Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 14.07.2019 in all areas

  1. 3 points
    Czekamy na chłopaków i podziwiamy resztki bazy: To pewnie była mapa pochodu na Berlin, bo jest i Warszawa, i Kostrzyn: W końcu słyszymy i widzimy Janinę, który idzie po betonowej drodze. Tylko dlaczego idzie, a nie jedzie? „Pomożecie podnieść XTka?” Janusz tak szczęśliwie ześlizgnął się z betonowej płyty, że motek leżał prawie kołami do góry w pokrzywach… We trójkę podnosimy , na co nadjeżdża Raf. Z kompletnie innej strony niż wyjechał. „Ścieżki nie ma, ale są hangary” No dobra. Ale i tak wolę bunkry Bracia twierdzą, że wyjechali z bazy trackiem i trzeba było „tylko kilkanaście metrów przedrzeć się przez krzaki”. Nie wiem, nie widziałam I zdaje się, że kolejna grupa też odbiła gdzieś w bok My wybraliśmy piękny szuter równoległy do tracka: Za to las był pełen poziomek i każde zatrzymanie się na siku kończyło się co najmniej 15 minutami zbieractwa Szutry, szutry… Ale w końcu szutrów koniec, zjeżdżamy w las. Na wjeździe do lasu jakaś rozpadająca się budka i resztki napisu „….strielat’ ”. Ale co? Nie strzelać? Czy będą strzelać? Trudno, jedziemy Nooo, takich kałuż to jeszcze nie było na tym wyjeździe O tym, jak było fajnie, świadczy kompletny brak zdjęć. Ktoś ma? Dziwi nas brak śladów, ale ewidentnie jesteśmy na tracku. Ciekawe. Wjeżdżamy w mega kałużę – i Raf pięknie wkleja, źle obrał trajektorię. Ja, choć dramatycznie boję się jeździć wąskimi „groblami’ pomiędzy kałużami czy koleinami, wybieram tę drogę i suchą stopą docieram na drugi brzeg, a Marysia i Janina idą w moje ślady. Raf też w końcu się wygrzebuje i w tym momencie nadjeżdżają Bracia Przy Kasie, którzy byli na obiadku. Tym razem naprawdę przez moment byliśmy pierwsi Kolejnych kilka km to prawdziwa droga czołgowa, góra, dół, góra, dół. Doły pełne błota, podjazdy piaszczyste i strome. W pewnym momencie widzę coś podłużnego na drodze, wygląda na snopek trawy czy siana. Ale jak na to wjeżdżam, na szczęście całkiem szybko, to widzę, że to grubaśna kłoda. O mamusiu, na żadnym szkoleniu nie zmusiliby mnie do przejechania czegoś takiego! A potem słyszę „Jezu, Jagna, widziałaś tę kłodę??” Zjechaliśmy z tracka, ale nie z drogi i widzimy, że bracia też tędy jechali, jedziemy dalej tą czołgówką. W końcu widzimy koniec drogi oraz zjazd na asfalt. Oraz szlaban i napis „poligon”… Uff, musimy trochę odpocząć. Zjeżdżamy z tracku do miasta (Słonim) po zaopatrzenie. Janina marudzi, że mały wybór piwa, a ja że wina. Wszystkie są słodkie Jednak zupełnie ostatnie na półce nosi napis „pol-suche”. Ha, jesteśmy uratowani! Nieważne, że w kartoniku! Oglądając ostatnio serial „Czarnobyl” byłam pod dużym wrażeniem autentyczności rekwizytów użytych w filmie. Patrząc na stację pogotowia w Słonimie już wiem, że zdobycie karetek nie było zbyt trudne No dobra, wracamy na tracka. Trochę późno się zrobiło, pewnie wszyscy już nas wyprzedzili i czekają na nas nad Świtezią. Końcówkę tracka zamieniamy więc na szutry i dobijamy nad jezioro, gdzie mamy zaplanowany nocleg. Okazuje się, że cała ekipa zjechała się w ciągu 5 minut! Cóż za timing Niestety milicja stanowczo oznajmia, że biwakowanie nad jeziorem jest zabronione, rezerwat itp., Chemik wyszukuje więc jakiś pensjonat po drugiej stronie jeziora. Jedziemy. Ale nie dojeżdżamy, bo wcześniej widzimy pole namiotowe. Najważniejsze pytanie – można zrobić ognisko (ależ z nas już ludzie Zachodu – zakładamy, że może to być zabronione…). Można! Jest nawet prysznic! Czarek z Calgonem coś knują: … a pół godziny później podchodzi do mnie Czarek i mówi: „Jagna, schowaliśmy Człowiekowi bez Butów jego buty, będzie śmiesznie. Jakby co, to powiem, że to Ty, na ciebie tak się nie wkurzy” No jasne! Wino w kartoniku okazało się bardzo znośne, a chłopaki zaczęli dzielić się męskimi doświadczeniami, o których lepiej pisać publicznie nie będę Do tego trochę historii rodzinnych, ogólnoświatowych, polityki oraz dowcipów Calgona. Oraz oczywiście wyśmiewania się z jego BMW I o dziwo, żadnych rozmów motocyklowo – technicznych! Czyli piękny wieczór przy ognisku z ciekawymi ludźmi [cdn.]
