Skocz do zawartości

mguzzi

Użytkownik
  • Zawartość

    831
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    21

Zawartość dodana przez mguzzi

  1. mguzzi

    Kask

    NEXX waga, w zależności od wyposażenia, 1550 lub 1450 +-50g
  2. mguzzi

    Kask

    Schuberth C3 58/59 NEXX X.D1 VOYAGER BRANCO.LARANJA rozmiar L (59/60)
  3. mguzzi

    Kask

    NEXX produkuje kaski Część sprzedaje pod swoją nazwą, część produkcji sprzedaje inna firma (Touratech) pod swoją marką z odpowiednim narzutem za naklejkę z nazwą. TO JEST TAKI SAM KASK, PRODUKOWANY W TEJ SAMEJ FABRYCE. RÓŻNI SIĘ TYLKO MALOWANIEM, NAKLEJKAMI, no i oczywiście ceną.
  4. mguzzi

    Kask

    W Touratechu 2440pln
  5. mguzzi

    [S] Sprzedam Kostka... BMW F650X-Challenge

    To nie fajnie. Nowy właściciel będzie się cieszył.
  6. mguzzi

    Kask

    Producent jest TEN SAM. To znaczy NEXX Różnią się tylko naklejkami. Ale są dostępne różne malowania, biały również. Mój kupiłem wczoraj w InterMotors za około 1200. W T.. zamiast jedynki z przodu jest pewnie dwójka.
  7. mguzzi

