Skocz do zawartości

Wyszukaj

Wyświetlanie wyników dla tagów 'wyspy alandzkie' .



Więcej opcji wyszukiwania

  • Wyszukuj po tagach

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukuj po autorze

Typ zawartości


Forum

  • Na dzień dobry
    • Przywitalnia
  • Ogólne
    • Zamierzam kupić moto...
    • Inne motocyklowe
  • Dział Techniczny
    • Mechanika ogólna
    • Dział elektryczny
    • Odmieńcy i inne przypadki
    • Nasze samoróbki i modyfikacje
  • Wyprawy
    • Foto(i)relacje bez blokady
    • Przewodniki
  • Techniczno-historyczne
    • Modele
    • Historia
    • Testy, porównania
  • Giełda
    • Sprzedam
    • Kupię
    • Nie związane z motocyklami
    • Jest robota

Znajdź wyniki...

Znajdź wyniki które...


Data utworzenia

  • Rozpoczęcie

    Zakończenie


Ostatnia aktualizacja

  • Rozpoczęcie

    Zakończenie


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Rozpoczęcie

    Zakończenie


Grupa podstawowa


AIM


MSN


Strona WWW


ICQ


Yahoo


Jabber


Skype


Gadu-Gadu


Lokalizacja:


Motocykl


Przebieg

Znaleziono 1 wynik

  1. Jak obiecałem, wrzucam kolejne tłumaczenie tym razem o wyprawie @Katrina na Wyspy Alandzkie. Tłumaczenie, oczywiście własne, pochodzi z motoblogu Katriny - "Katia kati" (kati - to skrótowiec od słowa кататься - toczyć się, jechać) Katia kati. Kroniki Alandzkie. 02.05.2017 Blog Moto Katriny Z biegiem czasu, i ja, mój przyjacielu, Patrzę przed siebie, patrzę wokoło I myślę, o znaczeniu drogi Tak prosto - droga idzie © Pierwsza podróż tego roku — Wyspy Alandzkie. 2000 km, 4 dni, 4 kraje, 21-25 kwietnia, 2017. Zima była trudna. Myślę, że każdy, kto nie pojechał na ten czas do Indii, Tajlandii i innych ciepłych krajów, mocno tęsknił za licznymi drogami, podróżami, ciepłym wiatrem, słońcem i za niebieskim niebem z puszystymi obłokami. Dla mnie ta zima nie była wyjątkowa — oglądanie letnich fotek, operacja usunięcia płytki tytanowej, rehabilitacja, podróż do Moskwy za nowymi zespołami i ciągnące się szare zimne dni. Ale oto — 1 marca, autobusem do garażu z dużą paczką z Ives Rocher, z którego stara się wyjść żółw. Pierwszy wyjazd zawsze przeżywam, brak jeszcze pewności siebie, drogowej nawierzchni, motocykla. Jak tylko wyjechałam zaczął się deszcz, pierścienie — odblaski ogni na wizjerze i spływające krople, ale wewnątrz — tak, przyjemne uczucie kontroli i z niczym nie porównywalna radość z prowadzenia motocykla. Z każdym dniem coraz bardziej przyzwyczajasz się do ruchu, sennych kierowców, ale czegoś brakuje, coś gryzie od wewnątrz, zmuszając za każdym razem do zmiany trasy z pracy do domu, google maps znowu automatycznie wpada w stronę startową przeglądarki. Trzeba jechać, nie mogę więcej tego znieść. 21 kwietnia Jeszcze rano krzątałam się po mieszkaniu starając się aby niczego nie zapomnieć, podczas gdy mąż wzmacniał spadający pinlock i testował antyfrog w płynie (rzadkie paskudztwo). Sapiąc dotaszczyłam na parking torby, kask, statyw, nieprzemakalny płaszcz i inne drobiazgi. Droga do pracy – przelotna chwila odrobionej procedury, znam każdy zakręt, wyjazdy z podwórzy, rozpoznaję samochody w ruchu, pozdrawiam się z tym samym skuterzystą. Biuro, nasza wspaniała drużyna marketingowców, pytania, rachunki, akty, makiety, zadania dla projektantów w dni wolne. Nie mogę usiedzieć na miejscu, nawet nie ściągnęłam ekwipunku, głośno tupiąc po korytarzu endurowymi butami. Czas leci szybko i oto — ta właśnie chwila, można jechać. Szybko oglądam Henriego, wszystko w porządku, wbijam w nawigator Kotłowkę (jeszcze nie wiem, co mnie czeka w drodze i chcę zrobić rundkę). Wyjazd na Wilno, motocyklem zaczyna szarpać na drodze. Płaszczem nieprzemakalnym szalenie targa wiatr z charakterystycznym łopotem, parę razy ponosi tylne