Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Zawartość dodana przez Jagna

  1. Odcinek 5, czyli jak nie z jednej strony, to z drugiej ;) W nocy minęło nas co najmniej 10 aut. Zakładam , że to miejscowi, bo chyba nikt inny nie odważyłby się jechać tu po ciemku ;) W nocy widzimy poświatę gdzieś w dole, pewnie to wieś, dla której zbudowano to boisko. Poranne widoki całkiem ładne: Po analizie GPSa oraz map (gdzie cały wczorajszy offowy odcinek to jakieś 4 mm) dochodzimy do wniosku, że jesteśmy niedaleko zjazdu do wsi Bilat Sayt i to pewnie stamtąd ta poświata. Ta dróżka powyżej zapewne prowadzi do wsi: Słońce zaczyna oświetlać wyższe partie gór (wstajemy nieprzyzwoicie rano, koło 7): W przewodniku piszą, że Bilay Sayt to najpiękniejsza wieś w omańskich górach. No to chyba zboczymy z głównej drogi, żeby to zobaczyć ;) W czasie śniadania mija nas wojskowy łazik, a za nim wloką się żołnierze w pełnym rynsztunku. Niestety strasznie machają rękami, kiedy chcemy im zrobić fotkę ;) Mają piękne maskujące mundury, moro idealnie zlewa się z górami, łącznie z chustami na głowie ;) Ruszamy w górę: Mijamy boisko: Swoją drogą, niezłe prace ziemne trzeba było uskutecznić, żeby tyle płaskiego tu zrobić ;) Okazuje się, że za pierwszych zakrętem jest zjazd na Bilat Syat. Jedziemy: Przy tej drodze na lewo spaliśmy ;) Bilat Syat w całej okazałości: Ze wszystkich stron otoczona górami, piękna oaza: Kto znajdzie minaret? ciut starszej zabudowy: Krótka sesja foto: Jechaliśmy tu chyba pół godziny, a ciągle widać to boisko w oddali: Wracamy do „drogi głównej”: Piękna rozpadlina w ziemi, czyżby to Snake Canyon, który mamy w planie? Całkiem stromy odcinek w dół: Ale ciężko ten odcinek nazwać trudnym ;) Objeżdżamy spory wąwóz: Po jakieś godzinie docieramy do wejścia do Kanionu Węża, czyli Wadi Bimmah. Czas rozprostować nogi ;) cdn
  2. wracamy do odcinka 4 ;) Najedzeni w Al Hamrze jedziemy na północ z myślą o noclegu gdzieś w Wadi Bani Awf, polecanym przez wszystkich, i co najważniejsze : BEZ ASFALTU! No, przynajmniej nie było w 2015 ;) Początek asfaltowy, ale niczego sobie, bo serpentynami wspinamy się 1000 m w górę. Widzimy parking PEŁEN aut. Dziwne. Widok ładny, bo jesteśmy na przełęczy: Ale czemu wszyscy zawracają na tym parkingu? No tak, bo dalej droga wygląda tak: Jeeee! W końcu kawałek porządnego offa! Ale jakoś inne auta nie podzielają naszego entuzjazmu i nikt nie rusza naszym śladem ;) W końcu widzimy jakiegoś SUVa, który usiłuje nas dogonić ;) Wszystko pięknie, tylko zaczyna zapadać zmrok, a tu nie ma nawet 2 m2 płaskiego na namiot :D No nic, jedziemy i rozglądamy się ;) Doganiamy jakiegoś miejscowego Pick-upa: Gdzie tu się rozbić? A raczej: gdzie tu zjechać autem?? Widzimy w oddali małą oazę i zjeżdżamy do niej. Ewidentnie wjeżdżamy komuś na podwórko… Podwórko bardzo klimatyczne, trzeba przyznać: Pan siedzi i zawija … koszyk chyba? Niestety nie jesteśmy się w stanie dogadać z panem , a on raczej nie zachęca nas rozbicia się. Trudno, wracamy do góry ;) W końcu, widzimy kawałek płaskiego, choć ewidentnie pomagał tu spych ;) Nieważne, Toyota i 2 namioty się zmieszczą ;) Jesteśmy po prostu na poboczu drogi, ale jazda po ciemku nad przepaściami raczej nas nie bawi, a zapewne jutro będziemy dostawać skrętu szyi od widoków ;) Rozbijamy się, jest nawet kłoda robiąca za ławeczke ;) Stachu idzie na rekonesans i szybko wraca zwijając się ze śmiechu. Okazuje się, że dosłownie 100m dalej, za górką, jest najprawdziwsze boisko i właśnie trwa na nim mecz. Nie wiem, kto jest bardziej zdziwiony – my obecnością boiska w środku gór, czy chłopcy dziwnymi ludźmi rozbijającymi namioty przy drodze ;) Boisko w całej okazałości już za dnia ;) : No to co, kafej? Układamy się spać z myślą, że nikt przecież po nocy po takiej drodze jeździć nie będzie. Taaaa… cdn.
  3. Spodobało nam się bycie celebrytami ;) Piątkowe slajdowisko było chyba całkiem udane, więc zapraszamy na kolejne: a do relacji wrócę niebawem ;)
  4. Odcinek 4 i 3/4, czyli coś dla żeńskiej części społeczeństwa ;) Odcinek dla bab, bo będzie o modzie. Arabska moda jest różna od tej naszej. A arabska konserwatywna moda (czyli m.in. omańska) różni się totalnie ;) I jak to zwykle w krajach muzułmańskich, mężczyźni ustawili się znacznie lepiej. Omańczycy, jak jeden mąż, noszą długie, przewiewne i nieskazitelnie białe koszule zwane diszdaszami. Są one obecne w wielu krajach Zatoki Perskiej i po rodzaju kołnierzyka od razu wiadomo, z jakiego kraju przybył delikwent. Te omańskie mają u szyi (mówiąc po staropolsku) kutasik ;) zwany furakha. Zwykle jest perfumowany ;) Obowiązkowe nakrycie głowy to kumah (albo kuma) czyli okrągła czapeczka we wzory. Dużo rzadziej jest to chusta zawiązana na czubku głowy. Najbardziej podobały nam się chusty moro noszone przez wojskowych (oczywiście wersja pustynna ;) ) Strój taki jest idealny na upały, które latem dochodzą do 45-48 stopni w cieniu. Pod diszdaszą nie ma bielizny w naszym rozumieniu, ale panowie powinni mieć na biodrach cienką bawełnianą przepaskę chroniącą przed … powiedzmy że przed zbytnim okazywaniem entuzjazmu dla płci przeciwnej ;) A tu ściąga, jak rozpoznać typa po jego diszdaszy ;) Kobiety mają „nieco” trudniej. W domu mogą ubierać się w co chcą, ale na zewnątrz powinny wychodzić w płaszczu zwanym abają oraz hidżabie. Z reguły czarna (w ten upał!), ale co nowocześniejsze Omanki dopuszczają inne kolory. Kobiety w abajach potrafią być niesamowicie piękne i kształtne, niestety kobietom zdjęć nie wypada robić, więc muszę się posiłkować netem :( Takie Omanki to raczej tylko w Muskacie: Ale taką można było już bez problemu spotkać w sklepie: Te bardziej konserwatywne noszą nikab, czyli chustę zasłaniającą także twarz. Kobiety w Omanie prowadzą auta, pracują, studiują, choć zapewne na wiele rzeczy potrzebują powalenia ojca czy też męża. Jest nawet pierwsza pilotka Omanka: A młodzież oczywiście odchodzi od tradycji i zdarzają się chłopaki w dżinsach zamiast diszdaszy ;) A na koniec co nieco o naszych "podróżniczych" strojach. Nikt od zagranicznych kobiet nie wymaga zakrycia włosów, ani specjalnego „zakrytego” stroju. Jednak wszystkie przewodni proszą o uszanowanie tradycji i ja się z tym zgadzam. Zapakowałam więc długie spodnie, spódniczkę za kolano i koszulki z rękawami. Szorty były w użyciu wyłącznie podczas trekkingu (miejscowych tam nie było prawie wcale), a w miejscach publicznych (sklep, restauracja) miałam na ramionach dodatkowo szal. Lilka zdecydowanie mniej się przejmowała ;) Nie spotkały nas nigdy żadne uwagi, głupie miny ani oglądanie się zbytnie mężczyzn. No może troszkę ;)
