Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation since 08.11.2011 in Posty

  1. 56 points
    Postaram się pokrótce opowiedzieć o przeróbkach, które przeszła moja beemka. Zaczęło się od wyjazdu na wyprawę do Azji centralnej. Postanowiłem wtedy przekształcić standardowe BMW F650 ST w turystyczne enduro z prawdziwego zdarzenia. Modyfikacje objęły m.in.: - przedni błotnik od crossa - sprężyny progresywne - 27 litrowy zbiornik paliwa - aluminiowa płyta pod silnik - osłona na reflektor - gmole - stelaże pod sakwy - stelaż na 5 litrowy kanister - podwyższenie kierownicy - handbary Efekt był taki Motocykl sprawdził się w 100%. Po powrocie motocykl wymagał odświeżenia. Wpadłem na pomysł żeby mocno go odchudzić i pozbyć się „zbędnych” elementów. Moim zamierzeniem było stworzenie czegoś na wzór szeroko rozumianego SCRAMBLERA. Np. takiego jak ta honda :slina: BMW F650ST może nie jest najlepszą bazą do tworzenia tego typu wynalazków, ale ze względu na więź sentymentalną i fakt, że i tak już go mocno przeinwestowałem, nie zamierzam się go pozbywać, a czymś jeździć przecież muszę :D Początkowe założenia obejmowały jedynie pozbycie się tzw. „czachy” i zamontowanie lampy do przedniego zawieszenia. Szybko okazało się, że oryginalny zbiornik zahacza o nową lampę i trzeba go czymś zastąpić. Przymierzałem kilka zbiorników od crossów, ale żaden nie pasował, poza tym zmiana zbiornika wymaga zmiany siedzenia i tu mój pomysł spalił na panewce, a motocykl utknął w garażu. Zacząłem szukać pomocy u lokalnych mechaników, ale większość pukała się w głowę albo dawała pomocne rady żebym kupił sobie crossa. W Internetach nie znalazłem ani jednego sensownie przerobionego BMW F650, na którym mógłbym się wzorować. Wysłałem zapytania ofertowe ;) do warsztatów zajmujących się tuningiem, upiększaniem, czyli szeroko pojmowaną customizacją wszelkiego rodzaju motocykli. Ci od chopperów od razu powiedzieli, że nie są zainteresowani przerabianiem beemki. W końcu dogadałem się z Redem z Red Hot Chili Customs ze Szczecina. Po ustaleniu ogólnej koncepcji wysłałem motocykl do Szczecina :? Początkowo ustaliliśmy, że przeróbki mają obejmować: - montaż lampy Trail Tech Eclipse - dopasowanie używanego lub zrobienie nowego zbiornika paliwa - modyfikację tylnej części ramy - zrobienie nowego siedzenia - zastąpienie airboxa filtrami stożkowymi K&N - zastąpienie oryginalnego tłumika czymś bardziej rasowym, padło na Leo Vince - wykonanie błotników, z zastrzeżeniem że mają być metalowe - piaskowanie i malowanie proszkowe całej ramy i obręczy kół - wymiana opon - malowanie silnika - wymiana kierownicy na Accel 28 mm - ogarnięcie całej elektryki Przy okazji do wymiany poszedł napęd, łożyska wahacza, klamki. Trzeba było też zregenerować tylny amortyzator. Wszystko trwało 6 miesięcy i pochłonęło dużo kasy, ale efekt końcowy przerósł moje oczekiwania. Sam w życiu bym tego tak nie zrobił. Zresztą oceńcie sami ;)
  2. 46 points
    Ogólnie, to: „Nic nie robić, nie mieć zmartwień Chłodne piwko w cieniu pić Leżeć w trawie, liczyć chmury Gołym i wesołym być …” Po trzech godzinach jesteśmy w komplecie i po sprawnej odprawie na granicy wjeżdżamy na Ukrainę. Pierwszy cel wyprawy: Beresteczko, dzisiaj senna mieścina – kiedyś, miejsce największej bitwy XVII wiecznej Europy. 1651 rok, powstanie Chmielnickiego, Jeremi Wiśniowiecki, Bohun, Wołodyjowski, Sienkiewicz i te sprawy… Wszyscy słyszeliśmy o Grunwaldzie, a w porównaniu do bitwy beresteckiej był on tylko drobną potyczką. Na beresteckich polach mordowało się blisko 200 tys. ludzi, nieszczęście w tym, iż w większości byli to mieszkańcy tego samego państwa – Rzeczypospolitej… Na zielono: trasa rajderów, niebieski: Polacy, czerwony: kozacy i Tatarzy. Bitwa trwała dwa dni, pierwszy dzień mordobicia i gigantyczne szarże kawalerii jakich nie widziała ówczesna Europa, nie przyniosły rozstrzygnięcia. Drugiego dnia król Jan Kazimierz postanowił zmienić taktykę i wykorzystać „ognisty lud” , czyli muszkieterów i artylerię. Polski „ognisty” walec powoli przetoczył się przez pole bitwy, rozstrzeliwując tysiące Tatarów, którzy po kilku godzinach takiej walki oświadczyli sojuszniczym kozakom, że oni pier…lą taki sposób walki i jak kozacy chcą, to mogą sobie sami walczyć z Polakami, bo oni wracają do domu. Na placu boju pozostali Kozacy, którzy na niedostępnych bagnach rzeczki Plaszówki zatoczyli tabor (taka forteca z wozów konnych, zaznaczona na mapce czerwonym kołem). Tam dokonał się ostatni dramat Kozaków, w wyniku paniki oraz szturmu Polaków zginęło ich ponad 30 000… Dla dzisiejszej Ukrainy miejsce to jest niemal święte i wiąże się z początkiem walki o własne państwo. Z tego miejsca wraz ze swym sztabem dowodził król Jan Kazimierz. Yejyej ogłasza polskie zwycięstwo, ale Dziadkowi to mało… Że, co? Że polska husaria szarżowała na tych polach, a on nie da rady??? Co? Ja, ja nie dam rady??? Wsiada na swego rumaka i rusza do szarży. Gdy tymczasem, obok nas, leniwie przejeżdża chłopska furmanka, wioząc słoiki, pewnie na kiszone ogórki…
  3. 44 points
    Widoki przepiękne i urokliwe, co chwilę zatrzymujemy się by je podziwiać. Celem jest miejscowość Boremel, miejsce zwycięskiej bitwy gen. Dwernickiego z czasów Powstania Listopadowego 1831. Polacy kolor niebieski, Rosjanie czerwony. Stoimy w miejscu z którego polscy ułani ruszali do szarży, czterokrotnie. Ostatnia rozniosła Rosjan. Słońce nieubłaganie mówi: dobranoc, a droga jeszcze daleka. Trąbimy „wsiadanego” i ruszamy dalej. Zachód Słońca nad Styrem jest piękny, cykamy ostatnie foty tego dnia i lecimy na nocleg do Krzemieńca, dawnej perły szkolnictwa Rzeczpospolitej. Ostatnie 1,5 godziny jedziemy nocą przy świetle Księżyca. Garmin postanawia nas wspomóc i kieruje na skuśkę do celu. W wyniku czego kończy się kiepiski asfalt i zaczyna szuter, kończy się szuter, a zaczyna droga gruntowa, droga gruntowa zaczyna robić się coraz bardziej wąska i falista… Sceneria jest niezwykła: noc, pełnia księżyca i cztery motki jadące w tumanach pyłu rozświetlanego przez reflektory. Jeźdźcy apokalipsy wyłaniający się z nocnej mgły. W pewnym momencie lekko zaniepokojony naszą drogą yejyej pyta Dziadka: „ Czy my na pewno dobrze jedziemy?” a na to rozanielony i z bananem na gębie Dziadek: „bardzo dobrze jedziemy!!!” On by tak mógł jechać do rana, wszystko jedno, w którym kierunku… c.d.n.
