Skocz do zawartości

trolik

Użytkownik
  • Zawartość

    835
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    50

Zawartość dodana przez trolik

  1. trolik

    Czterdziesty kraj

    Piąty dzień: dolina Szimszal. . Lubię takie poranki... Rano przyszedł do nas nasz gospodarz Selim, z którym wspólnie zjedliśmy śniadanie. Po chwili jednak słoneczko zaczęło naprawdę poważnie smażyć nam glace, więc trzeba było czym prędzej zbierać się do dalszej jazdy Nasz nocleg znajdował się na pagórku górującym nad miasteczkiem. Już sama jazda w dół do asfaltu była w związku z tym miłym przeżyciem:-). Od czasu do czasu mijaliśmy oazy zieleni w morzu skał. W takich oazach przy drodze najczęściej rozlokowane były bazary zaspokajające potrzeby podróżnych Zdarzały się również często objazdy spowodowane zawalonymi mostami, osunięciami ziemi itd. Z ciężkim sercem obserwowałem walkę tych ubogich ludzi o utrzymanie drogi, która jest ich jedynym połączeniem z resztą Pakistanu. Zbliżające się skaly Passu były znakiem, że za chwilę będziemy skręcać na drogę wiodącą do Szimszal Najpierw jednak słit focia!:-) Droga do Szimszal miała być jednym z "gwoździ programu" naszej wycieczki. Widziałem kilka filmików, rozmawiałem z kimś kto tam był....ale przeżycie tego osobiście to jednak inna bajka. Najpierw jednak trzeba znaleźć drogę do Szimszal, co okazało się nie być łatwym wyzwaniem. Po chwili szwędania się w okolicy Passu udało się na szczęście znaleźć dobrze ukryty zjazd do mostu będącego pierwszą przeszkodą na naszej drodze do doliny. Wieś Szimszal została utworzona 14 pokoleń temu i zamieszkana jest przez Szyitów Ismaili. Droga do wsi została ukończona bodajże w 2007 roku. Przed ukończeniem budowy ludzie pokonywali tę trasę pieszo, co trwało 5 dni. Do dzisiaj przy drodze widać domy etapowe, w których wędrowcy zatrzymywali się na noc w trakcie podróży. Wieś utrzymuje się z rolnictwa, głównie z hodowli bydła, które wypasane jest na pastwiskach odległych o 3 dni drogi od wsi. Od kilku lat wieś ma również dostęp do energii elektrycznej, która dostarczana jest z małej hydroelektrowni. Najważniejsza rzecz: droga jest piękna i niebezpieczna!:-). Zanim jednak rozpoczęliśmy wspinaczkę trzeba było zatrzymać się na czekpoincie pó Za czekpointem była już tylko boska jazda... Z poniższym filmikiem związana jest ciekawa historia, która może być nauką dla innych motocyklistów. Tuż po wyjeździe z Gilgit zaczęła mi przeciekać prawa laga, ale nie było jakieś tragedii, bo hamowanie było całkiem spoko (hamulec bębnowy) no i jechaliśmy po asfalcie.... Sytuacja zmieniła się kiedy wjechaliśmy w teren, bo brak wlaściwej amortyzacji w kombinacji z totalnie nie-offroadowymi oponami powodował niemiłe wrażenia szczególnie podczas jazdy po małych kamykach i kopnym piachu. Tak właśnie było w sytuacji poniżej-oczywiście musiało się to zdarzyć na najwęższym odcinku drogi, z całkiem niezłą przepaścią tuż obok...:-). Jadąc zahaczyłem przednim kołem o jakiś kamień i ze względu na kiepską amortyzację nie skontrolowałem właściwie przedniego koła. Chwilę później witałem się już z glebą, a przednie koło radośnie kręciło się nad przepaścią....brrrrr. Na filmiku tego nie widać, ale sytuacja miała miejsce może 5 sekund po jego zakończeniu. Po 6 godzinach jazdy ukazał nam się taki widok: Po dojeździe do wioski zalogowaliśmy się w pierwszej miejscówce, bo mimo wspaniałych przeżyć głód i zmęczenie dawały nam się we znaki. Gotowanie kolacji troszkę jednak trwało, bo gospodarz musiał rzucić wici że przyjechały żarłoki z Polski!:-). Po chwili ludzie z wioski zaczęli przynosić mięsko, kartofle i inne przysmaki, które pożarliśmy w mgnieniu oka!! Hitem dla mnie były gotowanie ziemniaczki na słono ze szpinakiem. Mniammmmm!
  2. trolik