    Kask

    Coś mi przypomina Producent ten sam. Ale bez napisu na "T" Tylko malowanie inne. Cena zapewne również inna ;-)
  8. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Dlaczego? Ano dlatego że będzie to takie włoskie spaghetti. Przydługie opowieści. Tym razem, prawie o niczym. Takie smęcenie, bez dobrych i złych przygód, opowieści mrożących krew w żyłach, o współczesnych herosach, bohaterach i jacy to my jesteśmy super ekstra wspaniali. Nie będzie również fotek Beemek (jedna gdzieś się przewija w tle). Będzie za to co nieco fotografii, niestety większość z Moto Guzzi. Żeby było jeszcze gorzej, pewnie połowa z nich będzie z muzeum Moto Guzzi. Kto ma słabowite nerwy – niech sobie odpuści dalsze czytanie. Dlaczego Babcia Tratatutnia? Babcia z racji nobliwego wieku i niskiej przysadzistej sylwetki połączonej z miłymi skojarzeniami i swoistym ciepłem. Tak jak każda Babcia. Tratatutnia, gdyż koledzy tak ją nazywają z racji brzmienia silnika. Przy odpalaniu jest początkowe szorstkie trachnięcie TRATAtatatata które później w miarę rozgrzewania się silnika i ujmowania ssania przechodzi płynnie w gardłowe Tutu Tutu Tutu Tutu Tutu Tutu Tutu. Czym jest Babcia Tratatutnia? Cofnijmy się troszkę w czasie. Pod koniec lat 60tych, firma Moto Guzzi miała kiepski okres. Stosowane przez nią jednocylindrowe poziomo położone silniki z wielkim bocznym kołem zamachowym (tzw. Krajalnica - jej „znak firmowy”) były już nieco przestarzałymi konstrukcjami. Najpopularniejszy był model Falcone z silnikiem o pojemności 500cm – nazywany „łamignatem” ze względu na odbijający kopniak. Próbą wyjścia z kryzysu było zastosowanie dotychczasowego silnika w nowej ramie i karoserii. W ten sposób poczciwy Falcone został zmieniony na Novo Falcone. Motocykl ten, poza przeznaczeniem cywilnym sprzedano w większych ilościach dla wojska i policji. W tym okresie czasu wojsko włoskie ogłosiło konkurs na pojazd – wszędołaz. Nie wiem, czy na potrzeby tego pojazdu skonstruowano nowy silnik, czy też włożono do niego świeżo zaprojektowany dwucylindrowy poprzeczne ustawiony silnik o pojemności 700cm. Pojazd wojsko zakupiło. A nowy silnik był na tyle udana konstrukcja, że w Novo Falcone zastąpił dotychczas stosowany jednocylindrowiec. Nowy model nazwano V (poprzecznie ustawiony dwucylindrowiec) 7 (pojemność około 700cm). Był to model „bazowy”, który w zależności od przeznaczenia ubierany w różne karoserie i akcesoria i dostawał nową nazwę np. Specjale, Albatros, Eldorado (850), Ambasador (750), Le Mans itd. Na przełomie lat 60 i 70 Amerykańska policja (1967r Los Angeles) rozpisała konkurs na nowy motocykl patrolowo pościgowy. Z postawionych wymagań podstawowymi była trwałość, niezawodność, zwrotność, łatwość prowadzenia i szybkość. Firma Moto Guzzi wystawiła do konkursu V7 z silnikiem powiększonym do 850cm i karoserią dobraną pod potrzeby ewentualnego klienta. Po serii prób i jazd testowych motocykle rozebrano i oceniono ich stopień zużycia. Konkurs wygrało Moto Guzzi jako najpełniej spełniające wymogi. W ten sposób Moto Guzzi wygryzło z amerykańskiej policji motocykle z marki na H. Oglądając amerykańskie filmy z początku lat 70 ( „Brudny Harry”, „Siła magnum” i inne) zauważymy, że policja ujeżdża właśnie Moto Guzzi. Zalety nowego silnika i specyficzne zestawienie karoseryjne (między innymi: nietypowo ukształtowane jedno/dwuosobowe bardzo wygodne siodło, ergonomiczna pozycja kierowcy, duża szyba) spotkało się z bardzo dużym zainteresowaniem rynku cywilnego. Dlatego też wypuszczono je na rynek amerykański pod nazwą California. Wkrótce później w tej samej specyfikacji trafiły do sprzedaży na starym kontynencie. Ich pełna nazwa to Moto Guzzi V7 850 California, tak brzmi nazwisko rodowe naszej Babci Tratatutni. Oczywiście V7 z silnikiem 850 występowała w innych specyfikacjach pod nazwą Ambasador, GT i jakieś tam jeszcze inne. Ale wersja specjalnie super-ergonomiczno-wygodna (siodło, wielka szyba, deska rozdzielcza z prędkościomierzem wielkim jak z Ubota) jest tylko jedna – California. Później pojawiały się różne modele i silniki, ale już zawsze nazwa Kalifornia była w Moto Guzzi zarezerwowana dla motocykla szybkiego, zwrotnego, wygodnego dla kierowcy a zarazem klasycznie pięknego. Nasza bohaterka (Babcia Tratatutnia), opuściła mury fabryki w niewielkiej miejscowości Mandello Del Lario położonej nad jeziorem Como w północnych Włoszech, w zasadzie już w Alpach. Prosto z fabryki pojechała do Austrii, gdzie wiodła spokojny i szczęśliwy żywot w towarzystwie innych motocykli, czasami wyprowadzana na spacerek przez swojego Pana Motomaniaka. Wtedy też została nieco zmodyfikowana, dostała tarczę hamulcową na przednie koło i przedni błotnik z nowego modelu (T3). Wkrótce przy jej boku stanęła jej młodsza siostra California T3. Ich właściciel z racji wieku zmniejszał im ilość spacerów. Dla pocieszenia w ich nowej ojczyźnie (Austrii) uzyskały statut pojazdu zabytkowego. W nowym 21wieku, wraz z młodszą siostrą zostały sprzedane przez swojego Pana jego koledze „Idzorowi” powiększając jego kolekcję zabytkowych motocykli. Nie wiem jaka była przyczyna, ale „Idzior” postanowił wrócić do swojej Ojczyzny. I w ten oto sposób do Polski przywiózł ze sobą obydwa „Kalafiory”. Późniejsze koleje losu spowodowały, ze „Idzior” postanowił przewietrzyć nieco swój garaż. Na sprzedaż zostały wystawione obydwie Californie. Babcia od razu zwróciła na siebie moja uwagę. Wiecie jak to jest, czasami człowiek wybiera sobie motor, a czasem to motor wybiera sobie nowego użytkownika. To była miłość od pierwszego spojrzenia, zajęcia pozycji za kierownicą, odpalenia silnika. Niestety, nie byliśmy sobie wtedy przeznaczeni. Miałem za mało kasy. Pocieszało mnie tylko to, że moja miłość nie znalazła kogoś innego. Gdy trzy lata później dostałem telefoniczną wiadomość, że „Idzior” zweryfikował i urynkowił cenę, nie zastanawiałem się ani minuty. Warto było czekać te trzy lata. Co tu dużo pisać, Babcia zajmuje najważniejsze miejsce w garażu. Wyprowadzam ją na spacer, ale tylko przy ładnej pogodzie. Dwukrotnie przejechaliśmy się w rajdzie pojazdów zabytkowych. Gdy na forum Moto Guzzi Club Poland wyczytałem, że w ramach Bongiorno Guzzi organizowany jest wyjazd do Włoch nad jezioro Como chciałem tam jechać i to konieczne razem z Babcią. Tak, wiem. Koniecznie jakaś fotka. Dalszy ciąg jutro.
  9. mguzzi

