Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 12.10.2021 in all areas

  1. 13 points
    Pewnego zimowego wieczoru w trakcie biesiady z naszą grupą motocyklowego entuzjazmu, w samym środku szalejącej pandemii, Jasinek wpadł na genialny pomysł: w 2021 cała nasza szóstka rusza na wyprawę. Uwaga! Uwaga! Kierunek – Włochy! Jedziemy, aż na Sycylię! Pomysł w czasie pozamykanych przez covidka krajów był tak nierealny, że wszyscy natychmiast i z wielką radością przyjęli go do wiadomości i zaczęło się snucie planów: co zobaczymy, co zjemy, co wypijemy i same ochy i achy! Punkt pierwszy jawił się niczym najwspanialsza, intelektualna kostka Rubika – ustalić taki termin, żeby całej, ciężko pracującej, szóstce pasował. Założenie wziąć 3 tygodnie urlopu. Pierwszy termin: przełom sierpnia i września, został dość szybko obalony, bo w naszym towarzystwie mamy wykładowcę akademickiego i we wrześniu już musi układać plany dla młodych, rządnych wiedzy umysłów, To może czerwiec? No, niestety, podopieczni naszego dzielnego wykładowcy będą się bronić i zdobywać pierwsze tytuły zawodowe, a tak szlachetny nauczyciel nie pozostawi młodzieży bez wsparcia. Może ruszymy 1 sierpnia? Tym razem Ala, pani weterynarz, przedsiębiorca, hamuje nasze plany, bo przecież w pierwszym tygodniu miesiąca musi oddać wszystkie dokumenty do ZUS, US, księgowości. 7 sierpnia? Ktoś tam przebąkuje, że to największe upały, ktoś, że środek sezonu wakacyjnego, ale już nikt tego nie słucha. Jest termin! Rozpoczynamy przygotowania. Wszyscy zapisują się na szczepienia, motocykle na przeglądy. Jasinek siada z mapą i w programie gogle maps wyrysowuje arcydzieło strategii malowane pędzlem geniusza. Kręta droga przez całą Europę wygląda cudnie. Gotowe mapki rozsyła do wszystkich. W ramach przygotowań ustalamy: co kto bierze, co w razie awarii motocykla, co na codzienne noclegi, posiłki. My z Jasinkiem nawet oglądamy na YT co warto zwiedzić, na co się nastawić. Jasinek przygotowuje logo wyprawy na nalepki i koszulki. Kolejna burza to wybór koloru koszulek wyprawowych, pomysły od różu, do czerni, przez całą paletę barw. Ustalenia kończymy na tym, że każdy wybrał inny kolor i jedziemy prawie w kolorach modnej tęczy, ot takie: United Color Of Benetton. W lipcu przygotowuję mini słowniczek polsko-włoski, w końcu to zawsze miło wyskoczyć z buongorno i grazie do tubylców, co by zobaczyli, że polacco przyjechali przygotowani i co raz częściej trafiam na artykuły, że Włochy są piękne przez 11 miesięcy w roku, ale nie w sierpniu i dlaczego nie warto jechać do Włoch zahaczając termin 15 sierpnia. Eee, na pewnie tak było przed covidem, teraz tłumów nie będzie, sami to sprawdzimy Ostatecznie ruszamy 8 sierpnia w niedzielę. Temperatura ok 20 stopni. Każda para mieszka w innej miejscowości tak więc spotykamy się na trasie. Pierwszy motocykl BMW1200 – kierownik wyprawy Jasinek z pasażerką Martą Jasinkową. Drugi motocykl BMW1150 – z Białej Podlaskiej – wspomniany wykładowca AWF, nie bez przyczyny zwany Długi (wzrost 202) z pasażerką Martą zwaną Wifi. Trzeci motocykl Africa Twin przyjechał ze środka lasu z okolic Białegostoku/ Supraśla – kierowca Bartek, weterynarz wraz z pasażerką, żoną Alą, również weterynarzem. Do granicy odprowadza nas jeszcze Janusz i Krysia. Całe towarzystwo dawno skończyło już 50 lat, a niektórzy nawet 60, tak więc odpowiedzialni, stateczni ludzie wyruszają w podróż, w podróż za niejeden uśmiech. Pierwszy nocleg jeszcze w PL, Sucha Leśna, ja, jako księgowa wyprawy odnotowuję koszty 42zł czyli 9,15€ za parę podróżników. Wieczorem przy kolacji snujemy plany, wyciągamy mapy i okazuje się, że nikt do przesłanych map nie zajrzał. Ot, płyną na wyprawę jak klasyczny plankton, za prowadzącym. 