Skocz do zawartości

mguzzi

Użytkownik
  • Zawartość

    831
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    21

Zawartość dodana przez mguzzi

  1. Wracając z portu przejeżdżaliśmy przez miasteczko. Zatrzymaliśmy się przy sklepie, zatankowaliśmy i kupiliśmy coś do jedzenia. Wyjeżdżając z miasteczka załapiemy się do kolumny tubylców -czoperowców. Chwilę z nimi pojechaliśmy. Na rozstaju dróg oni skręcili na Reykjawik, my na wschód. Po minięciu skrętu w drogę nr 39 (prowadzącą do Reykjawiku) teren się nieznacznie wypłaszczył i po lewej stromie mijamy urocze rozlewisko. Miejsce na nocleg wypadło nam w Eyarbakki. Znaki wskazywały, że jeden kemping jest w Miście, drugi poza miastem. Wylądowaliśmy na tym za miastem. Budynek łazienkotoalety z prądem i ciepłą wodą ogólnodostępny – teoretycznie płate 1000 pieniążków, ale nikt się po kasę nie zjawił, puszki na pieniążki też nie było. Namioty rozbiliśmy na trawce za wałem ziemnym oddzielającym nas od plaży i oceanu. Pojawiły się Przemka ulubione „świergolące” całą noc ptaszki. Nocne widoki Przejechane GPS 309km https://www.google.pl/maps/dir/64.6093669,-21.5496562/64.3605774,-21.0001182/64.2782397,-21.0988923/S%C3%B3lfar/63.9336891,-22.6765633/63.8198186,-22.5907439/Eyrarbakki/@64.208808,-22.7297431,8z/data=!4m19!4m18!1m0!1m0!1m0!1m5!1m1!1s0x0:0xd87b3a7b999ca6a8!2m2!1d-21.9222878!2d64.14761!1m0!1m0!1m5!1m1!1s0x48d65cf773cb164f:0xd7722c5d0edad591!2m2!1d-21.1444476!2d63.8635879!3e0
  2. Po zwiedzaniu wracamy znanym nam odcinkiem w kierunku oceanu i kontynuujemy podróż drogą 427. Jedziemy wzdłuż wybrzeża w kierunku wschodnim. Teren jest bardziej urozmaicony, pojawiają się wzgórza, które przechodzą w niewielki klif. Mijamy parkę na rowerach na których dumnie powiewa biało czerwona. Zawracamy. Cykliści dopiero wystartowali z Reykjawiku, niczego od nas nie potrzebują, są żądni drogi, chcą jechać dalej. Życzymy miłej drogi i fajnych wakacji. My też jedziemy dalej, droga wyśmienita, widoki wyśnione, świeci słońce. W tych pięknych okolicznościach przyrody skręcamy w kierunku miasteczka - Borlakshofn. Cel: tankowanie, łapanie kolacji, inne zakupy. Na łapanie kolacji zajechaliśmy do rozległego portu. Dostrzegamy, że po drugiej stronie ktoś łapie ryby. Nikt niczego nie pilnuje, żadnych zakazów. Przejeżdżamy do tego Ktosia na nabrzeże. Ktosiem okazuje się czworo azjatów. Trzech mężczyzn i kobieta. Dwóch mężczyzn łapie ryby. Jeden zdejmuje je z haczyka, kobieta patroszy i wrzuca ryby do pojemników. Ryby same płaskie, przypominają nasze duże flądry. Przemo szykuje sprzęt, ja podpytuję azjatów. Twierdzą, że łapią halibuty. Według mnie byli w błędzie, ale uprzejmie przytakuję z uznaniem głową. Klasyczne łapanie z toni nie przynosi nam oczekiwanych rezultatów. Prawdę mówiąc nie mamy żadnych wyników, kicha, nic nie mamy. Przechodzimy na technikę podpatrzoną u azjatów - zmodyfikowaną do naszych możliwości sprzętowych. Łapiemy na gołą blachę z gruntu. Nie mamy tak spektakularnych sukcesów jak nasi sąsiedzi (oni zakładają na haczyk kawałki złapanych poprzednio ryb, my możemy to zastosować dopiero po złapaniu pierwszej ryby). Azjaci po zapełnieniu rybami kilku wielkich pojemników, wrzucili je do CRVki i odjechali. |My jeszcze przez chwilę zostaliśmy. Na nabrzeżu stał jakiś kuter. Facet z kutra dziwnie na nas patrzył, ale nic nie mówił, nie komentował. Po prostu popatrzył i zajął się swoją robotą. Ryb mieliśmy tyle ile potrzebowaliśmy. Przemo mający już dalsze plany co do złapanych ryb, zaczął je oprawiać. Później zebraliśmy się na konsylium. Wszystkie złapane przez nas ryby miały pasożyty. W dużej ilości. Po tym co widzieliśmy, nawet po obróbce termicznej, nie bylibyśmy w stanie ich skonsumować. Ryby i ich pasożyty wróciły do wody.
  3. W okolicy lotniska odbijamy w bok na południe. Chcemy objechać półwysep i doturlać się do bardzo mocno reklamowanej i polecanej „błękitnej laguny”. Znowu jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża. Na chwilę zatrzymujemy się na dzikim parkingu po prawej stronie. Okazuje się, że w pobliżu są formacje skalne i siedliska ptaków. Postanawiamy zignorować jedne i drugie. Tu też były krety - olbrzymy Następny postój kilka kilometrów dalej na dużym parkingu po lewej stronie drogi. Przechodzimy z niego do niewielkiego jaru przez który przerzucona jest kładka dla pieszych. Pośrodku której namalowana jest umowna granica. Przyjmuje się, że ten jar (rozpadlina, dolinka, itd.) jest granicą „pomiędzy płytami tektonicznymi Eurazji a Amerykami”. Stajemy więc jedną nogą w Europie, a drugą w Ameryce. Później kilkakrotnie z „szybkością nadświetlną” skaczemy pomiędzy Europą a Ameryką. Niestety nie zaobserwowaliśmy przy tym „zjawiska mijanych gwiazd” (gwiezdne wojny, jazda w nocy przy padającym śniegu). Rozczarowani wracamy do motorków i jedziemy dalej. Objechaliśmy półwysep bardzo malowniczą drogą. Z prawej strony ocean, z lewej