koło, motocykl jedzie w pochyleniu próbując mi wyrwać kierownice. Pierwsze 20 kilometrów, a mam już zmęczone ręce, bardzo dokładnie wyprzedzam ciężarówki, strumienie powietrzne zderzają się i zakręcają się w niebezpieczny wir. Po kolejnych 30 kilometrach zatrzymuję się aby odpocząć, pamięć już jaskrawo transmituje wspomnienia o islandzkich wiatrach. Z nowymi siłami w drogę i do granicy już się nie zatrzymuję. Stacja paliwowa, gorąca herbata, palce czerwone od zimna, krótka przerwa i na granicę. Na wjeździe nikogo nie ma — szczęście! Dziewczyna - pogranicznik ze współczuciem patrzy i wydaje mi przepustkę, która szybko moknie w deszczu. Podjeżdżam ku „naszej” stronie — prześlizguję się obok samochodów, aby stanąć pod dachem, a do mnie już szybkim krokiem idzie funkcjonariuszka przejścia. Ups, przygotowuję się do usprawiedliwień. „Kobieto, idź szybko do paszportowego!” — „Biegiem, biegiem! Parę minut i wyjeżdżam na neutralny teren, a tu już długi sznur samochodów. Prawie nie namyślając się zaczynam powoli wszystkich objeżdżać — utykając w 2 rzędach stojących samochodów — dalej, nie ma rady, trzeba czekać. Obok przechodzi ważny wujek w czapce — „dawaj podjeżdżaj do szlabanu jeżeli możesz”. Pff, przeciskając się pomiędzy tirem i busem, zaczepiam wystającym z tyłu statywem — ot, wstyd! Pochylam Henriego na lewo, aby tylko nie spadło uff, udało się, i oto już litewska strona. Przyjemny młody człowiek szybko sprawdza dokumenty i otwiera szlaban. Hura!!! Granica przejechana! Mocno leje deszcz, w kasku włączam muzykę, jeszcze 130 kilometrów do Kowna. A teraz nadchodzi magiczny uśmiech w hełmie i wszystko robi się szersze, krople tak zabawnie pełzną, że jeżeli obrócić głową na lewo i na prawo, jadące w przeciwnym kierunku tiry wytwarzają falę wodną, w którą nurkuję z okrzykiem „juchuuuu”, zaczynam podśpiewywać sobie piosenki. No wreszcie! Duch wędrowca obudził się z zimowego snu i znowu czuję się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi gotowa jestem jechać bez ustanku, ale już jest mój hostel… 22 kwietnia Budząc się rano i patrząc przez okno odnoszę wrażenie, że wszystko co najgorsze pozostało z tyłu i dziś czeka na mnie słoneczny dzień. A tu figa! Dygresja liryczna o bojaźni. Często mi zadają pytanie, czy się nie boję —. Boję się, zwłaszcza kiedy leżę w ciepłym łóżeczku i sam nad sobie się użalam, że jutro znowu wiatr, znowu tiry, a co, jeśli sobie nie poradzę, a co, jeżeli wpadnę pod tira i mnie zmielą koła o wielkiej mocy. I nie można usnąć, tak bo fantazja dobrze pracuje, z obrazkami. Tylko w drodze nie mam więcej tego uczucia, nie ma kiedy się bać, funkcjonować trzeba, radzić sobie, aby fantazje się nie ziściły. Jak w sztorm w oceanie, rzuca motocyklem po całej drodze, uderza porywami, kierujesz, wyrównujesz, dlatego że wyboru nie ma. Tak trzeba. 600 kilometrów do Tallina i równo według harmonogramu, o 16.45 przyjeżdżam do portu. Można odetchnąć z ulgą, zrelaksować się, wreszcie się ogrzać. Otrzymuję bilet na prom, klucz od kabiny, zniżkową kartę na alkohol i karteczkę z flagą Wysp Alandzkich, która trzeba przywiesić na motocykl, by personel wiedział, że trzeba mnie wysadzić w Maarianhaminie a nie w Sztokholmie. Przytulna kabina, zgodnie ze swoim przeznaczeniem — 4-miejscowa, ale mam tylko 1 sąsiadkę, a zresztą jej nie ma. Przewóz mnie i Henry'ego tam i z powrotem - kosztował 130 euro (przy rezerwacji w przeciągu 3 tygodni). Są i droższe warianty zakwaterowania, z wyżywieniem i widokiem na morze. Na promie Baltic Queen jest wszystko. Supermarket, pokoje rozrywki dla dzieci, bary, restauracje, dyskoteka, sauna, sala dla automatów gier. Wszystko, aby pasażerowie wydali jak najwięcej ewrików i nic nie potrzebowali. Nawet nie wytrzymałam i kupiłam sobie małego przyjaciela. 