  4. 40 points
    No i takiż Nifuroksazyd kupiłam :D Oczywiście wahałam się do ostatniej chwili i nabyłam go dzień przed wylotem. Miałam sprzeczne informacje, czy można leki przewozić w podręcznym [bagaże główne pojechały Kajmanowozem], ale spokojnie - można :D Na razie jeszcze więcej pisania, niż zdjęć, ale już jutro będzie odwrotnie :D Czyli nadchodzi piątek. Rano z małym plecaczkiem wsiadam w pociąg na naszym zadupiu. W Katowicach przejmuje mnie rumpel i jedziemy do Pyrzowic. Tam szybka odprawa i... dzwoni telefon. To chłopaki, którzy mieli lecieć z Warszawy o 14.00. O 7.20 dostali smsy, że lot odwołany i mogą lecieć z Wawy tym o 23.00. Szybko wsiedli w auto i popędzili do Katowic. Wolę nie myśleć w jakim tempie się pakowali i jak szybko jechali, ale o 12.00 nasz samolot startuje z kompletem uczestników :) Nasza grupka nie jest duża - ja, Jacek i Paweł [DRZ400], Wiesiek [KTM 690] i Wojtek [KTM 1190]. Chłopaki zagłębiają się w nudne szczegóły techniczne swoich motocykli ;) Lot mało komfortowy - czułam non stop wahania ciśnienia, mój błędnik reagował kiepsko, jakieś turbulencje... W Barcelonie wysiadam zniesmaczona. Leciemy "na miasto", tam posiłek w knajpce przy La Rambla - ja zajadam się pysznymi pieczonymi ziemniaczkami pod "chmurką" czosnkową - genialne! Inni jedzą jakieś stwory morskie :) Później spacerkiem nad morze… W drodze powrotnej zahaczamy o kawiarnię. I już pędzimy na lotnisko - które wydaje mi się wyjątkowo ciche i spokojne. Ludzie giną w wielkiej przestrzeni, która wytłumia rozmowy i dźwięki. Czas zwalnia. Mam uczucie, że jestem w innej rzeczywistości, otoczona warstwą waty, która wygłusza wszelkie bodźce. Jest dziwnie. Wylatujemy już po ciemku. Lot przebiega łagodniej, stabilniej, delikatniej - może dlatego, że kapitanem jest kobieta? Ale i tak dostaję lekkiego załamania nerwowego, gdy okazuje się, że z powodu różnic czasu [-2h] lecimy godzinę dłużej, nimi się wydawało ;) Czas umilam sobie wyglądaniem przez okno - co jakiś czas z czarnej otchłani wyłaniają się światełka miasteczek - wyglądają jak skupiska babiego lata z perełkami rosy podświetlonej o wchodzie słońca… Urokliwe bardzo. W końcu lądujemy w Afryce. Czeka na nas Kajman, który zabiera mnie na pokład K-wozu, a faceci jadą taksówką. Ze zmęczenia niewiele rejestruję z trasy i z rozpakowywania się. Pamiętam tylko, że kobitki śpią w "1", a faceci w "12". Dobranoc! ________________________________________________________________________________ Poranek rześki. Nawet bardzo. Dobrze, że miałam swojego Pajaka, który mnie dogrzewał nocami. Kemping z duża ilością zieleni i miejsc do leżakowania. Kobiety spały w zimnym wigwamie Mężczyni spali w ciepłym domku :D Odpalamy sprzęty - DRka wyjątkowo długo marudzi. Biedaczka chyba wynudziła się jak mops w towarzystwie czyściutkich i odpicowanych motocykli… No tak… nie ma kumpla Trampka i kumpeli DRakuli… Protestuje głośno i jękliwie. Nooo… dalej… obiecuję, że będziemy się dobrze bawić! Wytaplamy się w błotku i pokryjemy pyłem… Dalej! Odpaliła po kilku minutach i to był koniec jej fochów w czasie wyazdu :D Również 690 nie chce odpalić - prąd wyszedł. Doładowanie pomaga :) Po przedłużającym się rozruchu i pakowaniu w końcu wyruszamy. Słońce już wysoko. Jedźmy! Pierwsze zderzenie z ruchem drogowym - no kurde - podoba mi się! Wszyscy poruszają się płynnie. Zazwyczaj przewidywalnie [jeśli przewidujesz, że ktoś się wciśnie przed Ciebie, albo z boku, to zapewne masz rację ;) ]. Wyprzedzanie z lewej, z prawej - jak komu wygodnie. Zero agresji! Kciuk na klakson i rura do przodu! :) Kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy asfaltem - ja i DRka jedziemy strasznie kwadratowo. Nie wiem, czy to wina nowych kostek, ciśnienia w oponach, czy może cos źle skręciłam w zawieszeniu ;) A może to dlatego, że ostatnią dłuższą jazde miałam pół roku wczesniej? Jedzie mi się koszmarnie. Co chwila tracę równowagę, nie umiem wchodzić w zakręty, wyrzuca mnie gdzieś na bok. Masakra. W końcu wjeżdżamy w góry i kończy się asfalt… Eee - no co Wy chłopaki, tutaj? Tą kozią ścieżką? Całe szczęście żartowali :) Pniemy się coraz wyżej i wyżej. W końcu pierwszy postój… Droga wygląda mniej więcej tak: jest to zaschnięta glina, a miejscami jedynie lekko przeschnięta i wtedy śliska jak fiks. Co rusz dziękuję Bogu, że mam kostki i że nie padało ostatnio. Gdyby nie to trasa byłaby dla mnie ekstremalnie trudna. A to to jest “tylko” wymagająca ;) Jadę sobie powolutku, co rusz zwalniając w śliskich koleinach. Mówię chłopakom, że nie muszą czekać, ale oni śmigają szybciutko, a potem robią przerwę. Staram się jak mogę, ale i tak jestem sporo wolniejsza od nich. Nic to! Stresuje mnie też, że po jednej stronie drogi jest przepaść. Szczególnie na zakrętach mam pietra W końcu znów kawałek asfaltu. Jadę przedostatnia, chłopaki znikają mi z oczu i przez jakieś pół godziny jadę samiutka… Samiutka? Chwila, a gdzie Wojtek, który był za mną? Aaaa - pewnie gdzieś źle skręciłam i się zgubiłam. Spoko - jak mi się znudzi, to mam przecież mapę, mogę odpalić Garmina. Teraz chcę po prostu jechać przed siebie. W końcu widzę chłopaków. Czyli jednak sie nie zgubiłam. Ale gdzie Wojtek… I wtedy dowiaduję się, że Wojtek nie ma ani śladu, ani mapy. Kurde - jakbym wiedziała, to bym bardziej na niego uważała :/ Jakoś go lokalizujemy telefonicznie. Przekazuję mu instrukcje jak ma sie kierować wg słońca i że spotkamy się za jakąś godzinę przy jeziorkach. Dojeżdżamy do jeziorek. Chłopaki na DRZetach postanawiają jeszcze “machnąć” pętelkę dużą offową. Po chwili nadjeżdża Kajmanowóz i Kajman przejmuje nawigowanie Wojtkiem - kieruje go prosto do Demnate asfaltem. A my z Wieśkiem postanawiamy pojechać na mniejszą pętelkę offową. Ech. Cóż mówić. Początek jest boski. Piękny, równy, drobny szuterek… Widoki pyszne. Ale z czasem pojawiają się znajome na wpół wyschnięte, śliskie gliniaste koleiny - najczęściej na ciasnych zakrętach. DRka jakoś dziwnie się zachowuje - po prostu wali się do wewnętrznej. Spinam się. Zaczynam tracić równowagę... Prędkość spada. Słońce chyli się ku zachodowi, a do asfaltu mamy jeszcze spory kawałek. Widoki nadal cudne Staram się zachowywać spokój, nawet gdy przychodzi mi zawrócić na stromym gliniastym zboczu w środku wioski… na oczach kilkunastu mieszkańców... ...albo gdy dojeżdżamy do końca drogi - a raczej kamienistej ścieżynki, w której woda wyrzeźbiła miniwąwozik. No to dupa. Ale że jak to? Zawrócić? I zrobić jeszcze raz te parędziesiąt km, tym razem po ciemku? Jak zawsze w sytuacjach kryzysowych włącza mi się tryb awaryjny i umysł się wyostrza. Analizuję mapę, spoglądam na Garmina - do asflatu mamy jakieś 500m w poziomie i 200 w pionie. Zaraz, zaraz. Przed chwilą mijalismy jakiegoś busa. SKADŚ musiał przyjechać. Tam chyba było rozwilenie. Wycofujemy się i stromą, kamienistą ściezką podążamy w górę. Jeszcze kilka minut… Jeeee! Asfalt :) No to jeszcze 50km i będziemy w domu :D Zmierzcha. Po ciemku pokonujemy serpentyny w dół. Na jednej z nich KTM staje. Benzyna wyszła… Całe szczęście moja krowa dojna ma jeszcze spory zapas - przelewamy trzy litry i kulamy się dalej. Dojeżdżamy do Demnate, gdzie czeka na nas cały komitet powitalny - martwili się… Okazało się, że chłopaki na DRzetach też pojechali najkrótszą drogą, po asfalcie i od dawna są na miejscu. A ja się zastanawiałam czy im starczy paliwa i na którą dotrą. Hm. Jestem podbudowana, bo okazuje się, że leszcz przejechał tego dnia najwięcej offu :) Idziemy “na miasto” coś zjeść. Do posiłku dostajemy pyyyszną miętową herbatę. Słodką jak fiks. Czyli pierwsze spotkanie z berber whisky - mniam! po powrocie “na bazę” mamy jeszcze siłę siedzieć i gadać. Nie jest źle!