    Honda XL750 Transalp

    Ciekawe jak tam płyta pod silnik wejdzie? chyba trzeba bedzie zmienic przebieg wydechu czy jak? pozdrawiam trolik
  3. trolik

    Czterdziesty kraj

    Czwarty dzień: nocleg u stóp Rakaposhi. Po wjeździe na asfalt pożegnaliśmy się z naszym kierowcą i jego chińskim dżipem, po czym załadowaliśmy się na czekające już auto i wio do Gilgit!:-). Podróż nie była jakoś strasznie długa, ale do miejscówki z motorkami dotarliśmy tuż przed zmrokiem. Już cieszyliśmy się na czekającą nas imprezę, ale... zobaczyliśmy motorki...A raczej trupy motorków, które trzeba było reanimować przez pół nocy coby jako tako nadawały się do jazdy:-) Po kilku godzinach rzeźbienia w g... udało nam się jakoś doprowadzić te maszynki do stanu jako takiej używalności, choć powiem szczerze, że kładłem się spać pełen wątpliwości:-). Jakimś cudem okazało się, że motorki odpaliły, nic od nich nie odpadło i można było ruszać!!:-) Przejazd przez Gilgit był przygodą samą w sobie - jazda po lewej stronie, motocykliści wymijający ze wszystkich stron, ciągłe trąbienie, traktory, samochody....Po pewnym czasie dotarło do mnie jednak, że w tym chaosie ukryta jest głęboka myśl: wszyscy wszystko tutaj widzą na drodze! Jak tylko zrozumiałem ten prosty fakt, to podróż przez Pakistańskie wioski, miasta i drogi zaczęła mijać całkiem przyjemnie:-) Zaczęliśmy też zapoznawać się z miejscowymi zwyczajami dotyczącymi między innymi higieny... Zachęceni powyższym widokiem czym prędzej udaliśmy się do restauracji wciągnąć coś smakowitego Na problemy żołądkowe nie trzeba było długo czekać - pierwsze bombardowanie nastąpiło około dwóch godzin później. Plus był taki, że bombardowaliśmy w pięknych okolicznościach przyrody Krótko po pierwszym bombardowaniu przydarzyła nam się również inna trauma: W ferworze nocnej walki o usprawnienie motorków tylko Wojtek pomyślał o oświetleniu... Jak się okazało, ja nie miałem stopu, Michał przedniego reflektora i Radzio chyba też nie miał stopu. Także ten...jazda w tym tunelu była średnią przyjemnością:-). Po wyjeździe zatrzymaliśmy się zdyszani i każdy zaczął sprawdzać swoje światła, bo przed nami widać było kolejną czarną dziurę tunelu. Koniec końców ustawiliśmy się w takiej kolejności, aby koniec i początek naszej kawalkady był jako tako oświetlony:-). Jedziemy dalej!! Chwilę póżniej kolejna przygoda: kamienie spadające z góry jak pociski!:-). Trochę zdziwieni byliśmy małym korkiem na drodze, ale po chwili okazało się że mamy do czynienia z kamienną lawiną atakującą naszą drogę. Po chwili obserwacji doszedłem jednak do wniosku, że cisnę dalej - szczególnie kiedy zobaczyłem lokalesa który przeżył ten przejazd:-) Na szczęście udało nam się szybko śmignąć między tymi pociskami i zaczęliśmy zbliżać się do doliny Hunzy. Teren był zamieszkany, więc trudno było znaleźć miejsce na nocleg. Na szczęście spotkaliśmy Selima i zalogowaliśmy się na jego działce z pięknym widokiem na majestatyczną Rakaposhi.
  4. trolik