  5. Odcinek zerowy, czyli wstęp jakiś być musi Jak każdego roku, gdzieś w okolicy października, kiedy to słynna “polska złota jesień” daje się już mocno we znaki swoją szarością, Jagna zaczyna marzyć o ciepełku. Bo Jagny z zasady są ciepło- i słońcolubne. (Choć podczas tej podróży okaże się, że istnieją osoby ciepłolubne jeszcze bardziej ;) ) Wyjazd ze względów zawodowych możliwy jest dopiero w lutym, trochę czasu na planowanie zatem mam. Kwestie zasadnicze jak zwykle są dwie: gdzie? z kim? Gdzie? Tam, gdzie jest co najmniej 30 stopni i jest bezpiecznie. Ostatnio było Chile , później Maroko (niestety 30 stopni to zimą tam nie ma…) przyszedł czas na Czarną Afrykę. Namibia jakoś zawsze kojarzyła się bardzo pozytywnie, kraj spokojny, więc odpada tłumaczenie rodzinie, że nie zabiją, zgwałcą i okradną… Z kim? Raf wkopał się sam, kiedy po wyjeździe nad Bug wręczył mi metalowy kubeczek AT mówiąc “to na następny wyjazd, żebyśmy mieli kubki do wina o tej samej pojemności”. (Bo miałam duuużo większy i tu go bolało ;) ). Cóż miał więc powiedzieć, kiedy usłyszał “To co, jedziesz ze mną?” Auto 4-osobowe, więc przydałby się jeszcze ktoś. Andrzej, właściciel jednego 1150GS oraz dwóch HD (po każdej przejażdżce z Jagną musi lecieć na myjnię i zdrapywać błoto), też się długo nie zastanawia, tylko pyta: a będą surykatki? Mamy więc skład 3 osobowy, idealny do Toyoty Hilux 2,5 , zabukowanej przez internet. Toyota ma być wyposażona we wszystko, czego biały człowiek potrzebować może w buszu i na pustyni, łącznie ze śpiworami. Oraz obieraczką do warzyw... Jeszcze polowanie na bilety, których ceny zmieniają się trzy razy dziennie, udało się jednak wstrzelić w najtańsze. Air Namibia - ki czort, może doleci? Ważne, że tanio i bez przesiadek, Frankfurt nad Menem - Windhoek. Wizy, jak prawie wszystkim na forum, załatwia w Berlinie Fazi (Namibijki pracujące w ambasadzie dostają ocenę 5+ ;) ), upewniając nas, że wszystko tam działa zgodnie z planem i terminem, czyli bardziej po niemiecku niż afrykańsku. Z rozpędu projektuję naklejkę na hiluxa - przyda się do tłumaczenia, skąd jesteśmy i ogólnie będzie wzbudzać pozytywne reakcje - oraz koszulki wyjazdowe. Lans na całego ;) Przewodnik Lonely Planet i mapa zamówione, 2 relacje przeczytane, Malarone zakupione, zostaje się spakować... cdn... PS. Dlaczego nie motocyklowo? Bo nie udało się namierzyć żadnej wypożyczalni motocykli, a jedynie zorganizowane wycieczki. Niemieckie. Cena zachęcająca: 4.690,– €. Zmieściliśmy się dokładnie w 30% tej ceny ;)
  6. Z czeluści forumowych wydobywam i zapraszam tych, dla których Zielona Góra nie leży na drugim końcu kraju ;) W ramach cyklu "Z pamiętnika podróżnika" Muzeum Ziemi Lubuskiej zaprosiło znanych podróżników: Jagnę i Rafa ;) Opowiemy o swojej afrykańskiej podróży 1 kwietnia o 18.oo w zielonogórskim muzeum (na deptaku, al. Niepodległości 15) http://mzl.zgora.pl/2016/04/01/tropiac-surykatki-czyli-podroz-do-namibii/ https://www.facebook.com/events/210844195945411/ Zapraszamy!
  7. Odcinek 4, czyli wodzimy młodzież omańską na pokuszenie ;) Wstawanie świtem według Jagny nie ma żadnych zalet. Lilka jest innego zdania i może potem pokazać ładny wschód słońca: Postanawiamy jednak wstawać nieco wcześniej. Krótkie urlopy mają ten minus, że są krótkie. A tu chciałoby się jak najwięcej zobaczyć ;) Wybitnie przeszkadza w tym wieczór, który zapada przed 19. Czy w zasadzie o 18 musimy już kończyć jazdę. Oczywiście wieczorne posiedzenia przy ognisku też mają spore zalety, ale niestety znikła jedna z nich. Nie mamy już ani grama alkoholu, ani szans na zdobycie najmarniejszego piwka… :( Dziś nieco cywilizacji, czyli miasto Bahla. Odzwyczailiśmy się prawie od widoku ludzi ;) W Bahli zwiedzić można fort, których w Omanie są chyba dziesiątki, ale ten należy do tych najważniejszych. Fort pochodzi z ok. 1000 roku, ale w dużej mierze jest rekonstrukcją. Częściowo kamienny, częściowo … gliniany? Mury to po prostu mieszanka piaski, gliny, słomy i muszli… Niezbyt odporne to na deszcz. Podobno co kilka lat należy nakładać nową warstwę. Fort jest w środku kompletnie pusty: Nie licząc szkolnej wycieczki ;) Mamy wrażenie, że dla chłopaków to my jesteśmy największą atrakcją fortu ;) Nauczyciel nie jest do końca zadowolony z frajdy, jaką chłopaki mają ze zdjęć z Lilką ;) Trudno ;) Obchodzimy fort dookoła Oglądamy resztki murów obronnych: oglądamy miasto: W Omanie bardzo ważną częścią architektury są drzwi i furtki. Prawie każde miasto takie symboliczne „wrota do miasta”: A wychodząc z fortu mamy resztki starej zabudowy, z tego samego budulca: Przypuszczam, że takie gliniane domki były jeszcze zamieszkane ze 20-30 lat temu, bo w zasadzie nie ma starszego „współczesnego” budownictwa. Zgodnie stwierdzamy, że kultury i zabytków starczy, wracamy w góry ;) A przed nami najwyższe omańskie góry, czyli Jabal Shams, który ma przeróżne wysokości, zależnie od mapy ;), ale mniej więcej 2990 - 3100 m n.p.m. Najpierw kawałek asfaltem: Mijamy opuszczoną wioskę Ghul, zajrzymy tam na powrocie. Ghul to taki żeński demon podobno ;) Wioska tak wkomponowała się w zbocze, że ledwo widać: Pauza na kafej, czyli kontynuacja murmańskich tradycji ;) Tam, tam jak pojedziecie, to będzie taki zaje…sty widok. Tak przynajmniej nam się wydaje, że mówił ;) Koniec asfaltu, ale równiarki już pewnie jadą ;) Hm, tę górę chyba już widzieliśmy, tylko z drugiej strony ;) do góry, do góry… Raf: hmm, mieliśmy sprawdzić, jak się automatem hamuje silnikiem, przecież jakoś musimy stąd zjechać później… Ale ma razie dojechaliśmy tu: Widok z góry na Wadi Nakhr, albo po prostu Wielki Kanion Omanu. To jedyne miejsce przygotowane pod turystów, jest nawet barierka ;) Oczywiście 100 m dalej można bez przeszkód podejść do samej krawędzi. Żadne zdjęcie nie pokaże ogromu tego kanionu. Ponad 1 km w dół… Dół kanionu też jest osiągalny, prowadzi tam nawet szlak turystyczny. Zresztą jest to jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Omanie, o czym świadczy parking. Było tam co najmniej 10 aut! Na samym końcu krawędzi położona jest malutka wioska Al Khateem, skąd też można zrobić sobie spacer nieco poniżej krawędzi kanionu Nawet jest oznakowanie! Wioska zamieszkała: a mieszkańcy bardzo przyjaźni: Czas wracać 1,5 km w dół. Jagna znajduje w schowku grubaśny Manual Land Cruisera, testujemy wszystkie możliwe tryby jazdy po górach, ale żaden nie powoduje hamowania silnikiem ;) W końcu Raf wrzuca tryb „ręczny” i jedziemy na pierwszym (no czasem drugim) biegu w dół. Rowerzyści?? Tak wysoko? W tej temperaturze? Podziwiamy… Wracamy do Wadi Ghul i opuszczonej wsi Ghul. Jest po drugiej stronie wadi, za rzeką i dość ciężko trafić. Do tego naprawdę trudno wypatrzyć niewielką furtkę w płocie otaczającym meczet, a za nim ścieżkę do wioski. Turysta naprawdę musi chcieć ;) Ruiny wioski Ghul: A po drugiej stronie współczesna wioska: Nie mam pojęcia, kiedy wioska została opuszczona, ale obstawiam, że było to w drugiej połowie XX wieku ;) Zjeżdżamy do miasta Al Hamra, gdzie siadamy w pierwszym lepszym Coffe Shopie, czyli barze. Już wiemy, że nie ma co pytać o menu. I tak będzie tylko kurczak z ryżem w wersji hinduskiej lub pakistańskiej ;) Wbrew minie Jagny, jedzenie było bardzo dobre: Nadszedł wiekopomny moment. Toyota pokazuje rezerwę. Minęliśmy dziesiątki stacji, ale na żadnej nie wyświetlały się ceny, więc będą one dla nas niespodzianką ;) Prawie 102 litry. Dokładnie 15 riali i 600 bahtów. 156 złotych. Jesteśmy w raju :) cdn