    [S] Nasze sprzęty w Kirgistanie, wrzesień 2015

    ok przekazuję do konsultacji
  10. mguzzi

    [S] Nasze sprzęty w Kirgistanie, wrzesień 2015

    Obstawialiśmy raczej pierwszą połowę września, ale może będzie chętny na dalszy najem, a może i na powrót . Druga połowa września? Powrót?
  11. Nie ma opisu, :oops: jest kilka fotek ;-) Na kolację znowu ryba, tym razem z puszki - pancerfish Rybka lubi pływać, tym razem czytaliśmy taką książkę z wyposażenia domku Oj, pojeździłoby się Jak widać po wpisach, to tłoku nie ma.
  12. mguzzi

    [S] Nasze sprzęty w Kirgistanie, wrzesień 2015

    Czy rozważacie kwestię wynajęcia na pierwsze 2-3 tygodnie września? Jeśli jest taka opcja to PIERWSZY zaklepane
  13. Na kolejny przystanek zjeżdżamy nieco w bok od drogi. Jak sępy obserwujemy inne pojazdy. Jeśli gdzieś zjeżdżają, to znaczy że coś tam jest wartego uwagi. Tym razem był to wygasły niewielki wulkan, po wspięciu się stroną, krętą ścieżką na górę, można domyśleć się, że jest tam krater. Porzucamy bez żalu tę górę pumeksu i jedziemy dalej. Wreszcie jest. Po lewej stronie drogi stoi drogowskaz na Snaeffelsjokull. Patrzę na niego, w przeciwieństwie do Przemka, bez entuzjazmu. Humoru nie poprawia mi stojąca obok drogi tablica – Uwaga! Zła droga! Kicha! Jeśli nie musisz, nie jedź! No nie peniaj, jedziemy dalej. Przecież damy radę. Droga początkowa łagodna, później się zmienia. Górka, dołek, górka ostry skręt, ostry zjazd, podjazd, na nieprzyjemnie mokrym podłożu. Chociaż się nie kurzy. Trzeba uważać na jadące z naprzeciwka pojazdy. Są miejsca, gdzie niemile nie widać czy coś nie jedzie nam na spotkanie. Patrzyliśmy z pewnym wyprzedzeniem na następne wzniesienia. Ruch bardzo mały, ale spotkania mogą być niemiłe. No i tak sobie jechaliśmy, jechaliśmy, aż wjechaliśmy w chmury, widoczność siadła. Dalej jechaliśmy i jechaliśmy, aż dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga zniknęła pod śniegiem i skończyły się ślady samochodów. Cóż nam pozostało: kilka fotek i odwrót. Gdy już zjeżdżaliśmy w dół, kilkaset metrów od miejsca gdzie zawróciliśmy, stały sobie dwa ratraki i czekały na żądnych wrażeń turystów. Przemo uznał, ze nie będziemy zniżali się do poziomu gąsienicowców, więc powolutku zjeżdżamy do głównej drogi. Pozostał nam pewien niedosyt. Snaeffelsjokull przy dobrej widoczności jest widoczny z Reykjawiku. My dojechaliśmy ile się dało, a zobaczyliśmy tyle co nic. Trudno, powoli toczymy się w kierunku Borgarnes, w okolicy którego zaplanowaliśmy dzisiejszym nocleg. Droga, w innych okolicznościach pogody, byłaby bardzo urokliwa. Z lewej strony wzgórza, z prawej duuuuużo wody. Niestety wszystko w chmurach. Dojeżdżając do Borgarnes zaczynamy rozglądać się z noclegiem. Na szczęście zaczęliśmy dość wcześnie. Najpierw namierzyliśmy kemping w mieście. Później jeździliśmy wedle drogowskazów. I tak: - parter domu gościnnego z widokiem na morze – 60 000 pieniążków - inny domek gościnny z widokiem na mała wodę – 41 000 pieniążków - pokój w hotelu – 41 000 pieniążków - pokój w hotelu – 16 000pieniążków (tuż przed nami podjechał autokar, wypluł z siebie zawartość i po miejscach – no i dobrze, mogliśmy jechać dalej) Ceny były nie do przyjęcia. Zabiłyby nam cały wyjazd. Przypomniałem sobie, że przed wjazdem do Borgarnes widziałem symbol chatki. Wracamy i jest. Mały domek, dwie sypialnie, kuchenka, łazienka, cieplutko, krótkie negocjacje. Wyszło 10 000 pieniążków za dwóch. Nikt więcej nie dojechał i mieliśmy domek dla siebie. Porozmawialiśmy chwilę z właścicielami, ofiarowaliśmy im przywiezioną z Polski "małpkę" żubrówki. Wytłumaczyliśmy, co, jak, dlaczego, jak i z czym pić. Zadowoleni poszli czytać książkę do siebie. Współrzędne noclegu: N 64° 34. 