    Czterdziesty kraj

    Bajkowe Łąki Potężny Indus pięknie szumiał nam za oknem kiedy kładliśmy się spać. Zanim jednak zamknąłem oczy przypomniało mi się to zdjęcie: Czy rzeczywiście jest tam aż tak pięknie? A może to tylko ściema marketingowa? Przekonamy się jutro...:-). Po śniadanku i przesortowaniu gratów do trekingu poznaliśmy naszego kierowcę pana Shair Baz oraz jego Dżipa mejd in czajna:-) Podróż dżipem miała potrwać około 2 godzin, a następne 2 godziny mieliśmy pokonać na bucie. No to naprzód!!:-) Pierwsze kilka kilometrow od Raikot to była fajna, niewinna przejażdżka... Niedługo potem zaczęło być całkiem fajnie.. Droga była naprawdę ciekawa - w niektórych miejscach nasz kierowca musiał naprawdę nieźle się gimnastykować coby znaleźć 20-30 cm miejsca do zmieszczenia zewnętrznego koła...Niektórzy z nas mieli coś w rodzaju choroby lokomocyjnej....:-) Droga sama w sobie była wspaniałą przygodą, a nieziemskie widoki były tylko przedsmakiem tego, co zobaczymy później. Czułem lekki żal, że nie zrobiliśmy tej drogi na motorkach, ale z drugiej strony jazda dżipem też była fajnym przeżyciem, Należy również wspomnieć o tym, że Raikot znajduje się 3 godziny jazdy na południe od Gilgit gdzie czekały na nas motorki. Jazda na motorkach oznaczałaby więc stratę minimum jednego dnia na sam dojazd do Raikot. Po dwóch godzinach niebiańskiej jazdy znaleźliśmy się w wiosce Tato, gdzie kończyła się droga dla pojazdów. Z tego miejsca wszelkie towary i ludzie transportowani są na bucie, ewentualnie na grzbiecie osiołka:-) Po dwóch czy trzech godzinach pedałowania dotarliśmy do Fairy Meadows, Pogoda tego wieczora była raczej słaba, więc wciągnęliśmy kolację, rozlokowaliśmy się w miejscówce i zadowoleni z życia pociągnęliśmy sziszę:-) Wieczór skończył się szybko, bo była to nasza pierwsza noc na wysokości powyżej 3000mnpm. Do tego wciąż byliśmy zmęczeni po 3 dniach trudnej podróży. Cięzko było jednak zasnąc ze świadomością tego, co czeka nas rano... A rano było tak: Internety się nie myliły - Nanga wyglądała jeszcze piękniej i jeszcze groźniej niż na tych wszystkich zdjęciach i filmach które widziałem. Od naszej miejscówki do szczytu był jeszcze całkiem spory kawałek w linii prostej, a trzeba było nieźle zadzierać głowę coby zobaczyć tego potwora w całości. Ta szara masa w lewym dolnym rogu to potężny lodowiec Raikot. Na ten dzień mieliśmy zaplanowany treking do obozu bazowego pod Nangą. Najpierw jednak śniadanie mistrzów:-) Treking początkowo był prosty i przyjemny, Po kilku godzinach okazało się jednak, że do obozu bazowego został jeszcze całkiem niezły kawałek drogi biegnącej w większości na stoku wzdłuż lodowca. Ja, Wojtek i Talha postanowiliśmy zostać na pastwiskach, a Michał z Radkiem poszli dalej. Na pastwiskach też było całkiem spoko... Po jakimś czasie wspólnie z Wojtkiem zeszliśmy do miejscówki żeby zamówić kolację coby zmęczeni chłopacy nie czekali za długo na jedzenie po wyczerpującej wycieczce. Powoli nadchodził zmierzch, a ich wciąz nie było. Uspokajała nas myśl, że Talha został w połowie drogi żeby w razie czego im pomóc w dojściu do obozu. Na szczęście tuż przed zapadnięciem ciemności nasi twardziele dotarli do miejscówki!:-). Kolejny dzień był pożegnaniem z Nangą i Bajkowymi Łąkami. Najpierw jednak kolejne śniadanie mistrzów!:-) A na deser po śniadanku była niebiańska jazda Kierowca calkiem fajnie radził sobie na krętej drodze, ale w jednym miejscu nie wyrobił się na ostrym zakręcie i chyba wszyscy wtedy zmoczyliśmy pieluchy...:-). Na szczęście Wojtkowi udało się złapać ten wiekopomny moment na filmie!:-) Wisienką na torcie tej wycieczki był widok na dolinę Indusu z wijącą się wzdłuż tej rzeki Karakorum Highway. Karakorum Highway miała nam często towarzyszyć w kolejnych dniach wyprawy.
  5. trolik