  8. Gdzie się tylko da (a da się o dziwo prawie wszędzie), kupuję przewodniki geologiczne. Ale tylko ten omański zaczynał się taką inwokacją: „All praise is due to Allah, the Lord of the worlds, and the prayers and peace by upon Prophet Mohammed and his household”. Dalej już było standartowo, czyli głównie o skałach ;) No może jednak nie do końca, bo jeszcze dedykacja: „With the phrases of love and the feelings of loyalty, we dedicate this guidebook to our beloved leader His Majesty Sultan Qaboos bin Said, May Allah protect him.” No cóż, Oman jest po pierwsze krajem muzułmańskim, po drugie monarchią absolutną. Sułtana kochać trzeba i już. O jakiś tam parlamentach i demokracjach nikt tam nawet nie wspomina ;) Według przewodnika geologicznego w Wadi Dhum występują jurajskie i triasowe wapienie. Bardzo śliskie wapienie, o czym przekonał się Raf ;) Na szczęście mimo upału wzięliśmy buty trekkingowe, sandały byłyby gwarancją co najmniej skręconej kostki. Początek wadi: To po lewej to współczesny falaj – system doprowadzający wodę z gór do wsi, w zasadzie taka rynienka. Ten akurat betonowy, ale znaleźć można takie kamienne, sprzed kilku tys. lat. Nadal działają;) Po drodze dnem wadi mijamy kilka małych gajów palmowych: I małą zaporę : Za zaporą pokaźne (jak na Oman) zapasy wody, oczywiście idealnie czystej… Ruszamy w górę wadi. Oczywiście jakichkolwiek znaków czy szlaku nie ma, więc idziemy na wyczucie. I nie raz i nie dwa zawracamy, bo przejścia brak ;) Tu na przykład musieliśmy stronę prawą zamienić na lewą: Każdy skrawek cienia na wagę złota! W pewnym miejscu potrzebne były liny, na szczęście ktoś je tam zainstalował. Bardzo wysoko to nie było, ale na tak wyślizganych wapieniach nie było kompletnie gdzie oprzeć stopy Żyłki kalcytowe, jakby je ktoś od linijki namalował ;) Mamy nadzieję, że to spadło dawno temu Po jakiś dwóch godzinach widzimy koniec wadi: Można wracać ;) Tu pięknie widać ogrom tej „dolinki” A tu żyło jakieś zwierzątko: Hm, w tamtą stronę jakoś przeszliśmy suchą stopą … Na koniec kąpiel: Można wracać ;) Cały , kilkugodzinny spacer nie spotkaliśmy żywej duszy… Wracamy na asfalt i skręcamy w stronę Bahli. Znów mamy konflikt mapowy. Moja mapa twierdzi, że droga kończy się w Sant, mapa Lilki, że to nie asfalt tylko szuter, a GPS widzi drogę, której nie ma na mapie. Ponieważ są to góry i cały czas jesteśmy ponad 1000 m n.p.m., możliwe jest wszystko. Na początku mamy asfalt: a później już nie ;) Choć wszystko wskazuje na to, że będzie tam wkrótce… Chcemy zjechać w ten dół, co go nie widać na zdjęciu ;) Zjazd był, trzeba przyznać, emocjonujący. Jeszcze lepszy musiał być, nim przejechały równiarki ;) Kilkunastoma serpentynami zjechaliśmy pół km w dół Dobrze, że zjazd był w miarę krótki, bo nie bardzo wiedzieliśmy, jak automatem hamuje się silnikiem ;) Toyota przyśpieszała z górki, aż miło ;) Zajeżdżamy do Bahli, to całkiem spore miasto, zwiedzanie twierdzy zostawiamy sobie na jutro, bo już zamknięta. W miejskiej okolicy ciężko znaleźć ustronne miejsce na camp, i jak na złość brak górek. W końcu, po półgodzinnym krążeniu coś znajdujemy. Dopiero po rozbiciu namiotów dowiadujemy się, co jest źródłem dochodzącego (na szczęście tylko lekko) smrodku: W ramach zadośćuczynienia mamy taki zachód słońca: cdn.
  9. Odcinek 3, czyli gdzieś tu powinno być wadi… Śniadanie w słońcu uświadamia nam, że chyba będzie dziś grzało. Nic nas nie goni, powolne śniadanko (tym razem ser z puszki, o niebo lepszy niż wołowina) i ruszamy dalej szutrem Przerwy na fotki: podziwianie dziwnych kształtów gór: Szuter pierwszej kategorii: W końcu coś się za nami kurzy ;) A góry coraz konkretniejsze: Dobijamy do asfaltu i jedziemy wzdłuż ciekawego szczytu, ma koło 2000 m Dojeżdżamy do Al-Ayn, gdzie podobno znów są grobowce sprzed 5 tys. lat. Tym razem, gdzie one są , nie wie nawet Garmin ;) Jedziemy na nos, przez suchą rzekę, prawie przez podwórka, nic. Już prawie mamy zamiar wracać na asfalt, kiedy z daleka widzimy takie coś na górce: No dobra, to wysiadamy i obejrzymy z bliska: Stachu wdrapuje się na samą górę, Lilka z boku: Jagna woli oglądać uławicenie warstw mułowców ;) Wracamy na asfalt i jedziemy na wschód, pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi: W ramach przedwyjazdowego researchu znalazłam fajną stronę opisującą ciekawe kawałki Omanu, prowadzoną przez Omańczyka: http://www.omantripper.com Kilka proponowanych tras mam w kajeciku i teraz szukamy wjazdu do وادي ضــم , czyli Wadi Dhum, zwanej też Wadi Damm lub Wadi Dham. Serio, każda nazwa arabska występuje w 3-4 wersjach angielskich. Na każdej mapie i drogowskazie oczywiście inna. Strasznie to ułatwia szukanie czegokolwiek w GPSie :( Kierując się opisem z www kończy nam się droga na podwórku ;) No nic, to może skręcimy jedną wcześniej ;) Oooo, ładnie jest, dróżka pnie się do góry a po lewej taka „mała” rozpadlinka w skałach, czyli zapewne Wadi Dhum ;) Co prawda według opisu mieliśmy wjechać do wadi, a nie oglądać je z góry, ale co tam ;) Można sobie podejść na sam brzeżek: i odważnie spojrzeć w dół: Nasze papierowe mapy w ogóle nie pokazują tej drogi, a GPS ma jakiś kozi szlak. Tymczasem w jednej relacji przeczytałam, że z Wadi Dhum można się przebić do Wadi Ghul. No to jedziemy dalej: robi się coraz fajniej, coraz kręcej i coraz ciaśniej ;) Niestety po jakiś 2 km kończymy w małej plantacji palm daktylowych. Ciężko nawet znaleźć miejsce na nawrotkę. Trudno - wracamy do asfaltu. A może by tak znaleźć fajny cień pod palmami i skonsumować arbuza? Tam niżej były takie fajne palmy! Fajne palmy okazały się być jeszcze fajniejsze, bo rosły sobie koło wejścia do … Wadi Dhum ;) Wadi Dhum, zaliczane do jednych z piękniejszych wadi w Omanie, mimo szczytu turystycznego, jest całkowicie puste. Odkopujemy buty, czapki i ruszamy na krótki trekking w górę wadi. Oczywiście po zaplanowanej konsumpcji ;) cdn
  10. Jedziemy dalej: Kozy są wszędzie: Na dnie wadi pojawia się nawet woda i nawet są żyjątka-nie-będące-kozami: Wracamy na asfaltową 9, też jest ładnie I za Yanqul robimy pętelkę przez Wadi Fidda, bardzo polecane przez przewodnik. W jedną stronę (wg naszej mapy) powinna być droga n-tej kategorii (cienka, szara kreska na mapie…) Asfaltu jeszcze nie ma, ale to zapewne kwestia miesięcy ;) A w drugą stronę piękny asfalt po całości. Za to mamy pierwszego wielbłąda ! Wracamy do Yanqul, gdzie pomimo sjesty działa knajpa. Zresztą okaże się, że żadne knajpy nie respektują południowej przerwy ;) Knajpka bardzo nam się podoba, bo ma obrazkowe menu, zjadamy kurczaka w różnych postaciach, zapijamy świeżo wyciskanym sokiem z mango i płacimy coś koło 25 zł na osobę. No naprawdę strasznie drogi ten Oman ;) Ruszamy na wschód, w stronę Prawdziwych Gór (bo te dzisiejsze, to jeszcze popierdółki były, głupie 1000 m n.p.m.). Niestety znów asfaltem… Docieramy pod wieczór do Bardzo Ważnego Zabytku z Listy UNESCO: Grobowców Bat. Trzeba mieć sporą dozę samozaparcia, żeby tu trafić. W terenie brak jakichkolwiek oznaczeń, w przewodniku opis lakoniczny. Na szczęście Garmin wiedział, gdzie ;) Nie wygląda to imponująco: z bliska też: ani w środku ;) Tymczasem to najstarsza rzecz w Omanie – ma „jedynie” 5000 lat ! No cóż, ani historia, ani zabytki nie są jak widać priorytetem w Omanie ;) Brak jakiejkolwiek tabliczki, w zasadzie można sobie taką cegiełkę wziąć ze sobą i oczywiście zero ludzi dookoła. A my mamy przed sobą jakieś 30 km szutru, słońce coraz niżej, więc szukamy ustronnego miejsca. Pod tą górką będzie OK. Chłopaki szukają drewna na ognisko: i montują prysznic na drzewku. Pełen luksus ;) Pierwszy testuje Raf: (i nie pozwala zamieścić większego zbliżenia ;) ) Dziś wieczorem w roli głównej wołowina z puszki. Tak dobra, że ¾ zawartości ląduje w pobliskich krzakach ;) Niech kozy też mają coś z życia ;)
