Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Zawartość dodana przez Jagna

  1. Takie rzeczy tylko w Polsce, czyli droga wojewódzka, której nie ma Rankiem pole namiotowe jest puściutkie – za to kochamy leśne pola namiotowe ;) Poranne pogaduchy, śniadanie, pakowanie, i już po 2 godzinach można jechać Przy śniadaniu uświadamiam sobie, że owszem, mamy z czego pić wino (kubeczki forumowe zostały wyparte przez te z Orzeppentreffen, bo termiczne), ale nie mamy w czym ugotować wody. QbaR07 ratuje nam życie pożyczając garnczek. Qba, dzięki raz jeszcze. Myśleliśmy o Tobie przy każdej herbacie ;) Jedziemy kawałek wszyscy razem, na północ, fajnym zakręciarskim asfaltem, po czym my odbijamy w krzaki. Chłopakom weekend się kończy, a my dopiero na początku urlopu ;) W Puszczy Noteckiej mnóstwo łatwych dróg gruntowych, ciągnących się kilometrami: Czasem na skrzyżowaniach dziwię się, dlaczego akurat ta w lewo jest legalna, a ta w prawo nie, skoro są identyczne. Ale różnica jest zasadnicza. Jedna jest gminna (=publiczna), a druga leśna (=czasem płatna) ;) Czasem fajne bagienka mijamy: Nagle, pod Drezdenkiem atakują nas znaki i asfalt. Skrzyżowanie ze ścieżką rowerową w stylu autostradowym ;) i w dodatku trzeba tym rowerom ustąpić pierwszeństwa! Za Drezdenkiem mamy zaplanowany mały objazd krajoznawczy. Przy „rysowaniu” tracka Raf wołał od czasu do czasu: „jedźmy jeszcze tam, tam jest fajnie”. I tym sposobem mamy jechać drogą wojewódzką przez Kępę Zagajną. Piaszczystą drogę wojewódzką odkrył kiedyś Raf przy okazji badań pod stację bazową telefonii komórkowej. Piaszczysta droga wojewódzka – brzmi nieźle, jedziemy. Już w Drezdenku znaki ostrzegają, że DW 164 jest w złym stanie technicznym i zalecają objazd przez Mierzęcin. „Zły stan techniczny drogi” to nasz ulubiony termin! Oj tam, zaraz zły stan techniczny. Ja myślę, że bardzo dobry. Jak na przedwojenny bruk oczywiście ;) Gdyby ktoś nie wierzył, że wojewódzka: Droga jest malownicza, coraz węższa i ruchu na niej brak. Tylko trochę trzęsie ;) ale można się dowolnie rozglądać i zauważyć różne fajne rzeczy: Po kilkunastu wytrzęsionych kilometrach dojeżdżamy do cywilizacji, czyli zapadłej wsi Podlesiec, gdzie DW 164 ma swój koniec dochodząc do DW 161. I jest nawet kawałek asfaltu! Przejeżdżamy przez piękne ruiny dawnego PGRu: I jesteśmy nieco zdziwieni brakiem znaków na DW 161 do Przedborowa, którą Raf jechał rok temu. Fakt, jechał od drugiej strony. Ale nic to, mamy przecież Garmina oraz track po DRODZE WOJEWÓDZKIEJ :) taaa...
  2. Spokojnie, przecież to dopiero wstęp jest ;) Mało motocyklowe początki (ale później będzie lepiej) Czasu starcza na zrobienie przeglądu w KTMie, w DRce już nie, no ale to nie DRki się w końcu psują ;) Udaje się też zrobić tracka offowego do Kartuz, co bardzo ułatwia jazdę, bo nie trzeba się zastanawiać, czy w prawo, czy w lewo no i czy legalnie ;) Korzystając z portali leśnych wytyczamy legalną i całkiem fajną ścieżkę. Nasze plany najpierw lekko koryguje Kamyk i Sp. z o.o., bo robią sobie weekend w Puszczy Noteckiej i miło byłoby się spotkać. Korekta No. 2 dzwoni w piątek rano : bo nam się kajak zwolnił właśnie i zapraszamy. Na mój słaby protest, że jesteśmy na wieczór umówieni pod Skwierzyną słyszę: „ale my właśnie do Skwierzyny płyniemy!” No dobra. Czyli sobota rano szybki (ha, ha DR i szybko…) sprint do Skwierzyny, jeszcze szybszy skok w krótkie spodenki i płyniemy. Kto spływał Obrą, wie o co chodzi. Jest cudnie, i tyle. Czasem trzeba pod czymś przepłynąć, czasem nad czymś … A najbardziej podobał mi się tekst Rafa: nie musisz wiosłować, lekko jest ;) Chyba jednak ciągnęło nas na w kierunku Kaszub, bo dopłynęliśmy jako pierwsi ;) Po południu łapiemy tracka gdzieś na północ od Pszczewa i od razu jest ładnie: Raf jest zafascynowany zachodnim zwyczajem dożynkowym, podobno gdzie indziej tego nie ma: A tu każda dożynkowa wieś robi scenki rodzajowe z beli słomy. Zakupy w Międzychodzie i możemy powoli zmierzać w kierunku spotkania z Kamykiem i resztą. Wbijamy się na leśne pole namiotowe, o dziwo nie jesteśmy sami. Może dlatego, że jest tu ładne i czyste jeziorko. Leśne pole namiotowe nad jeziorem Solczyk pod Lubiatowem - polecamy ;) Temperatura wody jest odpowiednia dla Rafa, dla Jagny już niekoniecznie ;) Oczywiście Kamyki docierają spóźnione, bo w Afryce QbyRD07 padła pompa. Raf jako były już Afrykańczyk udziela smsowo cennych rad i w końcu trzech jeźdźców dociera nad jezioro. Kamyk – pierwszy surfer wśród KTMiarzy ;) Eh, miło się tak spotkać w forumowym towarzystwie! I nawet udało nam się nie gadać za dużo o polityce ;) PS - Poczęstowali nas kiełbasą z Lidla! cdn.