  5. 37 points
    Krótki fotoreportaż z wypadu pod granicę chińska w Wietnamie. Razem ze znajomym długo czekaliśmy na lepszą pogodą żeby się wybrać na dwu dniowy wypad do Ha Giang i wynająć motocykle enduro i pojeździć po górach. Wyjazd z Hanoi o 20.30 w piątek - jak to znajomy określił "Disco Busem" w kierunku północnego zachodu do miasta Ha Giang. Disco Bus nie byłby zły gdyby kierowca się trochę zlitował i jeździł w nieco bardziej "europejskim stylu" - trudno, szczęście że jesteśmy cali w Ha Giang o 4.40 nad ranem. Tam miał na nas czekać hotel zorganizowany przez naszego przyjaciela Johnny'ego (typowe wietnamskie imię), krótka drzemka i w drogę. Jak to w Wietnamie Johnny nam oświadczył że hotel jest pełny i zaproponował małe krzesełka w swoim garażu - lepsze to niż nic. Johnny stanął na wysokości zadania (jego zdaniem przynajmniej) i dotrzymał nam towarzystwa do świtu. No cóż liczyliśmy na dwie Hondy Baja XR250R, ale Johnny stwierdził że już dawno ich nie ma i że zostały mu do wynajęcia skutery Honda Wave albo SYM Wolf 125 który jest kopią ni to mińska ni to Hondą CB125, ni to - bierzemy SYM. Znajomy ma wersje Adventure czyli podniesiony przedni błotnik opony "dual-sport". Przed trasą zjedliśmy jeszcze tradycyjne Pho Bo czyli zupę z makaronem i wołowiną. Trasa została podzielona na dwie część. Część pierwsza: Ha Giang - Meo Vac; dystans 170 km, nawierzchnia: asfalt Nocleg w Meo Vac, rano w niedziele spacer po targu gdzie sprzedawali tubylc..... Część druga: Meo Vac-Ha giang; dystans 150 km asfaltu + 30 km nawierzchnie górskiej. Tutaj zrobiliśmy jeszcze dodatkowe 70 km po asfaltach wietnamskich. Powrót w niedziele wieczorem z Ha Giang do Hanoi ogodzinie 21:00 i na miejscu o 5:00. Krótki filmik i kilka zdjęć http://vimeo.com/92732089
  6. 35 points
    Wczoraj mnie naszło, pierwszy sezon z motkiem i pierwsza z nim zima (od 10 dni) , a raczej bez niego… Te kilka miesięcy uzależniło, przeglądałem dziesiątki zdjęć wspólnego szwędania – Bieszczady, Mazury, Beskid Niski, nad Narwią, Bugiem, wzdłuż Liwca, Kostrzynia… Wrzucam kilka fotek i … byle do wiosny! Zapraszam do dołączania swoich fotek, by łatwiej było przeczekać zimę...
  7. 35 points
    .....w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi, zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Wiosną wprowadzono "białe" tablice, jesienią zakończono produkcję Fiata 126, zaś zimą - pękło serce Dzwonu Zygmunta.... Toteż wszyscy na Rusi zwracali niespokojne umysły i oczy ku dzikim polom, które ciągnęły się od brzegów Dniepru niemal aż ku morzu Czarnemu, ku Tatarskiemu Krymowi.... Zaś oczy nasze i umysły skierowane były ku dalekiej północy .... dzikim ostępom tajemniczej Mazurskiej krainy....... decyzja zapadła.... ruszamy!!!
  8. 34 points
    Słońce powoli chyli się ku zachodowi, więc ruszamy dalej na Kozackie Mogiły, miejsce w którym dokonał się ostatni dramat tej bitwy. W miejscu osaczonego, kozackiego taboru wybudowano cerkiew i coś na kształt fortecy. Widok z kozackiego obozu na okoliczne wzniesienia, z których polska artyleria dziesiątkowała osaczonych Kozaków. Ekspresyjny pomnik w miejscu kozackich mogił. Ponieważ jesteśmy w dużym niedoczasie jemy w miejscowym lokalu szybki posiłek i heja dalej w drogę. A droga wiedzie brzegami rozlewisk Styru.
  9. 33 points
    DAKAR przejedzie praktycznie po wszystkim. Gorzej jak już utknie... Wyciągnięcie tego grzmota w pojedynkę jest praktycznie niemożliwe. Dobrze, że byłem z kundlem, który lubi przynosić patyki :). Zanim Reja uporała się ze zniesieniem wszystkim patyków w okolicy - minęła dobra godzina. I tak godzina za godziną :), przepychaliśmy się z kałuży do kałuży... To raz na lewo, to dwa na prawo... Czasami robiliśmy sobie przerwy na naturalny lunch... ... aby po dobrych dwóch godzinach - poczuć się zwycięzcą... Moto, jak moto - trochę ubłocone... ... ale wrażenia psa niezapomniane :). Oczywiście, Reja towarzyszyła mi do końca. Spędziliśmy kolejne godziny na gruntownym SPA w garażu, aby nasz Dakar był gotowy na jutrzejszy spacer ;)
  10. 33 points
    W zeszłym tygodniu, wykorzystując ostatnie dni złotej jesieni wybrałem się na wschód, by pokręcić się wzdłuż Bugu na odcinku Drohiczyn - Niemirów. Jadąc przez Stanisławów, Węgrów i Sokołów Podlaski dotarłem w okolice Drohiczyna, gdzie jeszcze przed mostem na Bugu odbiłem w prawo, by dalej jechać wzdłuż rzeki ale południową stroną. Pierwszy popas przy ujściu rzeczki Kołodziejki, kilka zdjęć, kanapka i dalej przed siebie... Trasa przepiękna, jazda w szpalerze złotych drzew. Trochę szutrami, trochę asfaltem docieram w okolice Drohiczyna, ale od "ruskiej strony". W oddali Drohiczyn. Jadąc niespiesznie wzdłuż rzeki cieszę oczy takimi widokami Mijając liczne zakola i starorzecza robię kolejne postoje by podziwiać przyrodę i utrwalać w pamięci widoki. Jadąc bowiem motocyklem "film" przewija się za szybko. Poniżej współtowarzysz wycieczki - on pracuje, a ja pasożytuję na jego grzbiecie :) Mijam malownicze wioski i samotnie stojące gospodarstwa, czasami trafiają się takie: Powoli docieram do promu w okolicach Niemirowa. Bug wolno toczy swe wody... Niestety mam pecha, trafiam na dwu godzinną przerwę. Nie chce mi się czekać, a dzień powoli się kończy. Szkoda, miałem wracać północną stroną Bugu przez Mielnik, nie tym razem. Robię ostatnie foty i zaczynam odwrót, mniej romantycznie - przez Siedlce. Przed zmrokiem docieram do domu, to był fajny dzień.
  11. 32 points
    Zasadniczo relacji jeszcze nie ma. Ba jestem dopiero na etapie segregowania zdjęć. Na razie udało się zmniejszyć ich ilość do około 1500. Jeszcze muszę nad tym sporo popracować. Ale Przemo haruje po nocach i zmontował już film. A skoro już jest, to czemu by go nie zaprezentować. Może wystarczy za całą relację, w końcu prawie wszystko na nim już jest.