016’ W 021° 59. 659’ Złe wieści: w Reykjawiku planowaliśmy przenocować (założyć bazę) u Polskich Sióstr Karmelitanek. Niestety, mają remont, nie mogą przyjąć gości. Później przemyślałem sprawę. Nie mogło być inaczej. Siostry, Karmelitanki, nie mogły przyjąć dwóch facetów – obdyndusów. Było nie było, wieczorem przy kolacji i czytaniu naszej książki zweryfikowaliśmy plany na najbliższe dni. Przebieg 266km https://www.google.pl/maps/dir/Stykkish%C3%B3lmur/64.9150688,-23.8826247/64.767296,-23.6428451/64.8152585,-23.7156295/64.8389158,-23.4021758/64.5269395,-21.8829726/64.5672943,-21.988716/@64.809487,-22.9136276,9z/data=!4m14!4m13!1m5!1m1!1s0x48d50dee94b39251:0x52becce87bda20b!2m2!1d-22.725!2d65.075!1m0!1m0!1m0!1m0!1m0!1m0!3e0
  14. 25.06.2014 Środa W 1864 roku Juliusz Gabriel Verne wysyłając bohaterów swojej powieści w „Podróż do wnętrza ziemi”, potrzebował miejsca magicznego i niezwykłego zarazem. Znalazł takie miejsce – Snaeffelsjokull. Wulkan wygasły, ale niezwyczajny. Wulkan w lodowcu. No gdzie można znaleźć takie dziwy, jak nie w królestwie ognia i lodu. Miejsce to jest na Przemkowej liście życzeń i to jest nasz plan na dzisiejszy dzień. Zanim jednak ruszymy w drogę postanawiamy uzupełnić nasze finanse i zapasy żywnościowe. I tu pojawia się problem. Bank jak wszędzie, na głównej ulicy, najwyższy, najładniejszy budynek. Natomiast mamy trudności w namierzeniu spożywczaka. W centrum nie znaleźliśmy, dopiero na obrzeżach miasta była „świnka”, ale zamknięta. Otwierają o 10. Przecież nie będziemy czekać. Ruszamy w drogę. Dojeżdżamy do 54 która oplątuje półwysep. Pogoda zmienna, trochę chmur, ale nie pada, ale słońce też nie świeci. Od chwili, gdy ruszyliśmy rozglądam się za dobrym miejscem do łapania ryb. Jest. Widać je z daleka. Wysokie groble miejscu gdzie rzeka wpada do morza, połączone mostem przy którym czeka na nas miejsce parkingowe. Nie się co zastanawiać. Montujemy dwa zestawy i pędzimy nad wodę. Niestety, nurt bardzo silny, woda płytka, jedyna brania jakie mieliśmy, to glony i kamienie. Jak niepyszni zwijamy sprzęt i jedziemy dalej wzdłuż wybrzeża. W miasteczku robimy zakupy w przydrożnym supermarkecie. Mamy niespodziankę. Ucinamy sobie krótką, aczkolwiek miłą rozmowę z Polką obsługująca kasę. Nie ma dla nas dobrych wiadomości. Zapowiadają deszcze. Pędzimy dalej. Myśleliśmy, ze połapiemy ryby przy porcie, ale niestety był odpływ. Mogliśmy sobie tylko popatrzeć na widoki. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę przy jakichś zabudowaniach – okazuje się, że to muzeum/skansen czegoś tam. Nie dla nas, ale kręgi wieloryba robią wrażenie.
  15. Tradycyjnie, kilka nocnych zdjęć, zanim nie przygotuję relacji z następnego dnia. Fotki z tarasiku przy hostelu Taki dziwny czarny domek
