logo wyprawy na nalepki i koszulki. Kolejna burza to wybór koloru koszulek wyprawowych, pomysły od różu, do czerni, przez całą paletę barw. Ustalenia kończymy na tym, że każdy wybrał inny kolor i jedziemy prawie w kolorach modnej tęczy, ot takie: United Color Of Benetton. W lipcu przygotowuję mini słowniczek polsko-włoski, w końcu to zawsze miło wyskoczyć z buongorno i grazie do tubylców, co by zobaczyli, że polacco przyjechali przygotowani i co raz częściej trafiam na artykuły, że Włochy są piękne przez 11 miesięcy w roku, ale nie w sierpniu i dlaczego nie warto jechać do Włoch zahaczając termin 15 sierpnia. Eee, na pewnie tak było przed covidem, teraz tłumów nie będzie, sami to sprawdzimy Ostatecznie ruszamy 8 sierpnia w niedzielę. Temperatura ok 20 stopni. Każda para mieszka w innej miejscowości tak więc spotykamy się na trasie. Pierwszy motocykl BMW1200 – kierownik wyprawy Jasinek z pasażerką Martą Jasinkową. Drugi motocykl BMW1150 – z Białej Podlaskiej – wspomniany wykładowca AWF, nie bez przyczyny zwany Długi (wzrost 202) z pasażerką Martą zwaną Wifi. Trzeci motocykl Africa Twin przyjechał ze środka lasu z okolic Białegostoku/ Supraśla – kierowca Bartek, weterynarz wraz z pasażerką, żoną Alą, również weterynarzem. Do granicy odprowadza nas jeszcze Janusz i Krysia. Całe towarzystwo dawno skończyło już 50 lat, a niektórzy nawet 60, tak więc odpowiedzialni, stateczni ludzie wyruszają w podróż, w podróż za niejeden uśmiech. Pierwszy nocleg jeszcze w PL, Sucha Leśna, ja, jako księgowa wyprawy odnotowuję koszty 42zł czyli 9,15€ za parę podróżników. Wieczorem przy kolacji snujemy plany, wyciągamy mapy i okazuje się, że nikt do przesłanych map nie zajrzał. Ot, płyną na wyprawę jak klasyczny plankton, za prowadzącym. 9 sierpnia. Janusz i Krysia poszli zwiedzać zamek Czocha, a my zrobiliśmy sobie z nimi fotkę i ruszyliśmy na podbój Europy. Gnamy drogami szybkiego ruchu przez Niemcy, chcemy jak najszybciej powitać Italy, na autostradzie spoglądam na GPS, uuu! 160km/h, ale to tylko przy wyprzedzaniu uspakaja Jasinek. Nie lubię fast foodów, ale z poprzednich wypraw, wiem, że warto zatrzymać się w jakimś McDonaldzie czy KFC, bo tam parking jest obok stolików, czyste kible i wiadomo, że nie będzie drogo. Tyłek już trochę boli od tej jazdy i spać się chce, bo tylko bziu, bziu mijające pojazdy. Uzgadniamy z Jasinkiem , że już wysila wzrok w poszukiwaniu postoju. Do McDonalda trzeba było zjechać z głównej trasy i po ok. 2km lokalną drogą dobrnęliśmy zgodnie z planem. Towarzystwo oczywiście marudzi: kawa niedobra, ale cukier podwójny każdy bierze i jak chytra baba z Radomia chowa do kieszeni dla tych co słodzą. Obok jest stacja benzynowa więc jeszcze tylko tankowanie i zaraz powrót na trasę i zgodnie z zamysłem do Monachium. Wyjeżdżamy ze stacji, Jasinek prowadzący mknie do trasy szybkiego ruchu, ale hallo, hallo gdzieś nam grupa zniknęła. Zawracamy. Motocykl Długiego bez powietrza w tylnej oponie. Wszyscy cieszymy się, że stało się to w takim momencie, a nie przy 160km/h na autostradzie. Jasinek już kiedyś reperował Długiemu oponę jak wbił mu się gwóźdź, wtedy jakiś magicznym kołkiem zalepił dziurę, a nabojem jak do PRL-owskiego syfonu napompował koło. Wtedy został bohaterem dnia i cały dzień go chwaliliśmy. Więc Jasinek ma szanse na kolejną odznakę „podróżnika dnia” i wyciąga cały sprzęt. Ze zdziwieniem odkrywa, że Długi wybrał się na Sycylię (wyprawa ok. 8000km) na tej oponie sprzed 2 lat z tym dzielnym kołkiem. I tak stoją nasze 3 smutne motocykle, my kręcimy się koło nich, a Ala zmęczona podróżą śpi w trawie. Bartek machnął na Motocyklistę na BMW jadącego w przeciwnym kierunku. Miły gość zawrócił i postanowił nam pomóc, chyba sam się nie spodziewał, że właśnie postanowił poświęcić nam 3 godziny ratując naszą wyprawę. Zaczęło się niewinnie, żeby podpowiedział nam gdzie kupimy oponę do BMW. Gość obdzwonił x warsztatów, ale tam nie ma tylnej opony o określonych wymiarach, w końcu po godzinie na telefonie, znalazł punkt gdzie uda się Długiemu kupić ten wymarzony przedmiot. Więc gość się upewnia czy sami damy radę wymienić oponę i oczywiście nie! My potrzebujemy jeszcze serwis gdzie nam to zrobią. Facet jak centrala telefoniczna wykonuje znowu x połączeń i informuje mnie, że on mieszka 3km dalej, pojedzie do domu, zostawi motocykl, weźmie auto i zawiezie Długiego do sklepu. Dziękujemy gościowi za pomoc, wciskamy mu termosik z polskim bimberkiem oklejony naszym logo MotoItlay. Nasz Moto-Angel faktycznie wraca do nas i tak jak było ustalone zabiera Długiego do sklepu. My zostajemy przy szosie, w tym czasie iło, iło zdążyła zatrzymać się karetka czy trzeba udzielić pomocy patrząc z przerażeniem na Alę w trawie, po chwili kolejni ludzie chętni do pomocy, samochód i pani, która mówi, że jest pielęgniarką i już chce ratować rannych. Po chwili podjeżdża busik z logo sklepu rybnego, kierowca mówi, że on ma serwis i nam wszystko naprawi, okazuje się, że nasz Moto-Angel już to wszystko pozałatwiał. Busik ze sklepu rybnego odjeżdża po to żeby przyjechać odpowiednim autem po BMW1150. Faktycznie za parę minut jest minibusik, pan nam się przedstawia Chris Meyer, gość suchy jak liść bobkowy, max 170cm wzrostu, zanim nasi panowie się pozbierali gość zdążył już odpalić motocykl i po deseczce wjechać na pakę, stoi tam z tym wielkim motocyklem zgięty w pół jak lampka pixara. Jestem w szoku jego umiejętności, Chris jedzie przodem, my za nim, zadbane jednorodzinne domki i jest warsztat. Na warsztacie pierwszy wolny termin 11 sierpnia, ale BMW już na podnośniku, opona zdjęta czeka na nową. W międzyczasie żona Chrisa częstuje nas kawą, wodą. Cudowni ludzie, całe szczęście, że do nich trafiliśmy. Chris podchodzi do nas i mówi, że on naprawia głównie auta, ale w sercu ma motocykle i czy chcemy zobaczyć jego zaplecze. Z wdzięczności za pomoc głupio byłoby odmówić, a do tego przecież nie mamy co tu robić. Wspinamy się po schodach na piętro warsztatu, mijamy regały opon, niestety wszystkie samochodowe . I odrywamy, że Chris ściga się na motocyklach 250, w gablocie medale, wieńce laurowe. Ma 2 synów, którzy jeżdżą w motocross. W międzyczasie wraca Długi z kierowcą i oponą. Okazuje się, że sklep był, aż 30km od warsztatu w jedną stronę. Nasz Moto-Angel, życzy nam udanej wyprawy, nie przyjmuje, żadnej kasy. Chris błyskawicznie zmienia oponę. Długi podsumowuje wydatki dnia – nowa opona 130€, wymiana 30€. Jasinek komentuje, że taniej niż w Warszawie, jeszcze pamiątkowa fotka z Chrisem i ruszamy w drogę. Ciąg dalszy kiedyś nastąpi :-)