  12. 32 points
    Ruszamy dalej, przelot z Poczajowa do Wiśniowca. Trochę asfaltem, a potem bajeczne szutry, górą, doliną przez zagubione wioski. Raj dla oczu i motocykla. Już drugi dzień ze zdumieniem obserwuję organizm Dziadka. Fenomen i wybryk natury. Jemu tlen jest potrzebny wyłącznie do podtrzymywania procesu spalania nikotyny… Uzupełnienie płynów i ruszamy dalej. Widoki genialne, jakby czas zatrzymał się lata temu. Jary, wąwozy i zagubione wioski, wszędzie gdzie stajemy podchodzą Ukraińcy. Mistrzem nawiązywania kontaktów jest Dziadek. No, nie wiem jak on to robi…
  13. 31 points
    Chcieliśmy oderwać się na dłuższy czas od codziennego życia. Zrobić sobie przerwę od obowiązków. Pojechać na kilka miesięcy gdzieś daleko i prawie bez planu… No dobrze jakiś tam plan mieliśmy… Plan naszej podróży do Ameryki Południowej narodził się zaraz po powrocie z 2 miesięcznego wyjazdu do Azji wiosną 2012r. Najpierw myśleliśmy o Karaibach. Dokładnie chcieliśmy rozpocząć podróż od Kuby, a następnie poprzez Jamajkę, Haiti, Gwadelupę, Martynikę, Barbados, dotrzeć na Trynidad i Tobago. Jednak po rozeznaniu się w możliwościach przemieszczania się między wyspami i ich sporych kosztach zdecydowaliśmy, że wolimy jednak własny środek transportu i więcej jazdy na moto. :) Żeby za długo nie przynudzać napiszę tylko, że po jakichś 2 miesiącach myślenia, zdecydowaliśmy się na Argentynę, Chile i Boliwie. To dla wielu motocyklistów bardzo popularny kierunek. Chociaż daleki z punktu widzenia Europejczyka. I właśnie ta odległość była dla nas sporym wyzwaniem logistycznym. Na początku chcieliśmy polecieć do Buenos Aires i tam kupić jakieś motocykle produkowane w Brazylii. Ale okazało się że może to zająć sporo czasu, ponieważ przy rejestracji dla obcokrajowca wymagany jest czasowy meldunek, jakiś numer podatkowy itp. Tak więc postanowiliśmy wysłać motocykle z Polski. :-P Cena transportu lotniczego była niestety dla nas zaporowa. Tym bardziej, że mieliśmy dwa motocykle. Sporo taniej wychodziło wysłać je statkiem jako cargo. Jednak oprócz opłaty po „naszej” stronie, która była do przyjęcia, musieliśmy się liczyć z kosztami „wyjęcia” maszyn w porcie docelowym. A tu jak się okazało mogła nas czekać spora, niemiła niespodzianka. Opłaty wyssane z palca przez agentów po około 1000$ za jeden motocykl nie są rzadkością. :shock: Co robić w takiej sytuacji ? O rezygnacji lub zmianie kierunku wyjazdu nie myśleliśmy już. Została nam tylko jedna możliwość znaleziona na forach podróżniczych. Rejs statkiem przez Atlantyk. Nie zastanawialiśmy się długo i kupiliśmy bilet na statek Ro-Ro z Hamburga do Montevideo. Tym samym nasze planowane wcześniej minimum 3-4 miesiące podróży przedłużyło się o kolejny miesiąc rejsu przez Atlantyk. Początek rejsu planowany był na 29 listopada 2013r, więc zostało nam około 9 miesięcy na dopięcie przygotowań. Z jednej strony dużo, ale biorąc pod uwagę moją pracę za granicą miałem do dyspozycji właściwie tylko trochę ponad miesiąc na przygotowania techniczne. Wszystkie sprawy udało nam się pozałatwiać pozytywnie. Z obiecanym urlopem bezpłatnym w pracy musiałem się niestety pożegnać. Co zrobić, takie życie… Ale przygoda czekała i może to nawet lepiej, więcej możliwości… Trochę stresu przysporzyło nam śledzenie daty wypływu statku zaplanowanej na 3 grudnia, który przesunął się ostatecznie na 16 grudnia 2013r. :twisted: 10 grudzień 2013 - dzień pierwszy Chcieliśmy wystartować o 6.00. Nie udało się. 7.00 była już bardziej prawdopodobna, ale okazało się, że korki na obwodnicy Trójmiasta nie pozwoliły przybyć wcześniej naszym przyjaciołom, niż o 8.00. Jeszcze tylko tankowanie, zarówno samochodu jak i motocykli i niby wszystko ok, ale jednak nie. Przyczepka z motocyklami dostała małpiego rozumu i ma gdzieś zwarcie. Albo to brak masy. W każdym razie nie działały kierunkowskazy po jej podłączeniu. Na szczęście udało się znaleźć przyczynę i już o 9.00 jechaliśmy z prędkością światła w stronę Hamburga. Przymusowy przystanek w Koszalinie - musieliśmy odwiedzić pewien bank (piszę "pewien", żeby tu nie robić kryptoreklamy) i tuż przed granicą zatrzymaliśmy się na obiad. W knajpie pod wdzięczną nazwą Brodway zjedliśmy przyzwoity posiłek i już za parę minut przekroczyliśmy niepostrzeżenie granicę. Do Hamburga dotarliśmy około 21.00. Jednak jazda z przyczepką z naszym drogocennym ładunkiem nie należy do przyjemności i co chwila oglądaliśmy się za siebie, by w tylnej szybie sprawdzić, czy nasze motocykle jeszcze stoją, zatrzymywaliśmy się by skontrolować czy pasy się nie poluzowały, czy koła nie wypadły z zabezpieczeń i tak dalej. Dodatkową uciążliwością była mżawka i gęstniejąca mgła, która dawała się naszemu kierowcy we znaki. Jednym słowem - ciężki dzień. :drinkbeer: 11 grudzień 2013 – 15 grudzień 2013r Ogarnęliśmy się w kwestiach wypływu naszego statku. Agent z Hamburga potwierdził nam datę wypływu na 16, mamy jeszcze 5 spokojnych dni na zwiedzanie tego miasta. Pewnie później na statku też będzie spokojnie, ale na razie przynajmniej nie buja. Nie możemy już się doczekać dnia kiedy zapakujemy się na maszyny i zaczniemy naszą „właściwą”, motocyklową podróż. Wyekspediowaliśmy naszych przyjaciół, którzy przywieźli nas do tego pięknego miasta, z powrotem do Polski, a sami przeszliśmy się trochę po mieście, odwiedziliśmy park, jeden z najpiękniejszych w Hamburgu - Planten und Blumen - jesienna aura nie sprzyja zbytnio długiemu przebywaniu na dworze, ale nie jest źle. Po wczorajszych zakupach zrobionych przez naszych gospodarzy w polskim sklepie, gotujemy obiadek. W menu na dziś są pierogi. Ruskie i na słodko z twarogiem. Staramy się jak możemy, aby wyszły dobre i chociaż trochę przybliżyły smaki znane z Polski… Po południu jedziemy na miasto. Spacerujemy po Hamburgu. Sławek i Grażyna pokazują nam tunel pod rzeką Elbe. Specjalna winda zwozi auta i pieszych 21 m pod ziemię, a następnie przechodzimy tunelem na drugą stronę gdzie ponownie wjeżdżamy windą na górę. Później przejeżdżamy przez Hafencity. Leży ona pomiędzy Dzielnicą Spichlerzy i portem, bezpośrednio w sercu miasta, na dotychczasowym obszarze portu . To największy i najbardziej interesujący projekt rozbudowy miasta w Europie. Ogromne wieżowce, apartamentowce, biurowce. Do głównych atrakcji architektonicznych będzie pewnie wkrótce zaliczać się filharmonia "Elbphilharmonie", nowa hala koncertowa, która od wielu lat pochłania coraz większe i zaskakująco przekraczające budżet kwoty. Panorama nocnego, oświetlonego Miasta jest piękna. Hamburg wieczorową porą wygląda po prostu bajecznie. Przechodzimy spacerem koło ratusza miejskiego. Monumentalna budowla z 1897 roku zastąpiła wcześniejszy, który spłonął w 1842r. O tej porze roku gigantyczna choinka na placu przypomina o zbliżających się świętach i wprowadza miły nastrój. Lekko zmarznięci wracamy do domu. Wieczorem pijemy z Grażyną Glühwein. To rodzaj grzanego wina, które pije się litrami w czasie Adwentu. Jest to nieodłączny symbol czasu przed Bożym Narodzeniem. ;-) Jednego z wieczorów poszliśmy na St. Pauli. Dzielnica ta słynie z czerwonych okien, które jak wszyscy dorośli wiedzą, oznaczają dostępność do kobiet lekkich obyczajów. My oczywiście także chcieliśmy zobaczyć tą dzielnice. Główna ulica przypomina trochę okolicę Moulin Rouge w Paryżu. Mijamy wiele lokali dla dorosłych... Okna wystawowe kuszą przechodniów swoją zawartością. Pomimo stosunkowo wczesnej pory tłok jest spory. Idziemu pomiędzy licznymi grupkami wycieczek, które przyjeżdżają tu chłonąć atmosferę tej dzielnicy Byliśmy dziś oglądać terminal, gdzie mamy się zgłosić. Zbliża się godzina zero - nasz odpływ. Nasz statek - Grande Amburgo powoli zbliża się do Hamburga. Jeszcze chwileczkę, jeszcze momencik, a będzie zacumowany do nabrzeża. Cały dzień dziś mży. Sprawdziliśmy działanie motocykli. Odpalają, więc jest dobrze. Jak napiszę, że znowu pijemy Glühwein'a to będzie straszne, ale delikatnie, żeby na jutro być w formie, kiedy to o 9.00 rano wyjedziemy do portu. W każdym razie nie poprawiamy żadnym innym mocniejszym alkoholem. I zagryzamy kopytkami, bo ziemniaki z wczoraj zostały. :-D Wpłynął. Pojechaliśmy dziś do portu go zobaczyć. Jest! jest piękny. Wielki. Ma napis Grimaldi Lines i mniejszy - Grande Hamburgo a poniżej Palermo. Nie jest nawet tak zardzewiały, jak mówi Grażyna. Jego imponująca wielkość pozwala mieć nadzieję, że nie będzie fruwał tak na falach i nie będzie nas zmuszać do karmienia Neptuna… Niestety ciągle mży, jest mokro i wilgotno na zewnątrz. Mam nadzieję, że jutro spokojnie dojedziemy do portu. CDN...