9 sierpnia. Janusz i Krysia poszli zwiedzać zamek Czocha, a my zrobiliśmy sobie z nimi fotkę i ruszyliśmy na podbój Europy. Gnamy drogami szybkiego ruchu przez Niemcy, chcemy jak najszybciej powitać Italy, na autostradzie spoglądam na GPS, uuu! 160km/h, ale to tylko przy wyprzedzaniu uspakaja Jasinek. Nie lubię fast foodów, ale z poprzednich wypraw, wiem, że warto zatrzymać się w jakimś McDonaldzie czy KFC, bo tam parking jest obok stolików, czyste kible i wiadomo, że nie będzie drogo. Tyłek już trochę boli od tej jazdy i spać się chce, bo tylko bziu, bziu mijające pojazdy. Uzgadniamy z Jasinkiem , że już wysila wzrok w poszukiwaniu postoju. Do McDonalda trzeba było zjechać z głównej trasy i po ok. 2km lokalną drogą dobrnęliśmy zgodnie z planem. Towarzystwo oczywiście marudzi: kawa niedobra, ale cukier podwójny każdy bierze i jak chytra baba z Radomia chowa do kieszeni dla tych co słodzą. Obok jest stacja benzynowa więc jeszcze tylko tankowanie i zaraz powrót na trasę i zgodnie z zamysłem do Monachium. Wyjeżdżamy ze stacji, Jasinek prowadzący mknie do trasy szybkiego ruchu, ale hallo, hallo gdzieś nam grupa zniknęła. Zawracamy. Motocykl Długiego bez powietrza w tylnej oponie. Wszyscy cieszymy się, że stało się to w takim momencie, a nie przy 160km/h na autostradzie. Jasinek już kiedyś reperował Długiemu oponę jak wbił mu się gwóźdź, wtedy jakiś magicznym kołkiem zalepił dziurę, a nabojem jak do PRL-owskiego syfonu napompował koło. Wtedy został bohaterem dnia i cały dzień go chwaliliśmy. Więc Jasinek ma szanse na kolejną odznakę „podróżnika dnia” i wyciąga cały sprzęt. Ze zdziwieniem odkrywa, że Długi wybrał się na Sycylię (wyprawa ok. 8000km) na tej oponie sprzed 2 lat z tym dzielnym kołkiem. I tak stoją nasze 3 smutne motocykle, my kręcimy się koło nich, a Ala zmęczona podróżą śpi w trawie. Bartek machnął na Motocyklistę na BMW jadącego w przeciwnym kierunku. Miły gość zawrócił i postanowił nam pomóc, chyba sam się nie spodziewał, że właśnie postanowił poświęcić nam 3 godziny ratując naszą wyprawę. Zaczęło się niewinnie, żeby podpowiedział nam gdzie kupimy oponę do BMW. Gość obdzwonił x warsztatów, ale tam nie ma tylnej opony o określonych wymiarach, w końcu po godzinie na telefonie, znalazł punkt gdzie uda się Długiemu kupić ten wymarzony przedmiot. Więc gość się upewnia czy sami damy radę wymienić oponę i oczywiście nie! My potrzebujemy jeszcze serwis gdzie nam to zrobią. Facet jak centrala telefoniczna wykonuje znowu x połączeń i informuje mnie, że on mieszka 3km dalej, pojedzie do domu, zostawi motocykl, weźmie auto i zawiezie Długiego do sklepu. Dziękujemy gościowi za pomoc, wciskamy mu termosik z polskim bimberkiem oklejony naszym logo MotoItlay. Nasz Moto-Angel faktycznie wraca do nas i tak jak było ustalone zabiera Długiego do sklepu. My zostajemy przy szosie, w tym czasie iło, iło zdążyła zatrzymać się karetka czy trzeba udzielić pomocy patrząc z przerażeniem na Alę w trawie, po chwili kolejni ludzie chętni do pomocy, samochód i pani, która mówi, że jest pielęgniarką i już chce ratować rannych. Po chwili podjeżdża busik z logo sklepu rybnego, kierowca mówi, że on ma serwis i nam wszystko naprawi, okazuje się, że nasz Moto-Angel już to wszystko pozałatwiał. Busik ze sklepu rybnego odjeżdża po to żeby przyjechać odpowiednim autem po BMW1150. Faktycznie za parę minut jest minibusik, pan nam się przedstawia Chris Meyer, gość suchy jak liść bobkowy, max 170cm wzrostu, zanim nasi panowie się pozbierali gość zdążył już odpalić motocykl i po deseczce wjechać na pakę, stoi tam z tym wielkim motocyklem zgięty w pół jak lampka pixara. Jestem w szoku jego umiejętności, Chris jedzie przodem, my za nim, zadbane jednorodzinne domki i jest warsztat. Na warsztacie pierwszy wolny termin 11 sierpnia, ale BMW już na podnośniku, opona zdjęta czeka na nową. W międzyczasie żona Chrisa częstuje nas kawą, wodą. Cudowni ludzie, całe szczęście, że