dziwne twory uformowane przez zastygniętą lawę. Najefektowniej wyglądała tam, gdzie była porośnięta na bogato przez porosty i mech. Z głównej drogi skręcamy w lewo, drogowskazy kierują nas na „błękitną lagunę”. Jedziemy teraz przez wielokilometrowe pole lawy porośniętej mchem. Jednocześnie z pewnym niedowierzaniem i zaskoczeniem widzimy, że droga powadzi nas w kierunku wyrastających z jakiejś fabryki kominów. Na parkingu przed „błekitną laguną” dopada nas brutalna prawda. Cała ta „błękitna laguna” to jedna wielka mistyfikacja i oszustwo. Mianowicie, jest jakaś fabryka, w której wykorzystywane są wody goetermalne. Po wykorzystaniu ich w fabryce wylewane są do rozległej niecki – zagłębienia w gruncie - takie malutkie jeziorko. Ciepła pofabryczna woda z powodu dużej zawartości soli mineralnych i innej chemii zabarwia białym osadem skały wulkaniczne. Przy świecącym słońcu można się w odcieniu wody dopatrzeć błękitu. Część wody jest odgrodzona, wejście na teren za sowitą opłatą. Przemo jest tak zniesmaczony, że odmawia nawet zejścia z motocykla. Ja uznałem, że skoro już tu dojechałem to, nie - nic z tych rzeczy, nie znalazłem w sobie aż tyle wiary, żeby za dość dużą opłatą wejść na rozlewisko pofabrycznych odpadów, doczłapałem jedynie do budynku wejścia na teren „kąpieliska – laguny” i zrobiłem kilka fotek „dzikiej części laguny”. Na parkingu wypatrzyliśmy kilka zakutych w kufry dużych Geesów, jak się okazało z wypożyczalni w Reykjawiku. Co warto zobaczyć/odwiedzić w okolicy? Po pierwsze obrośniętą mchem lawę –„po horyzont”, trzeba przy tym przymknąć oko na fabryczkę, kominy i rury ciągnące się w kierunku fabryki. Po drugie, tuż przy parkingu „błękitnego rozlewiska odpadów pofabrycznych” jest budynek szatnia z przyzwoitymi toaletami – obydwaj sprawdziliśmy, godne polecenia.
  4. Jeszcze takie znalazłem Sprzed "białego domku" i z "wielorybem"
  5. Tym razem olewamy Pingeton i asfaltem jedziemy na stolicę. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę na punkcie widokowym, niestety skażonym kopczykami z kamieni. Sklepy ze świnką oferują najtańsze "korytko" na wyspie. Na „liście życzeń” Przemka był Reykjawik z białym „domem pokoju” w którym Gorbaczow z Reganem prowadzili rozmowy rozbrojeniowo-pokojowe. Przemek, żeby mnie zachęcić, wspomina o pomniku - wielkim szkielecie wieloryba na brzegu zatoki. Skutecznie mnie zaciekawił, chcę wieloryba. Przed Reykjawikiem wjeżdżamy na dwupasmówkę, która przechodzi w obwodnicę miasta, później prowadzi do lotniska. Na czuja zjeżdżamy z niej na inną dwupasmówkę prowadzącą wzdłuż zatoki i dojeżdżamy bez pudła pod sam biały domek. Stoi samotnie na skraju placu z widokiem na panoramę zatoki. Wszystkie pozostałe budynki wokół placu to same banki. Od razu widać, na „której półce stoją słoiki z konfiturą”. Jest sobota, pusto, nie ma żadnego problemu z parkingiem. Sam budynek jest zamknięty. Nie niepokojeni przez nikogo robimy sesję fotograficzną, po której jedziemy szukać szkieletu wieloryba. Daleko nie musieliśmy jechać, zaledwie kilkaset metrów wzdłuż nabrzeża w kierunku zachodnim(?). Na miejscu znacznie więcej ludzi, trafiliśmy na zmieniające się wycieczki. Przy bliższych oględzinach, okazało się, że pomnik mający wyobrażać „szkielet wieloryba” okazał się być pomnikiem wyobrażającym szkielet ale łodzi vikingów. Wycieczka z Polski Bunkrów nie było, ale też było fajnie i poczułem się usatysfakcjonowany. Ponieważ „zaliczyliśmy” obydwa interesujące nas w stolicy miejsca, jedziemy przez miasto „na skośkę” w kierunku dwupasmówki, na której skręcamy w kierunku lotniska.
  6. 28.06.2014 Sobota Na dzisiejszy dzień wypada nam południowo zachodnia część wyspy ze stolicą i polecaną przez znajomych i przewodniki „błekitną laguną”. Trochę nam szkoda interioru, dlatego tak zaplanowaliśmy trasę, żeby go jeszcze troszkę zahaczyć. Drogą nr 52, wiodącą przez malowniczą dolinę wzdłuż strumienia, przebiliśmy się do „małego interioru dla ubogich - początkujących”, którym jechaliśmy kilka dni temu. Tym razem, przy słonecznej pogodzie, droga ta wyglądała zupełnie inaczej. Nie była posępna i surowa. Znane nam już krajobrazy były ciepłe, pogodne i przyjazne. Ta sama droga i widoki, z powodu słonecznej pogody nabrały zupełnie innego charakteru. Tak jak sobie poprzednio obiecałem, na przełęczy, na zakręcie, przed zjazdem do Pingeltonu zatrzymałem się na fotkę. Przemo troszkę marudził (zresztą słusznie), że miejsce troszkę niebezpieczne na zatrzymywanie (przełęcz, zakręt, ograniczenie widoczności, niewiele miejsca na dzikim parkingu), ale szybko cyknąłem fotkę i możemy jechać dalej. Tradycyjnie uważany na serpentynach w dół na konie. Tym razem olewamy Pingeton i asfaltem jedziemy na stolicę.
  7. "I niech nie będzie, że na Islandii cały czas pada. Na przykład, w drugim tygodniu naszego pobytu, padało tylko dwa razy. Pierwszy raz przez trzy dni. Drugi raz przez cztery."
  8. mguzzi