    Czterdziesty kraj

    Kilka miesięcy temu z nudów zacząłem liczyć kraje, które udało mi się odwiedzić - wyszło, że na kolejną wyprawę wskoczy jubileuszowy numer 40!:-) Postanowiłem więc wymyślić z tej okazji coś specjalnego, spełnić kolejne życiowe marzenie. Pamiętacie serię książek o Tomku Wilmowskim? Akcja jednej z moich ulubionych książek tej serii dzieje się m.in. w Karakorum i mieście Gilgit. Już sama nazwa Gilgit brzmiała dla mnie magicznie!:-) Podróż rozpoczęliśmy 27 września w Berlinie całkiem niezłym stresem - pani Helga w okienku na lotnisku powiedziała, że potrzebujemy jakieś certyfikaty, jakieś pakistańskie aplikacje...brrrr. No cóż, telefony w łapę i kombinujemy! Niektórym z nas udało się załadować pakistańską aplikację, innym znależć certyfikat. Ja nie miałem obu tych rzeczy:-). Od Wojtka wziąłem kod QR jego certyfikatu, a problem z aplikacją postanowiłem załatwić niezawodnym uśmiechem. Okazało się jednak, że nie będzie to nawet specjalnie potrzebne, bo w okienku obok służbistej Helgi znaleźliśmy miłą Panią posługującą się językiem naszych przodków!:-). Machnęła ona ręką na certyfikaty i aplikacje i po kilku minutach ukazał nam się taki widok: Port Ataturka w Istambule miałem okazję odwiedzić po raz pierwszy i byłem mile zaskoczony - mimo swojej potwornej wielkości szybko odnaleźliśmy właściwy gejt i nawet był czas na małe zakupy. Po kilku godzinach oczekiwania załadowaliśmy się do kolejnego samolotu i po miłej drzemce spotkała nas taka niespodzianka:-) Po odbiorze gratów i wymianie dulków na rupie Talha zapakował nas do auta i ruszyliśmy w długą podróż na północ Pakistanu. Mieliśmy dużo szczęścia planując naszą wycieczkę - załapaliśmy się akurat na koniec miesięcznej pory deszczowej. Po drodze widać było mnóstwo osuwisk, zalanych domów i zniszczonych odcinków jezdni. Droga sama w sobie nie była zbyt dobra, a te uszkodzenia dodatkowo utrudniały jazdę. Na szczęście co kilka godzin robiliśmy przerwy coby rozprostować kości, bo podróż w 6 osób zwykłą osobówką nie była zbyt przyjemna... Po 14 godzinach jazdy dotarliśmy do Raikot, skąd następnego dnia mieliśmy ruszyć w stronę Fairy Meadows.
  6. trolik

    Czterdziesty kraj

    Droga do szimszal, widok z 360tki
  7. trolik

    F650GS gmole

    górne właśnie zakupiłem. jesli masz cos na doł to daj prosze znac
  8. trolik

    F650GS gmole

    Hejka, jak w temacie. Rocznik 2006. pozdrawiam trolik
  9. trolik

    Szczęśliwe powroty / meldunki ;)

    Musi byc i bedzie! Za jakis czas klade sie pod nóż i jesli przezyje to podczas rekonwalescencji bedzie pisanie:-) Pozdrawiam trolik
  10. trolik

    Szczęśliwe powroty / meldunki ;)

    W domu po 4 tygodniach w Pakistanie. Takiej biegunki jak tam to jeszcze nie mialem!:-). Na szczescie w ostatnich dniach udalo sie nadrobic troche i przywiozlem tylko 1,5 kg obywatela mniej:-). Pakistan to esencja przygody w kazdym znaczeniu tego slowa. Spodziewalem sie ze tak bedzie, ale rzeczywistosc przerosla oczekiwania. Pozdrawiam trolik
  11. trolik

    Kufry vario

    Hejka, jak w temacie. Nie musza btc w idealnym stanie:-). Pozdrawiam trolik
  12. trolik