do nich trafiliśmy. Chris podchodzi do nas i mówi, że on naprawia głównie auta, ale w sercu ma motocykle i czy chcemy zobaczyć jego zaplecze. Z wdzięczności za pomoc głupio byłoby odmówić, a do tego przecież nie mamy co tu robić. Wspinamy się po schodach na piętro warsztatu, mijamy regały opon, niestety wszystkie samochodowe . I odrywamy, że Chris ściga się na motocyklach 250, w gablocie medale, wieńce laurowe. Ma 2 synów, którzy jeżdżą w motocross. W międzyczasie wraca Długi z kierowcą i oponą. Okazuje się, że sklep był, aż 30km od warsztatu w jedną stronę. Nasz Moto-Angel, życzy nam udanej wyprawy, nie przyjmuje, żadnej kasy. Chris błyskawicznie zmienia oponę. Długi podsumowuje wydatki dnia – nowa opona 130€, wymiana 30€. Jasinek komentuje, że taniej niż w Warszawie, jeszcze pamiątkowa fotka z Chrisem i ruszamy w drogę. Ciąg dalszy kiedyś nastąpi :-)
  2. 6 points
    Jedenasty dzień Bukowina i Maramuresz. Prognoza zapowiadała długotrwałe pogorszenie się pogody, więc postanowiłem zbierać się powoli z Rumunii. Najpierw jednak poranek: Tegoroczna Rumunia zachwyciła mnie widokami i pogodą, a ten dzień jak się okazało miał być podsumowaniem tego zajebistego wyjazdu. Śniadanko i zbieranie się zajęły mi więcej czasu niż zwykle, bo wschodzące słoneczko wciąż zmieniało krajobrazy przed moimi oczami. To był piękny poranek! Na początku było trochę asfaltu, ale wcale mnie to nie martwiło Asfalt skończył się jednak całkiem szybko i zaczęły się piękne szutry i drogi leśne. W tym rejonie Rumunii zdecydowanie bardziej widoczne były zmiany spowodowane wycinką lasów - w wielu miejscach las był zmasakrowany na przestrzeni całych kilometrów. Często miałem wrażenie poruszania się po księżycowym krajobrazie - był to smuty widok, ale z drugiej strony dzięki temu otwierały się wielkie, piękne przestrzenie w dolinach .Bukowina jest po prostu piękna. Tak piękna, że brak mi słów, żeby to opisać Macie tu dwa filmiki, które lepiej od moich słów opiszą to, jak moje zmysły odbierały ten te krajobrazy Na tej jednej górce zrobiłem sobie dłuższą przerwę, bo już nie mogłem wytrzymać!:-) Takich widoków, spokoju, ciszy jest w Bukowinie całe mnóstwo. Między przełęczami z kolei przejeżdżałem przez drewniane wioski z pastwiskami oplecionymi drewnianymi płotami. Uwielbiałem pyrkać sobie powoli między tymi płotami:-) Im dalej na zachód tym droga stawała się trudniejsza - prosto z kałuż w lesie pakowałem się w drogi po wycinkach leśnych upchane wielkimi kamieniami, po nich następowały kałuże w lesie, potem znowu wielkie kamienie... I tak jechałem sobie ze trzy, może cztery godziny nie spotykając nikogo i niczego po drodze...Mam już swoje lata i nie lubię niepotrzebnie ryzykować. W większości tych dolin nie było zasięgu i gdyby coś mi się stało to byłby problem. Jazda samemu jest fajna, ale niesie też pewne zagrożenia, szczególnie w trudnym, odludnym terenie. Na szczęście miałem inricza, który dawał mi odrobinę komfortu psychicznego:-). Zjazd z ostatniej przełęczy do miasta był naprawdę trudny - godzinna walka na stromej, wąskiej drodze w lesie często przebiegającej w korycie strumienia. W mieście zjadłem obiad i ruszyłem asfaltem w kierunku granicy, gdzie dotarłem wieczorem. Namiot rozbiłem w krzakach blisko jakiegoś gospodarstwa, więc w nocy miałem wizytę rumuńskiej Straży Granicznej - po okazaniu paszportu i miłej rozmowie zasnąłem spokojnym snem. Następnego dnia natychmiast po przekroczeniu granicy węgierskiej zaczął padać deszcz... Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda mi się w końcu zrealizować dalekie plany wyjazdowe. Jeśli jednak znowu nic z nich nie wyjdzie, to nie będę płakał - niedaleko Polski jest piękna kraina zamieszkana przez fajnych ludzi. Znajdę tam z pewnością to, czego zawsze mi mało: piękną naturę, spokój i obcowanie z innymi kulturami.