    Myjka- co polecacie?

    Nie wiem jak przy zakupie, ale wiem co po zakupie Nie myć motka przy pomocy myjek ciśnieniowych
  9. Dlaczego Mongolia? A dlaczego nie? Na dalekim wschodzie jeszcze nie byliśmy. Ja w Rosji też nie. Początkowo planowaliśmy przejazd przez „stany”, ale po kalkulacji czasu i kilometrażu wyszło nam, że nie starczy czasu. A limit był sztywny, max 1 miesiąc. Próby znalezienia firmy spedycyjnej nie dały żadnych rezultatów. Nikt nie chciał nam przewieźć motocykli. A może nie trafiliśmy tam gdzie trzeba. Jak niosła fama, kolej transsyberyjska nie przewozi motocykli. A firma organizująca wyjazdy na wynajętych motocyklach, gdy tylko wyraziliśmy zainteresowanie – dwukrotnie podniosła cenę. Tak więc bierzemy miesiąc wolnego i jedziemy na kołach, tak daleko jak się da, 2 tygodnie w jedną stronę i z powrotem. Z ewentualnym wariantem powrotu koleją transsyberyjską. Współuczestnikami wyprawy są Wojtek (Kawasaki KLR 650) i Andrzej (Yamaha XTZ Tenere 660) z Krakowa, z którymi zaliczyłem już wspólne wyjazdy. Pomysł na wyjazd na wschód padł w 2011 roku podczas wspólnej podróży. Początkowo planowaliśmy jechać we czterech na takich samych motocyklach – Yamaha XTZ 660 Tenere. Jednak z zakupu zbiorowego nic nie wyszło i troszkę rozstrzeliliśmy się w wyborze marki. 02.09.2012r (czwartek) A więc stało się. Nadszedł dzień wyjazdu. Pomimo długotrwałych przygotowań i przemyśleń co można, a co trzeba zabrać, z czego można, a z czego należy zrezygnować – nie jest łatwo się spakować. Mało tego mam wrażenie, że im więcej o tym myślę, tym trudniej. Wybory nie zawsze były trafione, ale tak to już jest. Trzeba się jednak zebrać, zapakować i zmieścić zebrany kopczyk na motorku. Na ten dzień zaplanowany jest przejazd na miejsce zbiórki w pobliżu granicy z Białorusią. W Warszawie krótkie spotkanie z Przemkiem, który musiał zrezygnować ze wspólnego z nami wyjazdu. Z pozostałymi uczestnikami spotykamy się na stacji benzynowej przy granicy i nocujemy w pierwszym napotkanym gospodarstwie agroturystycznym. Przejechanie 296km.
  10. Przemknęliśmy przez interior jakoś tak nie wiadomo kiedy. Wyjechaliśmy rano, w dalszym ciągu jest przed południem, a my znowu wylądowaliśmy na północnym brzegu wyspy. Skręcamy w lewo i jedziemy w kierunku na Reykjawik. Tradycyjne tankowanie wypadło nam w Blonduos, gdzie zjechaliśmy w kierunku dużej wody poszukać miejsca do łapania ryb. Jadąc wzdłuż nabrzeża, w oddali dostrzegamy idealne miejsce. Stary opuszczony port którego falochrony wychodzą w głąb zatoki. O tym, ze miejscówka jest dobra utwierdza nas obecność miejscowych dzieci (10-12lat), które łapią ryby. To znaczy z czwórki łapie tylko jeden, reszta raczej się obdzyndala. Dzieciak super połowów nie ma, ale co jakiś czas coś tam wyciąga z wody. Uzbrajamy nasz sprzęt. I kicha. U mnie zaraz na początku, dosłownie „w rękach” rozleciał się kołowrotek. Skutecznie. Poszedł na śmieci. Z multiplikatorem jednak mi jakoś nie po drodze. Albo niedoloty, albo splątana linka. Po godzinie rozplątywania żyłki mam już dość takiego łapania. Przemkowi też coś dzisiaj nie dopisuje. Jak niepyszni zwijamy bambetle. Dobijają nas dzieciaki, które