  3. 25 points
    Piątek. Pogoda wspaniała. Wciągamy kanapki z pasztetem i pomidorem czyli standardowe śniadanie na wyjazdach, pakujemy manatki i w drogę. Gospodarzy już nie ma, zamykamy bramę i startujemy w kierunku Bieszczad. Droga mija elegancko i po 1,5 godzinki jesteśmy w Twierdzy Przemyśl Fort XII WERNER. Konkretnie to całujemy klamkę ponieważ Fort jest zamknięty ze względu na małe zainteresowanie zwiedzaniem. Polną drogą (co Bartkowi się podoba) jedziemy do Fort XIIIb Bolestraszyce. Fort elegancko ogarnięty, świeżo ogrodzony ale na zwiedzanie trzeba się umówić wcześniej. To by było na tyle, a obaj lubimy fortyfikacje. Ciągniemy dalej i za około dwie godzinki jedziemy WPB. Zatrzymujemy się w Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej. To nie jest zwykła kapliczka z silnikiem motocyklowym. To silnik od Suzuki VS 800 Intruder, moje marzenie z czasów jak jeszcze byłem na etapie kurtki ramoneski. Intrudera nie kupiłem ale do dziś mam metalową wpinkę do kurtki. Po kawce jedziemy dalej trochę główną, trochę bokami, Zaglądając w jakieś dziury i takie tam. Kierujemy się w stronę Beskidu Niskiego. Nocowałem kiedyś w Krempnej nad zalewem i liczyłem że z noclegiem nie będzie problemu, a i małe ognisko uda się zrobić. Niestety, dobra pogoda przyciąga tłumy i kiszka, ale o tym później. Zdjęć mało bo tylko jedziemy, tankujemy, wciągamy hot-doga i dalej jedziemy. Dlatego jeżeli pozwolicie to uzupełnię Bieszczadzki temat (ha, ha, jakie macie wyjście) i opiszę kilka miejsc. Bieszczady kojarzą się z Połoninami, Tarnicą, Soliną, Siekierezadą a dla motocyklistów z Wielką i Mała Pętlą. Duże uproszczenie. Bieszczady przejechałem i przeszedłem dość konkretnie ale w tym roku trochę nieoczekiwanie spędziłem tu na raty wraz z rodziną 15 dni i odkrywałem nowe miejsca. Oto kilka z nich. Może komuś się przyda. Wodospad na Olszance. Najpiękniejszy w Bieszczadach. Nawet graffiti tak mocno nie daje po oczach. Można dojechać pod sam wodospad. Okolice miejscowości Uherce Mineralne. Jeziorka Duszatyńskie. Spacerek na dwie godzinki i raczej wg mnie bez rewelacji chyba że chcesz przejść się szlakiem Karola Wojtyły. Wodospad Szepit na potoku Hylaty k. Zatwarnicy. Kilka minut spacerkiem. Marcin- mój młodszy. Rezerwat Przyrody Sine Wiry. Godzinkę spacerkiem ale fajne. Kamień Leski. Skała wystająca z niczego. Widziałem wcześniej ale fajna. Tuż przy drodze. Tradycyjny wypał węgla drzewnego. Kilka lat temu próbowano wprowadzić nowoczesne retorty ale nie wyszło. Bieszczady bez wątpienia są fajnym miejscem choć coraz bardziej zatłoczonym i tracą klimat poprzednich lat. Dodatkowo tegoroczna sytuacja pandemiczna spowodowała zwiększony najazd turystów i było dość tłoczno. Fajnie że to czytasz. Możesz napisać czy OK czy się nie podoba. Pozdrawiam.
  4. 24 points
    Mało relacji to coś napiszę. Może ktoś zechce przeczytać. Taka sytuacja się wykroiła w tym roku, o której już wspominałem, że mama/żona przełamała strach i zezwoliła na dłuższe moto wycieczki z synami. Trwało to troszeczkę bo motorkami latam na poważnie jakieś 11 lat a synowie mają po 17 i 14. Pierwsze jazdy jednodniowe zrobiliśmy w sierpniu i Bartek (starszy) zafascynowany a Marcin troszkę klepał w ramię żeby tyłek odpoczął. Bartek - cztery dni w siodle. Wyjeżdżamy w czwartek rano 10 września z Warszawy w kierunku Roztocza. Pogoda nie rozpieszcza bo całą noc padało a teraz mży z małymi przerwami. Jedziemy, trochę mokniemy, trochę schniemy ale przemy do przodu. Myślę, fajny test dla Bartka, bo albo w tę albo we w tę. Dojeżdżamy do Suśca ok 15.15 i szukamy noclegu. Udaje się za drugim podejściem w niezłym miejscu i nawet Trampek ma mieć miejsce pod dachem. Pakujemy się do pokoju, robimy herbatę, rozwieszamy ciuchy do suszenia i staje się cud. Trochę powiało, rozgoniło chmury i przebija się słońce. Skoro tak to idziemy na spacer szlakiem szumów. Na Roztoczu już byliśmy ale szukamy nowych miejsc. Wodospad na rzece Jeleń. Szumy na Tanwi. Młyn w Rybnicy. Jest dobrze. Idziemy, podziwiamy piękno przyrody i rozmawiamy: - Jutro, do południa przepłyniemy się kajakami po Tanwi. - Tatuś, jutro to jedziemy, na kajaki to możesz mnie zabrać do Otwocka. Taka sytuacja.
  5. 23 points
    Następnie udajemy się w stronę granicy francusko włoskiej (Les Chavonnes?) gdzie spotykamy resztę grupy (wcześniej rozdzieliliśmy się, Afryki pojechały zwiedzać Włochy) I zjeżdżamy w stronę Val d'Isere w celu znalezienia jakiejś knajpy, w której moglibyśmy zjeść obiad Okazuje się, że w Val d'Isere wszystko pozamykane jest czynny jeden sklep spożywczy gdzie nabywamy jakieś żarcie i raczymy się pod nim. Miejscowość jak pozostałe jest zupełnie pusta Po jedzonku próbujemy zdobyć pobliską przełęcz niestety jest zamknięta, robimy więc odwrót z powrotem na Włochy. Na miejsce wyznaczonego campingu w Breuil docieramy ok 20.00 ale okazuje się, że go nie ma . Z racji odmiennych zdań co do zagospodarowania pozostałego czasu wieczoru dzielimy się na grupy, grupa GSiarzy idzie do hotelu grupa Afrykanerów hmmm, do dzisiaj nie wiem co się z nimi tej nocy działo Następnego dnia spotykamy się w miejscu gdzie poprzedniego dnia szukaliśmy hotelu Poprzedniego dnia nie wyglądało to tak różowo, padał deszcz, o 21.40 nie mieliśmy jeszcze zapewnionego noclegu, a dwójka śmiałków wyruszyła w stronę gór po śniegu podążając za śladem na booking , cudem wszyscy wrócili cało i zdrowo. Poprzedni dzień był ostatnim kiedy widziałem się z Afrykami, obecny stwiał przede mna wybór czy jadę z Danielem, Tomkiem i Dawidem w stronę Austrii czy z Pawłem do jego rodziny pod Baden Baden, rzut monetą wybrał opcję wyjazdu z Pawłem. Ok 20.00 docieramy w okolice Baden Baden gdzie szwagier Pawła wita nas wg zasady słynnej polskiej gościnności gruszkówką i kiełbaskami. Czeka na nas jeszcze baranina z grilla i pieczone ziemniaczki, czuję że los był dla mnie łaskawy . Okolica jest piękna Następnego dnia ruszamy z Pawłem żeby zobaczyć okolice słynnego Schwarzwaldu, okazuje się że to takie mniejsze Bieszczady, mają nawet swoją zaporę Po powrocie zwiedzamy sobie jeszcze Baden Baden, temperatura dobija chyba 30 stopni No i wieczorem kolejna biesiada, tym razem żeberka. Ruszyć się nie mogłem... Następnego dnia powrót do Polski, do okolic Legnicy jechałem z Pawłem później się rozdzieliliśmy. Paweł zrobił tego dnia 800 ja 1100 km
  6. 23 points
    Jest duża szansa na reaktywację EnduroBoysów. Radzio nabył Wigry 3 TT z trzema garnkami. Ride, eat, sleep, repeat...