  16. Bardastrandarvegur - niewielki port sprawia wrażenie wymarłego. Jakiś rybak informuje nas, że promu jeszcze nie ma, bilety kupuje się w budynku po drugiej stronie drogi. Faktycznie była tabliczka. Pani w budynku (poczekalnia i niewielki bar) na dzień dobry pyta się czy mamy zarezerwowane bilety, bo inaczej…… Jakoś przekonaliśmy ją, żeby sprzedała nam bilety bez rezerwacji. Rozkład jazdy promu Takie tam, :dookoła komina" Marzenia nas wszystkich Później tylko godzinka czekania. Wykorzystaliśmy ją na suszenie, ładowanie baterii i kontakt z rodziną, która szukała dla nas noclegowni w porcie docelowym. I znaleźli. Nasze motorki upchnięte w rogu ładowni Prom płynie około 2 -3 godzin, z bardzo krótką przerwą na wyspach pośrodku zatoki. Żyje tam kilka rodzin, wszyscy żyją z rybołówstwa i przetwórstwa ryb. Bez żadnych dotacji ze strony państwa. Z innych ciekawostek, na promie jest specjalne pomieszczenie dla podróżujących z psami (a może i z kotami). Jasne, że tam zajrzałem. Dla opiekuna krzesełko, dla zwierzaka kojec. Miasto do którego płyniemy do Stykkisholmur. Nad wejściem do portu góruje potężna skała, na której jest latarnia morska (fotka będzie jutro) . Prosto z portu pędzimy do hotelu – kilkaset metrów. Pani z obsługi jeszcze na nas czekała. Szybka wymiana kasy za klucze do klitki wielkości przedziału kolejowego. Ale sami tego chcieliśmy, ciepełko i gorący prysznic. Przemo odmawia spaceru do portu zarzucenia wędki, pozostaje tradycyjna konserwa. Na niebie przeważają chmury, popaduje deszcz. Nasze porcięta bliźniaki w trakcie wietrzenia i suszenia Przejechane 255 km To był kosztowny dzień: Prom 8000pieniążków (1 osoba + moto) Hostel 8600 za dwie osoby W notatkach zapisałem niedużo: Wodospad i bardzo dużo szutru, ciągle pada i rysunek chmurki z deszczem. https://www.google.pl/maps/dir/65.7813194,-21.5092723/65.754415,-22.1468707/65.5767292,-23.1699725/65.7375797,-23.2088538/65.5298598,-23.1987258/Stykkish%C3%B3lmur/@65.5513248,-23.3381148,8z/data=!4m18!4m17!1m0!1m5!3m4!1m2!1d-22.0898118!2d65.6955606!3s0x48d4cc0676f61f01:0xdd7d6e4df68dd539!1m0!1m0!1m0!1m5!1m1!1s0x48d50dee94b39251:0x52becce87bda20b!2m2!1d-22.725!2d65.075!3e0
  17. Vestfjardarvegur – punkt na mapie, w naturze motel, stacja benzynowa ze sklepikiem i myjnia samochodowa. Po cholerę ta myjnia? W sklepie drogą kupna nabywamy Skyr, w motelu kawę. Na tarasie spotykamy Bertę. Nie wiemy jak się nazywa, ale gdy jeden z nas użył tego określenia, to jakoś tak do niej przylgnęło. Poprzednio spotkaliśmy ją przed promem, na promie nasze motorki zaparkowały obok siebie. Berta jest Niemką, podróżuje samotnie BeeMką. Twierdzi, że w domu ma jeszcze kilka innych motocykli. Trochę zmokła i zostaje w motelu na popas. Namawiamy ją, żeby pojechała z nami do wodospadu, ale jakoś nie ma ochoty i znika w czeluściach motelowych pokoi. Chciał, nie chciał, jedziemy dalej sami. Do wodospadu, tuż przy motelu, odbija boczna droga. Tak nam się wydawało, a tak naprawdę, była to dalsza część 60 oplatającej tą część półwyspu. Początkowo asfaltowa, później szutrowa. Pod górę, doliną, początkowo jest trochę zieleni, później kamienie, skały, kamienie, skały, wiatr i deszcz. Jedziemy tak ogólnie na czuja, droga jest jedna, aczkolwiek po pewnym czasie odchodzi jedna nitka w lewo (63). Przejeżdżamy mostkiem nad małym strumykiem, prawie rzeczką Dynjandi. Przecież to nie może być nasz wodospad. Jedziemy dalej drogą, no i dojechaliśmy. Już z daleka widać, jak ten mały na górze strumyczek spada w dół kaskadami wody. Parking jest na samym dole, tuż nad zatoką. Gdyby ktoś potrzebował, jest tam mały kemping z toaleta i wodą. Na parkingu parę aut, wszystkie niemiłosiernie brudne. Nasze motocykle z paru metrów również trudno poznać. Do wodospadu podchodzi się ścieżką. Po drodze mijając kilka mniejszych wodospadzików. Sam Dynjandi robi piorunujące wrażenie. Spadająca z góry i po wielokroć odbijająca się od skał woda tworzy prawdziwą kurtynę wodną. Co z tego, że chwilowo nie