proponują że sprzedadzą nam swoje ryby. Honorowo odmawiamy. Nie! Nie potrzebujemy. My tylko tak. Dla sportu. Dla zabicia czasu. Chyba nie do końca nam uwierzyli. Przejeżdżając przez miasteczko, zatrzymujemy się na chwilę przy banku i kupujemy pieniążki. Okazuje się, że w bankach faktycznie jest kawa za free. Jedziemy znanym nam już odcinkiem 1 w kierunku Reykjawiku. Widać, ze zbliża się wolne. Na drodze wyraźnie większy ruch. Dojeżdżamy w końcu do miejsca, w którym wczoraj rano skręciliśmy z 1 na 50. Wczorajszego ranka widzieliśmy tam kilka miejsc z parą buchająca prosto z ziemi. Znak, ze tu muszą być gorące źródła. Wczoraj wydawało nam się, że są i miejsca kempingowe i gorące źródła. Przy bliższych oględzinach, okazało się, że gorące źródła są w rowach, a noclegownia jest jedna, ale jakaś taka dziwna. Skręciliśmy w bok i zatrzymaliśmy się na płatnym polu namiotowym, obok którego są gorące źródła. Tyle że w rowie melioracyjnym. Miejscowy, wiejski basen owszem jest, tyle że nieczynny. Zaleta jest taka, ze właściciel kempingu prowadzi sklep, więc mamy co jeść. Cena za nocleg 1000pieniążków/osobę. Prysznice z ciepłą wodą gratis. Ale koedukacyjne. Nigdy nie wiadomo, co się komu trafi. Brunetka, blondynka, ruda, czy łysy. Przejechane GPS 399 KTM 415km https://www.google.pl/maps/dir/64.3132253,-20.2858842/64.314248,-20.1513885/65.0828772,-19.6346663/65.5240574,-19.8678039/64.6742214,-21.6666435/64.6957281,-21.4077781/64.6581721,-21.3984226/@65.0065329,-21.5783237,8z/data=!4m2!4m1!3e0
  11. 27.06.2014 Piątunio Poprzedniego wieczoru pojeździliśmy palcami po mapie i wyszło nam, ze trzeba nam jechać kolejną, tym razem dłuższą drogą „interioru dla każdego”. Podczas wieczornych obserwacji przez okno – obczailiśmy, że z okien mamy widok na gejzer. Naszą uwagę przyciągnęła również pusta łąka naprzeciwko z jakimiś dziwnymi słupkami. Teza, że są to słupki ze skrzynką pocztową upadła. Po cholerę komuś na polu kilkadziesiąt skrzynek na listy. Ciekawość przeważyła. Łąka była przygotowana pod kemping, a owe „skrzynki na listy” były pojemnikami z doprowadzonym prądem elektrycznym. Przejeżdżamy obok zwiedzanego wczoraj wodospadu i grzejemy dalej. „Duży interior” jest taki sam jak ten „dla ubogich”, tylko dłuższy i więcej widoków. Pierwsze 18 km asfaltem, później szuter, momentami nieco kamienisty. Po 80 km jest „Dolina gorących źródeł”. Następne 114km do Blonduos (najbliższa stacja benzynowa przy 1) – ostatnie 24km asfaltem. Planowaliśmy w połowie drogi odbić w bok na jeden z opisanych w przewodniku i zaznaczonych na mapie kempingów. Przy drodze stoją, kierujące na poszczególne kempingi, tablice informacyjne. Marudni jesteśmy, każdemu czegoś brakuje. Jedziemy więc dalej, robiąc co jakiś czas przerwy na fotki. W punkcie widokowym robimy popas, kawka, jedzonko, fotki. Nawinął się Niemiec na Trampku. Załapał się na kawę i kabanosy. Udzieliliśmy kilku niewątpliwie bezcennych wskazówek odnośnie drogi i rozjechaliśmy się każdy w swoim kierunku. Zmiana krajobrazu i kolorów oznacza,ze wyjeżdzamy z interioru. Dojechaliśmy do 1.
  12. Neno! Nie potrzebujesz reklamy. Ale jeśli chcesz: Razem Przez Świat
  13. mguzzi