  7. 23 points
    Ja zrobiłem swoje, a teraz Artur, Marek i Waldek zrobią relację i z niej właśnie dowiecie się rzeczy, które się w pale nie mieszczą...
  8. 22 points
    Szybkie wagary z młodszym synem. Guzów k. Żyrardowa. Pałac odkupili (nie odzyskali) przedwojenni właściciele w 1996 roku i długo nic się nie działo. Teraz widać że coś drgnęło. Pałac ma ciekawą historię a według opowieści to tu Hitler wydał raut z okazji kapitulacji Warszawy w 1939. Podobno było tak ostro że Hitler dowiedziawszy się co nawyprawiali jego ludzie napisał list z przeprosinami do właścicieli pałacu. Podobno to jedyne "przepraszam" w życiu Adolfa. Besiekiery. Borysławice Zamkowe. Koło. Przedecz. Wietrzychowice. Grobowce - Megality. Lucień. Okrąglaki - ośrodek wypoczynkowy z czasów PRL. Cztery okrągłe budynki (coś na kształt opony bo środek pusty) połączone zadaszonymi korytarzami. Luksus, każdy pokój miał łazienkę i balkon, była restauracja i kawiarnia. Po komunie ośrodek funkcjonował w prywatnych rękach kilka lat ale koszty między innymi ogrzewania elektrycznego zabiły biznes. Nowy Duninów. Pyknęło 530 km w 12 godzin. Było gorąco. Szerokości.
  9. 21 points
    Od czego zacząć planowanie wycieczki motocyklowej? Od ilości dostępnego czasu, na ten wyjazd mieliśmy 15 dni, można powiedzieć całkiem sporo, no cóż to zależy… Plan to Skandynawia, jednakże aby tylko jej „nie przelecieć” i skupiać się na „zaliczaniu” postanowiliśmy dojechać do Lofotów z opcją spędzenia tam kilku dni. Miała to być alternatywa dla Szkockiego jechania na Easter Head, gdzie poza zimnem i ulewą można było obserwować mgłę. No dobrze, to główne rzeczy mamy, to kiedy start i jak tam się dostać? Wybór padł na drugą połowę czerwca i na początek prom z Gdańska do Nynashamn w Szwecji. Lato za pasem a do kuferka takie rzeczy: Przelot na prom dość upalny ale bezproblemowy, najważniejsze że na motocyklu więc mi się podobało. Po dotarciu jeszcze rybka na lądzie, wjazd i przypięcie motocykli pasami. Tu było trochę problemów bo początkowo dostaliśmy takie bardzo sztywne i szerokie do mocowanie TIRów, trzeba było chwilkę czyli godzinę poczekać na te bardziej motocyklowe, na szczęście było z kim pogadać: kto gdzie i na ile. Bilety na prom kupione z odpowiednim wyprzedzeniem, można wychaczyć w dobrej cenie i z oknem. Okno tylko w jedną stronę, bo trasa wbrew pozorom jest bardzo atrakcyjna i dość oblegana. Sam rejs bardzo przyjemny, można się zrelaksować, odpocząć, nacieszyć morzem i całkiem daleko dopłynąć. Dzień 1 za nami
  10. 21 points
    Ciąg dalszy ale od początku Cd się tworzy
  11. 21 points
    Następny dzień obejmuje plan dojechania do Francji. Zaczynamy go od pokonania przełęczy Bernarda Niestety jedna z przełęczy, która znacznie skróciła by nam drogę jest zamknięta, mamy więc opcje dołożyć jakieś 5 godzin drogi albo wybrać opcję transportu kolejowego Furka Pass. Wybieramy tę drugą opcję Zawsze jest czas na kawę Dalej śmigamy sobie Szwajcarskimi drogami w stronę Francji, niestety restrykcyjne poruszanie sprawia nam wszystkim problem . Oddech łapiemy po przekroczeniu granicy z Francją, wszyscy jadą 200 żeby odreagować . Pod wieczór docieramy do Chamonix, wybieramy opcję namiotową Skrupulatne planowanie wyprawy Następnego dnia planujemy wjechać na Mont Blanc kolejką Niestety Pani w okienku szybko gasi nasz zapał ponieważ pokazuje na monitorze, że na górze nie ma w ogóle widoczności, tak więc 67 euro jakie kosztuje wjazd poszłoby się przejść, bo równie dobrze można sobie popatrzeć na mgłę w Polsce. Robimy więc kilka fot Chamonix, które jak pozostałe odwiedzone przez nas kurorty wygląda jak miasto w westernie o 12 w południe. Kolej na Mont Blanc Ruszamy dalej w stronę Val D"Isere Na Val d"Arly robimy fotki, od taki zwykły ośrodek narciarski Natomiast widoki drogi od tej miejscowości oraz dalej przełęcze w tym rejonie robią wrażenie \
  12. 21 points
    Dojeżdżamy do Cortiny gdzie planujemy nocleg Wszyscy zgodnie podejmujemy decyzję, że po prysznicu, który spotkał nas na górze przełęczy celować będziemy w nocleg w hotelu. Szybki telefon do najtańszej oferty na booking w okolicy i udaje się zbić bookingową cenę o kilka euro, w końcu w ekipie jest kilku handlowców . Po prysznicu i rozwieszeniu ciuchów ruszamy na miasto Cortina jest miastem typowo nastawionym na turystów górskich i wygląda jak typowy kurort tego typu czyli ma swój urok niemniej to pierwsza miejscowość, w której zauważamy totalny brak turystów. Poza kilkoma motocyklistami nie ma właściwie nikogo. Nagonka medialna i straszenie ludzi robi jednak swoje... Następny dzień zaczyna się nieszczęśliwie. Bez pośpiechu, po śniadaniu zaczynamy pakowanie, niestety mój motocykl ustawiony jest na parkingu dosyć niestabilnie. Podczas zapinania torby przechyla się lekko na prawą stronę, a niestety jestem ustawiony z tyłu także nie udaje mi się go przytrzymać więc z całym impetem przewraca się na prawo. Po podniesieniu ocena strat, na szczęście gmole ratują sytuację, poza zadrapaniem na prawym gmolu nie dzieje się nic więcej ale to nie koniec przygody..... Ruszamy, spokojna jazda po mieście jednak jeden z naszych rusza nagle w prawo, jako że nie mam wbitej mapy docelowej w pośpiechu skręcam za nim, okazuje się jednak, że jest jakiś problem z kierownicą, nie mogę skręcić jej w prawo! Zaliczam glebę na skrzyżowaniu, ku mojemu przerażeniu tryska płyn spod obudowy prawego plastiku, myślę sobie że to już koniec mojej wyprawy.. Rolo pomaga pozbierać mnie z ulicy i oceniamy co się stało. Okazało się, że pomiędzy widelec a owiewkę dostała się plastikowa butelka z wodą, nie wiem czy ktoś tam ją położył czy sam nieopacznie ją tam odłożyłem przy pakowaniu. Na szczęście okazuje się, że tryskający płyn to woda z butelki, która