Skocz do zawartości

Wyszukaj

Wyświetlanie wyników dla tagów 'alpy' .



Więcej opcji wyszukiwania

  • Wyszukuj po tagach

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukuj po autorze

Typ zawartości


Forum

  • Na dzień dobry
    • Przywitalnia
  • Ogólne
    • Zamierzam kupić moto...
    • Inne motocyklowe
  • Dział Techniczny
    • Mechanika ogólna
    • Dział elektryczny
    • Odmieńcy i inne przypadki
    • Nasze samoróbki i modyfikacje
  • Wyprawy
    • Foto(i)relacje bez blokady
    • Przewodniki
  • Techniczno-historyczne
    • Modele
    • Historia
    • Testy, porównania
  • Giełda
    • Sprzedam
    • Kupię
    • Nie związane z motocyklami
    • Jest robota

Znajdź wyniki...

Znajdź wyniki które...


Data utworzenia

  • Rozpoczęcie

    Zakończenie


Ostatnia aktualizacja

  • Rozpoczęcie

    Zakończenie


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Rozpoczęcie

    Zakończenie


Grupa podstawowa


AIM


MSN


Strona WWW


ICQ


Yahoo


Jabber


Skype


Gadu-Gadu


Lokalizacja:


Motocykl


Przebieg

Znaleziono 2 wyniki

  1. Wstęp Prawie do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy uda mi się pojechać w Alpy. Sporo spraw wstrzymywało mnie prawie do ostatniego dnia. Na szczęście udało się. Trasy i przełęcze, które mieliśmy przejechać, opracował już od dawna Marek. Tym razem padło na Alpy wschodnie w Austrii, Włoszech i trochę na Słowenii. Przyznam, że nie doceniłem planu, który okazał się bardzo ambitny, szczególnie jeżeli chodzi o ilość kilometrów. Na szczęście pogodę mieliśmy dobrą i bardzo dobrą. Dzień 1. Dojazd do Austrii. Start zaplanowaliśmy na 7:30 w niedzielę. Oczywiście zaczęło się od problemu u mnie. Przed wyjazdem nie sprawdziłem czy działa ładowarka USB do telefonu w którym miałem mapy. Jeszcze kilka tygodni wcześniej, kiedy pojechałem na Mazury, wszystko działało OK. Tym razem okazało się, że ... kabelek jest dobry ale ładowarka odmówiła posłuszeństwa. Domyśliłem się, że uszczelnienie puściło i wlała się do niej woda. Cholera, co roku muszę kupować i montować nową. Za każdym razem wykańcza je wilgoć. No nic, tej usterki już nie próbowałem naprawiać. Telefon miał sporą baterię i nie musiałem z niego korzystać przez cały czas. Do tego miałem przecież nawigację Garmina. Jak się później okazało, Marek miał całą trasę w "paluszku" prowadził nas idealnie. Kiedy dojeżdżałem na stację zobaczyłem, że koledzy już są. Szybkie przywitanie, tankowanie i w drogę. Przed nami 1100 km. Ambitnie. Nie ukrywam, że myślałem iż pokonamy tę trasę dość szybko. W końcu to autostrady. Niestety, zaraz za Berlinem zaczęły się remonty. Po siódmym przestałem je liczyć. Pocieszeniem, a czasem ratunkiem było to, że jechaliśmy motocyklami i mogliśmy je jakoś "przeskoczyć". Na miejsce dojechaliśmy tuż przed godziną 21. Czterech liter prawie nie czułem. Nocleg mieliśmy zarezerwowany w miejscowości Kolbnitz w Austrii. To o tyle fajnie, że stanowił świetną bazę wypadową na kolejne dni. Samego pensjonatu - Haus Kolbnitz - jednak nie polecam. Swoje lata świetności miał dawno temu. Haus Kolbnitz Dzień 2. Grossglockner, Wodospad Krimmler, Gerloss. Jeszcze na śniadaniu sprawdziliśmy prognozy i kamerki internetowe. Pogoda zapowiadała się dobra więc postanowiliśmy pojechać pod szczyt Grossglockner i oczywiście samą przełęcz. W prawdzie na przełęczy byłem już rok wcześniej to i tak bardzo się ucieszyłem, trasa prowadziła bowiem zupełnie inną drogą - tym razem od południa. Do tego podjechaliśmy