    KTM serwis - taka sytuacja

    Neno! To już było po "tej akcji", więc ich zachowanie mogło zostać zmodyfikowane przez dywanik szefów. Znaczy się, ze wyszło to innym na dobre. Co cieszy. Generalnie sytuację mieliśmy ogarniętą i dzięki pomocy kolegów z grupy, na szczęście, nie byliśmy zdani na łaskę i fochy serwismanów. Celowo nie podkreślałem faktu, ze to Panowie z serwisu przygotowywali motocykl do wyjazdu (dziwne uszczelnianie silikonem oringu, zafalfuniony płyn, za mały poziom płynu). A wiedzieli, że nie jedzie "do Legionowa". I nie mają tego jak zrzucić na kogoś innego, gdyż motocykl był od nowości POD ICH CIĄGŁĄ OPIEKĄ SERWISOWĄ. Kto z nas oddaje motocykl 2-3 razy w sezonie do autoryzowanego serwisu? Przy takich przebiegach? Z tych co znam, to tylko Przemo. Co by nie pisać i nie mówić. Chłopaki "dali ciała", co najmniej dwukrotnie. Po pierwsze, całkowicie "odpuszczając" bieżące przeglądy serwisowe Po drugie nie wykazując JAKIEJKOLWIEK chęci pomocy, chociażby dobrym słowem swojemu stałemu klientowi/motocyklowi który był pod ich opieką. Dalsze działania są tylko chęcią zmazania plamy i poprawy PRu. Chociaż nie do końca. Opisywany KTM zamiast do kontenera i na zimową wycieczkę, pojechał do garażu. 9 dni to było dla warszawskiego serwisu za mało żeby go "ogarnąć" (chociaż wiedzieli z 2 tygodniowym wyprzedzeniem, że do nich przyjedzie i z jaką usterką). "Dać ciała" jest łatwo i szybko. Odbudować dobre imię jest trudno i trzeba na to dużo czasu. Serwis KTM Wawa już pewnie o tym wie. Reasumując. Pomijając sprawę bieżących przeglądów i przygotowania sprzętu do wyjazdu (niestety nie każdy może przygotować sprzęt do wyjazdu samodzielnie i dlatego zleca to wyspecjalizowanym, autoryzowanym serwisom) Gdyby wykazali chociażby MINIMALNĄ chęć POMOCY w potrzebie, nie pisalibyśmy teraz o tym.
  14. mguzzi