  11. Odcinek 2, czyli pierwsze kozy za płoty Pobudka, kawa pod gołym niebem, ciepły wiaterek zwiastujący jakieś +30 stopni… Taaaak, dokładnie o taki luty chodziło ;) Na śniadanie zaznajamiamy się z lokalną florą bakteryjną (to najlepszy sposób na uniknięcie sensacji żołądkowych) za pomocą , hmmm, jogurtu? maślanki? w każdym razie czegoś mlecznego z dodatkiem zielonej papryczki pakowanie i odjazd: Jedziemy kawałek drogą 9 na południe, w stronę gór. Ciekawe, czy ten napis znaczył coś w stylu „obiekty widziane w lusterku są bliżej niż ci się zdaje” ;) jedziemy szeroką doliną, czyli wadi. Albo وادي, jak kto woli ;) Polski termin to chyba dokładnie ued, ale to oznacza suchą dolinę, która rzadko wypełnia się wodą. Tymczasem po dnie omańskich wadi z reguły coś tam sobie ciurka. Droga 9 prowadzi dnem Wadi al-Hawasina. Tyle wody! Woda jest krystalicznie czysta, korzystamy więc z okazji i wypełniamy oba bukłaki prysznicowe. Mosty w Omanie występują jedynie na najnowszych drogach Tu już ani śladu po wodzie: Za miejscowością Ghab mamy pierwszy konflikt mapowo – gps-owy. Czyli jedna mapa pokazuje drogę na lewo, jedna na prawo, a gps obie. Wybieramy tę bez asfaltu i bardziej krętą ;) Jagna zaczyna krzyczeć co 100 metrów: stój! Przecież nie może sobie darować takich pięknych fałdów w skałach ;) albo takiej niezgodności kątowej pomiędzy warstwami: i znów fałdy ;) Droga mało uczęszczana, choć chyba często równana Kózki są wszędzie… Giewont?? Czas na lunch w pięknych okolicznościach przyrody: Ekspresowy recykling resztek melonów: Mija nas jedno z niewielu aut, daje po hamulcach i ze środka wychodzi trzyosobowa rodzinka. Wszyscy zostajemy uwiecznieni na fotach, wypytani, jak nam się podoba itp., itd. A kobieta na pożegnanie podaje wszystkim rękę. Hm. Coś się nam tu nie zgadza z opisem Omanu;) cdn
  12. Odcinek 1, czyli jak sójki za morze, ale w końcu wyruszyliśmy Idea omańska pojawiła się koło października, do dziś nie wiadomo skąd i jak. Ponieważ najtrudniej wycofać się z pomysłu, o którym wszyscy wiedzą, nie omieszkałam pochwalić się nim na zielonogórskim motocyklowym piwku. I dzień później dzwoni do mnie kierowniczka BMW R1100GS, czyli Lilka. „Słuchaj, wy tak serio z tym Omanem? A nie szukacie towarzystwa może?” No i teraz wycofać się jeszcze trudniej ;) Po chwilach zwątpienia (zamachy w Paryżu) Jagna stwierdza w styczniu: o zamachach w Omanie nic mi nie wiadomo, polecimy liniami arabskimi, do swoich strzelać nie będą. I kupiliśmy 4 bilety Berlin – Doha – Muscat na Quatar Airlines :D Do tego szybka rezerwacja największego dostępnego 4x4, czyli Toyoty Land Cruiser, kupno przewodnika i mapy (ha, ha…) i mały research online. Mały research wykazał po pierwsze, że do Omanu wszyscy jeżdżą z małymi dziećmi. Hm. Tego załatwić się raczej już nie da. Trudno. Pod drugie – noclegi są przeraźliwie drogie. Tu akurat łatwo zaradzić –bierzemy namiot. Po trzecie – pełza i łazi tam sporo jadowitych zwierzątek. No cóż, będziemy uważać. (ha, ha…) Po czwarte – Omańczycy jeżdżą jak wariaci. No to pojedziemy w offa ;) Przed wyjazdem trzeba się nieco poznać, więc umawiamy się na przegląd swoich garaży. Mamy więc 2 x BMW (Jagna i Lilka), AT (Raf) oraz KTM (Stachu). BMW jak zwykle górą ;) Wieczorny odlot z „zielonogórskiego” lotniska, czyli Tegel w Berlinie nie mógł odbyć się bez Fassiego. Butelka czerwonego wytrawnego poszła na raz ;) No cóż, czekało nas w końcu 10 dni całkowitej abstynencji… Quatar Airlines dostarczyło nas bezproblemowo do Muskatu wczesnym lutowym rankiem. Jedna pani w hidżabie wymieniła nam $$ na riale, druga sprzedała wizę, a trzecia wbiła pieczątkę. Hm, może jednak nie będzie tak konserwatywnie-islamsko? Znajdujemy swoją wypożyczalnię aut (zwykły, międzynarodowy Budget) , pokazujemy rezerwację i powoli przestawiamy się na arabski tryb działania. Mija pół godziny. „Możemy zobaczyć raz jeszcze Pani rezerwację?” Kolejne pół. „Już chwileczkę, tylko najpierw znajdziemy samochód tamtego pana”. Stachu przysypia na siedząco, Lilka na stojąco, Jagna przy ladzie. Raf udaje, że nie śpi. Uff, po dokładnie 2 godzinach dostajemy kluczyki. A dokładniej Jagna, bo rezerwacja poszła z jej karty. Toyota jest wieeeelka. I o to nam chodziło ;) Co prawda specjalnie szukaliśmy takiej z manualem, a tu automat. Ale na myśl o powrocie do okienka szybko stwierdzamy: niech będzie. W tej samej chwili Raf uświadamia sobie brak jakichkolwiek dokumentów oprócz paszportu. Czyli prawa jazdy też. Trudno. Pierwszy przystanek – zakupy żywieniowe. Idziemy na łatwiznę i wklepujemy do GPSa zapytanie o centrum handlowe. Najważniejszy zakup – kartusze do kuchenki. Niestety te, które były w bagażu Lilki zamieniły się w urzędowe pismo od niemieckiego Zollamtu. Pasujących kartuszy brak, nie zostaje nam nic innego, jak zainwestować 9 riali w nową kuchenkę. Wybieramy znany murmański model: Do tego kawał blachy oraz węgiel drzewny na grilla (drewno to towar mocno deficytowy) i możemy jechać w dzicz :D Na razie jednak musimy przedrzeć się przez cywilizację, czyli przemieścić 100 km autostradą. Zasypiamy po pół godziny, łącznie z kierowcą. Zjeżdżamy na drogę alternatywną, wzdłuż morza. Od razu lepiej. Zatoka Omańska jakaś zielonkawa: Miejscowi też jacyś inni: Kilka fajnych muszli przywiozłam ;) W końcu zjeżdżamy z autostrady, zaczyna się ściemniać (jest zima, więc około 19 już całkiem ciemno), czas poszukać ustronnego miejsca na nocleg. Skręcamy w szuter główny, później szuter boczny, myk za górkę. O, tu może być: i za moment ciemno Premiera grilla, jagnięcina z kością w roli głównej: a jutro zaczynamy prawdziwą jazdę, czyli góry i bardzo boczne drogi ;) cdn
  13. Izi był Podróżnikiem przez duże "P". Ale pomagał też innym spełniać ich podróżnicze marzenia. Chcemy upamiętniać Iziego nie tylko zlotem, ale także kontynuować jego idee. Dlatego po raz drugi wręczymy Nagrodę Iziego. Nagrodę za idee ;) Może będziesz to Ty i Twój pomysł na Podróż? Czekamy do końca kwietnia na Wasze projekty podróży. Udostępnij info o Nagrodzie na swoim profilu FB , a następnie przyślij nam projekt na info@izimeeting.com Kapituła Nagrody wybierze ten najciekawszy, a my wręczymy ci 4000 zł na realizację marzeń!