  3. Odcinek ostatni, czyli na koniec było gorąco… Wieczorem namawiam rafa na sen pod gołym niebem (niestety nie ma rewelacyjnego gwiaździstego nieba, bo jest pełnia), ale Raf twierdził, że na pewno oblezie nas kupa robactwa i skorpiony. No cóż, skorpionami mnie przekonał. I chyba ciut miał rację, bo rano dookoła namiotu kupa śladów zwierzątek, choć życia na pustyni nie widać ani trochę. Lilka i SDtach na porannym foceniu: Nasz obóz za wydmą: Spaliśmy przy „głównej drodze” ale nic nas nie minęło nawet postanawiamy zjechać z tej głównej drogi, ale zbytnio zaszaleć też nie można pożyczonym autem z niezbyt terenowymi oponami. Staramy się więc jechać po śladach Na wielkie szaleństwo po wydmach jednak nie możemy sobie pozwolić. Co nie znaczy, że nie było momentów, gdzie Jagna solidnie piszczała ;) Trochę lansiarskich fot: Nie wiem, co te wielbłądy tu jedzą i co piją: Jak zwykle miejscowy nas pozdrawia i życzy wszystkiego dobrego: po „szaleństwach” pustynnych zajeżdżamy do Nizwy, gdzie znajduje się dość znany fort oraz duży targ. W końcu trzeba nabyć jakieś pamiątki dla rodziny ;) Kawałek starego miasta: Fort od środka: No ileż można zwiedzać ;) widok na miasto: Chyba najciekawszy zabytek, kilkusetletnia armata: oraz ciekawe tabliczki na WC: Idziemy na targ. Raf zamiast omańskiej czapeczki wolał tradycyjną arafatkę ;) Ja wynajduję księgarnię, gdzie wyhaczam przewodnik geologiczny po Omanie. Rychło w czas ;) Okazuje się jednak nie wart swojej ceny. Omańczycy zdecydowanie mało jeszcze wiedzą o swoim kraju… Brama wyjazdowa z Nizwy: Mamy z Rafem taką tradycję, że w ostatni dzień wyjazdu musi padać. Nieważne, czy jest się w Afryce , czy w Azji. Musi. W Omanie też. Chmury po południu zatem nadciągają. Idzie wieczór, szukamy miejsca na biwak. Jednak na wszelki wypadek jeszcze się nie rozbijamy, bo to koryto rzeki. Najpierw grill. Tym razem kurczak Kończymy pieczenie w deszczu, a z konsumpcją przenosimy się to Toyoty. I zmieniamy szybko miejsce biwaku, bo jednak koryto rzeki po deszczu staje się rzeką ;) Na szczęście pod wieczór przestaje padać, rozbijamy namioty. To jedyny wieczór, kiedy przy ogniu siedzimy w polarach ;) Rano wczesna pobudka, szybkie pakowanie i jazda na lotnisko. mamy do niego 100 km autostradą. A na niej nie lada atrakcja, wojsko omańskie po manewrach zwija się do koszar. A trzeba przyznać, że Omańczycy w arafatkach moro w otwartych pojazdach… Jest na co popatrzeć ;) Lilka zafascynowana wojskiem (albo wojskowymi ;) ) wychyla się aż z auta, żeby zrobić foty. I oczywiście nie mija 10 minut, jak wyprzedza nas wojskowy gazik i każe zjechać na bok. Szlag! „Po co Pani te zdjęcia? w Jakim celu? itp. itd.” A do tego za kierownicą Raf – bez prawa jazdy… Wojskowi proszą o dokumenty nasze i auta. Rzucam im wszystko co mamy, łącznie z moim dowodem osobistym i prawem jazdy. Uff, nie zauważają braku Rafowych dokumentów… Ja się tylko modlę, żeby nie kazali nam jechać na jakiś posterunek i tłumaczyć – w sumie mogą nas spokojnie zamknąć na 48 h i żegnaj samolocie… Wojskowi najpierw chcą zarekwirować Lilki aparat, później już tylko kartę, Lilka w krzyk, że ma tam wszystkie zdjęcia z wakacji, krzyk oczywiście po polsku, bo angielskiego nie zna… Nie wiem, jakim cudem, ale staje na skasowaniu zdjęć przy wojskowych i jesteśmy wolni… uff… Jeszcze tylko przebrnąć przez Muskat na lotnisko – drogowskazy sobie, GPS sobie, w końcu jedziemy na azymut na wieżę lotów ;) Siedzimy w samolocie do Dohy. I podziwiamy z góry kraje „nieco” bogatsze od Omanu. Ale to chyba tylko kwestia czasu. No i cen ropy ;) Zatem. Jeśli zanęciliśmy Omanem – śpieszcie się. Póki ludzie traktują turystów jak dobro narodowe i zostały jeszcze jakieś szutry ;) Ukłony dla tych do doczytali do końca i jeszcze większe dla komentujących. Do usłyszenia ;)