    F650GS gmole

    Daj jakies zdjecia prosze. Pozdrawiam trolik
  13. trolik

    Czterdziesty kraj

    Droga do Szimszal https://photos.app.goo.gl/xHJhh2AdxrfJvsi1A
  14. Ostatni odcinek: trening granią Fogaraszy. Miłego oglądania!:-)
  15. Plany jak zwykle ostatnio były ambitne - Iran!:-). Rzeczywistość oczywiście olała nas ciepłym moczem, gdyż Irańczycy zabronili przemieszczania się między prowincjami, choć zaczęli wydawać wizy turystyczne. Logiczne co nie??:-) Michał do tej pory przemieszczał się jakąś wielką armaturą, ale kilka miesięcy temu zdecydował o kupnie pięknego adwenczura w postaci F650GS. Zdążył już nawet ochrzcić ten piękny motorek poprzez zaliczenie godnego, kilkunastometrowego szlifa po nocnym zderzeniu z sarenką, ale takie detale nie odstraszają prawdziwych rajderów! Umówiliśmy się w Tylawie wieczorem 4go września, więc musiałem ruszyć ze Szczecina prawie w środku nocy coby się wyrobić:-). Wrzesień o piątej rano potrafi być cholerycznie zimny, ale dałem radę znieść te początkowe trudności do momentu pojawienia się wielkiej lampy Potem było już tylko lepiej, choć niewytrenowana dupa zaczęła boleć po kilku godzinach:-). Ze względu na brak czasu większośc drogi spędziłem na autostradzie, ale udalo się skręcić na południe i rozpocząć fajną jazdę!:-) Pierwsze spotkanie z Rumunią mieliśmy już w Polsce:-) - na parkingu przed sklepem w Tylawie spotkaliśmy całą armię Rumuńskich grzybiarzy, którzy właśnie przygotowywali się na inwazję polskich lasów:-). Po szybkich zakupach udaliśmy się więc na poszukiwania miejscówki do spania, co nie jest trudnym zadaniem w Beskidzie Niskim. Po rozbiciu biwaku ponarzekaliśmy trochę na Irańczyków i zajęliśmy się planowaniem naszej wyprawy. Pomysł był taki, żeby zajechać w okolice Fogaraszy, pośmigać trochę po asfaltowych winklach, zostawić motorki i na bucie zaliczyć Grań Fogaraszy. Następnie chcieliśmy przemieścić się Łukiem Karpat na Ukrainę i następnie do Polski. Przyszłość pokaże, że rzeczywistość po raz kolejny oleje nas ciepłym moczem... Niemniej jednak początek był fajny!
  16. Jade dalej na Połnoc!:-) https://www.youtube.com/watch?v=zINqHJ4vr5I&t=2s
  17. Kolejny odcinek: testowanie TETa:-) https://www.youtube.com/watch?v=58dQJbr5xIg&t=2s
  18. Drugi odcinek. Wdrapujemy się na grań Fogaraszy:-)
  19. Pierwszy filmik z serii. Miłego oglądania!:-)
  20. Jedenasty dzień Bukowina i Maramuresz. Prognoza zapowiadała długotrwałe pogorszenie się pogody, więc postanowiłem zbierać się powoli z Rumunii. Najpierw jednak poranek: Tegoroczna Rumunia zachwyciła mnie widokami i pogodą, a ten dzień jak się okazało miał być podsumowaniem tego zajebistego wyjazdu. Śniadanko i zbieranie się zajęły mi więcej czasu niż zwykle, bo wschodzące słoneczko wciąż zmieniało krajobrazy przed moimi oczami. To był piękny poranek! Na początku było trochę asfaltu, ale wcale mnie to nie martwiło Asfalt skończył się jednak całkiem szybko i zaczęły się piękne szutry i drogi leśne. W tym rejonie Rumunii zdecydowanie bardziej widoczne były zmiany spowodowane wycinką lasów - w wielu miejscach las był zmasakrowany na przestrzeni całych kilometrów. Często miałem wrażenie poruszania się po księżycowym krajobrazie - był to smuty widok, ale z drugiej strony dzięki temu otwierały się wielkie, piękne przestrzenie w dolinach .Bukowina jest po prostu piękna. Tak piękna, że brak mi słów, żeby to opisać Macie tu dwa filmiki, które lepiej od moich słów opiszą to, jak moje zmysły odbierały ten te krajobrazy Na tej jednej górce zrobiłem sobie dłuższą przerwę, bo już nie mogłem wytrzymać!:-) Takich widoków, spokoju, ciszy