jeszcze pod lodowiec. Lodowiec. Choć z roku na rok mniejszy to i tak wyglądał imponująco. Szczyt Grossglockner (po lewej stronie w chmurach). Tu warto dojechać aż do Kaiser-Franz-Josefs-Höhe, gdzie znajduje się duży parking oraz kilka punktów widokowych. Dla tych, którzy mają więcej czasu sugeruję aby skorzystać z kolejki, która zwozi turystów na dno wąwozu. Tam z kolei można zrobić krótki treking do czoła lodowca. Po pierwszej sesji zdjęciowej zawróciliśmy na drogę 107 i dalej pomknęliśmy już na samą przełęcz Grossglockner. Choć zrobiło się wyraźnie chłodniej to świetne agrafki, podczas wjazdu i zjazdu, mocno nas rozgrzały. Temperatura spadła do zaledwie kilku stopni. To i tak było "małe piwo", w porównaniu z tym, co spotkało nas jak wracaliśmy. Ale o tym nieco później. Przełęcz Grossglockner od strony południowej. Dalej pojechaliśmy na zachód w stronę przełęczy Gerlos. Po drodze chcieliśmy zobaczyć wodospad Krimmler. To jeden z najwyższych (380 m) wodospadów w Europie i najwyższy w Austrii. Niestety pogoda się popsuła. Podjęliśmy decyzję, że najpierw pojedziemy na Gerlos, zjedziemy do następnej miejscowości gdziezjemy obiad i w drodze powrotnej spróbujemy jeszcze raz podjechać pod wodospad. Na przełęczy Gerlos dopadła nas ulewa. Na Gerlosie było jeszcze gorzej. Zaczęło lać. W takich warunkach zrezygnowaliśmy z podejścia pod wodospad tym bardziej, że w drodze powrotnej czekał nas jeszcze raz przejazd przez Grossglocker. Nie ukrywam, że bardzo liczyłem, iż wjeżdżając na przełęcz wypogodzi się. Jednak jak zaczęliśmy podjazd, sprawy pogodowe zaczęły się jeszcze bardziej komplikować. Mniej więcej w połowie wjazdu pojawiła się mgła. Temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Zaczęło wiać. Brakowało tylko śniegu i oblodzenia! Na samej przełęczy było już "mleko". W życiu nie jechałem motocyklem z tak ograniczoną widocznością. Wydawało mi się, że jadę zaraz za Markiem, a nie widziałem jego tylnych świateł. Zrobiło się potwornie zimno. Grzanie manetek włączyłem na maksa i dalej było ... zimno. Pamiętałem, że jeszcze przed południem pokonywaliśmy zakręty z pełnym entuzjazmem teraz miałem sporo obaw. Naprawdę niewiele było widać. Zaczęła się jazda przy krawędzi. Ci którzy byli na przełęczy wiedzą, że barierek ochronnych tam nie mam... za to są sporej wielkości przepaście. Po zjechaniu z przełęczy, z jej drugiej strony, na szczęście już nie było mgły i nie padało. Arek czekał już tam na nas. Zatrzymaliśmy się dosłownie na chwilę aby trochę ochłonąć z wrażeń. Po drodze do pensjonatu zatrzymaliśmy się jeszcze na niewielkie zakupy. To był naprawdę męczący dzień z bardzo wymagającą trasą ponad 389 km. Dzień 3. Glockenhutte, Nockalmstraße, Turracher Höhe, Tama i przełęcz Malta-Hochalm Rano mieliśmy niezłą sytuację. Jeszcze podczas śniadania, decydując gdzie pojedziemy, świeciło słońce. Prognoza na większość dnia była bardzo dobra. Jednak, kiedy tylko wsiedliśmy na motocykle zaczęło kropić. Dosłownie w ciągu kilku minut nastąpiło oberwanie chmury. Staraliśmy się uciec ulewie, co w końcu się udało ale byliśmy przemoczeni i to niespełna po kilku kilometrach. Ledwo początek dnia, a tu już rękawice przemoczone. Niektórzy mieli wodę również w spodniach... Na szczęście, po kilkunastu kilometrach przestało padać, a po kilkudziesięciu, kiedy wjechaliśmy w inną dolinę, wypogodziło się. Już w trasie ciuchy zaczęły schnąć. Omijając fragment autostrady E55, skierowaliśmy się na północ i dotarliśmy na Glockenhutte. Tu czekały