  4. Musimy nieco zweryfikować plany – Stachu z tą nogą daleko nie ujdzie, choć oczywiście twierdzi , że absolutnie wszystko już w porządku i nic mu nie jest. Postanawiamy odwiedzić ostatnie już wadi, za ta bardzo turystyczne – tzn takie, gdzie można podjechać pod prawie samą wodę i nie trzeba daleko chodzić. Zaczynamy w zasadzie już wracać, po kierujemy się na wschód: Na szczęście nikomu nie chciało się siku: Przejeżdżamy przez kilka wsi i miasteczek, gdzie zmorą są progi zwalniające, dość zakamuflowane i dla osobówek wymagające czasem jazdy bokiem, po jednym kole… Lilka wykorzystała czas do udokumentowania drzwi omańskich, które stanowią bardzo ważny element architektury i są chyba najbardziej ozdabianym elementem budynków: No i na bogato: Posilamy się w pakistańskim Coffe Barze, gdzie kawy nie ma, jest tylko herbata: I generalnie jakoś nic nie ma, dostajemy jednak jakieś fajne kanapki na ciepło . Wadi Bani Khalid (وادي بني خالد) to chyba najbardziej zagospodarowane wadi, jakie widzieliśmy. Jest nawet knajpa! Chodnik parkingu kończy się dość szybko i dalej trzeba iść kawałek wzdłuż współczesnego falaja, czyli korytka doprowadzającego wodę z wadi do wsi. Na szczęście tłumów nie ma jest (jak na wadi) strasznie głęboko, nawet kilka metrów, więc pływających w zasadzie brak Miejscowi kąpią się na płyciźnie: My oczywiście nie odmawiamy sobie kąpieli , choć woda nie jest tak przeźroczysta , jak w innych wadi – pewnie zmącona po weekendzie. Oczyma wyobraźni widzę atakujące mnie robaki, więc tylko płynę, przestojów nie robię ;) Tu na szczęście gryzą nas tylko znajome rybki Wymoczeni i pozbawieni martwego naskórka opuszczamy Wadi Bani Khalid. Przed nami kolejne „must see” Omanu. Oman to ogromny kraj, gdzie zaludnienie koncentruje się na górzystej północy, którą właśnie objeżdżamy. Później jest długie „nic” czyli kamienno-żwirowa pustynia przez którą wiedzie jedna drga asfaltowa. I później jeszcze kawałek cywilizacji w postaci enklawy Salalah o subtropikalnym (wilgotnym!) klimacie. My się tam nie wybieramy, bo szkoda nam czasu na 2000 km pustki. Ale wśród tej kamienno- żwirowej pustki, będącej częścią pustyni Rub' al Khali (الربع الخالي) jest także piękny, piaszczysty kawałek, zwany Wahiba Sands. Zresztą Rub' al Khali , czyli po polsku „pusta ćwiartka” to największa na świcie pustynia piaszczysta, czyli erg. Na erg należy przyjeżdżać na zachód słońca. Żaden Photoshop nie jest potrzebny ;) Zajeżdżamy do Bidiyah, które jest „bramą” do Wahiba Sands. Można je przejechać, tyle , że po drugiej stronie nie ma nic i trzeba wracać. Nie mija 5 minut, jak zatrzymuje nas miejscowy, oferujący swoje usługi. Trzeba przyznać, dość sprytnie: „Wy jesteście z północy. Po śniegu to może umiecie jeździć, ale po piasku na pewno nie!”. Nie dajemy mu jednak zarobić. Pokładamy zaufanie w Rafie, robiącemu 40 tys. rocznie suzuki jimny, który twierdzi: piach to piach. Jak umiem jeździć w piachu na budowach to i tu dam radę. Co prawda Land Cruiser jest „ciut” większy, w automacie , ale co tam ;) Jedziemy! Przez całe Wahib Sands wiedzie taka oto droga, zabawa zaczyna się dopiero po zjechaniu w bok: Ponieważ zaczyna się powoli zachód słońca, znajdujemy fajne miejsce na biwak, a szaleństwa w piachu zostawiamy na jutro. Całe Wahiba Sands pokryte jest wydmami barchanowymi jak z obrazka: Raf idzie zobaczyć, co jest za szczytem tej wydmy oczywiście kolejna wydma: Proszę Państwa, oto ripplemarki, czyli zmarszczki wiatrowe: Lepiej tu nie zostawać na dłużej: Można tak stać godzinami i patrzeć, bak wiatr bawi się piaskiem: Lilka ze Stachem już budują dom: a my robimy trzecie w życiu wspólne ustawiane zdjęcie ;) Szybko robi się kompletnie ciemno, Stachu jakoś przeżył dzień, ale pada dość szybko, Raf też i wkrótce zostaje wieczór na babskie rozmowy. O czym? Oczywiście o podróżach. I chyba dla kontrastu Lilka snuje opowieść o pokonywaniu Syberii zimą pewną ciężarówką… cdn