    Białoruś

    Gratuluję wyjazdu i relacji. Bardzo trudno jest oddać klimat miejsca. Jeszcze raz gratuluję. :beer:
  15. mguzzi

    Mongolia 2012

    Odświeżam temat. Jest film:
  16. Gejzer trudno przeoczyć. Duża atrakcja turystyczna, robi się tłoczno, większy ruch. Po lewej stronie drogi kemping i wejście do gejzerowi, po prawej stacja benzynowa, hotele, motele i duży, oczywiście bezpłatny parking. Wejście do gejzerowi również bezpłatne. Przy wejściu są tablice informujące o wejściu na własną odpowiedzialność. Do gejzeru prowadzi ścieżka i przemieszczający się sznureczek turystów. Po drodze mija się kilka innych gorących źródełek. Nad łączką snuje się chmura z pary wodnej. Jeśli ktoś jest zapobiegliwy, może w takim mniejszym „kociołku” - źródełku z gorącą wodą, w drucianym koszyczku ugotować sobie jajeczka (oczywiście kurzęce). Gejzer ogrodzony jest taśmą i wianuszkiem ciekawskich widowiska. Pośrodku kilkunastometrowego placyku jest zagłębienie wypełnione pulsującą wodą. Tworzy się bąbel, zapada, znowu uwypukla i znowu zapada, aż wodny bąbel zapada się bardziej niż zwykle i wtedy … . I wtedy przez dziurę w ziemi uwalnia się nadmiar ciśnienia, wyrzucający wysoki na kilka metrów słup wody. Zwykle następują po tym okrzyki radości i historia się powtarza. Gdy podziwiamy pulsujacą wodę w dziurze w ziemi, nad naszymi głowami lata śmigłowiec. Gdy już wracamy w kierunku parkingu mijamy pilota i jego pasażerów. Powiało luksusem. Było go naprawdę czuć. Takie niewymuszone, nie silące się na pokaz bogactwo. Przy gejzerze powstała miejscowość turystyczna Gejsir. Nastawiona na obsługę masowego turysty. Przepełniony kemping z mnóstwem kamperów i przyczep kempingowych, hotele (ceny wybitnie nieprzyjazne) i stacją benzynową – niestety przystacyjny sklep oferuje tylko souveniry – nie ma spożywki. Turystowozy. Robimy rekonesans w hetelach i jedziemy dalej. Około 500 metrów za gejzerem, po prawej stronie jest noclegownia. Ale nie dogadaliśmy się z nimi – jakieś abstrakcyjne ceny. Jedziemy dalej w kierunku wodospadu. Dosłownie po paru kilometrach (2?) po lewej stronie jest stadnina koni z pokojami do wynajęcia. Skręcamy. Na spotkanie wychodzi …… . Widać, ze dziewczyna dużo czasu spędza w siodle na świeżym powietrzu i ma kondycję. Błyskawiczne negocjacje i szybko dobijamy targu. Jeszcze tylko popatrzyła na nas i orzekającym tonem zapytała „ Oczywiście dwa oddzielne łóżka?”. Dwóch facetów na pomarańczowych motocyklach, to może budzić pewne skojarzenia. Do tej pory nie pomyśleliśmy o tym w ten sposób. Pokoje do wynajęcia znajdują się w przebudowanej stajni. Pokoiki niewielkie (były też większe, wielołóżkowe), kilka węzłów sanitarnych, jedna świetlica, ale bez kuchenki. Czysto i schludnie, a do tego ciekawa aranżacja wnętrza. Zostawiamy kasę za pokój i ponieważ jeszcze nie jest za późno a my jesteśmy niedojeżdżeni – jedziemy do pobliskiego wodospadu Gullfoss. Daleko nie musieliśmy jechać, raptem parę kilometrów. Znowu są dwa parkingi. Większy, przy centrum turystycznym, na górze. Drewnianymi schodkami schodzi się ze skarpy na poziom dolnego parkingu, a dalej ścieżką wzdłuż rzeki do wodospadu. Do tej pory byliśmy na sucho, po przejściu ścieżką do wodospadu – było już na mokro. Wielki, potężny wodny żywioł. Można podejść na skalna półkę- do samej krawędzi wodospadu. Ciekawe, że wodospad leży na prywatnej ziemi. Jeden z poprzednich właścicieli miał w planach zbudować w tym miejscu tamę i zlikwidować wodospad. Ale jedna z jego córek, zaszantażowała ojca. Że jeśli podejmie decyzję o zburzeniu