  2. 1 point
    Wyprawa do Pińska… bez Pińska. Kolejna. „Opowieść” moja będzie bardziej nostalgiczna, kresowa niźli motocyklowa. Tym, co mnie znają to wiedzą, a tym, co nie znają powiem, że z dawnymi Kresami Wschodnimi, wiążą mnie po kądzieli dawne więzi rodzinne oraz pasja poznawania, odwiedzania miejsc, cmentarzy, dworków, pałaców, zamków i tego wszystkiego, co jest związane z Polską i jej kulturą na Kresach Wschodnich, czyli dawnych ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego, które wchodziły w skład Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Udział biorą: ja oraz Czarek, nauczyciel historii w jednej z podsuwalskich szkół. Czarek przez niektórych forumowiczów jest znany. Był na forumowej wyprawie Szutrami Białorusi wraz ze mną i AgreSorkiem. Prolog. W tym roku byłem już dwukrotnie na Białorusi, a w przeciągu 9 ostatnich lat z 16 razy. Układam w głowie mój 17 raz i wspominam o tym Czarkowie, który chwali się, że od jakiegoś znajomego otrzymał bilety na Europejskie Igrzyska. Super! Jest bodziec i jest konkretny termin. Jedziemy… ale nie w terminie biletu na imprezę. Czarek ma swoje interesy, na dodatek musi jeszcze ubłagać małżonkę, która nic o jego zamiarach do ostatniej chwili nie wie. Ustalamy, że jeśli dostanie błogosławieństwo wyjeżdżamy 1 lipca. Tu dodam, że niejaki Alaksandr Hrygoriewicz Łukaszenko zwany potocznie Baćką wydał dekret mówiący, iż każdy inostraniec, który wykupi bilet na tę imprezę będzie mógł przebywać na terenie jego królestwa od dnia 10 czerwca do 10 lipca. Cała impreza zaczyna się znacznie później bo 20 czerwca a kończy się po 10 dniach, czyli 30. Bilet równy jest wizie, oczywiście ważny jest przez cały miesiąc na konkretną imprezę, rozpoczęcie igrzysk jak i na ich zakończenie… a przecież zakończenie jest 30 czerwca a my wybieramy się 1 lipca. Kurde. Ustalamy, że jeśli nie wpuszczą i zawrócą jedziemy na partyzanta do Lwowa. Międzyczasie dowiaduję się, że Baćka wydaje kolejny dekret, iż każdy inostraniec, który kupi bilet na „Słowiański Bazar” w Witebsku będzie mógł przebywać w jego królestwie już od 1 lipca a bilet zastąpi wizę. Postanawiamy, że jedziemy na bilety z igrzysk, co nie było najlepszym wyborem ale o tym za chwilę. Ustalamy zbiórkę na 8 rano 1-go i jak to zazwyczaj bywa wyjeżdżamy o 9.30. Dzień I Planowana marszruta: Grodno, Jeziory, Szczuczyn, Żołudek, Murowanka, Stare Wasiliszki, Żyrmuny, Bieniakonie, Lida. Droga z Suwałk do Ogrodnik jest spokojna, po litewskiej do Druskiennik i dalej do przejścia wręcz nudna. Na przejściu spokój, pusto. Podjeżdżamy do odprawy, meldujemy się w okienku. - Zdrastwujtie. - Zdrastwujtie. - U was est wizy? - Niet my na biliety. - A na biliety. Pokazytie. Czarek pokazuje wydrukowany bilet na igrzyska. Młody uśmiechnięty pogranicznik rozciąga się na krześle i mówi: - Igry zakonczyliś wcziera. Ja, z moim szczerym uśmiechem wchodzę do rozmowy. - My znajem, no nam nie powiezło. My podmuali czto wasz prezydent wydal dekret… Tu mi pogranicznik z jeszcze większym szczerym uśmiechem przerywa. - Znajem, no igry zakonczyliś wcziera i do wcziera możno było prijti, a do 10 możno tolko ostatsia. Wot blin, rzucam w kierunku Czarka, co wzbudza uśmiechy białoruskich