  3. 1 point
    Plany jak zwykle ostatnio były ambitne - Iran!:-). Rzeczywistość oczywiście olała nas ciepłym moczem, gdyż Irańczycy zabronili przemieszczania się między prowincjami, choć zaczęli wydawać wizy turystyczne. Logiczne co nie??:-) Michał do tej pory przemieszczał się jakąś wielką armaturą, ale kilka miesięcy temu zdecydował o kupnie pięknego adwenczura w postaci F650GS. Zdążył już nawet ochrzcić ten piękny motorek poprzez zaliczenie godnego, kilkunastometrowego szlifa po nocnym zderzeniu z sarenką, ale takie detale nie odstraszają prawdziwych rajderów! Umówiliśmy się w Tylawie wieczorem 4go września, więc musiałem ruszyć ze Szczecina prawie w środku nocy coby się wyrobić:-). Wrzesień o piątej rano potrafi być cholerycznie zimny, ale dałem radę znieść te początkowe trudności do momentu pojawienia się wielkiej lampy Potem było już tylko lepiej, choć niewytrenowana dupa zaczęła boleć po kilku godzinach:-). Ze względu na brak czasu większośc drogi spędziłem na autostradzie, ale udalo się skręcić na południe i rozpocząć fajną jazdę!:-) Pierwsze spotkanie z Rumunią mieliśmy już w Polsce:-) - na parkingu przed sklepem w Tylawie spotkaliśmy całą armię Rumuńskich grzybiarzy, którzy właśnie przygotowywali się na inwazję polskich lasów:-). Po szybkich zakupach udaliśmy się więc na poszukiwania miejscówki do spania, co nie jest trudnym zadaniem w Beskidzie Niskim. Po rozbiciu biwaku ponarzekaliśmy trochę na Irańczyków i zajęliśmy się planowaniem naszej wyprawy. Pomysł był taki, żeby zajechać w okolice Fogaraszy, pośmigać trochę po asfaltowych winklach, zostawić motorki i na bucie zaliczyć Grań Fogaraszy. Następnie chcieliśmy przemieścić się Łukiem Karpat na Ukrainę i następnie do Polski. Przyszłość pokaże, że rzeczywistość po raz kolejny oleje nas ciepłym moczem... Niemniej jednak początek był fajny!
  4. 1 point
    Mistrzyni słowa. Marta powinna pisać książki. Czekam z niecierpliwością.
  5. 1 point
  6. 1 point
  7. 1 point
    Dziesiąty dzień: góry Stanisoara. Wiejskie śniadanie od razu postawiło mnie na nogi: Do tego była słodka kawa i kawał ciasta...wiedziałem już, że obiad mogę sobie spokojnie odpuścić!:-). Wioska sama w sobie była przepięknie położona w wąskiej dolinie strumienia, a sam dojazd do asfaltu to było jakieś 20 kilometrów Po dojeździe do asfaltu wziąłem paliwo i śmignąłem znowu w las. Po nocnych opadach było jeszcze mglisto, ale prognoza zapowiadała ładny dzień. Wspinając się na przełęcz spotkałem chłopaka z Czech, który jechał ORL w odwrotnym kierunku. Wieczorem złapała go burza w górach, opony się zakleiły i z lasu wyciągali go pasterze koniem. Noc spędził śpiąc z pasterzem w jednym łóżku...to jest przygoda co nie??:-) Kolejne godzina to był przejazd fajną szutrową drogą górską, ale ze względu na zamglenie nie było widoków. Następnie dojechałem do asfaltu, który skierował mnie na zaporę Bicaz. Sama zapora była spoko, ale po doznaniach ostatnich dni dla mnie był to tylko taki sobie widoczek. Trza jechać dalej! 