pod naciskiem lagi po prostu pękła. Szczęście w nieszczęściu, że stało się to wszystko przy małej prędkości, nie chcę myśleć jakby to było jakbyśmy wyjechali gdzieś na prostą poza miastem... Na szczęście gmol znowu ratuje sytuację i motocykl wychodzi bez szwanku. Wjeżdżamy w Dolomity Kierujemy się do Livigno gdzie planujemy nocleg. Niestety ze względu na dość niskie temperatury znowu wygrywa opcja hotelowa (po 40tce człowiek lekko dziadzieje ) Wyjeżdżamy z Livigno gdzie tradycyjnie czeka nas krótka kontrola celna (Livigno jest strefą bezcłową) i dojeżdżamy do tarasu widokowego z pięknym widokiem (na tapetę go! ) Kierujemy się na Stelvio robiąc po drodze kilka fotek Docieramy na miejsce Padre w akcji Jurek Dalej kierujemy się do Szwajcarii, która wita nas pięknym widokiem Szybko jednak zostają zweryfikowane nasze dzisiejsze plany zwiedzania tego kraju, psuje się jedna z Afryk Honda to jednak gówniany motocykl . Niestety z racji braku odpowiednich łatek udaje się usunąć awarię tylko na tyle żeby wrócić do Livigno, nie ma szansy na znalezienie wulkanizacji bo jest niedziela. Wracamy do Livigno, tym razem na pole namiotowe Tradycyjnie uderzamy "w miasto" Jesteśmy w nim chyba sami... Następnego dnia Szwajcaria, podejście drugie.... tuż po przekroczeniu granicy Po drodze widoki zrywają kapcie z nóg Po Szwajcarii motocyklem jeździ się średnio bo wszędzie są ograniczenia i fotoradary a kary są bajońskie, niemniej dla widoków zdecydowanie warto tam się wybrać. Na jednej z przełęczy zostaję z tyłu bo chcę porobić zdjęcia Dostaję telefon od chłopaków, którzy są już na górze, że muszę dotrzeć w ciągu dwóch minut bo zamykają przełęcz z powodu robót drogowych, wsiadam więc na moto i tempem Valentino Rossiego "zdążam na czas" . Po zjeździe z góry pogoda staje się zdecydowanie letnia, widoki również Problem jest tylko taki, że za bardzo nie ma się zatrzymać. Wszędzie rozkazy, nakazy i tereny prywatne, dla nas Polaków jest to trochę niezrozumiałe.. Na następny dzień planujemy pokonać przełęcz Bernarda a następnie przedostać się do Francji, niestety nie uda się zrealizować naszego planu z przyczyn od nas niezależnych...ale też będzie fajnie . Wieczorem docieramy na pole namiotowe do miejscowości Andermatt To powieść oparta na faktach z odrobiną fantazji, nie odbieraj mi tego
  13. 21 points
    My też tam bylim, palinku pilim, coś tam zwiedzilim, trochum pojeździlim i dobrze się bawilim. Rumunia zdobyta. Tera my som już prawdziwe motocyklisty. KaeS - dzięki za towarzystwo i do następnego.
  14. 21 points
    Mój ci on,dzięki Mario Wysłane z mojego SM-G973F przy użyciu Tapatalka
  15. 21 points
    Dzień 13 Pobudka dość wczesna i dość brutalna – burza. Zbieramy pod daszki, co niezbędne i czekamy czy coś przejdzie. W międzyczasie podjadamy coś z zapasów i pijemy kawę w pomieszczeniu kuchennym. Niby coś przestaje padać ale na piękną i ciepłą pogodę nie ma co liczyć, więc zbieramy się mimo deszczu, żegnamy i jako pierwsi startujemy w swoją drogę. Na początek drugą stroną jeziora... wąska szutrowa dróżka nad samym brzegiem, ślisko.. trochę spinki było. Ale suche miejsca też były Ze względu na pogodę odpuszczamy co trudniejsze zaplanowane odcinki. Kierujemy się na Martin Brod – kolejne w tej podróży piękne wodospady. Cały czas albo pada, albo będzie zaraz padać, temperatura spada do 8 stopni.. Po drodze stajemy rozgrzać się w jakiejś przydrożnej knajpce, kawa smakuje jak nigdy. Do Martin Brod docieramy bez przeszkód, mimo pogody podziwiamy rzekę i wodospady. Następny cel – samolot. Porzucony przy nieczynnej bazie lotniczej... wykutej w górach na pograniczu bośniacko – chorwackim. Widziałem ten samolot w kilku relacjach, napracowałem się żeby go na mapie namierzyć.. bardzo chciałem do niego dotrzeć. I dotarliśmy No to jak tak, to teraz nocleg. Ale.. pytamy w jednym miejscu – nieeee, 50 eur nie bo nie. Jedziemy dalej. Problemy zaczyna sprawiać komunikator. Ja słyszę Monikę, ona mnie nie. Kto zna Monikę – może sobie wyobrazić czego czasem musiałem słuchać Odpowiadam.. gestami głowy, tylko tyle mogę. Jedziemy w stronę wybrzeża Chorwacji, w pewnym momencie stwierdzamy że jest nam tak mokro i zimno że w zasadzie już się uodporniliśmy i po prostu przejedziemy przez góry nad morze i znajdziemy jakąś kwaterę żeby nie musieć stawiać mokrego namiotu. Padać przestaje, za to zaczyna wiać. Mocno. Nic to. Wszystkie trudy dzisiejszego dnia wynagradza widok, kiedy przekraczamy pasmo górskie dzielące nas od morza. Widziane z wysokości wzburzone morze, wyspy, ciemnogranatowe chmury burzowe nad nim podświetlone na czerwono zachodzącym słońcem. To jest to. Dla takich chwil jesteśmy w podróży Zjeżdżamy coraz niżej, ściemnia się, coraz bardziej wieje i to z nieprzewidywalnych kierunków. Wieje tak, że przestawia nas na drodze. Ale docieramy do Sveti Jurej, wchodzimy w pierwsze lepsze podwórze i po chwili już mamy pokój w rozsądnej cenie Mimo pogody przejechaliśmy dziś spory kawał, zobaczyliśmy fajne rzeczy – dajemy sobie w nagrodę sutą kolację podlaną dobrym winem. To był dobry dzień mapa: samolot: nocleg: pierwszy z brzegu pokój jaki udało się znaleźć
  16. 20 points
    Ten, tego, no - jedziemy. Bartek na plecaczka. Środa, godzina 15.05. startujemy z Warszawy. Piątek. Geometryczny środek Polski. Tum. Kolegiata, kościółek i skansen. Łęczyca. Zamek. Besiekiery. Wietrzychowice. Grobowce. i sarenka Lucień. Ruiny luksusowego ośrodka wypoczynkowego z czasów PRL. Nocujemy nad Jeziorem Białym k, Gostynina. Jesteśmy sami. CDN.
  17. 20 points
    Dziś zrobiłem że 30 km. Było wszystko, banan na twarzy, brak paliwa, życzliwa pomoc i szczęśliwy powrót do domu. Reakcje przechodniów w wieku 45+ bezcenne. Ride, eat, sleep, repeat... Ride, eat, sleep, repeat...