wodospadu, to ona przedtem popełni samobójstwo skacząc w nurt rzeki. Mokrzy, z poczuciem spełnionego obowiązku udaliśmy się do stadniny na nocleg. Przejechane 224km https://www.google.pl/maps/dir/64.5672943,-21.988716/64.6747133,-21.6666793/64.7134562,-20.833435/64.3605774,-21.0001182/%C3%9Eingvellir/64.3132253,-20.2858842/64.314248,-20.1513885/@64.4467395,-21.3324188,9z/data=!4m19!4m18!1m0!1m0!1m5!3m4!1m2!1d-20.8659132!2d64.5341098!3s0x48d423651465ac1d:0x99cb08f04754a5ee!1m0!1m5!1m1!1s0x0:0x7b12e3a7b1a1e85!2m2!1d-21.079623!2d64.266283!1m0!1m0!3e0
  17. Sama droga do Pingvellinu początkowo jest bardzo kręta, kilka serpentyn jest naprawdę niezłych. Trzeba uważać. Wzdłuż asfaltowej już drogi jest gruntowa droga dla koni. My akurat ich nie spotkaliśmy, ale znaki informujące i „końskie ślady” były widoczne, również na asfalcie. Pingvellin – punkt obowiązkowy Islandzkich przewodników. W miejscu tym spotykają się płyty tektoniczne, jest ciekawostką geologiczno geograficzną. W miejscy tym tradycyjnie zbierał się Islandzki Parlament – prawdopodobnie pierwszy na świecie. Ostatnie zebranie parlamentu w tym miejscy miało miejsce na początku 20 wieku(? – nie jestem do końca pewien, ale nie tak znowu dawno). Zebraniu przewodniczył wybraniec narodu. Ciekawe było stanowienie prawa. Przekaz i stanowienie prawa było ustne. Nowo wybrany przewodniczący, głośno wypowiadał obowiązujące prawo. Jeśli coś pominął, lub przeciwnie – dodał, a nie było głosów sprzeciwu – to ustanawiał w ten sposób nowe, aktualnie obowiązujące prawo. Proste prawda? W Pingvellinie są dwa parkingi: ”dolny” w dolinie i „górny” na górze skały. Połączone są ścieżką wiodącą wzdłuż rozpadliny i rozejścia się płyt tektonicznych. Widoczki, jeziorka, punkty widokowe na dolinę. Ale bez przesady – nie odczułem magii tego miejsca. Autokary z leciwymi turystami, podjeżdżały na górny parking, skąd mieli do przejścia kilka metrów do skały z punktem widokowym. Twardziele schodzili ścieżką w dół, gdzie na dolnym parkingu czekały na nich już autokary. Widok z dołu. Widok z góry. "Dolny" parking. Cywilizowany interior nie jest taki straszny. Jedziemy dalej. Tym razem w kierunku słynnego gejzeru – wytryskującego co parę minut. Na stacji benzynowej czeka nas niemiła niespodzianka. Stajemy się obiektem ataku chmury meszek. Nie byłem na tyle odważny żeby odsunąć szybę w kasku. Przemek, jako trzymający kasę i karty na paliwo – niestety musiał. Po błyskawicznym tankowaniu uciekamy ze stacji. Doszliśmy przy tym do wniosku, że meszki przyciąga albo kolor motocykli, albo ciepłe silniki, albo jeszcze coś innego związanego z motocyklami. Im dalej od nich, tym było ich mniej.
  18. 26.06.2014 Czwartek Jak już pisałem, nasz szczwany plan założenia bazy w Reykjawiku u Sióstr Karmelitanek i robienie jednodniowych, „na lekko”, wypadów w interior - spalił na panewce. Zamiast tego postanawiamy pojeździć główniejszymi interiorowyni drogami. Niestety ze względu na wysoki poziom wody, musimy bardzo uważać na brody na górskich rzekach. Jakoś nie za bardzo mam ochotę się moczyć, a i w „odwadnianiu” motocykla nie mam żadnego doświadczenia. I jakoś nie zamierzam go zdobywać. Na dzisiejszy dzień na początek mamy zaplanowany „interior dla początkujących”. Jakoś tak niechcący nazwaliśmy go „interiorem dla ubogich” – i tak nam w nazwie pozostało. Traskę tak wytyczyliśmy, żeby przed „interiorem dla ubogich” zaliczyć wodospadzik, a po nim Pingvellin. Później zobaczymy co dalej. Przemek nie ma tego dnia ze mną lekko. Przynajmniej na początku. To nie jest mój