20 metrów od zapory zaczynał się fajny szuter okrążający wschodnią część zalewu. Zapowiadała się fajna jazda - słoneczko świeciło już dosyć mocno i cieszyłem się, że będę sobie pyrkał spokojnie po szuterku, w cieniu lasu, z widokami na zalew. Wiszful finking!:-) Las ył tak gęsty, że jeziora nie było widać, szuter skończył się po kilku kilometrach i został zastąpiony czymś takim: Po godzinie telepania się w błocie miałem już serdecznie dość i cieszyłem się kiedy jakość drogi zaczęła się poprawiać - niechybnie znak, że skończy się błoto! Błoto kończyło się szlabanem... Byłe załamany - czyżby czekało mnie telepanie się z powrotem w tym błocie?? Miałem jeszcze małą szansę - po lewej stronie był mały prześwit między szlabanem a drzewem, ale był tam wysoki na 30 cm próg koleiny. Musiałem więc najpierw spłaszczyć ten próg i dopiero po tej pracy mogłem spróbować wjazdu Ufff! Jade dalej!:-) Ten odcinek nie był fajny - walka w błocie, zero widoków i jeszcze ten szlaban...nie polecam. Po kolejnej półgodzinie dojechałem do asfaltu, i po następnej fajnej godzinie zaczęło się to, co misiaczki lubią najbardziej: Tak....było ciężko!!!:-) Asfalt zaczął się jakieś 3 godziny później i zaprowadził mnie do mini-transfogarskiej:-) Nie spodziewałem się takich winkli więc nie miałem już baterii w kamerze, ale było naprawdę zakrętowo! Na przełęczy zjechałem z asfaltu i kilkaset metrów za lasem znalazłem miejsce na biwak. Coś jak w bajce....
  8. 1 point
    Dziewiąty dzień: Kraj Seklerów. Nadszedł czas na pożegnanie się z Braszowem i Fogaraszami - od tej pory będę poruszał się wzdłuż Łuku Karpat na północ i później na zachód trackami OffRoad Romania Lite. Moją podróż trackiem ORL rozpocząłem w Covasnej. Początkowo były to piękne wiejskie asfalty w lekko pofalowanym terenie, czasami pojawiał się szuter, czasami brody Było spokojnie, pięknie, słonecznie i cieplutko! Po godzinie takiej jazdy rozpoczęła się wspinaczka wąskim asfaltem w lesie. Podejrzewam, że droga ta jest przeznaczona dla ciężarówek z drzewem, ale po drodze nie spotkałem nikogo. Po dojeździe do przełęczy okazało się, że jestem w środku dzikich, niezamieszkałych gór! No to było coś zajebistego - zaczął się off, byłem sam na sam z naturą. Często zatrzymywałem się w celu rozdziawienia gęby, na kawkę czy coś tam innego. Zapomniałem nawet o obiadku!:-) Po jakichś trzech, czterech godzinach tego raju trafiłem na asfalt, ale był to naprawdę krótki pobyt w pobliżu cywilizacji. Po chwili znowu wjechałem w górzysty teren, ale teraz było zdecydowanie mniej lasów i więcej pastwisk. To co było później to była bajka! Niestety padła mi bateria w kamerze i nie mam filmów...Ogólnie to było tak, jakbym jechał trzy godziny przez Borżawę lub Krasną - cały czas jazda granią, piękne widoki po obu stronach i zero ludzi! Ależ mi się to podobało - przez cały dzień jazdy (z wyjątkiem wiosek i asfaltów) nie spotkałem żywej duszy! Pod koniec dnia chmury nad górami zaczęły się zagęszczać i w oddali w kierunku mojej jazdy zobaczyłem pierwsze błyskawice. Wyglądało to pięknie, ale jakoś nie uśmiechało mi się pozostanie na grani w czasie burzy...W ostatniej chwili udało mi się zjechać do wioski na końcu świata i znaleźć nocleg u dobrych ludzi. Wioska była wspaniała! To był cudowny dzień!