  5. Z piskiem opon wkraczamy do wsi, klucząc między budynkami. Na końcu wsi duży budynek z flagą i arabskim napisami. Równie dobrze może to być szkoła, jak i policja… Na szczęście – jednak to szpital. Nasz przewodnik wbiega do środka, wraca z lekarzem i wózkiem. Ufff. Dookoła Stacha lekarz, pielęgniarka (strój ma ciekawy…), nasz przewodnik no i my. Lekarz mówi po angielsku , Stachu nie, Raf i ja usiłujemy tłumaczyć. Zwykle nie mamy problemów z dogadaniem się po angielsku, ale lekarz używa prawie wyłącznie terminów medycznych i irytuje się, że nie wiemy o co chodzi. Jedyne znane nam terminy to „heart attack” oraz „blood pressure”. to drugie zresztą zaraz się przydaje, bo stachowe ciśnienie spada… Rana zostaje zaopatrzona (później w Polsce chirurg wyciągnie z niej jeszcze to i owo…), surowica „na wszystko” podana, podobnie antybiotyk. Zostaje obserwacja, czy pacjent wraca do żywych. Na szczęście surowica wydaje się być dobrze dobrana, bo ciśnienie i kolory na ciele Stacha wracają do normalnych. Ufff. UUUFFF!!!! Po godzinnej obserwacji dostajemy woreczek z lekami, karteczkę o dawkowaniu i możemy wyjść (znaczy niektórzy wyjechać na wózku). Rachunek wyniósł całe 70 zł. Oczywiście mieliśmy wszyscy ubezpieczenie, ale nie wiem, czy poszkodowany wniósł o zwrot tych przeogromnych kosztów ;) Wracamy do naszych porzuconych namiotów, oczywiście nic nie zginęło. Dziękujemy naszemu wybawcy Stach może już nawet ustać na nogach! Kładziemy go na karimacie i zwijamy biwak. Nawet nie chcemy myśleć , co mogło by się stać, gdyby nie ten człowiek i szpital. Na pewno sami byśmy tego szpitala nie znaleźli, zresztą kto przewidziałby szpital w takiej wioseczce? A co w ogóle było przyczyną? Do końca nie wiemy, pewnie nie wiedział też lekarz (nie miejscowy tylko Hindus). Być może wiedział miejscowy Arab, ale nie byliśmy w stanie się dogadać. Sądząc z otworu, jakie to „coś” zostawiło w nodze, oraz fragmentów pozostawionych w ranie była to płaszczka, a dokładniej jej kolec jadowy. Podsumowując – nie polecamy brodzenia w wodzie Oceanu Indyjskiego, przynajmniej w Omanie ;)
  6. Odcinek 8, pełen nowych wrażeń Sen na plaży jest zwykle długi i miły. Bywa jednak nieoczekiwanie przerwany. „Agaaaaaa!!!!!!! Agaaaa, apteczkę dawaj” Widzę Lidkę biegnącą w kierunku naszego namiotu. „Co się stało??” „Stacha coś ugryzło w wodzie i mocno krwawi” Cholera. Szybko szukamy apteczki, waciki, dezynfekcja, bandaż. Stach jednak zwija się z bólu, a rany leci dziwna piana. Brodził po plaży, poczuł silne ukłucie i tyle. Nie mamy pojęcia, co to mogło być. Szukam czegoś przeciwbólowego, ale pacjent już prawie wyje z bólu, w dodatku traci czucie w stopie. A za chwilę w całej nodze. Cholera. Nie mamy pojęcia co robić. U nas 112, a tu? Szpital. Ale gdzie? Miasto było jakieś 60 km wcześniej, a tu same chaty rybackie. Czy Stach wytrzyma te 60 km? Bo zaczyna się słaniać i przestaje cokolwiek czuć w dolnej części ciała. Nagle, jak z niebytu wyłania się starszy człowiek w galabiji i turbanie. Patrzy, co się dzieje i zaczyna machać w stronę kolejnej wsi, wyrzucając z siebie potok słów po arabsku. Niewiele myśląc, pakujemy siebie i jego do auta, a on machając pokazuje, gdzie jechać. Toyota piszczy niesamowicie (nie jedziemy wszakże do 120 km/h, załączył się alarm), Stach jęczy, arabski staruszek wszystkim sposobami tłumaczy… Mamy tylko nadzieję, że tłumaczy, jak dojechać do szpitala... cdn.
  7. Odcinek 7, czyli Omańczycy też święcą dzień święty Budzi nas wschodzące słońce. Trzeba wstawać, nim sięgnie namiotu :) Rzeczka ułatwia poranną toaletę: jest nawet coś jakby spiętrzenie - idealne na kąpiel co prawda znów rybki podgryzają, ale powoli się przyzwyczajamy: Słońce w pełni, czas się zwijać Drogą, której nie ma na mapie jedziemy w teoretycznie dobrym kierunku, zobaczymy, gdzie wylądujemy Na dziś mamy w planie kolejne wadi: Wadi Shab. Pod tą romantyczną nazwa czai się podobno jedno z najładniejszych omańskich wadi, ale też tych bardziej popularnych. W pozostałych wadi ludzi praktycznie w ogóle nie było, więc cóż może znaczyć tutaj "popularny"? 