na nas wspaniałe widoki. Glockenhutte Glockenhutte Nieco dalej, ciągnie się trasa Nockalmstraße. Warto ją przejechać aż do miejscowości Turracher i ... zawrócić szybko bo, to miejscowość iście wypoczynkowa - kurort po prostu. Wracając tą samą trasą zatrzymaliśmy się na przełęczy Glockenhutte, gdzie dosłownie przy samej drodze jest świetna knajpka. Taka akurat na obiad. Głodni wjeżdżamy jeszcze raz na Glockenhutte Przed knajpką można przymierzyć się do takiego oto motocykla. Po super obiedzie i bardzo dobrej kawie kierujemy się już do tamy Malta. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy wodospadzie Fallbach. Sama dolina jest przepiękna. Wzdłuż drogi od miejscowości Gmund do samej Malty jest kilka naprawdę sporej wielkości wodospadów. Wodospad Fallbach Tama robi olbrzymie wrażenie. Ma około 600 m długości, a na dodatek mniej więcej po środku znajduje się specjalnie przyczepiony taras widokowy. Tama Malta Taras na szczycie tamy Widok na tamę z Gasthaus Kölnbreinstüberl Taras ma ciekawą budowę i stanowi pewne wyzwanie dla turystów. Zbudowany jest bowiem ze szkła (ściany i część podłogi) oraz stali kratowej. Warto podjechać jeszcze około 300 metrów "za tamę" gdzie znajduje się urokliwa knajpka Gasthaus Kölnbreinstüberl. Z tamy skierowaliśmy się już w drogę powrotną. Tego dnia przejechaliśmy nieco mniej bo "jedyne" 248 km. Dzień 4. Plöckenpass / Passo di Monte Croce Carnico (Włochy - Wenecja Julijska), Panoramica delle Vette, Monte san Simeone, Nassfeldpass - Passo Pramollo. Od razu napiszę, że to był najbardziej ekscytujący dzień całego wyjazdu. To co zobaczyliśmy, przełęcze które pokonaliśmy, a przede wszystkim trasy, którymi jechaliśmy nie da się opisać chyba słowami. Były super widoki i sporo strachu i ryzyka. Zaczęło się bardzo niewinnie. Pokonując przełęcz Plöckenpass / Passo di Monte Croce Carnico wjechaliśmy do Włoch. Od razu zrobiło się cieplej. Nie ma co ukrywać. Południowe Alpy pod tym względem są inne - cieplejsze. Już na przełęczy zaczęliśmy się rozbierać z niepotrzebnych rzeczy. Dobrze, że koszulkę wziąłem białą, przy najmniej odbijała słońce. Letnie rękawiczki też się w końcu przydały. Na Panoramica delle Vette mieliśmy wjechać od strony miejscowości Ravascletto, niestety droga była zamknięta z uwagi na remont. Ale co to dla nas. Marek od razu zadecydował, że nie odpuszczamy i dojedziemy z drugiej strony. Musieliśmy podjechać nieco dalej na zachód i wspinaczkę zacząć od Noiaretto. Cóż to była za droga. Powiem tak: wąsko, zaledwie na jeden samochód. Droga na przełęcz pnie się bardzo stromo. Co chwilę agrafki. Żadnych zabezpieczeń. Do tego podjeżdżając pod górę nie widać czy ktoś nie zjeżdża. I tak kilkanaście kilometrów pod górę. Panoramica delle Vette Panoramica delle Vette Moja Kruszyna na Panoramica delle Vette - Agriturismo casera Chiadinis alta (1934) Na przełęczy jest niewielki parking, warto jednak zjechać dosłownie 200 m do gospodarstwa agroturystycznego. Serwują tu pyszną kawę. Można odpocząć w cieniu i podziwiać widoki. Jeżeli ktoś będzie głodny, to widziałem (niestety nie kosztowałem), że podają tu smaczne makarony penne, spaghetti czy tortillę. Zjazd z przełęczy był jeszcze bardziej ekscytujący. Tym razem, chyba z uwagi na większą prędkość, bardziej zwracałem uwagę na brak barierek dających minimalne poczucie bezpieczeństwa niż na to czy coś jedzie pod górę. To był jednak dopiero początke przeżyć. Jeżeli wjazd na Panoramica delle Vette był trudny, to wjazd na Monte san Simeone był "ekstremalny". 