  14. 31 points
    Któregoś dnia, robiąc porządki trafiłem na stare zdjęcia z przed wielu lat (przełom lat 70 i 80-tych), kiedy jako nastolatek Mazury poznawałem jeżdżąc rowerem, bądź pływając na żaglach (autor, to ten przy sterze). Jedno z nich (poniżej) szczególnie pamiętam – Szeroki Ostrów, wyspa na Śniardwach połączona wąską groblą ze stałym lądem. Nie byłem tam nigdy więcej przez tyle lat, więc jest okazja i pretekst na wiosenną wycieczkę. Pogoda ma być ładna, więc pakuję manatki i w drogę. Rano musiałem trochę odczekać, nocny przymrozek i szron trochę opóźnił wyjazd, miało być o 7-ej, wyjechałem o 9-tej. Trasa jak zwykle biegła bocznymi asfaltami i szutrami. Mijam Wyszków, Różan. Na skuśkę przejeżdżam przez Kurpie. Docieram do Puszczy Piskiej i leśnymi duktami przebijam się krainy jezior. Słonko zaczyna grzać. Jest pięknie. Docieram nad Nidzkie. Ten błękit jeziora to nie efekt photoshopa… Krótki popas na śniadanie i dalej w drogę nad Roś, a potem szutrami przez poligon Orzysz. Szutrówki na poligonie są genialne, nie wiem czy były dostępne, choć jakiś szlaban zobaczyłem przy wyjeździe… Podziwiając widoki powoli docieram nad Śniardwy Docieram do grobli na Szeroki Ostrów, to wąska dróżka usypana 30-40 cm po nad poziomem wody, przy sztormowej pogodzie woda musi się przelewać górą… Docieram na wyspę i od razu wjeżdżam na najwyższy szczyt kończący się skarpą spadającą do jeziora. Piękny widok na całe jezioro. Odkrywam ślady naszej cywilizacji :) Błąkam się trochę po wyspie, szukając miejsca z przed 36 lat… To chyba to miejsce, tylko jakby kamienie ktoś trochę poprzestawiał… Ruszam dalej przez puszczę w kierunku Niedźwiedziego Rogu. Gęba śmieje mi się od ucha do ucha na widok mijanych krajobrazów. Dzień powoli się kończy, więc trzeba pomyśleć o obiedzie, jak Mazury, to rybka. Polecam smażalnię w Głodowie (czerwona kropa na mapie). Szkoda, że zdjęcia smaku nie oddają… Dawniej to tak się obiad organizowało. Przez Ruciane i puszczę jadę na nocleg do Jabłoni. Po drodze mijam cmentarz po nieistniejącej wsi mazurskiej. Ta kraina jest naprawdę piękna…
  15. 31 points
    *) blond - to nie kolor włosów, to stan umysłu! :) Maroko. Myślałam, że kiedyś, może, jakoś... Nadszedł kryzys egzystencjalny... Jedna ciężka, bezsenna noc zmieniła wszystko. Dzięki Wilczycy dowiedziałam się o wycieczce. Dzięki AdzeWu, która kopnęła mnie w odpowiednim czasie w odpowiednie miejsce, zabukowałam bilet na samolot. Już nie było odwrotu... Pozostały wątpliwości: - czy w mojej sytuacji powinnam? - czy mogę? - czy ja, wilk samotnik, dogadam się z uczestnikami? - jak wytrzymam tyle czasu w takim tłumie [6 osób!] - jak sobie poradzę jako blondynka wśród starych wyg? - jak sobie poradze jako kobieta na DRce wśród facetów na lekkich moto? - jak sobie poradzę na moim moto, na którym przejechałam 20km [sic!]? - jak sobie poradzę w terenie, przecież ja nie umiem jeździć? - czy jako zjadacz minimalnej ilości mięsa nie umrę tam z głodu? - czy zdążę ogarnąć DRkę? Przecież jej silnik cieknie! - czy wytrzymam z jedną osobą 3 dni w zamknięciu? a jeśli będzie dużo gadał? Czy stopery okażą się skuteczne? A jeśli będzie słuchał debilnej muzyki? A jeśli będzie palił w aucie? - czy będzie zimno, czy gorąco? - czy będa komary? - Nifuroksazyd 100, czy 200? - jaką sukienkę? No i najważniejsza wątpliwość: jakie opony do Afryki? Wybór był między starymi kostkami, a nowymi Scoutami. Wydawało mi się, że Motozy przeciez nie są takie złe. Aż zrobiłam zdjęcie... Wyglądały jakby gorzej, niż w rzeczywstości ;) Kupiłam Savy, wymieniłam, nakręciłam jeszcze 100km. Poklepałam ją w zadek. I DRka odjechała na zachód... A po 4 dniach podążyłam za nią....
  16. 30 points
    Właśnie wróciliśmy z czterodniowego wypadu na Ukrainę: JacekJ, Dziadek, yejyej i ja. Dla mnie to była pierwsza wyprawa w tamte strony, wyprawa o której marzyłem od wielu lat, wyprawa do krainy o której słuchałem i czytałem od dzieciństwa. Po przekroczeniu granicy chłonąłem widoki i otoczenie jak Dyzma jedzenie na raucie ze znalezionego zaproszenia…ale od początku. Piątkowy poranek, Chełm i pierwszy papieros Dziadka na tej wyprawie. Pogoda dopisuje, przyjemne ciepełko, coś ok. 35 stopni i pierwszy postój w okolicach Horodła, wymuszony okolicznościami… …a oto powód - kapeć w yejyej’owym motku. Pechowiec wraz z motocyklem udali się do najbliższego warsztatu wulkanizacji… …a jego towarzysze podróży postanowili poszwędać się wzdłuż Bugu. Cyknąć parę fotek… …podziwiać meandrujący leniwie Bug… …zapalić fajkę…
  17. 30 points
    Fortalicje i dziedziniec zamkowy. To tutaj wyprawiono ucztę, gdy kozacy wraz z tatarami podeszli pod zamek. Wojna psychologiczna, zamiast trwogi była zabawa. Zostawiamy zamek i naszego ambasadora (tego dnia była jakaś impreza na zamku) i ruszamy dalej. Przerwa na podwieczorek i konsumpcję arbuza. W takich okolicznościach przyrody… A Dziadek jak zwykle. Klasyka. No ku…a, chyba w ramki zdjęcie oprawię… Husiatyń, dawna granica i most na Zbruczu. Zbrucz to rzeka graniczna, przez wiele lat była granicą dwóch światów, I Rzeczpospolitej, zaborów rosyjskiego i austriackiego, II Rzeczpospolitej. Jednym słowem, teraz naprawdę wyjeżdżamy za granicę. A taka niepozorna rzeka i dziurawy most…Lecz historia nie kłamie, za rzeką trochę inny świat, choć obecnie jest to, to samo państwo. Lecimy na Chocim. W przelocie mijamy Kamieniec Podolski do którego wrócimy na nocleg. Mijając Kamieniec, opadają nam szczęki. To trzeba zobaczyć. Największa twierdza i perła Rzeczpospolitej. Nie wiem, czy to promienie zachodzącego Słońca, zmęczenie drogą, ale widok miasta i ogrom twierdzy powodują uderzenie adrenaliny, jak dla mnie to wrażenie pozostanie na długo…ale o tym w następnym odcinku, teraz jedziemy do Chocimia. Przez wiele stuleci rzeką graniczną był Dniestr, Kamieniec Podolski był twierdzą polską, Chocim leży po południowej stronie Dniestru i był twierdzą mołdawską bądź turecką, w każdym razie, leżał po za granicami Rzeczpospolitej. W Chocimiu. Dziadek odpala peta, a yejyej wykazuje optymizm, nie wiedząc co go jeszcze na tej wyprawie czeka… Chocim. Zamek w całej okazałości. Nie był zbudowany przez Polaków, ale jego historia zajmuje dość istotne miejsce w naszych dziejach. Forteca robi na nas duże wrażenie. Podekscytowani widokiem Kamieńca, jesteśmy już bowiem w transie zachwytu. Chocim był świadkiem wielu bitew, jako pierwszy zdobył go hetman Jan Tarnowski w 1538 roku, podkopał się pod wieże które wysadził, pozostałem obrońcom przeszła ochota do walki… Potem poszło już gładko, 1563, 1621, 1673. Patrząc na ten zamek nachodzi mnie refleksja, że w zasadzie to dymaliśmy go, ilekroć tylko mieliśmy taką potrzebę… Koniec bajania, wracamy na nocleg do Kamieńca… c.d.n.