  9. 1 point
    Ósmy dzień: testowanie Off Road Romania Lite Badanie TET poprzedniego dnia uświadomiło mi, że ten track jest bardziej nastawiony na teren i taplanie się w błocie, a mniej na widoczki. To było fajne, ale Rumunia jest zbyt piękna żeby przejechać ją lasem:-). Kilka lat temu na tym forum koleś z Rumunii reklamował apkę z trackami przeznaczonymi dla cięższych motocykli. Nazywa się to Offroad Romania Lite i jest załadowana na moim telefonie:-). ORL przechodzi również koło Braszowa więc postanowiłem przetestować kawałek i to był strzał w 10tkę!:-) Jeden odcinek to mniej więcej jeden dzień jazdy, wszystko jest fajnie opisane, łącznie z zabytkami i punktami wartymi odwiedzenia, a poziom trudności jest dla cięższych adwenczurów. Fajne jest to, że autorzy tracka starali się żeby trasa obfitowała w ładne widoczki i mniej więcej 1-2godzinne odcinki asfaltu między sekcjami ofowymi - dzięki temu był czas na odpoczynek, znalezienie knajpki z jedzonkiem czy sklepu. Jednym słowem - dla mnie ideał:-) Nie jeździłem zbyt wiele tego dnia - odwiedziłem Bran i Braszów, ale większość dnia spędziłem na powolnym pyrkaniu pięknymi szutrami, wąskimi asfaltami i przede wszystkim na gapieniu się na piękne góry!:-)
  10. 1 point
    Siódmy dzien. Badamy TET. Plan na ten dzionek był prosty - chcemy się troszkę ucywilizować poprzez wizytę w Braszowie, a stamtąd zaliczyć kawałek TET'a i zanocować w okolicach pasma Piatra Crailui. Miał to być dzień przeznaczony na odpoczynek i spokojny ofik bez spinki. Piatra Crailui to grań położona kilkanaście kilometrów na wschód od Fogaraszy. Znałem tam fajne miejsce na kemping i postanowiłem skorzystać z tej wiedzy na następny nocleg. Wiele zmieniło się w Rumunii od mojego !ostatniego pobytu - poprawiła się jakość asfaltu, buduje się infrastruktura. Na szczęście jest jeszcze mnóstwo miejsc gdzie można obcować z piękną naturą. Najpierw jednak cywilizacja:-) TET Rumunia przechodzi niedaleko Braszowa, więc po obiadku i deserku skierowaliśmy się kilkanaście kilometrów na wschód do lasu. Nie trzeba było długo czekać, żeby zrobiło się fajnie:-) Ogólnie wszystko było spoko z wyjątkiem ostatnich odcinków podjazdów pod przełęcze - mimo braku opadów w ostatnich dniach las jednak zatrzymał dużo wilgoci i nasze mitasy słabo sobie radziły z klejącym się błotem. Ogólnie jednak trasa była całkiem spoko nawet dla nas:-) Po 3-godzinnej zabawie skierowaliśmy się w rejon Piatra Crailui walcząc z piątkowymi korkami na wąskich, górskich drogach. Rano na naszej miejscówce można było nacieszyć oczy takim widokiem Niestety tego dnia okazało się, że Michał będzie musiał wracać do Polski, więc dalszą podróż odbyłem sam.
  11. 1 point
    Szósty dzień. Szczytujemy!!!:-) Po wygramoleniu się ze schronu zastałem taki widok: Moldoveanu składa się z dwóch szczytów - ten po prawej jest niższy o jakieś 30 metrów i oddalony w linii prostej od właściwego szczytu o jakieś 400 metrów. Żeby się tam wdrapać musieliśmy pedałować 200 metrów w pionie. Na szczęście podejście wyglądało straszniej niż było w rzeczywistości:-) Całe szczęście, że nie zdecydowaliśmy się na wejście poprzedniego dnia - ominęłyby nas cudowne widoki z obu szczytów, do tego wieczorne podejście po całym dniu byłoby super męczące. Dzięki naszej decyzji mogliśmy więc cieszyć się spacerkiem w ciszy i spokoju, z brzuszkami wypełnionymi dobrym śniadankiem. Ten dzień okazał się najtrudniejszym w całej wędrówce - zejścia i podejścia były strome i długie, często szliśmy w znacznej ekspozycji, zdarzały się liny i łańcuchy. Po drodze spotkaliśmy trzech Izraelczyków idących w przeciwnym kierunku - pytali nas jak długo jeszcze będzie tak niebezpiecznie....:-). W pewnym momencie zobaczyliśmy Transfogarską i odczułem ulgę, że to już koniec. Okazało się jednak, że czeka nas jeszcze 100-metrowe zejście po błotnistej ścieżce i 200-metrowe podejście po dużych kamieniach:-). To już jednak była ostatnia walka tego dnia i po godzinie pedałowania, zziajani dotarliśmy do schroniska przy drodze. Po zejściu do drogi zjedliśmy coś tam w knajpce i stanęliśmy przy drodze łapiąc stopa. Po 5 minutach jechaliśmy już do Fagaras, skąd taksówką udaliśmy się do Malinis. Reszta wieczora to pranie i przepakowywanie rzeczy dalszej podróży.