23 kwietnia O 4 rano wysiadka. O 3 zbieram się, ubieram na siebie cały ekwipunek (ale gorąco!) i schodzę do wyjścia na 3 pokład. Po promie brodzą pijane wyrostki, ktoś całuje się w korytarzu, ktoś ma nocny dyżur w bufecie, życie na promie zwolniło, ale się nie zatrzymało. Głośny huk opadającego trapu i my z Henrim w otoczeniu kilku pojazdów wysiadamy na Wyspach Alandzkich. Minuta poznawcza: Wyspy Alandzkie są niezwykłe z różnych powodów. Po pierwsze to największe skupisko wysp na świecie (6700 a zamieszkałych z nich jest 60), po drugie to fińska autonomia z własną flagą i nawet ze znaczkami pocztowymi, ale głównie na wyspach mieszkają Szwedzi, po trzecie Wyspy Alandzkie – strefa zdemilitaryzowana i jeśli tu mieszkacie to nie mogą was powołać do wojska, a same wyspy nie będą brały udziału w jakichkolwiek działaniach wojennych, tak jakby posiadały status neutralny, broń jest tu zabroniona, oprócz tej na polowania. Ludność – 29 000 osób, a miasto tylko jedno – Maarianhamina. Mam szczególną lubość do wysp, często one są niezaludnione, pełne majestatycznego spokoju i mające osobliwy krajobraz. W zeszłym roku byłam na wyspach estońskich, następnie w Islandii, potem na Wyspach Owczych i sądzę, że nie ustanę, aż nie przebadam wszystkich wysp, do których mogę dojechać Na ulicy koło 0 stopni, z ust idzie para a zamarznięte kałuże pękają pod kołami Henry'ego. Miasto śpi, dzwoniącą ciszą a mi robi się wstyd za dźwięk silnika. Trzeba wyjechać z Maarianhamina, jeszcze tutaj powrócimy, ale później. Ale najpierw trzeba zajechać na okręt Pommern — jednego z głównych skarbów wysp. Pommern — jedyny zachowany w świecie czteromasztowy kliper w swoim pierwotnym stanie. Mający reputację „statku-szczęściarza” — przeżył dwie wojny światowe, stracił tylko kilku członków załogi. Pommernowi przyszło okrążyć przylądek Horn prawie dwie dziesiątki razy, 60 razy przekraczał równik. Świt spotykam w drodze. Jakże pięknie! Dalej jadę na chybił trafił, po raz pierwszy nie mam określonego planu odnośnie kilometrażu i osobliwości. Krystaliczne gatunki charakterystycznego czerwonego granitu są obecne w krajobrazie Wysp Alandzkich prawie wszędzie. Czerwony granit jest wykorzystywany do nawierzchni drogowej i dlatego, drogi gruntowe, jak i asfaltowe mają czerwonawy odcień. Większość zamieszkałych wysp połączonych jest mostami i mostkami. Wyspy są o różnych rozmiarach, spotyka się i malusieńkie, na których są wszystkiego 1 albo 2 domy. Miejscowi nie są zbyt gościnni — wszędzie znaki „Własność prywatna”, „Przejazd zabroniony”, „Uwaga złe psy”. Chociaż, po 4 godzinach ja jeszcze nie widziałam ani jednego tubylca, ani jednego pojazdu. Na tę chwilę wszystkie wyspy są tylko moje i Henriego. Widzimy dróżkę do lasu, trzeba zajechać. Rozległ się szron i znowu czuję się jak postać z fantazyjnej bajki. Coś gwałtownie drgnęło w krzakach — moment, zdążam zauważyć tylko ładny ogonek — sarna! Alandczycy lubią ozdabiać swoje skrzynki pocztowe. Dziennie spotkałam i zwykłe drewniane z wypalonymi uśmiechami, i plastikowe i pomalowane metalowe. Powróciwszy do Maarianhaminia aby coś przekąsić, udało mi się zdobyć książkę z mapą wyspy i jej osobliwościami. Także zakupiłam sobie unikatowy alandzki znaczek pocztowy, naszywkę z flagą i wysłałam mężowi kartkę pocztową. Wszystko to udało mi się zrobić w jedynym czynnym muzeum — Żeglugi Morskiej. Wszystko inne w niedzielę były zamknięte. Lepiej przyjechać w jakiś inny dzień, jeżeli chce się dostać do muzeów czynnych. Udałam się dalej, robiąc kilka zdjęć w pobliżu aquaparku Mariebad. Kolejną osobliwością wysp są wiatraki. Wszystkie oczywiście czerwone. Niektóre w dobrym stanie, inne utraciły już cześć swojej konstrukcji, ale nie uroku. Wszystkie drogowskazy specjalnie napisane są w języku szwedzkim