jest w Bukowinie całe mnóstwo. Między przełęczami z kolei przejeżdżałem przez drewniane wioski z pastwiskami oplecionymi drewnianymi płotami. Uwielbiałem pyrkać sobie powoli między tymi płotami:-) Im dalej na zachód tym droga stawała się trudniejsza - prosto z kałuż w lesie pakowałem się w drogi po wycinkach leśnych upchane wielkimi kamieniami, po nich następowały kałuże w lesie, potem znowu wielkie kamienie... I tak jechałem sobie ze trzy, może cztery godziny nie spotykając nikogo i niczego po drodze...Mam już swoje lata i nie lubię niepotrzebnie ryzykować. W większości tych dolin nie było zasięgu i gdyby coś mi się stało to byłby problem. Jazda samemu jest fajna, ale niesie też pewne zagrożenia, szczególnie w trudnym, odludnym terenie. Na szczęście miałem inricza, który dawał mi odrobinę komfortu psychicznego:-). Zjazd z ostatniej przełęczy do miasta był naprawdę trudny - godzinna walka na stromej, wąskiej drodze w lesie często przebiegającej w korycie strumienia. W mieście zjadłem obiad i ruszyłem asfaltem w kierunku granicy, gdzie dotarłem wieczorem. Namiot rozbiłem w krzakach blisko jakiegoś gospodarstwa, więc w nocy miałem wizytę rumuńskiej Straży Granicznej - po okazaniu paszportu i miłej rozmowie zasnąłem spokojnym snem. Następnego dnia natychmiast po przekroczeniu granicy węgierskiej zaczął padać deszcz... Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda mi się w końcu zrealizować dalekie plany wyjazdowe. Jeśli jednak znowu nic z nich nie wyjdzie, to nie będę płakał - niedaleko Polski jest piękna kraina zamieszkana przez fajnych ludzi. Znajdę tam z pewnością to, czego zawsze mi mało: piękną naturę, spokój i obcowanie z innymi kulturami.
  21. Dziesiąty dzień: góry Stanisoara. Wiejskie śniadanie od razu postawiło mnie na nogi: Do tego była słodka kawa i kawał ciasta...wiedziałem już, że obiad mogę sobie spokojnie odpuścić!:-). Wioska sama w sobie była przepięknie położona w wąskiej dolinie strumienia, a sam dojazd do asfaltu to było jakieś 20 kilometrów Po dojeździe do asfaltu wziąłem paliwo i śmignąłem znowu w las. Po nocnych opadach było jeszcze mglisto, ale prognoza zapowiadała ładny dzień. Wspinając się na przełęcz spotkałem chłopaka z Czech, który jechał ORL w odwrotnym kierunku. Wieczorem złapała go burza w górach, opony się zakleiły i z lasu wyciągali go pasterze koniem. Noc spędził śpiąc z pasterzem w jednym łóżku...to jest przygoda co nie??:-) Kolejne godzina to był przejazd fajną szutrową drogą górską, ale ze względu na zamglenie nie było widoków. Następnie dojechałem do asfaltu, który skierował mnie na zaporę Bicaz. Sama zapora była spoko, ale po doznaniach ostatnich dni dla mnie był to tylko taki sobie widoczek. Trza jechać dalej! 20 metrów od zapory zaczynał się fajny szuter okrążający wschodnią część zalewu. Zapowiadała się fajna jazda - słoneczko świeciło już dosyć mocno i cieszyłem się, że będę sobie pyrkał spokojnie po szuterku, w cieniu lasu, z widokami na zalew. Wiszful finking!:-) Las ył tak gęsty, że jeziora nie było widać, szuter skończył się po kilku kilometrach i został zastąpiony czymś takim: Po godzinie telepania się w błocie miałem już serdecznie dość i cieszyłem się kiedy jakość drogi zaczęła się poprawiać - niechybnie znak, że skończy się błoto! Błoto kończyło się szlabanem... Byłe załamany - czyżby czekało mnie telepanie się z powrotem w tym błocie?? Miałem jeszcze małą szansę - po lewej stronie był mały prześwit między szlabanem a drzewem, ale był tam wysoki na 30 cm próg koleiny. Musiałem więc najpierw spłaszczyć ten próg i dopiero po tej pracy mogłem spróbować