10 osób? O święta naiwności! Nie wzięliśmy pod uwagę, że jest tutejsza niedziela, czyli piątek ;) Z błędnego myślenia wyciągnął nas już parking przy "ujściu" wadi (w końcu to dolina rzeki, cóż, że wyschniętej). Na drugi brzeg trzeba dostać się łódką, czyli dać nieco zarobić miejscowym ; ) Flaming dla turystów : Po drugiej stronie wysiada i spacer w górę wadi. 45-minutowy. W temperaturze też bliskiej 45 stopniom ; ) Omański rolnik â chyba już na wymarciu, bo komu by się chciało przy tych petrodolarach⌠Jak zwykle widoki powalają: Deep water oznaczała jakieś 1,5 m , no ale Omańczycy w ogóle nie potrafią pływać ;) Najbardziej śmieszyło nas to, że co 100 m była tabliczka "zakaz kąpieli" , a co jakieś 200 m "kąpiel wyłącznie w przyzwoitych strojach". To jak w końcu, można, czy nie? Ścieżka prowadziła jak zwykle w skałach, to czasem wykutych: Było dość wąsko i kiedy natknęliśmy się na wycieczkę francuskich emerytów, tylko westchnęłam "o matko!". Tymczasem dostałam po nosie - nie mogłam ich dogonić ! Tu chyba raczej "nie pływać", nieważne w czym: Oznaczenie szlaku, wielce pomocne, bo czasem naprawdę nie wiadomo, na którą skałkę skakać: Pierwszy basen (przed wyjazdem długo się zastanawiałam, jak będą wyglądać te "pool" ): Pierwsi już się rozkładają "nad brzegiem" ale my idziemy dalej. A tu kończą wszyscy Omańczycy, bo w górę trzeba przepłynąć jakieś 100m, później znów jest płytko. Taka segregacja : ) My na szczęście umiemy pływać, więc płyniemy. Co prawda potem jest gorzej, bo trzeba przejść jakieś 50 m po bardzo ostrych kamyczkach, za płytko , żeby płynąć. Raf idzie w płetwach :) a na końcu efekty specjalne - można wpłynąć do jaskini. W zależności od poziomu wody może to wymagać nurkowania. Na szczęście dla mnie, dało się wpłynąć z głową NAD wodą, wąskim tunelem. Nie powiem, żeby płynięcie przesmykiem o szerokości może 60 cm i skałą tuż nad głową było miłe dla kogoś, kto ma lekką klaustrofobię ; ) No ale jesteśmy w środku: Jest tu mały wodospad i można skakać na linie. Nasze drugie w życiu selfie: Kurczowo trzymam się skały, bo dna nie ma ; ) Wracamy na poprzednio upatrzoną pozycję i spęczamy ze dwie godziny w trybie: 10 min na skałce (aua, parzy!) 30 min w ciepłej idealnie czystej wodzie. Miejscowe dziewczyny kąpią się inaczej : Stachu musi oczywiście skoczyć: I ogólnie jest tu niesamowity tłok (jak na omańskie wadi) Wymoczeni, wracamy po śladach: Wracając, spotykamy na parkingu JEDYNYCH motocyklistów, jakich widzieliśmy w Omanie. W sumie, to chyba mają właśnie (jest luty, przypominam), szczyt sezonu. bo nie wyobrażam sobie, że jeżdżą w lecie, kiedy bywa +48 ! A my przemy dalej na wschód, na oceaniczną plażę. Taki sobie wymarzyliśmy nocleg! Po drodze zajeżdżamy do ośrodka badań nad żółwiami. To jedyne miejsce, gdzie można legalnie popatrzeć na żółwice, które tu w ogromnych ilościach składają jaja. Na szczęście te odcinki plaż są teraz rezerwatem i można tam wejść jedynie z wycieczką. Wykupujemy taką na 21 (jak będzie ciemno) i szukamy ładnej plaży na nocleg. Bezpańskie? Pańskie? Niestety nad brzegiem wieś ciągnie się za wsią, w końcu znajdujemy jednak swój kawałek plaży: Choć miejscowi z pobliskiej wsi zaglądają: i w sumie wieś za rogiem, ale cóż... Rozbijamy się, kolacja, rozmowy... "a wiecie, że miałem larwę pod skórą?" "że co??!!" "no takie długie coś, pewnie w tej rzece mnie dopadło: "i co zrobiłeś????" "Cejrowskiego nie oglądaliście? trzeba wydłubać, i tyle.." Tyle Stachu. Mnie jakoś przeszła ochota na kąpiele w tej ciepłej, czystej wodzie... Już za ciemnego udajemy się do ośrodka żółwiowego. Przewodnik fajnie opowiada o żółwich zwyczajach, tłumaczy zasady (żółwicy nie można wystraszyć, bo nie złoży jaj) i ostrzega, że jest "niski sezon na żółwice". Ale może się uda. Udało się, choć były tylko trzy: Pewnie na foto nic nie widać ;) Żółwica miała ok. 70 cm długości, kopie sobie dół na plaży i składa jaja, po czym zakopuje. Wychodzi na ląd tylko raz do roku, a jaja składa dokładnie tam, gdzie się urodziła. Kopie ;) A kraby czekają tylko na odejście żółwia, żeby dobrać się do jajâŚ. Zrobiła, co miała i wraca do oceanu ... a przewodnik barwnie opowiada wszystko raz jeszcze: A my wracamy na nasz kawałek plaży. cdn.
  8. Jagna