najlepszy dzień. Na początek dostaję informację, że z pracy o którą się starałem nic nie będzie. Chwilę później zaciął się suwak w deszczówce. A na Islandii sprawna deszczówka staje się sprawą niezwykle istotną. No i ogólnie, chyba za mało przepiłem wczorajszą kolację. Jeździ mi po brzuchu. Przed zjazdem z głównej drogi, tradycyjnie tankujemy do pełna. Jakoś tak mamy. Dojazd do pierwszego celu – wodospadu jest możliwy kilkoma alternatywnymi drogami (wzdłuż rzeki, po obydwu jej brzegach, krzyżują się i przecinają, nie ma to większego znaczenia wszystkie prowadzą, tym razem nie do Rzymu, ale do wodospadu. Jedziemy jedną z nich, na którą akurat wjechaliśmy. Barnafoss - wodospad jest o tyle dziwny i mało spotykany, że stanowią go liczne strumienie spływające do górskiej rzeczki z niewysokiej skarpy. Nietypowość polega na tym, że źródła wspomnianych wyżej strumyków wybijają bezpośrednio z góry (a w zasadzie skarpy) i prawie od razu spadają wodospadem do rzeki. Tuż przy wodospadach jest duży parking, toaleta i jakieś stragany z niezbędnymi dla turystów suvenirami. Mostkiem można przejść na drugą stronę rzeki. Z rzeką związana jest legenda. Nad zwężeniem rzeki, gdzie jest kipiel, są naturalne kamienne mosty. Dawno, dawno temu bawiąca się dwójka dzieci, rodzeństwo, spadła z takiego mostka i zaginęły. Zrozpaczona matka zburzyła ten mostek, aby uchronić inne dzieci przed utonięciem. Jedziemy dalej. Interior czeka. „Interior dla ubogich” od północnej strony zaczyna się przy miejscowości Kaldidadur. Z tą miejscowością to przesada. Dopatrzyliśmy się kilku przyczep kempingowych i kilka zabudowań. Oczywiście z przyzwyczajenia byśmy zatankowali, ale przy drodze stał znak informujący, że stacji benzynowej już nie ma (na naszych mapach jeszcze była). Wjeżdżamy w ten interior podekscytowani. Fajna szutrowa droga, początkowo wzdłuż strumienia później prowadzi przez wzgórza. Krajobraz jest już księżycowo pustynny. W oddali błyszczy lodowiec. Droga jest bardzo przyzwoita, widoki bajeczne. Zatrzymujemy się przy wysokim kopcu kamieni na… No właśnie nie wiem czemu się zatrzymaliśmy. Ale skoro już stanęliśmy to pocykaliśmy fotki, popodziwialiśmy widoki i zeżarliśmy polskie kabanosy. Po przerwie pojechaliśmy dalej na południe w kierunku Pignelltonu. Czuliśmy się jak odkrywcy i zdobywcy. Nasze dobre samopoczucie zgasił błyskawicznie, widok jadącego SUWa. Dobił nas jadący naprzeciw nas autokar z turystami. Trudno, nie jesteśmy już zdobywcami i odkrywcami, pozostajemy turystami, więc robimy to co turyści robić powinni – fotki. Po drodze mijaliśmy skrzyżowania z innymi szutrówkami, wszystkie dobrze oznakowane. Na wyjeździe z „interioru dla ubogich” w kierunku Pingvellinu jest fajny punkt widokowy. Niestety zatrzymać się można tylko na niewielkim placyku, na zakręcie tuż za przełęczą. Obiecuję sobie, że następnym razem na pewno się zatrzymam na fotkę.
  19. Zdaje się, że coś z tego będzie
  20. kolejna już próba wklejania zdjęć. PORAŻKA Na więcej prób nie mam już ani siły, ani chwilowo ochoty. Sorki.
  21. mguzzi

    Kalendarz IZI Meeting 2016

    W tym roku inni, których "zaraziłem" w poprzednich latach, zamówili dla mnie. :-D
  22. mguzzi

    Kalendarz IZI Meeting 2016

    Co prawda nie zdążyłem wysłać swoich propozycji, ale i tak dwie moje fotki załapały się na miniaturkę. Może za rok będzie lepiej.
  23. Niestety nie ma wejścia na g+ :cry:
  24. Huston Mamy problem W relacji nie mogę umieścić zdjęć Pojawia się komunikat: Wystąpił błąd Nie możesz użyć grafiki o takim rozszerzeniu na tym forum.
×