pań pograniczniczek z okienka obok. - Propustitie, my w Mińsk chotim pojachat na wojennyj parad. - Podażditie, ja pozwoniu. Pogranicznik bierze za słuchawkę i dzwoni do swoich starszyn. Po jakimś czasie podchodzi do nas starszyj naczalnik z naszymi biletami. Tłumaczy, że niestety nie mogą nas wpuścić, bo igrzyska zakończyły się wczoraj i jedynie do wczoraj można było przyjechać a do 10 można tylko przebywać. - Nażymajtie interniet i wam nużno pokupit biliety na Slowianskij Bazar. Za chwilę zjawią się ichnie jeszcze dwa starsze (stopniem)pograniczniki. Tłumaczą to samo i proponują to samo – Słowiański Bazar. No nic, humor nas nie odstępuje, ich także. Odpalamy internet i po kilku minutach mamy stronę z biletami. Znajdujemy jedne z tańszych biletów na dziecięcy koncert, który ma odbyć się 8 lipca. - A na dzieckij koncert 8-go można? Posmotritie, tu napisano „Visa Free”. Pogranicznik znów pozwanił gdzie nada. Dostaliśmy potwierdzenie, że można i za chwilę były dwa bilety po 15 BYN każdy za pomocą mojej karty bankomatowej na moim telefonie. Uradowani biegniemy do okienka, pokazujemy bilety i znowuż zbiegają się wszystkie starsze naczalniki, patrzą, wpisują coś do komputera. Wsio prawilno, wsio choroszo… tylko naszych biletów nie ma jeszcze w ichnim systemie… I dalej starszyna naczalnik dzwoni gdzie nada. Nie ma. Bilety ważne mamy, musza nas wpuścić mówię do Czarka. Starszyna naczalnik pyta, czy może wziąć mój telefon, czy nie ma tam czegoś sekretnego, dostaje zgodę i z nim znika gdzieś w granicznym budynku. A my czekamy. Od całego zamieszania mijają już ponad dwie godziny. Międzyczasie spadł już deszcz, kilkakrotnie zagrzmiało, była ulewa, słońce znów ulewa z piorunami. Ciemne burzowe chmury się nad nami kłębią po to tylko aby za nasze cwaniactwo w drodze wpieprzyć nam jak kozie za obierki. Szto możemy zdziełat? Tylko czekać. Pod daszkiem na szczęście blokując motocyklami jeden z pasów. Po kilkunastu minutach starszyna naczalnik piereseczenia granicy przychodzi z moim telefonem. Biletów nie ma w systemie, oznajmia, podobno dzwonił nawet do kvitky.by (mam nadzieję, że nie moim telefonem) tam coś działają, poprawiają… a my czekamy. Mija kolejne pół godziny, mijają nas kolejni Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Białorusini, i znów kolejni Polacy, Ukraińcy… I znów podchodzi starszyna naczalnik, przynosi nam na wypisany kartce adres e-mail gdzieś do wierchuszki i prosi abyśmy tam wysłali nasze biliety. Wysyłamy. Po dwóch minutach jest zgoda na przekroczenie granicy a po pięciu starszyna naczalnik przynosi wydrukowane nasze bilety tłumacząc się, że my jako pierwsi, na Słowiański Bazar, że system już poprawiają i jak będziemy wracali abyśmy się na te kłopoty powołali, jeśli oczywiście system dalej nie zadziała. Dalej idzie już jak z płatka, śliczna młodziutka celniczka bierze od nas deklaracje celne, nawet nie sprawdza, ani kufrów, ani VIN, stawia pieczatki gdzie nada otwiera szlaban… Białoruś po trzech godzinach naszego kombinatorstwa, bo z naszej winy to całe zamieszanie, stoi przed nami otworem. Pada deszcz, a jak nie pada, to za chwilę ponownie będzie padał. Przez to całe zamieszanie i deszcz kurs obieramy bezpośrednio