  12. 1 point
    Pewnie jeszcze wspomnę o tym w podsumowaniu, ale napiszę teraz: wjazd motorkiem na transfogarską jest fajny, ale to 10% sukcesu. Fajnie jest wziąć ze sobą jakieś trampki i spodenki i dojść chociaż do jeziora. Motorki można zostawić pod schroniskiem bez żadnego problemu. Jeszcze lepiej byłoby pójść 10 min dalej za jeziorko, bo tam otwiera się zajebisty widok na kolejną dolinę. W ogóle "zaliczenie" transfogarskiej jako jedynej atrakcji w Rumunii to słaby pomysł. Tam jest milion innych zajebistych gór, do tego Delta Dunaju i wiele wiele innych atrakcji pozdrawiam trolik
  13. 1 point
    No, Chłopy. Piesza wycieczka to petarda i nie mam na myśli tylko widoków. Platynowy medal.
  14. 1 point
  15. 1 point
    Ech pięknie. Byłoby jeszcze piękniej tylko góry wszystko zasłaniają .
  16. 1 point
    Piąty dzień. Pogoda dopisuje! Noc była dla mnie koszmarem - nie byłem właściwie przygotowany kondycyjnie do trekkingu i wczorajszy intensywny dzień zabił mi nogi. Tak więc zamiast snu wkurwiałem się na ból nie wiedząc czy będę się nadawał do marszu w następnym dniu. Na szczęście ten widok zadziałał na mnie niczym najlepsze lekarstwo: Pogoda była po prostu piękna! Zero chmur, zimno jak cholera (zamarzła nam woda w butelkach:-)), wokół pustka i widoki na wiele kilometrów....poranek mistrzów!:-). Śniadanko w takich okolicznościach było przyjemnością. Nie spieszyliśmy się nigdzie - śniadanko, kawa, suszenie śpiworów, składanie gratów. Wszystko powoli, spokojnie...kurde uwielbiam biwaki w górach! Po tych wszystkich ceremoniach zebraliśmy się i powoli ruszyliśmy granią. Powiem tak: warto było próbować trzy razy! Te góry mają w sobie wszystko to, co lubię - patrząc na północ mamy widok na równiny, w pozostałych kierunkach widzimy zróżnicowany krajobraz górski. Do tego cisza, brak ludzi...to są prawdziwe wczasy!:-) Nogi na szczęście nie odmawiały mi posłuszeństwa, ale był inny problem - tempo marszu było słabe ze względu na widoki..."-). Co krok zatrzymywaliśmy się z rozdziawionymi gębami podziwiając piękno i dzikość tego miejsca. Niby w środku Rumunii, a prawie na księżycu. Wieczór nadchodził szybko i trzeba było szukać miejsca na nocleg. Udało nam się dojść do startu podejścia na najwyższy szczyt Fogaraszy Moldoveanu (2560 chyba), ale 300 metrów podejścia w pionie, brak wody po drugiej stronie oraz zbliżające się chmury odwiodły nas od pomysłu wdrapywania się wieczorem. Tę noc udało nam się spędzić w schronie. Schrony takie znajdują się na szlaku co kilka godzin - nie ma tam nic wielkiego, ale ale nie wieje i nie pada w środku:-). Jeszcze tylko kolacja i spać!
  17. 1 point
    Kolejne dni są jeszcze ohydniejsze ...:-) pozdrawiam trolik
  18. 1 point
    Ohydnie, nie wstawiaj więcej filmów bo nie mogę już na to patrzeć No dobra może jeszcze jeden wytrzymam
  19. 1 point
    Czwarty dzień: pedałujemy pod górę. Grań Fogaraszy próbowałem przejść już dwukrotnie. Za pierwszym razem zatrzymała mnie biegunka po zjedzeniu oscypka wyciągniętego z brudnej kieszeni przez spotkanego na szlaku pasterza. Piękne trzy dni z ową biegunką spędziłem w rozpadającym się szałasie pasterskim, zabarykadowany przed misiem nastawionym na pożarcie moich zapasów jedzonka. Gnojek rozłożył się się pod drzewami i czekał kiedy wyjdę. Na szczęście po drugim dniu zaczął padać deszcz i miś sobie poszedł. Druga próba przejścia granią miała miejsce w 2016 roku i została opisana na tym forum. W skrócie: po przewrotce kufer zmiażdżył mi kostkę chronioną butem trekkingowym. I tak znalazłem się pod Fogaraszami po raz trzeci, mocno zmotywowany do przejścia grani. Poranek przywitał nas średnim zachmurzeniem i prognoza wskazywała, że taka pogoda utrzyma się do nocy. Kolejny ranek miał już był