  18. 20 points
    Dzień 11 Jajce, Jajce.. Karson mi wierci dziurę w brzuchu o te Jajce już od kilku dni, więc dziś chyba wreszcie się tam zameldujemy. Ale nie tak szybko. Najpierw trochę skrótów A skróty bardzo fajne.. Tylko szkoda że nawigowanie nie poszło tak jak trzeba i musieliśmy wrócić. Wiem gdzie się kiwnałem, ale czy tamtędy przejechałyby 4 obładowane ciężkie motocykle – nie wiem. Pewnie kiedyś sprawdzę Skrótami (fajnymi szutrami – można się było trochę wyszaleć) docieramy do jeziorka w środku lasu. Porobione jakieś kładeczki, altanki, ładnie. Przy zawracaniu Basia traci szybę z kasku – kask spadł i zaczepy się wyłamały.. Mężnie to znosi i możemy szukać wyjazdu ze skrótu. Znajdujemy, w nagrodę serwujemy sobie obiad w fajnym miejscu – knajpka nad strumieniem z małym progiem wodnym. Stamtąd już obieramy kierunek na Jajce. Przed samymi Jajcami trafia się skrócik fajną szeroką szutrówką – pozwalam sobie skorzystać Meldujemy się na kampie 7 km za Jajcami, zostajemy tu 2 dni więc dobrze, że jest rozsądna miejscówka. Jutro chillout mapa: kamping:
  19. 20 points
    Daj żyć, 8 rano jest. Śniegi jakieś, wilcy wyją... Dzień 3 Leniwie, powoli... ale w końcu wychodzę z namiotu... Siadam na pomoście pogapić się w wodę... Jak duch zjawia się Michail (tak ma na imię nasz gospodarz).. „kawy?” Grzecznie odmawiam, nie chcę żeby ten dzień się szybko rozkręcał, jest mi dobrze jak jest. Wstaje Karson, razem gapimy się w wodę... Potem powoli zabieramy się za przygotowanie kawy.. Michail nie odpuszcza na długo – po pół godzinie przychodzi i stanowczo każe iść ze sobą do „chiefa”. Myślę sobie: no tak, rachunek. Kiwam mu, że już idę, tylko wezmę „money” i... jak się zjeżył, jak zaczął gestykulować, mówić, że nie nie, żadne pieniądze, że co ja w ogóle.. Skonsternowani z Moniką idziemy za nim (miał przy wjeździe na groblę taką mini – chatkę z tarasikiem) a tam faktycznie – chief. Się okazało że chciał nam przedstawić właściciela tego i innych stawów (on sam był zarządcą jakby), pogadaliśmy chwilę, dowiedzieliśmy się że oprócz stawów – chłopaki zawodowo polują. Po następnych pół godziny znów jesteśmy wołani – wszyscy. Michail... serwuje każdemu po kolei jajka na boczku, do tego ser, warzywa, piwo, soki... No przegina gość. Nawet nie wiadomo jak podziękować, już wiem że kasy żadnej nie weźmie... Ciężko stamtąd wyjechać. Pozbierani robimy jeszcze serię pamiątkowych zdjęć, obiecujemy przesłać grupowe.. W końcu wyjeżdżamy, ale będziemy wracać pamięcią do tego miejsca. Dziękujemy, Michail. Dziś chcemy już dotrzeć nad Dunaj – nie wiem czy ktoś jeszcze pamięta, że chcemy zacząć tam gdzie rok temu skończyliśmy Jedziemy bokami, ..ale któryś – tam skręt mi nie wychodzi i lądujemy na dwupasmówce. Tu też się zagapiam- i przejeżdżamy nią jakieś 30 km. Moja osobista porażka :P Cały czas nie daje mi spokoju myśl, dlaczego w zeszłym roku nie wracaliśmy drogą którą mam wytyczoną teraz.. Przecież jest krótsza, całkowicie mija Belgrad.. Gdzieś, na którymś postoju regeneracyjnym wgłębiam się w mapę i już wiem – trasa wiedzie promem. A promy, wiadomo. Kursują różnie. Nic, pada decyzja, że na ten prom to jutro, a teraz wjeżdżamy do Serbii i na kamping. mapa i kamping:
  20. 19 points
    I przywiózł mi: Ride, eat, sleep, repeat! A wczoraj o 22.30 udało mi się ją odpalić. Jest MOC! [emoji106][emoji123][emoji3] Ride, eat, sleep, repeat!
  21. 19 points
    Cześć Zaraz po zlocie w Radkowie ruszyłem na kilka dni do Włoch, głównie Dolomity. Coś udało się nagrać z tego wyjazdu. To jest część 1 z 3 Dziś o 18.00 wpadnie kolejna
  22. 19 points
    Wstęp Prawie do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy uda mi się pojechać w Alpy. Sporo spraw wstrzymywało mnie prawie do ostatniego dnia. Na szczęście udało się. Trasy i przełęcze, które mieliśmy przejechać, opracował już od dawna Marek. Tym razem padło na Alpy wschodnie w Austrii, Włoszech i trochę na Słowenii. Przyznam, że nie doceniłem planu, który okazał się bardzo ambitny, szczególnie jeżeli chodzi o ilość kilometrów. Na szczęście pogodę mieliśmy dobrą i bardzo dobrą. Dzień 1. Dojazd do Austrii. Start zaplanowaliśmy na 7:30 w niedzielę. Oczywiście zaczęło się od problemu u mnie. Przed wyjazdem nie sprawdziłem czy działa ładowarka USB do telefonu w którym miałem mapy. Jeszcze kilka tygodni wcześniej, kiedy pojechałem na Mazury, wszystko działało OK. Tym razem okazało się, że ... kabelek jest dobry ale ładowarka odmówiła posłuszeństwa. Domyśliłem się, że uszczelnienie puściło i wlała się do niej woda. Cholera, co roku muszę kupować i montować nową. Za każdym razem wykańcza je wilgoć. No nic, tej usterki już nie próbowałem naprawiać. Telefon miał sporą baterię i nie musiałem z niego korzystać przez cały czas. Do tego miałem przecież nawigację Garmina. Jak się później okazało, Marek miał całą trasę w "paluszku" prowadził nas idealnie. Kiedy dojeżdżałem na stację zobaczyłem, że koledzy już są. Szybkie przywitanie, tankowanie i w drogę. Przed nami 1100 km. Ambitnie. Nie ukrywam, że myślałem iż pokonamy tę trasę dość szybko. W końcu to autostrady. Niestety, zaraz za Berlinem zaczęły się remonty. Po siódmym przestałem je liczyć. Pocieszeniem, a czasem ratunkiem było to, że jechaliśmy motocyklami i mogliśmy je jakoś "przeskoczyć". Na miejsce dojechaliśmy tuż przed godziną 21. Czterech liter prawie nie czułem. Nocleg mieliśmy zarezerwowany w miejscowości Kolbnitz w Austrii. To o tyle fajnie, że stanowił świetną bazę wypadową na kolejne dni. Samego pensjonatu - Haus Kolbnitz - jednak nie polecam. Swoje lata świetności miał dawno temu. Haus Kolbnitz Dzień 2. Grossglockner, Wodospad Krimmler, Gerloss. Jeszcze na śniadaniu sprawdziliśmy prognozy i kamerki internetowe. Pogoda zapowiadała się dobra więc postanowiliśmy pojechać pod szczyt Grossglockner i oczywiście samą przełęcz. W prawdzie na przełęczy byłem już rok wcześniej to i tak bardzo się ucieszyłem, trasa prowadziła bowiem zupełnie inną drogą - tym razem od południa. Do tego podjechaliśmy jeszcze pod lodowiec. Lodowiec. Choć z roku na rok mniejszy to i tak wyglądał imponująco. Szczyt Grossglockner (po lewej stronie w chmurach). Tu warto dojechać aż do Kaiser-Franz-Josefs-Höhe, gdzie znajduje