  14. Odcinek 11, czyli czas kończyć relację ;) Następnego dnia postanawiamy ciut odpocząć od atrakcji, poszwędac się po mieście (czyli Arequipie), a wieczorem wsiąść do autobusu zmierzającego na północ. Bo jakby nie patrzeć, czas na urlop powoli się kończy… Łazimy po mercado, czyli rynku: nadal nieznane jest nam kilka rodzajów owoców: i chyba nie spróbowaliśmy jeszcze wszystkich odmian pyr: to też moglibyśmy jeść w dowolnych ilościach: w knajpie próbujemy w końcu chichy (wym. czicza), czyli przefermentowanego (czyli alkoholowego ;) wywaru z kukurydzy. Tu akurat chicha morada: całkiem to smaczne i orzeźwiające. Łazimy po Arequipie: podziwiamy taksówki: oraz lokalny korowód (mamy luty = karnawał) Chłopaki znajdują w sklepie żelaznym idealną pamiątkę z Peru – maczetę. Ciekawe, co na to służby lotniskowe ;) Kupujemy w biurze podróży bilety do miasta Ica, jedyne 700 km. Autobus nocny, sypialny, piętrowy, polecany przez wszystkich globtrotterów. Górny pokład droższy, ale panie sprzedające zaklinają się, że niczym się nie różni. Siedzenia rozkładają się jak łóżka, kolacja i śniadanie w cenie. Trzeba próbować ;) Oczywiście na miejscu okazuje się, że owszem, siedzenia rozkładają się w pełni, ale tylko na górnym, droższym pokładzie… po raz n-ty zostaliśmy zatem zrobieni w Peru w przysłowiowe bambuko… Jednak na komfort nie można narzekać ;) Krótka Jagna mieści się w całości, długi Raf wystaje ;) Siódma rano wysiadamy w Ice, i łapiemy taxi do dzielnicy Huacachinero. Takiej ładnej: Na koniec peruwiańskich wojaży postanawiamy zaszaleć i po burżujsku rezerwujemy hotel. Prawdziwy hotel, nie hostel ;) Taksówkarz oczywiście usiłuje polecić nam inny hotel , gdzie podobno jest „najlepsze disco w mieście”. Na naszą odpowiedź, że niezbyt przepadamy za disco, natychmiast stwierdza: „Nie szkodzi, i tak nie działa”. Niesamowita elastyczność względem klienta ;) Nasz hotel niczego sobie: Nie wiemy jak, ale Krzychu nawet tu zdołał jakoś wytargować rabat cenowy ;) ponieważ jest wcześnie nie ma jeszcze wolnych pokoi i czekamy sobie przy basenie. Tuż za płotem „malutka” wydma: jakieś nieznane ptaszki: a tu koliber: Chłopaki idą na wydmę, ja przysypiam na leżaku: Nagle budzi mnie recepcjonistka: „Seniora, nie chciałaby Pani przejechać się na wydmy? Za darmo?” Za darmo? W Peru nie ma takiego określenia! „Jak to za darmo?” „Mamy tu ekipę filmową i potrzebują białych statystów” No to się wyjaśniło ;) i tak to zaliczyliśmy główną atrakcję Iki, czyli przejazdy buggy przez wydmy. Klatka dookoła, pasy 3-punktowe… Nie wiem, czy tak jest zawsze, czy kierowca bardziej się starał na potrzeby filmu, ale… wołami mnie nie zaciągną do tego więcej ;) Buggie latało , fruwało w powietrzu, skakało po wydmach… a później kolejna atrakcja czyli sandboarding ;) Krzychowi pozwolono zjechać na brzuchu: Po tym wszystkim musieliśmy pójść na piwo: oraz wieczorną lampkę wina: Rano jeszcze ciut byczenia się w słońcu: po czym 6 godzin w autobusie (tym razem dziennym) do Limy. Na lotnisku mały zonk, bo mamy (promocja w końcu) kupione bilety do Brukseli, a lecimy tylko do Madrytu. Panienka z okienka upiera się jednak, że nie może nadać bagażu do Madrytu, bo jej „system nie pozwoli”. Tłumaczymy, gadamy, prosimy – na nic. Mamy w Madrycie 2 h, może uda nam się odzyskać bagaże ;) 11 h w samolocie do Madrytu, poszukiwanie okienka Iberii, gdzie anulowali nam bilety do Brukseli i powiedzieli, gdzie odebrać bagaż. Uff… Jeszcze tylko lot do Berlina i jazda do Zielonej Góry. A na koniec Raf i Krzychu wyrównali wszystkie rachunki za pomocą peruwiańskich maczet ;) PS. Sporo w tej relacji było marudzenia na ceny i podejście do turystów. Proszę jednak nie obierać nas jako malkontentów czy też wymagających jakiś luksusów ;) Po prostu zbyt często czuliśmy się jak dojne krowy, a regułą w turystyce są opisy nijak przystające do rzeczywistości. Na jakiekolwiek uwagi odpowiada się „No co chcecie, przecież to Peru!”… Niestety psuje to obraz kraju. Poza tym, Peru to przepiękny kraj, gdzie znajdziecie nie tylko inkaskie zabytki, ale przede wszystkim fascynująca przyrodę – Andy, dżunglę, pustynię, Altiplano… Polecamy! Dziękujemy za uwagę Jagna, Raf & Krzychu
  15. Odcinek 0, czyli prologi dwa Prolog według pewnego śląskiego Berlińczyka: Początek tej podróży sięga jeszcze II wojny światowej, kiedy pradziadek Krzysia otrzymał od ojca kawał dorodnego kartofla. Kartofel ten stanowił podstawę żywieniową każdej wielkopolskiej rodziny. Życzeniem ojca pradziadka było odwiedzenie mekki pyrowej, czyli miejsca urodzenia proroka pyry. Coś w rodzaju oczyszczającego rytuału dla następnych pokoleń pyry. Bo pyra starzeje sie tak jak my. Co rok jest o rok starsza i bardziej pomarszczona... Owa święta pyra od ojca pradziadka Krzysia przetrwała do dzisiaj razem z życzeniem odwiedzenia kraju pochodzenia pyry. Krzysiu, jako wierny orędownik krainy wielkopolskiej pyry postanowił popielgrzymować do świętej dla każdego Poznaniaka krainy.... Rok 2014, wieś pod Zieloną Górą, Jagna i Raf dnia powszedniego chcąc ugotować kartofla na kolacje stwierdzają brak owych w worku w piwnicy. Wieczór spędzili przy chlebie i wodzie... Dnia następnego dzwonią do krainy Wielkopolskiej do Krzysia - dostawcy dorodnych pyr. Ten wysyła 3 worki i 2 cebuli i wspomina o świętej pielgrzymce... Wiemy już, ile jest czasu pomiędzy iskra a zapłonem, mieszanka detonuje natychmiast. Bilety okazyjne lądują na skrzynce mailowej, plecaki zapakowane, kanapka na drogę i wielki ptak niesie ich nad wielką wodą do krainy podziemnych pomarańczy. Krzychu obmył stopy i przygotował sie do przywitania świętej ziemi... Prolog ver 2.0, czyli lubusko – wielkopolski: - Jagna, masz już plany na zimowy wyjazd? - Krzychu, sierpień dopiero mamy… - Może i sierpień, ale teraz jest promocja Iberii do Ameryki Południowej. W Chile byliśmy, Argentyna zbyt poukładana, w Kolumbii byłem, zostało Peru ;) Jak chcemy się załapać, to szukaj szybko karty kredytowej! No cóż, była to (jak dotąd) najszybsza decyzja wyjazdowa w moim życiu. Mniej więcej dwugodzinna ;) Opłacało się. Zapłaciliśmy dokładnie 4 426,59 PLN za lot na trasie Barcelona – Lima – Bruksela. Za 3 osoby! -Krzychu, a co właściwie jest ciekawego w Peru oprócz tego całego Machu Picchu? -Jak to co! Kartofle! Ziemniak (Solanum tuberosum L.) – gatunek rośliny należący do rodziny psiankowatych. Nazwa „ziemniak” odnosi się zarówno do całej rośliny, jak i do jej jadalnych, bogatych w skrobię bulw pędowych, z powodu których gatunek jest uprawiany na masową skalę. Roślina