wjazdu Ufff! Jade dalej!:-) Ten odcinek nie był fajny - walka w błocie, zero widoków i jeszcze ten szlaban...nie polecam. Po kolejnej półgodzinie dojechałem do asfaltu, i po następnej fajnej godzinie zaczęło się to, co misiaczki lubią najbardziej: Tak....było ciężko!!!:-) Asfalt zaczął się jakieś 3 godziny później i zaprowadził mnie do mini-transfogarskiej:-) Nie spodziewałem się takich winkli więc nie miałem już baterii w kamerze, ale było naprawdę zakrętowo! Na przełęczy zjechałem z asfaltu i kilkaset metrów za lasem znalazłem miejsce na biwak. Coś jak w bajce....
  22. Dziewiąty dzień: Kraj Seklerów. Nadszedł czas na pożegnanie się z Braszowem i Fogaraszami - od tej pory będę poruszał się wzdłuż Łuku Karpat na północ i później na zachód trackami OffRoad Romania Lite. Moją podróż trackiem ORL rozpocząłem w Covasnej. Początkowo były to piękne wiejskie asfalty w lekko pofalowanym terenie, czasami pojawiał się szuter, czasami brody Było spokojnie, pięknie, słonecznie i cieplutko! Po godzinie takiej jazdy rozpoczęła się wspinaczka wąskim asfaltem w lesie. Podejrzewam, że droga ta jest przeznaczona dla ciężarówek z drzewem, ale po drodze nie spotkałem nikogo. Po dojeździe do przełęczy okazało się, że jestem w środku dzikich, niezamieszkałych gór! No to było coś zajebistego - zaczął się off, byłem sam na sam z naturą. Często zatrzymywałem się w celu rozdziawienia gęby, na kawkę czy coś tam innego. Zapomniałem nawet o obiadku!:-) Po jakichś trzech, czterech godzinach tego raju trafiłem na asfalt, ale był to naprawdę krótki pobyt w pobliżu cywilizacji. Po chwili znowu wjechałem w górzysty teren, ale teraz było zdecydowanie mniej lasów i więcej pastwisk. To co było później to była bajka! Niestety padła mi bateria w kamerze i nie mam filmów...Ogólnie to było tak, jakbym jechał trzy godziny przez Borżawę lub Krasną - cały czas jazda granią, piękne widoki po obu stronach i zero ludzi! Ależ mi się to podobało - przez cały dzień jazdy (z wyjątkiem wiosek i asfaltów) nie spotkałem żywej duszy! Pod koniec dnia chmury nad górami zaczęły się zagęszczać i w oddali w kierunku mojej jazdy zobaczyłem pierwsze błyskawice. Wyglądało to pięknie, ale jakoś nie uśmiechało mi się pozostanie na grani w czasie burzy...W ostatniej chwili udało mi się zjechać do wioski na końcu świata i znaleźć nocleg u dobrych ludzi. Wioska była wspaniała! To był cudowny dzień!
  23. Ósmy dzień: testowanie Off Road Romania Lite Badanie TET poprzedniego dnia uświadomiło mi, że ten track jest bardziej nastawiony na teren i taplanie się w błocie, a mniej na widoczki. To było fajne, ale Rumunia jest zbyt piękna żeby przejechać ją lasem:-). Kilka lat temu na tym forum koleś z Rumunii reklamował apkę z trackami przeznaczonymi dla cięższych motocykli. Nazywa się to Offroad Romania Lite i jest załadowana na moim telefonie:-). ORL przechodzi również koło Braszowa więc postanowiłem przetestować kawałek i to był strzał w 10tkę!:-) Jeden odcinek to mniej więcej jeden dzień jazdy, wszystko jest fajnie opisane, łącznie z zabytkami i punktami wartymi odwiedzenia, a poziom trudności jest dla cięższych adwenczurów. Fajne jest to, że autorzy tracka starali się żeby trasa obfitowała w ładne widoczki i mniej więcej 1-2godzinne odcinki asfaltu między sekcjami ofowymi - dzięki temu był czas na odpoczynek, znalezienie knajpki z jedzonkiem czy sklepu. Jednym słowem - dla mnie ideał:-) Nie jeździłem zbyt wiele tego dnia - odwiedziłem Bran i Braszów, ale większość dnia spędziłem na powolnym pyrkaniu pięknymi szutrami, wąskimi asfaltami i przede wszystkim na gapieniu się na piękne góry!:-)
×