się duży parking oraz kilka punktów widokowych. Dla tych, którzy mają więcej czasu sugeruję aby skorzystać z kolejki, która zwozi turystów na dno wąwozu. Tam z kolei można zrobić krótki treking do czoła lodowca. Po pierwszej sesji zdjęciowej zawróciliśmy na drogę 107 i dalej pomknęliśmy już na samą przełęcz Grossglockner. Choć zrobiło się wyraźnie chłodniej to świetne agrafki, podczas wjazdu i zjazdu, mocno nas rozgrzały. Temperatura spadła do zaledwie kilku stopni. To i tak było "małe piwo", w porównaniu z tym, co spotkało nas jak wracaliśmy. Ale o tym nieco później. Przełęcz Grossglockner od strony południowej. Dalej pojechaliśmy na zachód w stronę przełęczy Gerlos. Po drodze chcieliśmy zobaczyć wodospad Krimmler. To jeden z najwyższych (380 m) wodospadów w Europie i najwyższy w Austrii. Niestety pogoda się popsuła. Podjęliśmy decyzję, że najpierw pojedziemy na Gerlos, zjedziemy do następnej miejscowości gdziezjemy obiad i w drodze powrotnej spróbujemy jeszcze raz podjechać pod wodospad. Na przełęczy Gerlos dopadła nas ulewa. Na Gerlosie było jeszcze gorzej. Zaczęło lać. W takich warunkach zrezygnowaliśmy z podejścia pod wodospad tym bardziej, że w drodze powrotnej czekał nas jeszcze raz przejazd przez Grossglocker. Nie ukrywam, że bardzo liczyłem, iż wjeżdżając na przełęcz wypogodzi się. Jednak jak zaczęliśmy podjazd, sprawy pogodowe zaczęły się jeszcze bardziej komplikować. Mniej więcej w połowie wjazdu pojawiła się mgła. Temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Zaczęło wiać. Brakowało tylko śniegu i oblodzenia! Na samej przełęczy było już "mleko". W życiu nie jechałem motocyklem z tak ograniczoną widocznością. Wydawało mi się, że jadę zaraz za Markiem, a nie widziałem jego tylnych świateł. Zrobiło się potwornie zimno. Grzanie manetek włączyłem na maksa i dalej było ... zimno. Pamiętałem, że jeszcze przed południem pokonywaliśmy zakręty z pełnym entuzjazmem teraz miałem sporo obaw. Naprawdę niewiele było widać. Zaczęła się jazda przy krawędzi. Ci którzy byli na przełęczy wiedzą, że barierek ochronnych tam nie mam... za to są sporej wielkości przepaście. Po zjechaniu z przełęczy, z jej drugiej strony, na szczęście już nie było mgły i nie padało. Arek czekał już tam na nas. Zatrzymaliśmy się dosłownie na chwilę aby trochę ochłonąć z wrażeń. Po drodze do pensjonatu zatrzymaliśmy się jeszcze na niewielkie zakupy. To był naprawdę męczący dzień z bardzo wymagającą trasą ponad 389 km. Dzień 3. Glockenhutte, Nockalmstraße, Turracher Höhe, Tama i przełęcz Malta-Hochalm Rano mieliśmy niezłą sytuację. Jeszcze podczas śniadania, decydując gdzie pojedziemy, świeciło słońce. Prognoza na większość dnia była bardzo dobra. Jednak, kiedy tylko wsiedliśmy na motocykle zaczęło kropić. Dosłownie w ciągu kilku minut nastąpiło oberwanie chmury. Staraliśmy się uciec ulewie, co w końcu się udało ale byliśmy przemoczeni i to niespełna po kilku kilometrach. Ledwo początek dnia, a tu już rękawice przemoczone. Niektórzy mieli wodę również w spodniach... Na szczęście, po kilkunastu kilometrach przestało padać, a po kilkudziesięciu, kiedy wjechaliśmy w inną dolinę, wypogodziło się. Już w trasie ciuchy zaczęły schnąć. Omijając fragment autostrady E55, skierowaliśmy się na północ i dotarliśmy na Glockenhutte. Tu czekały na nas wspaniałe widoki. Glockenhutte Glockenhutte Nieco dalej, ciągnie się trasa Nockalmstraße. Warto ją przejechać aż do miejscowości Turracher i ... zawrócić szybko bo, to miejscowość iście wypoczynkowa - kurort po prostu. Wracając tą samą trasą zatrzymaliśmy się na przełęczy Glockenhutte, gdzie dosłownie przy samej drodze jest świetna knajpka. Taka akurat na obiad. Głodni wjeżdżamy jeszcze raz na Glockenhutte Przed knajpką można przymierzyć się do takiego oto motocykla. Po super obiedzie i bardzo dobrej kawie kierujemy się już do tamy Malta. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy wodospadzie Fallbach. Sama dolina jest przepiękna. Wzdłuż drogi od miejscowości Gmund do samej Malty jest kilka naprawdę sporej wielkości wodospadów. Wodospad Fallbach Tama robi olbrzymie wrażenie. Ma około 600 m długości, a na dodatek mniej więcej po środku znajduje się specjalnie przyczepiony taras widokowy. Tama Malta Taras na szczycie tamy Widok na tamę z Gasthaus Kölnbreinstüberl Taras ma ciekawą budowę i stanowi pewne wyzwanie dla turystów. Zbudowany jest bowiem ze szkła (ściany i część podłogi) oraz stali kratowej. Warto podjechać jeszcze około 300 metrów "za tamę" gdzie znajduje się urokliwa knajpka Gasthaus Kölnbreinstüberl. Z tamy skierowaliśmy się już w drogę powrotną. Tego dnia przejechaliśmy nieco mniej bo "jedyne" 248 km. Dzień 4. Plöckenpass / Passo di Monte Croce Carnico (Włochy - Wenecja Julijska), Panoramica delle Vette, Monte san Simeone, Nassfeldpass - Passo Pramollo. Od razu napiszę, że to był najbardziej ekscytujący dzień całego wyjazdu. To co zobaczyliśmy, przełęcze które pokonaliśmy, a przede wszystkim trasy, którymi jechaliśmy nie da się opisać chyba słowami. Były super widoki i sporo strachu i ryzyka. Zaczęło się bardzo niewinnie. Pokonując przełęcz Plöckenpass / Passo di Monte Croce Carnico wjechaliśmy do Włoch. Od razu zrobiło się cieplej. Nie ma co ukrywać. Południowe Alpy pod tym względem są inne - cieplejsze. Już na przełęczy zaczęliśmy się rozbierać z niepotrzebnych rzeczy. Dobrze, że koszulkę wziąłem białą, przy najmniej odbijała słońce. Letnie rękawiczki też się w końcu przydały. Na Panoramica delle Vette mieliśmy wjechać od strony miejscowości Ravascletto, niestety droga była zamknięta z uwagi na remont. Ale co to dla nas. Marek od razu zadecydował, że nie odpuszczamy i dojedziemy z drugiej strony. Musieliśmy podjechać nieco dalej na zachód i wspinaczkę zacząć od Noiaretto. Cóż to była za droga. Powiem tak: wąsko, zaledwie na jeden samochód. Droga na przełęcz pnie się bardzo stromo. Co chwilę agrafki. Żadnych zabezpieczeń. Do tego podjeżdżając pod górę nie widać czy ktoś nie zjeżdża. I tak kilkanaście kilometrów pod górę. Panoramica delle Vette Panoramica delle Vette Moja Kruszyna na Panoramica delle Vette - Agriturismo casera Chiadinis alta (1934) Na przełęczy jest niewielki parking, warto jednak zjechać dosłownie 200 m do gospodarstwa agroturystycznego. Serwują tu pyszną kawę. Można odpocząć w cieniu i podziwiać widoki. Jeżeli ktoś będzie głodny, to widziałem (niestety nie kosztowałem), że podają tu smaczne makarony penne, spaghetti czy tortillę. Zjazd z przełęczy był jeszcze bardziej ekscytujący. Tym razem, chyba z uwagi na większą prędkość, bardziej zwracałem uwagę na brak barierek dających minimalne poczucie bezpieczeństwa niż na to czy coś jedzie pod górę. To był jednak dopiero początke przeżyć. Jeżeli wjazd na Panoramica delle Vette był trudny, to wjazd na Monte san Simeone był "ekstremalny". 