    [S] kufer centralny oryginalny f650gs

    Na motku widocznym na ostatnim zdjęciu - 2004 stelaż to po prostu oryginalny bagażnik motocykla. Trzeba tylko dokupić tylko takie "gumki/wkładki" Kufer sprzedany, post do usunięcia
  9. Kupiony w salonie w 2011 używany na co dzień, ma więc delikatne oznaki zużycia i nie jest już taki czarny, jak był kiedyś ;) brak rys, zadrapań, pęknięć, nie szlifował po drodze ;) Mieści swobodnie kask, bardzo pakowny do tego komplet "wkładek" do mocowania - nic nie trzeba przerabiać ani dokupować do oryginalnego mocowania ten sam kluczyk zamyka mocowanie i sam kufer wkładkę zamka można ustawić pod kluczyk ze stacyjki - zrobi to każdy średnio ogarnięty mechanik motocyklowy ;) Cena nowego to ok. 900 zł + wkładka zamka Moje cena: 500 zł kontakt: agea.geologia@interia.pl 698 419 430 lokalizacja: Zielona Góra
  10. Jagna

    Droga wojewódzka nr 816 - „Nadbużanka"

    Paweł, cała relacja wzdłuż Bugu była ;) A poza tym bardzo polecam, szczególnie jak się kocha Stasiuka:
  11. Trzeba było Google Maps włączyć w telefonie ;) https://www.google.pl/maps/@53.5257519,14.6506691,1526m/data=!3m1!1e3?hl=pl Jechaliśmy (chyba) od Bolesławic, mostem prze Inę, a później na zachód wzdłuż jej koryta. Praktycznie na współrzędne sczytane z mapy, inaczej trudno trafić. Tylko AutoMapa ma miejscowość Inoujście ;)
  12. Długo nie pisałam, ale to nie znaczy, że się poddaję ;) Odcinek ze specjalną dedykacją dla Rola, za pewną majową ogniskową rozmowę ;) Odcinek 6, czyli mała przerwa w braku cywilizacji Wieczorem przy ognisku omawiamy dalsze omańskie plany, czyli przemieszczenia się do innego kawałka kraju, nad Ocean Indyjski. Liczymy ile dni mamy do „zagospodarowania” i uświadamiamy sobie, że NIKT nie wie, o której odlatujemy. Kart pokładowych nie mamy, bo nie ma jak wydrukować , biletu też nie ;) Pada propozycja, aby po drodze zajrzeć na lotnisko i się dowiedzieć (wydało się nam to prostsze od kupowania karty do telefonu z dostępem do sieci) , ale na szczęście okazało się, że przewidujący Stach wysłał maila z danymi do kumpla i tenże kumpel nam odczytał ;) Przemieszczamy się jakieś 200 km na wschód, po drodze musimy i tak przejechać przez stolicę. Postanawiamy się zajrzeć do jedynego otwartego dla obcokrajowców meczetu w Omanie. I przy okazji największego w kraju. Wielki Meczet zbudowano na życzenie sułtana w latach 1995-2001, czyli to całkiem świeży zabytek ;) W zasadzie to całkiem spory kompleks. Otwarty dla „niewiernych” zaledwie kilka godzin dziennie, za to za darmo. Oczywiście obowiązuje „skromny strój” dla obu płci, a kobiety muszą mieć zakryte nogi, ręce oraz włosy. Na wszelki wypadek przy wejściu stoi Omanka, która pomaga we „właściwym” owinięciu głowy. Nie powiem, żebym była zbytnio zadowolona z efektów  Choć nie lubię barokowego przepychu i złotych zdobień, to muszę przyznać, że meczet robi wrażenie. Sala dla kobiet, oczywiście skromniejsza io mniejsza niż męska, bo kobiety rzadziej zaglądają do meczetów: Dziedziniec chroniony przed słońcem: wejście do meczetu głównego, czyli sali męskiej. Oczywiście bez butów. Na czas zwiedzania przez turystów rozwija się niebieski dywan: Podeszła do nas przemiła młoda Omanka – wolontariuszka i poopowiadała o meczecie i zapraszała na kawę w „przymeczetowej” kawiarni. Mnóstwo zdobień, ornamentów, złoceń, ale mimo wszystko jakoś to do siebie pasuje i ma styl: w takim zagłębieniu przemawiał kiedyś imam, dzięki temu jego głos lepiej się rozchodził: Meczet ma sporo „naj” w sobie: największy dywan, o wymiarach 60x70, ważący 21 ton, utkany przez 600 Iranek w ciągu 6 lat, oraz największy żyrandol z kryształami Swarovskiego ;) Nasz przewodniczka z niekrywanym żalem stwierdziła, że w Emiratach rok temu sprawili sobie jeszcze większy… Fota po wyjściu: miejsce do ablucji przed modlitwą: Męczące te zabytki ;) po wyjściu szybko zmieniamy ciuszki na lżejsze ;) nie mam pojęcia jak tutejsze kobiety dają radę w tych czarnych abajach… A przecież mamy zimę! ruszamy na wschód autostradą: do miasta Muttrah, które słynie z suku, czyli arabskiego targu przy okazji ma port dla „skromnych” prywatnych łódek: a tu tradycyjna omańska łódź: Suk niestety mocno „pod turystów” choć ciut miejscowych też było ;) ale przynajmniej sprawnie zakupiliśmy prezenty dla rodziny ;) oraz najbardziej omańską rzecz na świecie – kadzidło. to na pierwszym planie przypominające ziemniaki to suszone cytryny: Muttrah oczywiście ma też fort: i małą promenadę nad Zatoką Omańską: woda idealnie czysta, mimo portu! Obiad w restauracji (pierwszej i ostatniej), zgodnie stwierdzamy, że jutro znów przydrożny bar ;) I ponownie kawałek autostradą. Z ograniczeniem do 120 km/h. Ciekawe, czy fota przyszłaby do Polski ;) Nuuudna ta autobana i pusta. w dodatku, nasza Toyka ma zamontowane (obowiązkowe, ale głowę dam, że każdy Omańczyk od razu to wymontowuje) urządzono, które piszczy przy przekraczaniu 120 km/h. Horror ;) OOO, ocean widać w końcu! Zajeżdżamy do jednego z „must see” w Omanie, czyli sinkhole, oficjalnie Hawiyat Najm Park. Sinkhole to po prostu dziura w ziemi. A geologicznie ;) tłumacząc: cenot, czyli jaskinia krasowa (w wapieniach), nad którą zapadł się strop. Z reguły okrągła. Ładne to: i dosłownie 100 m od brzegu oceanu, a ze słodką wodą. Można się kąpać, a wstęp free ;) jedyny minus to wycieczka szkolna, jak to szkole wycieczki – nieco jazgotliwa ;) Kąpie się niewielu, bo niewielu umie pływać ;) My umiemy ;) W końcu przydaje się ta maska do nurkowania, którą Raf wcisnął do walizki ;) Wycieczka szkolna, ale bynajmniej nie Omańczyków, tylko Pakistańczyków, których wielu mieszka w Omanie. Mają swoje szkoły, świątynie (niektórzy to Hindusi). Selfie musi być ;) Starczy tego tłoku, jedziemy w offa ;) Ruszamy w stronę Wadi Dayqah, gdzie chcemy znaleźć nocleg nad jakąś wodą. Na razie wody nie widac ;) Piękna droga kończy się w centrum wioski, dalej wadi można eksplorować tylko na nogach. Wycofujemy się więc, niestety wszędzie jakieś farmy, osły, zero fajnych miejsc na biwak w końcu widzimy ładną drogę w bok, jest nawet na gpsie, jedziemy. O, jest nawet woda i coś jakby kamyczkowa plaża. Tak, to jest to! Każdy od razy bierze ręcznik i rusza nad rzeczkę. Zakochałam się w tych rzeczkach: idealnie czysta woda o temp. 30 stopni ;) Jutro co prawda zakochanie mi dość gwałtownie minie, ale to dopiero jutro ;) I już w ciemności szybki grill z jagnięciną w roli głównej: Jagnięcina z kością na arabskim chlebku… Mniam! cdn (kiedyś ;) )
  13. Co do przeróbek kanap polecam Zet Johnny, Leżajsk, ale jest tak dobry, że czeka się pół roku ;) https://www.facebook.com/Motokanapy-1421321471420670/?fref=ts Ja korzystałam do DR i byłam b. zadowolona. A wymiana kości i obniżenie zawieszenia? w zasadzie o dowolną wysokość...
  14. Jagna