pada, skoro i tak po jesteśmy cali mokrzy. Ba nie jestem w stanie zrobić zdjęcia. Przecieram obiektyw, łapię kadr i kicha filtr na obiektywie jest już pokryty warstwą wody. Musimy kombinować, troszkę dalej od wodospadu, czyścimy obiektywy pod osłoną kurtek i szybka fotka w locie. Nie tylko wodospad, jego wysokość, hałas spadającej i rozbijającej się o skały wody robi na nas wrażenie. Taras widokowy przy wodospadzie jest dość wysoko, i widać z niego znaczną część zatoki. Jesteśmy na wysokości chmur. Dla mnie prawdziwymi bohaterami są cykliści. Jak weszliśmy na górę i zaczęliśmy robić fotki, na kemping podjechało dwóch rowerzystów. Gdy zeszliśmy na dół, byli już ogarnięci, namiot rozbity, a oni już w śpiworkach. My odczuwaliśmy trudy podróży i niesprzyjającą pogodę, a co dopiero oni. Czapki z głów. Od wybrzeża do wodospadu jest 33 kilometry (KTM). Taka droga Takie podłoże I taka droga Dobrze jest Droga powrotna jak zwykle przeszła znacznie szybciej. Tylko krótkie przerwy na zdjęcia krajobrazowe, ale dopiero jak zjechaliśmy z płaskowyżu pod osłonę doliny. Przy dobrej widoczności ta droga musi robić wrażenie i dawać wiele satysfakcji z jazdy i widoków. Kolejna przerwę zrobiliśmy nad strumieniem przy „pomniku murzynka”. Wspomniany murzynek, był w istocie pierwszym wikingiem, który przezimował na Islandii, właśnie w tej dolinie. My z Przemkiem gadu gadu, zadowoleni z podróży. Poszedłem pod pomnik sfotografować fryzurę i profil twarzy murzynka, chwila dekoncentracji, i wywinąłem na mokrych kamieniach takiego fikołka, że próżno to opisywać. Na szczęście miałem kask na głowie. Zamortyzował się, udowodnił swoją wartość. Wracamy na znany nam już parking przy motelu (zdecydowanie przybyło motocykli), stacji i sklepiku. Teraz już wiemy dlaczego jest tam myjnia samochodowa (bezpłatna zresztą). Po obmyciu motocykli z mokrego pyłu i błota jedziemy w kierunku przystani promowej. Niedaleko, zaledwie parę kilometrów.
  18. 24.06.2014 Wtorek Wczorajszego wieczoru omawialiśmy plany na najbliższe dni. Przemek forsuje, tak jak pierwotnie zakładaliśmy, kontynuację objazdu fiordów zachodnich. Ja uważam, że w związku z zapowiadanym załamaniem pogody, powinniśmy kierować się na południowe wybrzeże. Rano wybieramy kompromis, powoli jedziemy dalej kierując się lekko na południe. Naszym dzisiejszym celem jest wodospad Dynjandi. Planujemy przebić się przez góry i pojechać do niego wzdłuż wybrzeża, później przepłynięcie promem na drugą część zatoki. Znajdujące się na końcu drogi, opisywane w przewodniku, wody termalne odpuszczamy sobie. Wracamy się do drogi 61 i płaskowyżu odbijamy w szutrową 608. Droga jak droga, tyle, że robi się chłodno i zaczyna popadywać deszcz. Niestety na południowej części, wcale nie ma lepszej pogody, Wręcz przeciwnie, jest coraz gorzej. Ostry zjazd szutrową, mokrą 608 do poziomu morza robi wrażenie. Po dojechaniu do 60 na południowej części półwyspu, musimy troszkę (4-5km) pojechać w przeciwnym do zamierzonego kierunku. Przyczyna jest prozaiczna – stacja benzynowa. Jakoś tak mamy, że lubimy mieć co nieco w baku. Przy ładnej pogodzie, ta droga może robić niezapomniane wrażenie. Według mnie, jest ładniejsza i bardziej urozmaicona od 61. Widoki, widoki, widoki. W niektórych miejscach droga prowadzi na skośkę przez góry. Nawierzchnia jest mieszana, szutrowo asfaltowa. Niestety trafiamy na budowę drogi, ciężarówki, spychacze i wszechobecne przy takich sytuacjach błoto. Pomarańczowy domek ratowniczy Natężenie ruchu niby nieduże, ale jak zatrzymujemy się w zatoczce na siusiu, znikąd pojawiają się obok nas samochody. Jeden odjeżdża, to przyjeżdża kolejny. To tak jest, ktoś stoi na poboczu, znaczy się jest coś ciekawego do zobaczenia. W końcu się udało i możemy jechać dalej.