23 agrafki, z nawrotem ponad 180 stopni. Tuneliki i droga na której z ledwością mieści się samochód osobowy. Szanse minięcia się - żadne, chyba że na wyznaczonych miejscach (nie widziałem) lub właśnie w zakrętach gdzie, czasem jest trochę więcej miejsca. Monte san Simeone Jak już się pokona ten wjazd to nagrodą jest super panorama. Widok na dolinę rzeki Taglimento powala. Reasumując warto zaryzykować wjazd aby to zobaczyć. Tak samo jak warto zabrać ze sobą coś do picia i jedzenia, bo na szczycie nie znajdziecie nic, poza łąką gdzie można się zatrzymać. Łąka za to skoszona, ponieważ startują z niej paralotniarze. Monte san Simeone Rzeka Taglimento - widok z Monte san Simeone Zjazd z góry jest chyba już łatwiejszy. Wiemy, czego się spodziewać, nieco więcej też widać. Byliśmy już nieźle głodni więc czas było poszukać jakiejś knajpki. Zajechaliśmy może w dwa miejsca, ale wyglądały słabo. Dopiero kilkanaście kilometrów dalej w Pontebba zapytaliśmy się gdzie warto coś zjeść. Poinstruowani w uniwersalnym - migowym języku - dojechaliśmy do pizzerni. Zimne piwko bezalkoholowe, super smaczna pizza i ... nie chciało się nam wracać. Drzemka by się przydała. Cóż czasu na to nie było więc jeszcze wypiliśmy po podwójnym espresso i dalej w drogę. Piwko bezalkoholowe oczywiście! W drodze powrotnej wspieliśmy się jeszcze na przełęcz Passo Pramollo. Passo Pramollo O ile wjazd był można powiedzieć usypiający, to zjazd okazał się nader wymagający. Na dolnym odcinku napotkaliśmy niestety wypadek. Dwa motocykle na lawecie, policjanci... Kierownicy byli jednak cali. Mam nadzieję, że nic poważnego się nie stało. Tego dnia przejechaliśmy 315 km. Dobrze było wieczorkiem usiąść przy zimnym piwku, tym razem alkoholowym i porozmawiać o dniu pełnym wrażeń. Dzień 5. Passo Pramollo, Sella Nevea, Mangart, Dolina Trenta, Wurzenpass. Początek drogi powtórzyliśmy z poprzedniego dnia. Szybkie pokonanie Passo Pramollo i właściwie od razu wspinaliśmy się na Sella Nevea, gdzie zatrzymaliśmy się na kawie. Jakieś to ciśnienie w górach niskie. Może lekkie zmęczenie z poprzednich dni. Tak czy inaczej lepiej się zatrzymać i odpocząć, przyjąć trochę kofeiny... Kawa pod przełęczą Sella Nevea Most nad rzeką Mangart Od tego mostu nad rzeką Mangart (tu chyba wszystko nazywa się Mangart?!) zaczynał się całkiem ciekawy wjazd na szczyt. Szczyt oczywiście o tej samej nazwie. Mniej więcej 500 m przed wjazdem na punkt widokowy ustawiony został jednak zakaz wjazdu. Skały osunęły się na drogę, którą postanowiono zamknąć. Prawda była jednak inna. Choć leżało trochę kamieni, jak się za chwilę okazało, przejazd był możliwy. Zjeżdżający z góry motocyklista coś do mnie machnął. Odebrałem to to bardziej jako zachętę do zlekceważenia zakazu i wjazdu niż ostrzeżenie. Wrzuciłem jedynkę i dawaj pnę się pod górę. Powiem tak, oj warto było zaryzykować! Na samej górze to dopiero były widoki. Motocykle zostawiliśmy przy drodze (jest niewielki parking), a następnie już pieszo wspieliśmy się jeszcze kilkadziesiąt metrów. Z resztą sami zobaczcie. Punkt widokowy Mangart Punkt widokowy Mangart Z Mangart zjechaliśmy do doliny rzeczki Socza. Często opisywana jest ona jako szmaragdowa rzeka. Faktycznie jej kolor i urok można podziwiać z "siodła" ponieważ przez wiele kilometrów rzeka płynie dosłownie przy samej drodze. Teraz to nawet żałuję, że nie zatrzymaliśmy się na jednym z kempingów czy plaż i nie skorzystaliśmy z możliwości wykąpania się. Z samą doliną, która jest też parkiem narodowym, związane są tragiczne wydarzenia z okresu I Wojny Światowej. Toczyły się tu zacięte walki. Atakowali Włosi, a bronili Austro-Węgrzy. Zginęło dziesiątki tysięcy żołnierzy. Dolina ma wiele fortyfikacji. Przy jednej z nich postanowiliśmy się zatrzymać na chwilę. Jedna z fortyfikacji w dolinie rzeki Socza. Tego dnia chyba najdłużej szukaliśmy miejsca na późny obiad. W pewnym momencie zacząłem nawet wątpić czy Marek, który prowadził nas, zamierza się coś zjeść tego dnia. Na szczęście, zjechaliśmy do przydrożnego baru. To był strzał w dziesiątkę. Niesamowicie smaczne, lokalne jedzenie. Szczerze polecam Gostilna Metoja Božo Bradaškja. Nich Was nie zmyli wielkość mojego talerza. To na szczęście porcja dla dwóch osób. Gostilna Metoja Na granicy austryjacko-słoweńskiej napotkaliśmy jeszcze pewien egzemplarz czołgu. Nie mogliśmy dojść do porozumienia co to za model. Może ktoś z Was wie? Napiszcie w komentarzach poniżej. Czołg na granicy austryjasko-słoweńskiej. Zrobiło się już chłodno, trzeba było ubrać się cieplej i spokojnie zejchać z przełęczy. Dalej ominąć miejscowość Villach i dojechać do naszego pensjonatu. W planach mieliśmy jeszcze jeden dzień jazdy po przełęczach. Następnie powrót do Polski - około 1100 km. Nie ukrywam, że na samą myśl tak długiej jazdy tyłek zaczął mnie boleć. Rok temu, kiedy również byłem w Alpach, powrót rozłożyłem sobie na dwa dni. Zaświtał mi pomysł aby to samo zrobić i teraz. Koledzy okazali się bardzo wyrozumiali. Ja z kolei miałem okazję pojechać spokojnie rozkładając siły i czerpiąc z jazdy przyjemność. Do tego miałem spędzić wieczór w Pradze! Nie pisałem o tym wcześniej ale Praga bardzo mi się podoba. Wyjątkowa atmosfera, zabytki, jedzenie i piwko... Dzień 6. Kolbnitz, Praga. Rano, po śniadaniu, zacząłem się pakować. Rzeczy nie miałem dużo więc zajęło mi to praktycznie chwilę. Praktycznie razem wyjechaliśmy z pensjonatu. Koledzy mieli jeszcze jeden dzień jazdy po przełęczach. Mnie czekała droga do Pragi. Kiedy już opuściłem Alpy ociepliło się. A kiedy wjechałem do Czech, musiałem zatrzymać się i zdjąć kalesonki oraz windstoper. Sama