wywodzi się z Andów, gdzie udomowiono ją ok. 8 tysięcy lat temu. Ziemniak został przywieziony do Europy w końcu XVI wieku, w ciągu następnych stuleci stał się integralną częścią wielu kuchni z całego świata. Obecnie jest czwartą pod względem produkcji rośliną uprawną (po pszenicy, ryżu i kukurydzy). W stanie dzikim rozmaite gatunki psianek podobnych do ziemniaka występują w obu Amerykach, od Stanów Zjednoczonych po Urugwaj. Najnowsze badania genetyczne wykazały, że wszystkie odmiany rośliny wywodzą się z gatunku Solanum brevicaule, kultywowanego w dzisiejszym południowym Peru od przynajmniej 7 tysięcy lat. W wyniku setek lat krzyżowania i sztucznej selekcji do dziś powstało ponad tysiąc odmian uprawnych ziemniaka. Po podboju Państwa Inków, Hiszpanie sprowadzili ziemniaki do Europy około 1570 roku, skąd żeglarze rozprzestrzenili uprawę rośliny na cały świat. Wprawdzie europejscy rolnicy początkowo byli wobec nowej uprawy sceptyczni, ale do XIX wieku stała się ona podstawą diety milionów mieszkańców kontynentu i nieodzownym elementem wielu kuchni regionalnych. Dziś dieta przeciętnego mieszkańca Ziemi zawiera ok. 33 kg ziemniaków rocznie, a Polaka 109 kg. I jak tu nie jechać do Peru? cdn
  16. Czas kończyć opowieść, bo już następna czeka niecierpliwie. Jakoś to Peru idzie mi jak krew z nosa… No nic, sprężam się zatem: Dzień 10, czyli El Condor pasa, cokolwiek to znaczy Pobudka skoro świt. pakowanie, śniadanie. Śniadanie?? Nie wiem, kto z większym zdziwieniem patrzy na stół. Hiszpanie, czy my. Stół jest nakryty na 4 osoby (mamy więc przewagę na d Hiszpanią, bo nas jest troje). Nakrycie to zawiera: 4 małe bułeczki, jedną porcję masła podzieloną na 4 kosteczki o wymiarach 1 cm3 oraz spodeczek z łyżeczką dżemu. Krzychu grzecznie pyta gospodynię, czy aby na pewno to wszystko jest dla nas ;) Na szczęście przed nami Kanion Colca ;) Zatrzymujemy się na chwilę w mijanym miasteczku, gdzie podobno codziennie rano miejscowe dzieci tańczą dookoła fontanny. Ciekawe, czy jak nie ma turystów, to też tańczą ;) Kończy się asfalt, autobus zapina 4x4, jedziemy dalej Podobno to pre-inkaskie tarasy uprawne: I docieramy na najbardziej znany punkt widokowy: Mirador Cruz del Condor. Wszyscy turyści chcą tu być rano, kiedy kondory korzystają z porannego prądu wstępującego i wylatują do góry z dna kanionu. Ale na razie kondorów brak. Ale kanion jest ;) Oczywiście żadne zdjęcia nie oddadzą ogromu głębokości. Ściany kanionu wznoszą się z lewej strony na ponad 3200 m nad poziom rzeki, zaś z prawej - na 4200 m. Jest dwa razy głębszy od słynnego Wielkiego Kanionu Colorado, ale wcale nie najgłębszy. Tyle, że ten najgłębszy (też w Peru) jest bardzo trudno dostępny. rzeczka płynie sobie gdzieś tam, hen, 3 km niżej… Turystów na szczęście nie za dużo, kanion jeszcze widać ;) Kondorów nadal brak. Śmiejemy się, że zaraz przyleci jakiś osobnik i zacznie krakać „un sol, un sol” , czyli „jeden sol”, i dopiero po zapłaceniu przyleci reszta ;) doskonale wpisywałoby się to w peruwiańskie łupienie turystów ;) w końcu słyszymy: „El Condor, El Condor!” no i jest: Upojeni widokami ruszamy na krótki spacer wzdłuż krawędzi kanionu (oczywiście barierek brak) i odsłaniają się przed nami jeszcze piękniejsze widoki. Przewodnik raczy nas opowieścią o odkryciu kanionu – aż zdumiewa, że było to tak niedawno. A jego odkrywcami byli Polacy z krakowskiego klubu kajakowego AGH "Bystrze" podczas wyprawy kajakowej w 1981. Zresztą , zastał ich w Peru stan wojenny... Uczestnicy wyprawy nadali w Kanionie Colca kilka nazw, zatwierdzonych następnie przez Instytut Geograficzny w Peru, np. Wodospady Jana Pawła II, Kanion Polaków czy Kanion Czekoladowy. Uczestnicy wyprawy to prawie narodowi bohaterowie Peru, spotkał się z nimi prezydent Peru Fernando Belaúnde Terry. Nasz przewodnik stwierdził wprost: „Dzięki tym Polakom zarabiamy teraz dużo pieniędzy”. Nasze pytanie o zniżki dla Polaków pozostało bez odpowiedzi :) Powrót do Arequipy też był ładny: Bardzo ładny, ekologiczny parkan kolczasty: Prosta jak drut droga przez Altiplano: padało trochę: i na koniec wieczorny widok z okna hotelu. Widać nawet zarys wulkanu! cd (chyba) n...
  17. Raf przypomniał mi jeszcze, że wzmiankowanej przełęczy stoją sobie (podobno) dwa najwyżej na świecie położone kible. Oto one: Nie mieliśmy potrzeby skorzystania, relacji szczegółowej więc nie będzie ;)
  18. Dzień 9, czyli zdobywamy najwyższe szczyty (nieważne, że autobusem ;) ) Rano budzi nas Raf: - Widzieliście wulkan za oknem? Jaki wulkan?! No cóż, wczoraj go jeszcze nie było ;) a raczej totalnie nie był widoczny. A dziś, proszę, taki widok z okna hostelu: Nad Arequipą góruje (ale jak widać, tylko w niektóre dni) wulkan Misti - 5822. Czynny, a jakże ;) Na szczęście w czasie naszego pobytu smacznie spał. Na szczyt Misti można się wdrapać, ale zajmuje to 2 dni. My znajdujemy nasz wycieczkowy autobus, przedzieramy się przez kilometry slumsów i już jest ładnie ;) Jest z tych piekielnie drogich peruwiańskich pociągów: i jeszcze droższych objazdowych wycieczek moto , głównie dla Niemców ;) Wdrapujemy się na płaskowyż, ale nie za wysoko, bo przecież wysoko już jesteśmy ;) Jesteśmy na wycieczce, więc atrakcje po drodze dla turystów musza być. Np. hodowla lam ;) a dookoła lata sobie dzikie: i mniej dzikie: Czuć, że jesteśmy wysoko: pierwszy śnieg tej zimy! Ciągle w górę: Zatrzymujemy się na przełęczy: Nawet tu są handlarze, choć pada, wieje i jest przenikliwie zimno: Ledwo wysiadłam z autobusu, tak się kręci w głowie: już tylko taka roślinność występuje: Chwilowo te 4910 m n.p.m. to nasz rekord życiowy ;) i zjeżdżamy w dół: miasteczko w dole to nasz cel na dziś: Nim jednak dostąpimy zaszczytu wjazdu, musimy zapłacić za wjazd na teren parku narodowego (czy coś podobnego). Prawie 100 zł/głowa… Co prawda na 2 tygodnie, ale my jutro wracamy…. W miasteczku Chivay dostajemy obiad (było nawet ceviche) i zostajemy rozlokowani po hotelach i pensjonatach. Oto nasz pensjonat: (na szczęście to ten po prawej ) i znowu sprawdza się maksyma „papier wszystko zniesie”. W szczególności piękny opis apartamentu ;) Nasz ogromny, 3-osobowy apartament: I ogromna kabina prysznicowa ;) Na szczęście mamy inną opcję kąpieli – Aquas termales, czyli gorące (baaardzo gorące!) źródła: Mina Krzycha wyraża wszystko: Lubię pływalnie z taką woda i takimi widokami ! wieczorem mamy „wieczorek z miejscową kulturą”, zaglądamy, uśmiechamy się i idziemy indywidualnie na piwo. Kolejny dzień to bardzo wczesna pobudka i w końcu kanion! cdn.