  18. 30 points
    Ponieważ pogoda jest jeszcze łaskawa dla motocyklisiów, postanowiłem sprawdzić jak Mazury wyglądają jesienią. Decyzja zapadła w poniedziałek wieczorem, wyjazd następnego dnia o 6-tej rano. Cel ogólny - Puszcza Piska i rejon jeziora Nidzkiego. Jadę niespiesznie, pogoda piękna. Pierwszy popas robię za Wyszkowem w dolinie Narwi. Słońce jest jeszcze nisko, ale powoli robi się coraz przyjemniej.Wybieram boczne, mało uczęszczane drogi, jest może wolniej, ale za to ciekawiej. Starorzecza Narwi w okolicach Różana. Mijam Różan i dalej jadę na północ. Ostrołękę mijam jednak szerokim łukiem. Jadę na skuśkę przez Kurpie, dla mnie to rejon prawie dziewiczy. Przed 10-tą docieram do dawnej granicy z Prusami Wschodnimi i przekraczam ją w Rogatce na Bagnach. Przedemną Puszcza Piska. Przez puszczę biegnie dużo dróg ogólno dostępnych. Tutaj nawet jesienią jest pięknie... Do zmierzchu mam jeszcze dużo czasu, więc decyduję się objechać Śniardwy i Nidzkie, trzymając się jak najbliżej linii brzegowej. Gdzieś w północnej części Śniardw. Po drodze mijam opuszczone gospodarstwa. Jadąc głównie bezdrożami spada mi tempo podróżowania, Słońce nieubłaganie chyli się ku zachodowi, a ja mam jeszcze w planie jezioro Nidzkie, decyduję się ominąć Szeroki Ostrów, nie tym razem...Zatrzymuję się na jednej z bindug nad j. Nidzkim. Wyjmuję suchy i mokry prowiant - czas na kolację (na obiad czasu nie było :) ) Na biwaku pustki, tylko jeden miejscowy wędkarz ( w siatce sama drobnica). Nocleg mam nad jeziorem Brzozolasek, docieram po zachodzie słońca, wyciągam aparat i robię ostatnie zdjęcia tego dnia. Na dobranoc wypijam Desperadosa i .... urywa mi się film. Wstaję wypoczęty o 6-tej rano, jem na śniadanie resztki z kolacji, szybkie pakowanie i w drogę. Puszcza Piska czeka! Słońce powoli wstaje nad puszczą, gdzieniegdzie unoszą się mgły... Jadę i oglądam budzący do życia się las, jest pięknie. Nagle słyszę tentent koni i z za zakrętu wypada tabunek konin, szybko zjeżdżam na pobocze i wyciągam aparat fotograficzny. Jak się okazało, to ich codzienny wybieg na jedną z leśnych polan. Spotkanie trochę zaskakujące, bo do najbliższej wioski ok. 10 km. Robimy sobie pa, pa i jadę dalej. Błąkam się po puszczy kilka godzin - odwiedzam miejsca po zaginionych wioskach puszczy Piskiej. Robię prawie 100 km leśnymi duktami. W końcu przychodzi czas na odwrót, chcę wrócić przed zmrokiem, a do domu prawie 200 km ( i oczywiście bocznymi drogami). Opuszczam puszczę i przez Wielbark i Maków Maz. wracam do domu. Było pięknie...
  19. 29 points
    SZYBKIE BIESZCZADY 22 - 23.03.2014. Relacji z Polski jak na lekarstwo więc pokusiłem się o napisanie kilka słów z mojego pierwszego wyjazdu w sezonie 2014. Chciałbym aby opowiadanie było ciekawe, wciągające i dowcipne, lecz niestety brak natchnienia. Skupię się więc na merytorycznym opisie trasy i miejsc które zobaczyłem. Wyjeżdżam rano 22.03.2014 roku z Sokołowa Podlaskiego. Mam bardzo ambitny plan jak na początek sezonu, jeszcze dziś chcę dojechać do Soliny. Pierwsze 380 km pokonuję szybkim ciągiem z dwoma przystankami na rozprostowanie kości. Jadąc przez Siedlce, Lublin, Rzeszów dojeżdżam do pierwszego ciekawego miejsca. W miejscowości Strzyżów znajduje się wykuty w skale tunel mogący pomieścić pociąg. Schron wybudowali Niemcy w 1940 roku. Dwadzieścia kilometrów dalej w Stępinie znajduje się podobny obiekt tylko wybudowany z betonu a następnie przysypany ziemią i zamaskowany. Schron ma 380 metrów. 27.08. 1941 roku do Stępiny przyjechał specjalny pociąg sztabowy ,,Amerika,, z Hitlerem i Mussolinim na pokładzie. Oba obiekty można zwiedzać od maja dlatego mogłem podziwiać ich wielkość tylko z zewnątrz. Fascynują mnie takie rzeczy. Strzyżów. Światełko w tunelu. Stępina. Kierując się na Sanok zahaczam o ruiny zamku w Odrzykoniu. Zamek ten był świadkiem wydarzeń, które opisał w Zemście Fredro. Zamek podzielony jest na górny i dolny a ciekawostką jest fakt, że obecnie też posiada dwóch właścicieli a zwiedzać można tylko połowę zamku. Z zamku spacerkiem idę do Rezerwatu Przyrodniczego ,,Prządki,,. Rezerwat to ciekawie uformowane skałki którymi wg legendy są panny zamienione w skały za pracę w niedzielę. Następny punkt to kościoły w Blizne i Haczowie wpisane w 2003 roku na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Są piękne ale zamknięte. Blizne. Haczów. Następny przystanek – pięknie odrestaurowany zamek w Sanoku. Kolejny przystanek to niezwykle malownicze ruiny obronnego klasztoru Karmelitów Bosych (2 poł. XVII w.) w Zagórzu. Kierując się w stronę Soliny spoglądam na zamek w Lesku i zaczynam szukać noclegu. Praktycznie za pierwszym podejściem mam pokój w Uhercach Mineralnych. Jest około 19.30. Jadę do Soliny która okazuje się wymarłą mieściną poza sezonem. Tama nocą. Wieczorem dzwoni JacekJ z wiadomością, że jutro dojedzie do mnie to pokręcimy się razem. Umawiamy się w Arłamowie. Dziś przejechałem 570 km. Wypijam pół piwa i padam ze zmęczenia. NIEDZIELA 23.03. Wstaję wcześnie i ruszam na zaporę w Myczkowcach. Jadę dalej na Lesko zobaczyć Kamień Leski. Spotykam się z Jackiem i razem jedziemy w stronę Przemyśla. Bawimy się jak dzieciaki przejeżdżając przez strumienie. Posada Rybotycka - cerkiew obronna z XV w. Z małymi problemami technicznymi dojeżdżamy do Krasiczyna aby zobaczyć zamek. Obecnie zamek wygląda okazale i jest stale odrestaurowywany. Wewnątrz nie zachował się niestety oryginalny wystrój ponieważ nasi wyzwoliciele w ciągu jednej nocy zdewastowali i spalili praktycznie wszystko. Przetrwała jedna komnata zamurowana w ostatniej chwili. Krasiczyn. Z Krasiczyna jadę szukać pozostałości po fortach Twierdzy Przemyśl. Stan tych zabytków mocno rozczarowuje lecz widać światełko w tunelu. Fort Łętownia. Fort Duńkowiczki. Właśnie zaczął się poważny remont. Kierunek – Sokołów Podlaski. Mam przed sobą jeszcze kawał drogi a Jacek chce jeszcze pojeździć więc rozdzielamy się. Po drodze odpoczywam w parku pałacowym w Sieniawie. Pałac – obecnie hotel. Kilometrów ubywa ale przed Lublinem dopada mnie deszcz. Lekko przemoczony, zmęczony ale z uśmiechem na twarzy o 21.50.docieram do domu. Pięknie podzieliłem trasę bo dziś zrobiłem 565 km. To był raczej maraton niż wycieczka turystyczna. Przepraszam za ewentualne błędy stylistyczno-ortograficzne. Mario.