droga była mi już dobrze znana więc tradycyjnie około 80 km przed Pragą, zatrzymałem się na sikstopa i posiłek. Myślałem, że dojadę do stolicy Czech ale zgłodniałem okropnie. Do tego, zauważyłem na horyzoncie, że pogoda zaczęła zmieniać się niepokojąco. To co wydarzyło się na przedmieściach Pragi zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Otóż takiej burzy i ulewy jeszcze nigdy nie spotkałem. To po prostu była ściana wody, błyskawice oraz potworny wiatr. Miałem dużo szczęścia, że wszyscy zwolnili do kilkunastu kilometrów na godzinę, a ja byłem w samym środku, między samochodami. Dzięki temu wiatr nie targał mną tak mocno. Burzę pokonałem w kilkanaście minut, natomiast deszcze nie odpuszczał aż do centrum Pragi. Pierwszy raz miałem okazję poczuć ja bardzo bolą ramiona kiedy uderza w nie sporej wielkości grad. Podjeżdżając do hotelu wiedziałem, na szczęście, gdzie jest garaż podziemny i od razu się tam skierowałem. Gorący prysznic i dłuższa chwila odpoczynku pozwoliły zebrać mi siły na wyjście do miasta. Przy okazji wypogodziło się. Zapowiadał się przepiękny wieczór w stolicy Czech. Wejście na Most Karola Widok na Most Karola i Hradczany Brama Prochowa Praski Zegar Astronomiczny Dojazd z Kolbnitz do Pragi to niewiele ponad 500 km. Dzień 7. Praga. Poznań. Ależ nakombinowałem z jazdą tego dnia. Nie ma to jak włączyć dwa GPS i nie zwracać uwagi co one mówią. Google proponowała najkrótszą, przy okazji najszybszą drogę. Garmin miał inne zdanie. Nie ma to jak dołożyć sobie bez powodu ponad 60 km. Już jak jechałem, a chodzi o odcinek między Bolesławcem, Legnicą i Polkowicami wiedziałem, że nieźle nadłożyłem drogi. Nie pytajcie się mnie o co chodziło. Nie mam pojęcia. Na końcu zawróciłem na północ w stronę Poznania. Pewno tak musiało być. Z nadłożeniem drogi do Legnicy, tego dnia przejechałem niewiele ponad 550 km:) Mapa: https://www.google.com/maps/d/u/2/edit?mid=129mpm62kjsdnxqygHGMVqd5M3ds_jj03&ll=46.803241176996735%2C12.987071850000007&z=10 Pozdrawiam Krzysiek MakeRideEasy.com
  23. 19 points
    Dzień 10 Rano budzi mnie niepokojący dźwięk... Jakby pszczoły czy co gorsza – szerszenie... Chwilę słucham, w końcu wyłażę z namiotu a tu jakiś kilkunastoletni Japończyk czy inny Wietnamczyk zabawia się dronem. Pospane. Nic, lezę z aparatem nad Drinę, bo skoro kamp nazywa się Drina – to chciałbym tą rzekę zobaczyć. Kilka fotek, wracam, sprawne pakowanko i jedziemy. Dziś objeżdżamy Park Narodowy Tary i uciekamy do Bośni. Dojazd „na górę” jest świetny. Pniemy się szutrowymi agrafkami, co chwila z coraz większej wysokości możemy widzieć Drinę. Na górze czekają nas piękne widoki, pozamykane tamami jezioro ma intensywnie niebieski kolor. Ostatnie zdjęcia to widoczki z tamy. A za tamą... jest ścieżka na brzeg z której skwapliwie korzystamy Ścieżek fajnych tam dostatek, niestety niektóre ślepe – ze 2x trzeba było zawrócić. W ten sposób żegnamy się z Serbią – czas na Bośnię. No to jedziemy na granicę na której okazuje się że.. jeden z tygrysów Bosni nie lubi. Zgaszony na granicy nie chce odpalić, łapie na pych, w oczach Harry'ego czai się panika.. Nic, jedziemy do najbliższego miasta. Droga świetna ale asfalt jakiś nieklejący.. łapię uślizg, but ratuje nogę. To najbliższe miasto to Srebernica – na centralnym placu rozbebeszamy tigera, czyścimy przekaźnik rozrusznika i sprzęt działa jak nowy. Cmentarz w Srebernicy który mijamy robi ponure wrażenie.. Każdy słyszał o masakrze.. Bosnia jest lepiej „ukampingowana” - obieramy miejscówkę nad jeziorem Bistarac. Jedyna uciążliwość to taka, że musimy przedostać się przez większe miasto, Tuzlę, ale jako że już wieczór – jakoś idzie. Kamp pozamykany ale widzimy że życie wewnątrz jest, więc czekamy i w końcu pojawia się gospodarz, oznajmia cenę (7,5 EUR/ osobę) a na uwagę że drogo – dumnie obwieszcza że kamp jest ADAC recomendation. Szkoda że ADAC nie sprawdził ciśnienia wody i bojlerów, ale od czego jest czyściutkie i ciepłe jezioro Miejscówka fajna, miejsca ogniskowe, stare drzewa dające cień, jest fajnie. Tyle że w ekipie czuć już wyjazdowe zmęczenie.. Tego się nie da uniknąć.. Wieczór upływa na kąpieli w jeziorze, przygotowaniu ogniska, wspólnym gotowaniu i (chcąc nie chcąc) uczestniczeniu w imprezie na drugiej stronie jeziora – muza grała do białego rana, akurat mnie i Monice to nie przeszkadzało, ale nasi towarzysze wstali jacyś tacy niewyraźni.. mapa i kamping:
  24. 19 points
    Dzień 9 Poranek tutaj jest chyba jeszcze piękniejszy niż wieczór. Leniwie rozpoczynamy dzień, latam z aparatem żeby zatrzymać choć trochę klimatu. Jakoś nikomu nie chce się stąd ruszać, no ale... droga wzywa, Wreszcie jedziemy... najpierw do góry do Rudnej, z niej „skrótem” do drogi nr 30. Skrót świetny, malowniczy, szutrowy, na jego końcu – monastyr. No cóż.. Odnotujmy, że jest, nawet ładny, ale my chyba lubimy naturalne widoki bardziej od stworzonych człowieczą ręką Dalszy ciąg dnia to bujanie. Nie, nie w obłokach. Bujanie się. Po zakrętach. Niezliczonej ilości zakrętów, na pustej drodze. Robimy sobie movie-day, jeździmy całą drogą, w różnej kolejności, bawimy się, upajamy drogą. Zmęczenie... ale fajne Dziś o spanie się nie boimy – w końcu mamy 2 kampingi koło siebie. Jedziemy do tego bliżej granicy z BiH mijając po drodze pierwszy który.. jest istnieje jest do niego tabliczka. Ale jedziemy dalej do miejscowości Perucac. No i... zonk. Kamping jest, tyle że zamknięty na 4 spusty a jego plac jest.. wybetonowany. I choć widzimy że jakaś rowerowa para jakby nigdy nic zaczyna się tam rozkładać – co to to nie. Wrócimy sobie. Ale najpierw żarełko. Zaraz obok kampingu, klimatyczna knajpa z tarasami zbudowanymi nad wodospadami. Wodospady świetne, ale sama knajpa tłoczna a obsługa i samo żarcie... takie sobie. Nie polecamy. Koniec końców zjedliśmy i wróciliśmy na przyuważony wcześniej kamp, który okazuje się.. łąką za domem, ale jest grill, jest wiatka i jest prysznic (co z tego że w sąsiednim podwórku w innym domu). W wiatce znajdujemy gazetkę z kampingami w Serbii... Szkoda że tak późno Acha, ta granica co sobie upatrzyłem w Perucac to w rzeczywistości tama na rzece bez przejścia granicznego.. mapa: [/url] kamping (nie ma go w google maps):


×