    Sprzedam F650GS 2004 vel Jagnięcina

    Koła sprzedane, wątek do zamknięcia/usunięcia.
  15. Motek znany co zacniejszym forumowiczom głównie o opowieści o klockach i napędach ;) Moja Jagnięcina na sprzedaż. Wygryzł ją Gerturd, czyli F700GS :) rok produkcji - 2004, czyli 2 świece na cylinder Kupiony w salonie w Polsce Przebieg udokumentowany 60 tys. Normalnie użytkowany (przez kobietę), głównie turystycznie Regularnie serwisowany ABS (wyłączany!) grzane manetki 2-stopniowe alarm fabryczny osłona silnika wyższa szyba (prawdopodobnie od wersji Dakar) handbary z nakładkami Touratech gmole osłony lag Touratech regulacja napięcia wstępnego sprężyny - możliwość obniżenia/podwyższenia motocykla centralna stopka światła awaryjne gniazdo zapalniczki (możliwość ładowania akumulatora) gniazdo ładowania akumulatora komplet oryginalnych narzędzi i dokumentów Średnie spalanie - ok. 4,2 l/100 km, przy spokojnej jeździe do 3,7 l Opony Tourance starczą na ten sezon Łańcuch wymieniony w ubiegłym roku, niewielki przebieg, podobnie klocki Wymieniony filtr paliwa po 40 tys. Na zdjęciu widoczny zaciek na pokrywie silnika z prawej strony - efekt wycieku kwasu z akumulatora... Możliwość dokupienia za symboliczną kwotę oryginalnych bocznych kufrów - nieco zmęczonych życiem ;) , widoczne na zdjęciu. Motocykl wiernie służył mi 6 lat, zrobiłam nim prawie 40 tys km po Europie. Lekki (197 kg) , zwrotny, idealny także na szutry i lekki offroad, możliwość łatwego obniżenia/podwyższenia przez wymianę kanapy oraz amortyzatora. Idealny dla niewysokich ;) Faktura VAT - możliwość odliczenia połowy VATu !!! Foty tu: http://olx.pl/oferta...D5-IDg7hOx.html
  16. Jagna

    Sprzedam F650GS 2004 vel Jagnięcina

    Oby się miło jeździło, mało przewracało i służyło co najmniej tak dobrze jak mi... No i czekamy na koleżankę na forum! PS. Wczoraj Raf pożegnał swoją Africę, dziś ja Jagnięcinę... Żałobny wieczór dziś :(
  17. Jagna

    Sprzedam F650GS 2004 vel Jagnięcina

    Jak się sprzeda, to powiadomię na pewno ;) na razie umówione są oględziny.
  18. Jagna

    Sprzedam F650GS 2004 vel Jagnięcina

    Proszę mi tu nie spamować, tu się motocykl i koła sprzedaje ;)
  19. Jagna

    Sprzedam F650GS 2004 vel Jagnięcina

    w 2/3 się zgadzam ;) błotnik jest standartem gmole oczywiście są i są w cenie, nie wiem jakiego producenta, ale sprawdzają się doskonale , mimo, że wyglądają na niepozorne ;) dokładki też są, touratecha ;)
  20. Jagna

    Sprzedam F650GS 2004 vel Jagnięcina

    No to mam już 2 chętnych na sobotę, ktoś jeszcze do kolejki? Mam jeszcze komplet kół z założonymi TKC (też starczą spokojnie na sezon) z tarczami (wersja ABS) , stan bdb, chciałabym za nie 950 zł. Bardzo praktyczne, jeśli ktoś lubi i po szosie i po offie jak ja ;)
  21. Jagna