  20. 29 points
    W końcu docieramy do Wiśniowca, gniazda rodu Wiśniowieckich ( między innymi Jeremiego Wiśniowieckiego, no tego z „Ogniem i Mieczem”, jego syn został królem Polski – Michał Korybut Wiśniowiecki). Miasteczko pamięta czasy króla Jagiełły. Cykamy kilka fotek pałacu i pozostałości parku dworskiego, teraz przyjeżdżają tutaj dzieci na kolonie. Nie wchodzę do środka, zadowalam się parkiem. Z naszej wizyty na Ukrainie najbardziej zadowolone są wszystkie psy i koty. Dziadek żadnego nie ominął… Koniec psich pieszczot. Ruszamy dalej, przed nami Zbaraż. No? Kto nie czytał „Ogniem i Mieczem”? Obrona Zbaraża podczas powstania Chmielnickiego, to nie fikcja literacka. Dotykając murów fortecy, dotykamy historii… Jesteśmy pod murami Zbaraża. Historia, historią, ale jeść też coś trzeba. Od rana nic nie jedliśmy i czas najwyższy na obiad. Gdzie? Na murach Zbaraża, niczym Wołodyjowski, Skrzetuski, Zagłoba i Podbipięta. Zbaraski zamek i park to doskonałe miejsce dla zdjęć nowożeńców. Jakaś para cyka foty przy naszych motkach. No. Męża odciąłem, co by nie psuł urody zdjęcia.
  21. 29 points
    Motor, mój pierwszy prawdziwy motor Jawa TS 350 89rok czarna na skośnych rurach :-D "osprzętowiony" w kufer centralny. My.... no.... kurtka skórzana sztuk 1 dla kierowcy i po parze wojskowych trzewików - ale co tam, twardym trzeba być. Trasa wgrana w nawigację (skserowany atlas). Zabieramy tylko śpiwory, z noclegiem coś się wykombinuje na szybko, nie będziemy się martwić jak do nocy jeszcze daleko. Motor przygotowany, poza zestawem oryginalnych kluczy zabieramy linkę do sprzęgła bo zaczyna się siepać. Kluczyk w stacyjkę..... czerwona kontrolka jest.....chwila gmerania prawą nogą przy biegach- zielona jest.... "przeładowanie" dźwigni od biegów na kopkę.... dźwignia od ssania uniesiona...... rasss i twin 2T gada. Startuję skoro-świt, kierując się na Sokołów Podlaski skąd zabieram Braciaka. Dalej na Małkinię, na moście spotykamy parę na Suzuki VS 1400, kierują się na Stańczyki. "Stary" drewniany most na Bugu w Małkini był ciekawostką architektoniczną i komunikacyjną. Ruch był wahadłowy i środkiem przechodziły tory. Z nowymi znajomymi jedziemy razem do Ostrołęki, gdzie odbijamy na Morąg i dalej do Świętej Lipki zwiedzać Sanktuarium Maryjne. gdzieś w trasie przerwa na "sikundę" Chwila odpoczynku i ruszamy dalej zwiedzić zamek i most w bardzo ładnej mieścince Reszel. pozwiedzalim, pozwiedzalim, czas ruszać dale. Kierujemy się na Ketrzyn, gdzie miał być ciekawy kościół. Kościół taki tam, objechaliśmy w około i ogień na tłoki dalej. Gierłoż, Kwatera Hitlera "Wilczy szaniec" czeka.... Żeby wcześniej rozpocząć zwiedzanie musieliśmy przejęć inicjatywę i zorganizować grupę dla przewodnika. Pochodziliśmy, po podziwialiśmy i dalej na koń, na Giżycko, Twierdzę Boyen. Na miejscu okazuje się że jest zlot motocyklowy i zlotowicze zwiedzają fort. Podpinamy się pod grupę "na sępa" i zwiedzamy z przewodnikiem. Powoli zbliża się wieczór, trzeba szukać noclegu. Jedziemy w stronę Gołdapi, tam w jakiejś wiosce na mapie zaznaczony jest kemping. Na miejscu nikt o nim nie słyszał, ale pani którą zagadnęliśmy zaproponowała nam nocleg u siebie, w pokoju córki. Gospodarz też miał kiedyś motocykl, do tego myśliwy, wymieniliśmy kilka zdań i spać.
  22. 29 points
    Wszystko przez te oponki, które znalazłem pod choinką – K 60 Scout. Prezentują się ładnie, a i motek jakoś tak bardziej dziarsko wygląda. Pogoda kusi, więc trzeba jechać, jako cel wybieram Iganie, niewielką wioskę znajdująca się na przedmieściach Siedlec. To tutaj doszło do jednej z bitew Powstania Listopadowego. Choć przejeżdżałem w pobliżu wiele razy (jadąc obwodnicą Siedlec), to na polu bitwy nigdy nie byłem, a więc w drogę! Trasę wybrałem tak, aby na miejsce dojechać drogami gruntowymi i szutrami, asfalty traktując jako zło konieczne. W nocy padało więc drogi są lekko rozmiękłe, w sam raz by sprawdzić oponki. Gdzieś na trasie w lasach na południe od Cegłowa. W polach czuć wiosnę, na łąkach roztopy, drogi teoretycznie utwardzone, teraz przypominają błotną maź…Opony spisują się świetnie, nareszcie zamiast nieustannie gapić się pod koła mogę rozglądać się na boki. Mijam liczne strumienie, które o tej porze powylewały. Łąki się zielenią, słonko świeci, wiosna... Wlokę się niemiłosiernie, częste postoje, cykanie zdjęć, godziny płyną, a kilometrów jakoś nie ubywa. Wreszcie po 3 godzinach turlania, trochę tu, trochę tam, docieram do celu wyprawy – jestem w okolicach Igań, dojeżdżam na pole bitwy, tam gdzie stały wojska polskie. Rozglądam się po okolicznych polach, przez te sto kilkadziesiąt lat krajobraz uległ tylko niewielkim zmianom. Jestem w miejscu gdzie znajdowała się artyleria Bema (nr 3 na mapce). Nie miejsce to, aby zanudzać opisem bitwy, ale przytoczę jeden epizod. W kulminacyjnym momencie bitwy Rosjanie wysyłają z prawego na lewy brzeg rzeki Muchawki doborowy pułk „ Lwy Warneńskie”, który niedawno przybył z głębi imperium carów, jego żołnierze przechwalają się, że pokarzą jak walczyć z Polakami. Pułk ( nr 1 ) szybko przechodzi w kolumnie przez mostek i spycha Polaków na południe. Rosjanie powoli dochodzą do baterii Bema, która zaczyna ich ostrzeliwać morderczym ogniem z odległości 100 metrów. W pewnym momencie idący na czele Rosjan oficer ogląda się za siebie i widzi, że nikt za nim nie idzie, w wyniku strat cały pułk zaczął się powoli cofać. Widząc swą bezsilność rosyjski oficer zatrzymuje się i pokazuje polskim artylerzystom język, po czym odwraca się i powoli wraca za swoim oddziałem. Polscy artylerzyści oddają strzał w stronę samotnie wracającego oficera, widzą jak odłamki rozrywają jego mundur nie raniąc go jednak. Oficer odwraca się i uprzejmie kłania Polakom, po czym kontynuuje powrót. Polacy więcej do niego nie strzelają, doceniają jego fantazję. Lecz to jeszcze nie koniec bitwy, do ataku w kolumnie rusza jeden z polskich pułków (nr 2), który idąc przez Iganie chce odciąć Rosjanom drogę odwrotu przez most. Dochodzi do swoistych zawodów, Polacy ( 2500 ludzi) i Rosjanie ( też ok. 2500 ludzi), biegną sprintem równolegle do siebie w dwóch kolumnach. Ścigają się do mostu, ok. 500 metrów, Rosjanie biegną by ratować życie, Polacy by im je odebrać. Wyścig wygrywają Polacy, pierwsi dopadają mostu i odcinają Rosjanom drogę odwrotu. Tuż przed mostkiem dochodzi do morderczego starcia, 5000 chłopa okłada się kolbami bagnetami, starcie trwa tylko kilka minut, ginie ok. 1000 Rosjan, reszta ma dość i poddaje się… Dzisiaj dokładnie w miejscu, tej gigantycznej ustawki, gdzie na niewielkiej przestrzeni ( mniej więcej połowa boiska piłkarskiego) biło się i mordowało 5000 facetów stoi ten oto znak i restauracja Mc Donald. Stojąc na parkingu Mc Donalda mam chwilę refleksji i nie jest to nic patriotycznego, ja po prostu podziwiam tych facetów, niezależnie po której stronie walczyli…Szacun. Ruszam dalej, przejeżdżam koło pozostałości dworu, świadka tamtych wydarzeń… Z Igań jadę na północ w stronę Liwca, gdzie robię kilka fotek, korzystając z ładnego słońca i bezchmurnego nieba. Do domu wracam tuż przed zmrokiem, opony zdały egzamin, wyciągały mnie dzisiaj dwukrotnie z głębokiego błocka kiedy szorowałem już osłoną silnika.