  19. Kilka nocnych fotek z tego kempingu W słońcu jest całkiem fajnie, gorzej, gdy "zajdzie" za górę i jesteśmy w nocnym cieniu. Taki pomysłowy poczwórny mostek, w miejscu gdzie schodzi się rów melioracyjny pomiędzy polami. Samozamykacz drzwi w toalecie Nasi sąsiedzi zza wału.
  20. Wyprowadziłem Babcię na spacerek. Troszkę powyżej stówki dla rozprostowania kości. Po jesiennej kuracji u Pawła lata jak elektron. Ba nawet hamuje :-D
  21. Dojeżdżamy do 1. Jedziemy nią wzdłuż długiej zatoki na której końcu znajduje się duża stacja benzynowa i rozwidlenie dróg. W lewo (a w zasadzie prosto) – do Reykjawiku, w prawo 68– na fiordy zachodnie. Tankujemy, uzupełniamy zapasy i grzejemy w kierunku fiordów zachodnich. Teraz jedziemy po przeciwnej niż przed chwilą stronie zatoki. Na końcu kolejnej długiej prostej widzimy jakiś jednoślad. Dziwnie szybko go doganiamy. Wygląda jakoś swojsko, a z bliska tablica rejestracyjna też jakaś taka znajoma. Dogoniliśmy Bartka z Białogardu. Zjeżdżamy na pobocze. Gdybyśmy zaplanowali, umówili się, na pewno byśmy się tak nie zjechali. A tu proszę. Ot tak samo z siebie się udało. No nie chłopaki, nie dam rady! Bartek jest bardzo zmęczony. Pojeździł po interiorze, większość dróg pozamykanych i nieprzejezdnych. Dziś przez ponad dwie godziny przejeżdżał przez rzekę. Było dużo opadów, lato jest opóźnione i w rzekach jest wysoki poziom wody. Najpierw badał grunt, potem przenosił bagaż, później przeprowadzał motocykl. Jest SKONANY. Nie ma siły dalej jechać i szuka już miejsca na nocleg. Dla nas jest jeszcze ze 100km i kilka godzin za wcześnie, a Bartek już dalej nie da rady. Tym bardziej, ze nasze prędkości podróżne są nieco różne (Bartek ma zmienioną zębatkę). Upewniamy się, że niczego mu nie brakuje. I do zobaczenia. Fiordy zachodnie są nieco inne niż to sobie wyobrażałem. Myślałem, ze będą takie, jak by to powiedzieć, bardziej skandynawskie. A to są po prostu takie wielkie zatoki z przyległościami. Ale widoki i tak są przepyszne. Droga jest mieszana, trochę asfaltu, trochę szutru. W międzyczasie droga zmieniła numerację na 61. Podziwiając widoki, robiąc przerwy na fotki, dotaczamy się do Holmavik – nasz dzisiejszy punkt docelowy. Miasteczko, jak wszystkie na Islandii, niewielkie, bez problemu trafiamy na kemping (przy jakiejś szkole?, basenie?) niedaleko portu. Przemek troszkę kręci nosem, nie taki klimat, nie ta atmosfera. Ma rację, jedziemy dalej. Nastawiliśmy się dzisiaj na wody termalne. Tu ich nie ma (to znaczy nie widać), a dalej mają być. Kierujemy się na Drangsnes. Ale jak tylko pojawiła się boczna szutrowa droga (643) wiodąca przez wzgórza na skośkę półwyspu – to oczywiście skręciliśmy w nią. Tak jak się zapowiadała, była pyszna, aczkolwiek nie za długa. Widok na dolinkę Tuż po zjeździe w dolinę po lewej stronie przy hotelu/pensjonacie jest pole namiotowe. Pola ze 2 hektary, a tylko jeden namiot. Za wałem ziemnym jest druga część kempingu z toaletami i ujęciem wody. Przemek łapiący fotony "dla zakładu pracy". Kompleks hotelowy Inna stara islandzka kurna chata. Od naszych sąsiadów (namioty rozbiliśmy w skrajnych narożnikach) dowiadujemy się, ze za hotelem jest basen z ciepła wodą. Dosłownie rzutem na taśmę (otwarte do 20?) dostajemy