  19. Odcinek 9, czyli lazy day in Arequipa do Arequipy dojeżdżamy wieczorem, oglądając przy wjeździe niekończące się slumsy. No cóż, w końcu drugie największe miastu w Peru… Przed wejściem na dworzec dość ciekawe plakaty: nie daj się oszukać taksówkarzowi, sprawdź, ile powinien kosztować kurs! I poniżej cennik;) Nasz taksówkarz nie oszukuje, ale za to zaliczamy nocne tankowanie na stacji ;) W środku nocy zadowalamy się pierwszym lepszym hostelem, jest standartowo, czyli, ciasno, ciemno i niezbyt czysto ;) Ponieważ chcemy tu zostać ciut dłużej, rano szukamy jakiejś lepszej miejscówki. Miasto całkiem zadbane, przynajmniej Plaza de Armas: technologia rejli w służbie ludzkości: Po raz pierwszy korzystamy z poleconego w „Lonely Planet” hotelu i to jest strzał w dziesiątkę. W tak luksusowym miejscu jeszcze nas nie było. W dodatku za te same pieniądze, co gdzie indziej. Jest czysto, słonecznie, normalna pościel i normalna łazienka. I do tego wspólna kuchnia, fajne miejsca do siedzenia. Zostawiamy bagaże i ruszamy w miasto. W Arequipie jest jeden ważny zabytek: klasztor Santa Catalina, czynny od 1579 roku do dziś. Kiedyś przyjmowano do niego wyłącznie hiszpańskie damy z dobrych dworów i podobna każda z nich wprowadzała się z własną służbą. wejście do części udostępnionej zwiedzającym: Niestety wejście kosztuje sporo, ale chyba jest tego warte: Każda zakonnica miała swoje mieszkanko (nie była to bynajmniej cela) tu służba gotowała: a tu prała: uliczki pomiędzy domami mniszek: Podobno mniszki tak dobrze się w klasztorze bawiły, a imprezy miały taką reklamę, że w końcu papież przysłał tu nową matkę przełożona do zrobienia porządków ;) obecnie część klasztoru przeznaczona jest na galerię: Kolejny punkt dnia to wykup wycieczki do kanionu Colca, nie dojeżdża tam transport publiczny, więc znów jesteśmy skazani na pobyt zorganizowany… Krzychu umiejętnie zbija cenę, wszystko w folderze wygląda rewelacyjnie. Zgodnie stwierdzamy, że nie potrzebujemy hotelu, wystarczy nam pensjonat, ma być i łazienka, i ciepła woda, i nawet wi-fi… Kupujemy ;) Wieczorem jeszcze jeden spacer „na miasto”: Wieczorem zasiadamy w kuchni, obżeramy się niesamowicie słodkimi mango i wspominały hostele z Chile. Gdzie co wieczór były międzynarodowe pogaduchy, imprezy, nawet tańce... W peruwiańskich hostelach każdy siedzi w swojej własnej małej grupce, albo patrzy w swój własny ekranik... Rano bagaże w depozyt i ruszamy do najgłębszego kanionu na świecie…
  20. Odcinek 8, czyli cepelia po peruwiańsku Opuszczamy Fiesta de la Candelaria, omijając kałuże i śmieci wracamy do pensjonatu. Na szczęście nie nakapało zbyt dużo wody z sufitu. Zresztą – i tak mamy lepiej niż ci z parteru, gdzie wybiła kanalizacja ;) Ponieważ jest całkiem chłodno, a właściciel z góry zapowiedział „no aqua caliente”, nawet nie próbujemy brać prysznic. Zresztą, ciężko cokolwiek zrobić w łazience, bo nie ma tam ani światła, ani okna ;) Nie z nami jednak te numery, wykręcamy żarówkę na korytarzu, wkręcamy w łazeince i już widać , gdzie sedes, a gdzie bidet. Bidet! po raz pierwszy takie urządzenie widzimy! Żeby jednak turysta nie poczuł się zbyt europejsko, to umywalkę, bidet i sedes zmieszczono na powierzchni jakiś 0,5 m2, a lustro wisi idealnie nad kibelkiem ;) Zasypiamy znieczuleni peruwiańskim winem z kartonu wśród odgłosów bębnów i trąb… Rano ruszamy prosto na terminal terrestre, czyli ichniejszy PKS. Kupujemy bilet na najważniejszą atrakcję Puno, czyli pływające wyspy Uros. Pogoda nie rozpieszcza: Krzychu sprawdza, czy mamy szansę dopłynąć w całości: pewne rozwiązania techniczne są ciekawe: płyniemy: płyniemy w zasadzie kanałem w trzcinach: Ale na szczęście się przeciera: aż dopływamy do wysp Uros, których jest kilkadziesiąt: każda z nich ma kilkaset metrów kw. każda wyspa jest po prostu tratwą zbudowaną z trzciny: lekkiej i pustej w środku: od dołu trzcina gnije, więc cały czas trzeba dokładać nową. trochę to wszystko się kiwa, jak na łodzi ;) i Jagna ma niepewną minę I nawet podziemne pomarańcze tam rosną ! Przewodnik wszystko nam objaśnia: ale patrząc dookoła, jakoś średnio wierzymy, że ktoś tam mieszka na stałe. Wyspy powstały kilkaset lat temu, kiedy to Indianie uciekali przed Hiszpanami, którzy zmuszali ich do niewolniczej pracy w boliwijskich kopalnia srebra. I nadal podobno każdą wyspę zamieszkuje po kilka rodzin, jest szkoła i nawet mały szpital. I podobno są gdzieś wyspy, gdzie nie dopływają turyści. Usiłowałam je wypatrzyć na zdjęciach satelitarnych, ale widziałam tylko Uros: https://www.google.pl/maps/@-15.8179733,-69.968687,2942m/data=!3m1!1e3?hl=pl Wyspy Uros to jedna, wielka cepelia: choć niewątpliwie bardzo kolorowa ;) Łodzie dla turystów: jest nawet wieża widokowa: Ech, gdyby móc zobaczyć wyspy kilkadziesiąt lat temu, przed chmarą turystów… Tyle, że w zasadzie sami jesteśmy jej kawałkiem ;) odpływając po godzinie mijamy lokalne boisko do nogi: oraz ruch lokalny: na łodzi rozmawiamy trochę z innymi „białymi”, wszyscy są mocno rozczarowani „cepeliadą” wysp Uros. Większość z nich wybiera się na wschód do Boliwii. W porcie postanawiam skorzystać z toalety. W drzwiach babcia klozetowa pyta groźnie: „siku czy to drugie?” i w zależności od odpowiedzi wydziela odpowiednio długi kawałek papieru i kieruje do odpowiedniej kabiny ;) Inna ciekawa rzecz na Titicaca to parowce. Dwa takie statki sprowadzono w częściach z Anglii. Opłynęły więc przylądek Horn i wylądowały w Arice (Chile), stamtąd transportowano je pociągiem do Tacna i dalej mułami przez Andy. Cała podróż trwała 6 lat! Do dziś pływa jeden z tych parowców. Historia tu: http://www.peruyavariexpedition.com/yavari-ship/ A my wstępujemy na obiad. Oczywiście na rybkę ;) Niestety Titicaca to również przykład katastrofy ekologicznej. Człowiek, chcą poprawić „rybność” jeziora, wpuścił to niego pstrąga. I teraz w Titicaca jest tylko i wyłącznie pstrąg… A do pstrąga trzy rodzaje pyr, fasola i kukurydza ;) wracamy na terminal terrestre z zamiarem kupienia biletu do Arequipy. Ale to nie będzie takie proste ;) Każda linia autobusowa (a jest ich co najmniej 15!) ma swoja własną kasę i inną cenę. Przed każdą kasa stoi „naganiacz”, który śpiewnie wydziera się: Liiiimaaaa, Liiiima, za pól godziny!!!, Huuuuliaaaka najtaniej!!! i tak dalej. W końcu znajdujemy najbliższy autobus, cena ok., chcemy kupić bilet. Tymczasem w kasie żądają najpierw biletu OD NAS. O co chodzi?? Otóż niezależenie gdzie się jedzie, trzeba wykupić tzw. peronówkę, czyli bilet wstępu na peron… Uff, udało się. Wsiadamy. Niestety wybraliśmy widokowe miejsca na górze, tuż przy szybie… Najpierw wracamy do Juliaki, gdzie „kanalizacja deszczowa trochę szwankuje”: A później mamy przejazd przez góry. Nie takie niskie góry: I jak to w górach: wąsko, ciasne zakręty, przepaście z boku. Dodajcie do tego mgłę, ciemność, wyprzedzanie na trzeciego i wiarę w nieśmiertelność kierowcy autobusu, a będziecie już wiedzieli, dlaczego nie powinno się kupować miejsc tuż przed przednią szybą…
  21. A jakie mają chlapacze! Przykład dostosowania się do panujących warunków ;)