słoneczny podobnie jak następne dni. No nic - pożyjemy zobaczymy. Przejście zaplanowanego odcinka powinno nam zająć 3 dni, ale na wszelki wypadek zabraliśmy 4-dniowy zapas żarcia. Po wyjściu z pensjonatu skierowaliśmy się w lewo i pomaszerowaliśmy przez las po cichu licząc, że załapiemy się na podwózkę korzystając z częstych przejazdów pracowników leśnych. Tak też się stało i zyskaliśmy około dwóch godzin marszu. Po wyjściu z auta zaczęło się robić pionowo. Szlak był dobrze oznaczony, było zielono, pachnąco, cicho, pięknie - w takiej atmosferze trekking to sama przyjemność! Po krótkiej przerwie nad strumieniem ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak prowadził nas korytem strumienia, ale za żadne skarby nie mogliśmy znaleźć oznakowania - straciliśmy chyba z godzinę na poszukiwaniu znaków i nic. No dobra, tak czy owak trzeba iść w górę. Koryto strumienia wypełnione było rumowiskiem drzew i głazów, więc po krótkim czasie wyszliśmy z niego i maszerowaliśmy równolegle przedzierając się przez gęsty las choinek i innych krzaków. Ta część podejścia była nieprzyjemna - idziemy w chmurze, nie wiemy gdzie jest szlak, gęste krzaki pakują nam się do oczu....brrrr. Na szczęście po dwóch godzinach weszliśmy w kosodrzewinę i przedzieraliśmy się przez maliny i jagody - ulubione jedzonko okolicznych misiów....:-). Michał przygotował gaz pieprzowy i szliśmy sobie dalej ścieżką zrobioną przez misia, mijając misiowe kupy, w środku misiowej stołówki...Na szczęście miś pewnie spał i udało nam się minąć ten fragment bez walki:-) Od tego momentu zrobiło się naprawdę stromo-szliśmy na wprost pod górę i każdy krok był naprawdę dużym wysiłkiem. Koniec końców udało nam się wspiąć na grań i znaleźć szlak!!:-) Dalej było już całkiem przyjemnie, choć pogoda nie rozpieszczała nas widokami. Było nam to jednak na razie obojętne, bo dochodziliśmy do siebie po wyczerpującym podejściu. Przez cały dzień marszu nie spotkaliśmy żywej duszy:-). Pod wieczór rozbiliśmy biwak tuż przy szlaku na kawałku płaskiej ziemi i zasnęliśmy szybko z nadzieją na lepszą pogodę jutro
  20. 1 point
    Drugi dzień: asfaltem do Rumunii. Od kilku lat Tylawa stała się dla mnie punktem wypadowym na wschód/południowy wschód i jak zwykle moja ulubiona miejscówka nie zawiodła mnie w zakresie pogody. Uwielbiam poranki na wrześniowych wyprawach kiedy budzi mnie słoneczko, ale nie jest już tak gorąco żeby zrobić mi z namiotu piekarnik. Można sobie wstać spokojnie bez obawy o to, że spocę się już od samego poruszania się. Kolejnym plusem są poranne mgły, które w połączeniu ze słoneczkiem tworzą piękne kombinacje kolorów. Nie ma nic piękniejszego od kawki w takich okolicznościach przyrody! Kolejnym plusem wrześniowej jazdy jest temperatura - oczywiście jeśli świeci słoneczko!:-). Po śniadanku i spakowaniu się bez pośpiechu ruszyliśmy na południe jadąc wolniejszą, ale zdecydowanie piękniejszą wschodnią drogą przez Słowację. Warun był idealny - temperatura 20 stopni, lekkie chmurki na niebie, mały ruch na bocznej drodze. Podobnie było na Węgrzech, aż w końcu dojechaliśmy do granicy węgiersko - rumuńskiej. Przed nami stało kilku kolesi na dużych gieesach jadących asfaltem przez transfogarską do Chorwacji. Jeden z nich zapomniał dowodu rejestracyjnego i z tego powodu zabawy graniczne trochę się przeciągnęły. W końcu jednak daliśmy radę i wjechaliśmy do słonecznej Rumunii. Niby nic wielkiego się nie działo, ale jazda była po prostu piękna - może dlatego że w końcu byłem na wyprawie??:-). Po jakimś czasie zauważyliśmy, że słoneczko jest coraz niżej i trzeba szukać miejsca na nocleg. Zbliżaliśmy się do autostrady koło Cluj i trzeba było się spieszyć z szukaniem. Miejscówkę udało się znaleźć i to całkiem niezłą...:-)


×