na Lidę. Odpuszczamy inne miejsca, w zasadzie ja nie byłem jedynie z Żołudku i Żyrmunach, pozostałe miejscowości i punkty znam, a Czarek ma nadzieję, że pozna je niedługo bo chodzę słuchy, że w niedługim czasie Baćka wyrazić ma zgodę na rozszerzenie zony wjazdu bezwizowego o kolejne trzy regiony lidzki, szczuczyński i jakoby wołożyński. Prowadzi nas motocyklowy Garmin i Osmand zainstalowany na starym smartfonie. Obie nawigacje świeżo po aktualizacji. I chociaż Garmin ma tylko główne drogi ale prowadzi znacznie lepiej niż Osmand, który ma mapy bardzo szczegółowe, a który na remontowanych bądź nowo wybudowanych odcinkach prowadzi jak ślepy we mgle. Lida, chyba najbardziej polskie miasto na Białorusi. Według białoruskich statystyk jakoby polskie pochodzenie deklaruje w tym mieście około 40% społeczeństwa. Samo miasto klimatem przypomina wiele miast sowieckich. Lida kosztem odwalonych wielkich deptaków, placów i arterii wokół których górują betonowe blokowiska pozbawiona została kompletnie starówki, tych starych kamienic i kamieniczek otaczających dawniej ulice i uliczki. Wyburzono niemalże wszystko i tylko gdzie nie gdzie pośród betonowej masy przebija się to dawne gimnazjum, to kościółek to inny budynek byłej polskiej administracji państwowej. Największe przygnębienie wywołuje dawny cmentarz katolicki. Jego stan jest tak tragiczny, że już nawet płakać nie ma po czym i gdyby nie znajdujące się na nim groby polskich żołnierzy w tym lotników z 5 pułku lotniczego, nekropolia przypominałaby opuszczony kresowy kirkut. Hotel Lida jak na swoje standardy do tanich nie należy. Ponad 80 zł za dobę w jednuszcze z epoki minionej z mrówkami, stadem komarów i jak na każdy tego typu hotel w Białorusi przystało, z czarną pleśnią wokół prysznicowego brodzika oraz z przypchanym tłustym odpływem. Przebieramy się, szybki prysznic i idziemy w miasto na piwo i coś pokuszat. Chmury się rozstąpiły, wypogodziło się więc jest OK. Witaj Lido. Kościół Podwyższenia Krzyża Świętego 1770 rok, oczywiście msza odbywała się w języku polskim. Były dom powiatowego doktora Dom Polski w Lidzie Była szkoła powszechna im. Narutowicza, obecnie szkoła nr 1 A tak wyglądał budynek przed wojną Największym międzywojennym nowo wybudowanym budynkiem było ogromne gimnazjum imienia Jana Karola Chodkiewicza, obecnie zajmowane przez kolegium pedagogiczne. Ta wielka w swej skali placówka, w której połączono funkcjonalizm ze stylem narodowym, jest w zasadzie jednym z największych polskich budynków w całej Białorusi. A tak budynek wyglądał przed wojną Budynek Poczty Polskiej, w którym do dziś znajduje się poczta tyle, że białoruska. Odrestaurowany XIV w zamek Gedymina cdn…
  3. 1 point
    Czyli, cza ubrać górę, żeby pokręcić dołem? Chyba jednak nie znam się na kobietach
  4. 1 point
    Są postępy. Silnik gada Jest gaz, zbiornik paliwa z oznakowaniem i chlapacz. Silnik pali i to zajebiście ale tylko jak ciepły. Na zimnym chiński gaźnik ma problemy ale to do opanowania. Wydech to niestety grubszy temat bo kolejny nie pasuje. Wysłane z mojego S61 przy użyciu Tapatalka . Wysłane z mojego S61 przy użyciu Tapatalka
  5. 1 point