  22. Budzi nas zachęcający okrzyk pilota: Halo, Pukara! Ale jakoś za bardzo zachęcić nie zdołał ;) Pukara to w języku Quechua „ruiny”. No i są ruiny… A obok miasteczko, o nazwie, a jakże, Pukara. Coś się zbiera nad nami, na razie bokiem… W Pukarze wycieczkę zaganiają do jakiegoś muzeum, ale my wolimy poszwędać się po mieścince. Zabytkowy kościół, ale co tam, proboszcz hoduje owce ;) Chlewik musi być ;) Ponieważ do Pukary zaglądają (rzadko) turyści, na głównym placu stoją dwie Indianki z pamiątkami. Krzychu widzi piękną narzutę (albo obrus) i oczami wyobraźni widzi ją na swojej kanapie. Zaczynamy trudne negocjacje, kończące się gdzieś w okolicach 40% początku. Ja często mam wątpliwości. Pani Indianka zapewne nie sprzeda nic poniżej kosztów, ale czy kiedy tak handlujemy do upadłego, nie pozbawiamy jej jedynej możliwości godziwego zarobku? Szczególnie, że dla nas, z bogatego kawałka świata, tak naprawdę nawet ta początkowa, wydumana cena nie jest bardzo wysoka. Niestety nigdy nie wiemy, czy tę narzutę czy czapkę wydziergała pani własnoręcznie (zawsze tak powie) czy też może jest tu po prostu sprzedawczynią, a cały zysk trafia do jakiegoś macho… W końcu dogania nas deszcz: Zalewa drogę i pastwiska: W strugach deszczu wjeżdżamy do miasta Juliaca (wym. Huliaka). Nazwa kojarzy nam się niezbyt elegancko, ale samo miasto… Bezsprzecznie wygrywa w kategorii „najbrzydsze miasto” widziane przez mnie kiedykolwiek (nie byłam jeszcze w Azji ;) ). Błoto, syf, niedokończone budynki, chaos… Centrum miasta: Prawie centrum: Warsztat na krawężniku: Głos zabiera Pan Przewodnik. Otóż Huliaka to jedno ważniejszych miast w Peru. Bujnie rozwija się tu przemysł, nawet Coca-Cola ma swą fabrykę! No może trochę kanalizacja deszczowa szwankuje, przyznaje Pan Przewodnik. Królują tu 3 osobowe taxi: W końcu, nadal w deszczu docieramy nad Titicacę, do miasta Puno. Mamy Matki Boskiej Gromnicznej (czy jakoś tak) i jeden wielki karnawał. No to będzie tym razem cepelia na żywo ;) Peruwiańczycy są katolikami, ale w tradycji religijnej mnóstwo jest indiańskich odniesień. Jesteśmy w środku Fiesta de la Candelaria, do Puno przyjechali chyba Indianie z połowy Peru, każdy pensjonat i hostel zatkany po sufit. W końcu znajdujemy cokolwiek (tylko trochę kapie z sufitu) i idziemy popatrzeć na korowód. A korowód sunie całą noc dookoła centrum. Każda okoliczna wieś przesyła swój zespół: panie tańczą, panowie grają. Panie: Panowie: Niestety cały czas pada, więc niektórzy chronią drogie stroje: Często na początku danego zespołu idzie panienka ubrano mało indiańsko ;) czasem tak wyzywająco, że nazwaliśmy ją z wielkopolska lafiryndą ;) A za lafiryndą suną jej mama i babcia ;) Wszystko to ładne i piękne, ale festiwal trwa już któryś dzień i miasto usłane jest śmieciami, resztkami jedzenia, trawienia itp. a wszędzie tłumy pijanych rozwrzeszczanych nastolatków. Ogólnie (być może także przez pogodę) robi to na nas niezbyt przyjemne wrażenie. Korygujemy więc plany, jutro Titicaca i zmywamy się stąd popołudniowym autobusem na południe ;) :)
  23. Po trudach zwiedzania starożytności inkaskich przyszedł czas na obiad. Mamy okazje spróbować narodowego dania Peru (i nie jest to pyra ;) ) - ceviche. To kawałki surowej ryby (w zasadzie dowolnej, byle idealnie świeżej), zamarynowane sokiem z limonki. Kwas zawarty w soku ścina białko w rybie i nie jest ona zatem surowa. Krzychu próbuje odwodzić od konsumpcji surowej ryby (Jagna, będziesz rzygać dalej niż widzisz), ale co tam ;) Ceviche okazało się być smaczne, delikatne i nietrujące ;) Po obiedzie wspinamy się wyżej i wyżej, w głowie znów niemiłe kręcenie, a pełny żołądek nie jest ułatwieniem... Jesteśmy znów powyżej 4000 m n.p.m. powietrze przejrzyste, błękit nieba niepowtarzalny. Poniżej fotki strzelone w czasie jazdy, zza szyby: Zatrzymujemy się na granicy prowincji Cusco i Puno. Widoki nadal obłędne, ale zrobiło się zdecydowanie chłodniej. W dole jeden z tych extra-super-hiper drogich pociągów dla zagraniczniaków, jakieś 600 $ (serio) za kilkaset km. No cóż, wszędzie gdzie zatrzymują się turyści, musi być cepelia. Ale przynajmniej kolorowa ! Może zdjęcie z lamą? Futerko z totemem? Wiadomo, dlaczego kręci się w głowie: Wjechaliśmy niniejszym na Altiplano - ogromny, ciągnący się przez całą Boliwię do Argentyny płaskowyż, w całości położony na ponad 3000 - 3500 m n.p.m. W zasadzie można tu jedynie wypasać owce i lamy, klimat jest bardzo surowy. Jesteśmy w środku lata, a widać resztki śniegu... Mieściny rzadkie i biedniutkie... Tak do niedawna wyglądały wszystkie domy: chyba tylko lamom tu dobrze: Ktoś wspominał o drezynie, to proszę: wysokość i pełny żołądek powodują, że wszyscy zapadają w drzemkę...
  24. Odcinek 7, czyli konkurs na najbrzydsze miasto w Peru wygrywa Juliaca Señora Guntalrewika nie spała dobrze. Zmarzła na kość nawet pod inkaskimi kocami, z których każdy ważył chyba 10 kilo ;) i przypominał bardziej dywan. Zjawiamy się bladym świtem w agencji turystycznej, bo namówiono nas na „turystyczny” autobus do Puno. zamiast zwykłego lokalnego PKSu mamy wycieczkowy autobus, obiad, przewodnika oraz zwiedzanie ciekawych miejsc po drodze. Drogo nie było, więc daliśmy się namówić i całe 300 km nad Titicaca przed nam ;) Jest nas całe 12 osób, tłoku zatem nie będzie. Jagna z ciekawością obserwuje, jak żeńska część obsługi uwija się ja w ukropie przygotowując autobus, bagaże, kawę itp, itd podczas gdy część męska ogląda TV ;) Na początek przedmieścia Cusco: Wbrew pozorom, to nie budowa, tylko typowe bloki, w pełni zamieszkałe, co widać dopiero wieczorami – w każdym pomieszczeniu świeci się żarówka zwisająca z sufitu ;) Pierwszy postój to niepozorna mieścinka Andahuaylillas, jakieś 40 km za Cusco. Tu znajduje się jeden ze starszych kościołów w Peru - Capilla Sixtina del Peru, zbudowany w 1570 przez jezuitów. Z zewnątrz nie robi wrażenia: Ale w środku już tak: Na nas jednak nie mniejsze wrażenie robi śniadanie serwowane z przenośnej kuchni przez babcię Indiankę. Lokalni biorą głównie sadzone jajko i ryż (co oni z tym ryżem w ojczyźnie ziemniaka, wstyd po prostu), my zostajemy przy kanapkach. Babcia kroi na pół świeżutką bułkę, do środka pakuje awokado i gotowe. Niebo w gębie! Kolejny przystanek: inkaski most: Tu chyba jest dużo turystów, bo nawet barierka jest i dziury zabezpieczone ;) Ciekawskie dzieci jak wszędzie: Jedziemy dalej: Kolejny punkt to jedno z niewielu „ocalałych” inkaskich zabytków: Raqch'i Było to miasto położone na najważniejszym inkaskim szlaku (z Meksyku do Chile) , otoczone murami obronymio długości 4 km, typowa handlowa osada. Zachowały się fragmenty murów: oraz ogromnej (92 x 25,5 m) świątyni - Templo de Wiracocha: w zasadzie została jedna ściana: to podobno fragment tej inkaskiej „Panamericany”: A to nasz angielskojęzyczny, bardzo zaangażowany przewodnik: Bardzo dobrze radził sobie z angielskim. Jak nie pamiętał jakiegoś słówka, po prostu mówił po hiszpańsku ;) Całość postawiono z tufitu, czyli skały powstałej z popiołów wulkanicznych: Resztki ogrodów (pyry oczywiście były też): Imponujące musiało być to miasto! Niestety, Hiszpanie prawie zrównali je z ziemią… A miejscowi do dziś wykorzystują fragmenty. Tu schodki prowadzące na uprawne tarasy, zapewne też co najmniej 500 letnie: Przed wejściem do ruin oczywiście raj dla turysty, czyli czapeczki, figurki, ozdóbki i co jeszcze dusza zapragnie w wersji inkaskiej. Ale już o połowę tańsze niż w Cusco ;)
×