się na basen. I znowu basen duży a w nim tylko kempinowicze, czyli 4 sztuki. Woda faktycznie była ciepła. Ciepłe źródła podobno „odkryli” drogowcy budujący drogę. Obok basenu z jamy w ziemi wypływa gorące źródełko. Można się pomoczyć w wyższej temperaturze w samej jamie, lub nieco poniżej w strumyku gdzie temperatura jest nieco niższa, ale tylko nieco. Po zażyciu kąpieli we wszelkiej dostępnej wodzie, wiadomo co i spanko. To tutaj Przemkowi dokuczał chyba najbardziej ćwiergot ptaszków. Tak naprawdę to nie był nawet ćwiergot. Taki niepozorny ptaszek podczas lotu wydawał taki dziwny dźwięk, a potem nurkował w dół i hałasował jak sztukas przed zrzutem bomb. Odbijał w górę i znowu to samo: ćwiergot z trzepotem skrzydeł i lot nurkowy. Chwila wytchnienia była jak akurat przysiadał na płocie. Właśnie przysiadł. Przejechane 358km Temp w dzień 12-15° i słońce. Cena za kemping 700sk Za basen 400 sk Kąpiel w źródłach gratis. Za basen kasę wrzuca się do skrzynki (przy basenie). https://www.google.pl/maps/dir/65.5535469,-19.4458045/65.7526676,-19.6514934/65.8219437,-19.8708766/65.7234652,-20.2152293/65.4089338,-20.6315037/65.4910267,-20.577602/65.5230521,-20.6490132/Hvitserkur/65.6776422,-20.675449/65.7813194,-21.5092723/@65.5500279,-21.1828204,8z/data=!4m17!4m16!1m0!1m0!1m0!1m0!1m0!1m0!1m0!1m5!1m1!1s0x0:0x3679678406a4e5fc!2m2!1d-20.635672!2d65.606315!1m0!1m0!3e0
  22. Prujemy dalej drogą 711wzdłuż półwyspu. Według przewodnika, przed nami będą największe na wyspie kolonie fok. Gdy pojawia się drogowskaz, skręcamy. Na parkingu miłą niespodzianka. Do foczej kolonii niestety trzeba przetuptać około 1km. Na szczęście droga wzdłuż morza, można się naoglądać. Jest pora wylęgania kaczek i co chwila mijamy jakieś małe kaczątko. Przy punkcie obserwacyjnym jest lornetka (foki są na skałach naprzeciwko, czasem w wodzie) i książka pamiątkowa. Korzystamy z obydwu. Jadąc dalej spotykamy jeszcze kilka drogowskazów kierujących do innych punktów obserwacyjnych. Przerwa techniczna
  23. 23.06.2014 Poniedziałek Jak dobrze wstać skoro świt. W wojsku na poligonie puszczali nam tą piosenkę przez megafony na pobudkę. Teraz jest nam dużo łatwiej wstawać, tym bardziej że cały czas jest widno a do tego świeci słońce. Nieco trudniej jest z zasypianiem, chodzimy spać wedle wskazań zegarka. Bardziej z poczucia obowiązku, niż faktycznej konieczności i odczucia senności. Tak więc wstajemy i jedziemy dalej. Nie wiedzieć czemu, podczas tankowania myślimy o domu. Wczoraj uzgodniliśmy, że jedziemy w kierunku fiordów zachodnich. Dla urozmaicenia skręcamy w bok. Już na samy początku zamiast przemknąć 1 skręcamy w bok na Adalgada w kierunku morza, drogi kolejno 75 - 744 – 741. Kemping w Blonduos ( po lewej stronie, naprzeciwko stacji benzynowej) Wracamy na 1. Początkowo planujemy następny zjazd zrobić w drogę 711, ale w międzyczasie zmieniłem decyzję i jedziemy alternatywną 716 (nie wiem czemu w notesie zapisałem 617). POLECAM Droga nieco dłuższa, prowadzi nieco na okrętkę, ale jest ciekawa i urozmaicona. Zjazdy, podjazdy, zakręty, duża woda (jezioro), punkty widokowe. Oczywiście cały czas albo szuter, albo polna droga. Jasiek!!! Gdzie my jesteśmy!!!!! Chyba dojechaliśmy do Stanów!!!!!!!!!!!! Parę kilometrów po dojeździe do 711 po prawej stronie jest zjazd w dół na parking. Piękny punkt widokowy, a 300 metrów dalej skała Troll. Z góry widzieliśmy, że kilka osób zeszło na dół i cykają fotki z poziomu morza. Nam wystarczyły te z góry. Przerwa techniczna
×