i szukanie czegokolwiek zmienia się w pasjonującą grę w podchody. Poruszam się według znaków, które prowadzą mnie do lasu. Dalej znak parkingu, zakaz ruchu w obu kierunkach. Zostawiam Henry'ego i idę pieszo. Leśna droga opiera się o szlaban, znów teren prywatny. Ale czy naprawdę zupełnie tu nic nie ma? W zaroślach nieco na prawo ukrywa się jeszcze jeden znak, wąska ścieżka prowadzi ku brzegowi. Z każdym krokiem narasta ciekawość, że coś na mnie czeka - i oto on, improwizowany okręt starożytnych wikingów, a w rzeczywistości - miejsce lądowania pierwszych osadników. Postawiono tu ciężki stół i ławę, aby zmęczony podróżnik mógł odpocząć i nacieszyć się doskonałym widokiem Morza Bałtyckiego. W takiej chwili czuję się jak odkrywca, chociaż znalazłam wszystko, chociaż źle jest oznaczone to miejsce turystyczne. Kolejny punkt marszruty – komuna Geta. Tu zgodnie z przewodnikiem, można znaleźć ścieżkę Trollów, ale wpierw mnie wita drewniana rzeźba jelenia z jasnowłosą nicianą grzywą. Przepiękny. Przeglądam mapę miejscowości. Obecnie jestem na najwyższym punkcie Wysp Alandzkich, skąd rozpościerają się czarujące widoki na cały archipelag i bezgraniczne morze - Orrdalsklint - 129 metrów nad poziomem morza. Ale dla mnie to za mało, potrzebuję jeszcze wyżej. A teraz idziemy szukać ścieżki Trollów. A oto i znaki. Ścieżka trollów - jedna z tras dla trekkingu, całkiem łatwa, nawet dla dzieci. Wzdłuż całej ścieżki pobudowane są piramidy z kamieni - właśnie to je nazywają „trollami” i wierzą w to, że jeżeli ułoży się takiego, to on będzie chronić was i przyniesie szczęście. W końcu postanawiam wpaść do średniowiecznego zamku Kastelholm w komunie Sund. Po raz pierwszy zamek wspomniany jest w kronikach z 1388 roku. Niestety z powodu, że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął do środka zamku dostać się mi nie udało, ale też z zewnątrz robi wrażenie. A i jeszcze znalazłam różową wanienkę (mi-mi-mi) Żegnam się z Wyspami Alandzkimi, ich spokojem i ciszą. Jutro wracam do hałaśliwego świata a teraz można pobyć sam na sam ze sobą i wszechobecnym pięknem przyrody. 24 kwietnia. W drodze powrotnej wpadłam do Valmiery aby poznać Leonida Sztefanu i jego dużą rodzina. Leonid zajmuje się produkcją odlotowych aluminiowych kufrów Batanga Case. Co się spodobało — kufry jednolite, nie nitowane, wewnętrzna wygodna torba z cordury, prosty system mocowania, 3 rozmiary, ale można zamówić jakie się chce. Lonia sam bardzo dużo podróżuje i wszystkie decyzje doświadcza na sobie. Na dzisiejszy dzień, Batanga — najlepsze z kufrów, które widziałam. A przyglądam się im dla sobie już od dawna. Pamiętajcie, jakie są u mnie tekstylne wisielce — pora przejść na poważny osprzęt. Jeszcze Leonid z bratem Wową robią niestandardowe motocykle. Teraz przywieźli z Moto-Wiosny nową nagrodę. Przeczytać można o nich w kwietniowym „Moto”. A ja byłam obecna przy końcowym montażu bardzo ciekawego Transalpa z elementami KTMa 25 kwietnia. Ale dla mnie znowu pora w drogę. A, ciut nie zapomniałam. Oto takie niespodzianki oczekiwały na mnie po drodze z Valmiery. Pierwszy raz w życiu jechałam po śniegu. Na ślepo, bo nie można na oko określić, czy droga pokryta jest lodem bądź po prostu błyszczy od wody. I kask zabawnie zalepia się mokrym śniegiem. Wesoło, oczywiście, ale powtórzyć bez wózka nie chcę. Nie mogłam przejechać obok bogatej wystawy kamiennych i drewnianych rzeźb. Sądząc po naklejonych cenach, wszystko to można kupić. Twórca — ogromny wielbiciel dużych pająków. Do domu dotarłam około 7 wieczór. Troszkę się uspokoiłam, napełniłam duszę wrażeniami ale już planuję nowe trasy. Z każdym dniem rozumiem, że tylko w drodze czuję się na swoim miejscu, że wszystko robię dobrze. Może to los? Wasza, Katrina. Źródło tłumaczenia.
×