  23. 29 points
    Wskrzeszony, powrócił z zaświatów, Frankensztajn :lol: Wczoraj zrobione ok 500 km, pacjent żyje i ma się dobrze, powiem więcej bardzo dobrze, właściwie nie pamiętam żeby kiedykolwiek wszystko było tak ok w tym motocyklu :lol:. Listę osób, którym należy podziękować za wsparcie różne w całym tym wydawało by się niekończącym się procesie zrobię wkrótce jak wszystko uporządkuję. W tym momencie (mimo, że Powiedział żebym publicznie tego nie robił) chciałem wielce podziękować Jarkowi, którego zaangażowanie, dokładność, fachowa wiedza i bezinteresowność przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Żeby podać przykład na potwierdzenie moich słów, Jarek siedział od 9.30 w sobotę do 8.00 rano w niedzielę z przerwami na posiłki żebym mógł w niedzielę wrócić do domu na dwóch kołach. Wygląda na to, że mogę w końcu rozpocząć sezon motocyklowy :-D
  24. 27 points
    My też urządziliśmy prewencyjną miniucztę w Zbarażu. U tego miłego pana kupiłem arbuza. Dzień był rzeczywiście intensywny, a wieczór też się potem trochę przeciągnął. Nie wiem, czy Mila ma wieczorne fotki hotelu. Jeśli nie, to potem uzupełnię. Hotel był dość stylowy, a nazwą wpisywał się w klimat epoki. Na imię mu było Kleopatra.
  25. 27 points
    co wy chrzanicie o jeżdżeniu bez odpowiedniego stroju na moto bez względu na to czy to miasto czy bezdroża czy autostrada??? Ilu z was widziało pseudomotocyklistę po miejskim dzwonie z autobusem w klapkach i krótkim rękawku? Skóra kończyn i tułowia konsystencji befsztyka przed opieczeniem. Jechał po...fajki do kiosku. Widzieliście tomografię głowy troglotydy po pierwszej jeździe na (Paweł, sorry...) dużym Bandicie w kasku z "Biedronki"? Odkręcił, nie opanował maszyny, zabił przechodzącego z działki na przystanek emeryta, własny mózg zostawił częściowo na drzewie. A jak wygląda staw skokowy i podudzie obute w dzinsy i adidaski wyjęte spomiędzy zderzaka ciężarówki a mocowania lewego amortyzatora? Wygląda jak dobrze siekany kotlet schabowy z kością. Dodatkowo od uderzenia pękły powłoki brzuszne i tylko pas nerkowy trzymał wnętrzności w kupie. Ja widzę kilku miesięcznie. Zawsze, powtarzam, zawsze ten co jest prawidłowo ubrany ma mniejsze obrażenia niż lanser w stringach i japonkach!!! Widziałem dwa lata temu w Warszawie kolesia na ścigu ubranego w zbroję i spodnie motocyklowe. Na pewno się nie pocił, a ochronę miał. Nie ma żadnej róznicy czy przypierdolisz w drzewo na krajowej "7", "9" "20" czy w puszkę zajeżdżającą ci drogę na Wisłostradzie, czy w drzewo na leśnym dukcie. Mechanizm urazu jest ten sam, tylko od twojego stroju i prędkości zależy rozległość obrażeń. TYLKO! Najlepsze i często najdroższe kaski "gwarantują" brak obrażeń głowy do 30km/h. Nie 300 km/h! Jolka, Leff, szybko jechałaliście jak złamaliście nogi ktore Wam podeszły pod motocykl? Mirek, jak skuterek skręcił Ci przed nosem też miałeś odkręcone do końca? Nie, a większość obrażeń kończyn dolnych wynika ze zbyt niskiego obuwia lub zbyt małej sztywności obuwia. Barki, łokcie, kolana wyłamują się z powodu braku ochraniaczy, kręgosłupy łamią bo żółw był niewygodny i grzał w plecy to go wyjąłem, lub nie chce się zbroi założyć, a palce dłoni łamią o klamki lub z podparcia po upadku. Nerki, śledziony, jelita pękają najczęściej w wyniku tępego urazu z powodu braku osłony kości. Płuca ulegają stłuczeniu ze względu na to że są bogato ukrwione, są "wymieszane" z przestrzeniami powietrznymi i znajdują się w worku opłucnowym z podciśnieniem. Czemu serce ulega rzadko obrażeniom? Bo chroni je grube rusztowanie z mostka, żeber, kręgosłupa i jest relatywnie bardzo grubym mięśniem. Ale za to lubi oderwać się od głównych naczyń przy odpowiedniej prędkości. Ilu z Was wzmocnione przody butów uratowały palce nóg od złamania przy podparciu czy to w terenie czy to na asfalcie jak bujnęło motkiem? Mojemu znajomemu z DoctorRiders dwa tygodnie temu poduszka pneumatyczna uratowała kręgosłup przy położeniu motocykla. Efekt upadku-urwana końcówka manetki i zadrapany palec. NIC poza tym. Zanim zaczniemy ubierać się na motocykle (albo rozbierać...) jak w Azji lub w południowej Europie, najpierw dwa pokolenia idiotów instruktorów, egzaminatorów i kierowców muszą wyginąć. Jaka jest u nas kultura jazdy? Przecież motocykliści to wrogowie puszkarzy, najlepiej takiego wystraszyć nagłym skrętem w lewo przy wyprzedzaniu żeby się wywrócił, pierdyknąć mu płynem ze spryskiwaczy po oczach jak ma podniesioną w upale szybę, to jest dopiero frajda! zmusić do nagłego hamowania na zakręcie w deszczu! A co? Niech wie, że ja "kierowca samochodu" jestem bezpieczny i suchy w rupieciu ściągniętym ze szrotu w Niemczech poskładanym u szwagra w garażu. Będzie mnie taki wyprzedzał jak wracam z kościoła w niedzielę, no nie? Z drugiej strony, póki kretyni będą jeździć na jednym kole po zatłoczonych drogach, hamować z piskiem przed przejściami dla pieszych, palić gumy i wyć wypatroszonymi tłumikami po nocach pomiędzy blokami, trudno o wzajemny szacunek. Tylko nasze zachowanie, uświadamianie innych puszkarzy że istniejemy na drogach, uczenie współpracy, może spowodować że nasze wnuki będą mogły na swoich motorach pojechać do szkoły w krótkich spodenkach bez strachu, albo do sklepu osiedlowego po browara dla dziadka bez kasku. Znowu mi się kaznodziejstwo włączyło. Dobranoc!


×