    F700GS wersja Ladies

    Motek poszedł w dobre ręce, nie opuścił forum. Został ochrzczony roboczo "Gertrudem" . A Jagnięcina, czyli F650GS niedługo na sprzedaż :)
  22. W stolycy chyba za duża konkurencja ;)
  23. Ładujemy się w Toyotę i jedziemy kilka km na drugi koniec Snake Canyon. Kanion z góry – taka sobie „szczelinka” Zjeżdżamy w dół: Wejście „od drugiej strony” znacznie większe. I nawet kilka samochodów stoi przed, znaczy, jakieś inne turysty przyjechały ;) Początek lajtowy: pół godziny łazi za nami małe koźlątko i strasznie zawodzi: Zaczynają się solidne kamulce: Skaczemy z kamyczka na kamyczek: Ślisko jak cholera: i jeszcze bardziej ładnie ;) Stachu z nieodłączną coca – colą: Lewą? Prawą? Zdarzyło nam się nawet minąć ze 2 Niemców ;) Woda… Robi się trudniej: Hmmm… Coraz trudniej… I to by było na tyle dla turystów bez lin… Nawet, gdybyśmy przeszli, to dalej trzeba przepłynąć przez w pełni zalaną jaskinię, czyli umieć nurkować ;) Ale i tak było super. Podziwiałam niemieckich emerytów dzielnie skaczących przez skałki ;) Wracając natykamy się na stadko kóz, sikających do strumienia z którego wszyscy turyści korzystają ;) A tu krótki filmik, co się dzieje w kanionie, kiedy pada. Tam gdzie płynie ta rzeka, stała nasza Toyota. Na szczęście wtedy nie padało ;) pa4AV7YkKmU A my wracamy do Wadi Bani Awf: i wyjeżdżamy po 2 dniach na asfalt: Omańczycy na swoim blogu polecali mało znane miejsce: وادي الأبـيـض, czyli Wadi Al Abyad. Mamy rzut beretem, więc odbijamy w bok po kilku km asfaltu wjeżdżamy do bardzo szerokiego koryta rzeki. Wypełnionego drobnymi otoczakami, gdzieniegdzie płynie trochę wody. Raf tylko się uśmiecha, zapina 4x4 i jazda ;) Jedziemy w głąb, jak daleko się da ;) Znajdujemy miejsce, gdzie wody jest więcej. Będzie kąpiel! Jesteśmy chyba w raju. Woda idealnie czysta. Idealnie ciepła. A nad głową palmy ;) Dookoła żywej duszy, można ubrać normalny strój kąpielowy;) Niezbyt to może ekologiczne, ale każdy zaczyna od szamponu ;) Stacha dorwała telefonicznie robota, ale z zasięgiem tu kiepsko: A później wylegujemy się po szyję w rzece. Auć! Boli! Rybki robią pedicure i manicure ;) Szczególnie uwielbiają zadrapania i ranki ;) Wszystko dobrze, kiedy szczypią w dłonie czy stopy, zdecydowanie mniej przyjemnie, jak gryzą w brzuch ;) Melon, arbuz, kawa… Aż ciężko nam się zebrać z powrotem do auta ;) Powrót – jazda z ułańską fantazją ;) Na nocleg znajdujemy niewielką dolinkę ze strumyczkiem. Ale widać, że dolinka wypełniona jest otoczakami, czyli strumyczek bywa ogromną rzeką ;) No cóż, oby nie tej nocy ;) Jesteśmy hen, hen za wsią, a tuż po zmierzchu słyszymy nawoływania do modlitwy chyba z trzech minaretów na raz… A wieczorem, przy ognisku, widzimy powoli zbliżająca się parę świecących oczu... Powoli, majestatycznie mija nas kot... cdn.
  24. Odzew na relację niesamowity ;) aż normalnie nie nadążam odpisywać ;) Snake Canyon to jedna z ciekawszych rzeczy w Omanie. Niestety w całości niedostępna „przeciętnemu” turyście, bo wymaga umiejętności nurkowania oraz zakładana lin. My jednak chcemy dojść, dokąd się tylko da ;) Przy wejściu do kanionu ciekawa tabliczka: Nie wyglądało to na cmentarz… Kanion jest naprawdę wąski i wysoki, jest dość chłodno i oczywiście cień ;) Kanion jest bardzo ciekawy geologicznie, niestety opis w przewodniku geologicznym, który kupiłam (a było nie oszczędzać, tylko kupić porządny niemiecki, było!) jest tak nic nie warty, że wkurzam się do dziś. Są tu skały prekambryjskie, z okresu tzw. „snowball earth” czyli czasu, kiedy nasza planeta była całkowicie pokryta lodem. Tylko nie pytajcie mnie, które to… Być może te brązowe na górze… To szare, cholernie śliskie po którym idziemy to wapienie formacji Hajir, często występują w nim złoża ropy Wchodząc do kanionu należy dokładnie przeanalizować ilość chmur na niebie. Już zwykły deszcz powoduje kompletne zatopienie kanionu w pół godziny. Ze wszystkimi turystami w środku ;) Stachu, jak na prawdziwego turystę z zachodu przystało, nie rozstaje się z butelką coca-coli ;) Te wszystkie zakola w wapieniach wyżłobiła woda… Ta dam! To byłoby na tyle ;) Za tym „kamyczkiem” jest niżej o jakieś 4 m. Zejść by się może i dało, ale wejść z powrotem na pewno nie. Cała czwórka obchodzi głaz ze wszystkich obu stron: No nie ma przejścia i już… Może jednak? Stachu oczywiście nie wypuszcza coca-coli z ręki ;) Niestety… No to wracamy… Jeszcze raz wyślizgane wapienie: i powrót na parking. Patrząc na mapę – zrobiliśmy w 2 godziny jakieś 500 m w linii prostej ;) Ciekawe, jak daleko zajdziemy od drugiej strony? cdn.
×