    Dzień I Lida cz. II Jak wspominałem Lida przypomina typowo sowieckie miasto o szerokich arteriach i wielkich placach. Ale też w ponad 100 tysięcznej Lidzie odnosi się wrażenie jakby miała nie więcej niż 30 tysięcy mieszkańców, miasto a przynajmniej centrum jest czyste i zadbane. W lipcowych godzinach wieczornych, w centrum tłumów nie było a knajpki zwane na Białorusi „Cafe” oblegane były głównie przez młodzież w wieku 17-20 lat, która co rusz zasilała swoje stoliki przyniesionym z pobliskich sklepów piwem i chipsami. Zjedliśmy z Cezarym po porcji szaszłyka odgrzanego w mikrofalówce, nie zabrakło też czeburaków, całość popiliśmy lekkim ciemnym lidzkim piwem i poszliśmy w miasto odwiedzić kilka po polskich obiektów. Po pieszej wycieczce po centrum przyszła nam ochota przejechać się po ulicach Lidy motocyklami. Wracamy na parking hotelowy, na którym spotykamy Polaka na samochodowych numerach DW. „Witamy chorągiew wrocławską!” rzucam mu na powitanie, czym wzbudzam jego lekki uśmiech. Okazuje się, że ów człek z Dolnego Śląska od kilku lat prowadzi tu jakiś biznes, który jak sam mówił kręci się z roku na rok coraz słabiej. Wymieniliśmy z nim zgodnymi poglądami na temat historii miasta oraz tego w jak opłakanym stanie jest stary cmentarz katolicki i tego, że Białorusini w odróżnieniu od Litwinów i nas Polaków nie przykładają zupełnie do tego wagi. Wrocławianin mówił, że nie ma co się dziwić stanowi starego zabytkowego cmentarza skoro nowe także są zaniedbane. Ponad 70 lat sowieckiego prania mózgu chcąc nie chcąc musi odnieść skutek. Żegnamy się z nowym znajomym zakładamy kaski i w miasto. Na pierwszy rzut idzie właśnie wspomniany cmentarz znajdujący się blisko hotelu, czyli w centrum, do którego prowadzi polna piaszczysta uliczka przepleciona gdzie nie gdzie dziurawymi skrawkami asfaltu. Wygląda to jakbyśmy z centrum w mgnieniu oka przenieśli się gdzieś na daleką białoruską prowincję. Oczywiście przy jednej z głównych ulic jest brama i z zewnątrz to nie wygląda źle ale my właśnie chcemy odwiedzić groby żołnierzy wojska polskiego, a te znajdują się na jego drugim końcu tuż przy rozwalającym się cmentarnym murze. „Na wsi” jak na wsi, cisza wprost cmentarna, z pobliskich drewnianych zabudowań niosły się jedynie odgłosy drących się w walce kotów. W jakim stanie jest ta nekropolia sami wiedziecie… Rotmistrz Witold Pilecki miał swój majątek pod Lidą, czyżby to jego przodek? Wieczorem wróciliśmy do hotelu, piwko, kawior-podróbka i suszone rybki przegryzane paluszkami krabowymi umilały nam wieczór. Noc była ciepła i krwawa zarazem. Obudziło mnie około 3 nad ranem stado komarów, które urządziło sobie ze mnie ucztę. Ja pierdziu! zawyłem na pół Białorusi Zwilżony ręcznik służył mi za broń obusieczną w znaczeniu, że wpierw tłukłem komary na ścianach, bo nie lubię być podjadanym a później tym samym ręcznikiem zmywałem ze ścian pokomarze krwawe plamy aby pani etażowa (w tym hotelu jak i w wielu innych na Białorusi każdego piętra pilnuje pani etażowa) nie zrobiła ze mnie tego samego. cdn…
  6. 1 point
    No cóż, Belgia, Białoruś... na B... jeden czort... Jeszcze @ZWIERZa z małżonką obiecałem przewieźć po Białorusi. Twoja szwagierka tak jak ja Kresowianka. Radzio musi tylko określić termin a ja mu resztę ogarnę.


×