23 agrafki, z nawrotem ponad 180 stopni. Tuneliki i droga na której z ledwością mieści się samochód osobowy. Szanse minięcia się - żadne, chyba że na wyznaczonych miejscach (nie widziałem) lub właśnie w zakrętach gdzie, czasem jest trochę więcej miejsca. Monte san Simeone Jak już się pokona ten wjazd to nagrodą jest super panorama. Widok na dolinę rzeki Taglimento powala. Reasumując warto zaryzykować wjazd aby to zobaczyć. Tak samo jak warto zabrać ze sobą coś do picia i jedzenia, bo na szczycie nie znajdziecie nic, poza łąką gdzie można się zatrzymać. Łąka za to skoszona, ponieważ startują z niej paralotniarze. Monte san Simeone Rzeka Taglimento - widok z Monte san Simeone Zjazd z góry jest chyba już łatwiejszy. Wiemy, czego się spodziewać, nieco więcej też widać. Byliśmy już nieźle głodni więc czas było poszukać jakiejś knajpki. Zajechaliśmy może w dwa miejsca, ale wyglądały słabo. Dopiero kilkanaście kilometrów dalej w Pontebba zapytaliśmy się gdzie warto coś zjeść. Poinstruowani w uniwersalnym - migowym języku - dojechaliśmy do pizzerni. Zimne piwko bezalkoholowe, super smaczna pizza i ... nie chciało się nam wracać. Drzemka by się przydała. Cóż czasu na to nie było więc jeszcze wypiliśmy po podwójnym espresso i dalej w drogę. Piwko bezalkoholowe oczywiście! W drodze powrotnej wspieliśmy się jeszcze na przełęcz Passo Pramollo. Passo Pramollo O ile wjazd był można powiedzieć usypiający, to zjazd okazał się nader wymagający. Na dolnym odcinku napotkaliśmy niestety wypadek. Dwa motocykle na lawecie, policjanci... Kierownicy byli jednak cali. Mam nadzieję, że nic poważnego się nie stało. Tego dnia przejechaliśmy 315 km. Dobrze było wieczorkiem usiąść przy zimnym piwku, tym razem alkoholowym i porozmawiać o dniu pełnym wrażeń. Dzień 5. Passo Pramollo, Sella Nevea, Mangart, Dolina Trenta, Wurzenpass. Początek drogi powtórzyliśmy z poprzedniego dnia. Szybkie pokonanie Passo Pramollo i właściwie od razu wspinaliśmy się na Sella Nevea, gdzie zatrzymaliśmy się na kawie. Jakieś to ciśnienie w górach niskie. Może lekkie zmęczenie z poprzednich dni. Tak czy inaczej lepiej się zatrzymać i odpocząć, przyjąć trochę kofeiny... Kawa pod przełęczą Sella Nevea Most nad rzeką Mangart Od tego mostu nad rzeką Mangart (tu chyba wszystko nazywa się Mangart?!) zaczynał się całkiem ciekawy wjazd na szczyt. Szczyt oczywiście o tej samej nazwie. Mniej więcej 500 m przed wjazdem na punkt widokowy ustawiony został jednak zakaz wjazdu. Skały osunęły się na drogę, którą postanowiono zamknąć. Prawda była jednak inna. Choć leżało trochę kamieni, jak się za chwilę okazało, przejazd był możliwy. Zjeżdżający z góry motocyklista coś do mnie machnął. Odebrałem to to bardziej jako zachętę do zlekceważenia zakazu i wjazdu niż ostrzeżenie. Wrzuciłem jedynkę i dawaj pnę się pod górę. Powiem tak, oj warto było zaryzykować! Na samej górze to dopiero były widoki. Motocykle zostawiliśmy przy drodze (jest niewielki parking), a następnie już pieszo wspieliśmy się jeszcze kilkadziesiąt metrów. Z resztą sami zobaczcie. Punkt widokowy Mangart Punkt widokowy Mangart Z Mangart zjechaliśmy do doliny rzeczki Socza. Często opisywana jest ona jako szmaragdowa rzeka. Faktycznie jej kolor i urok można podziwiać z "siodła" ponieważ przez wiele kilometrów rzeka płynie dosłownie przy samej drodze. Teraz to nawet żałuję, że nie zatrzymaliśmy się na jednym z kempingów czy plaż i nie skorzystaliśmy z możliwości wykąpania się. Z samą doliną, która jest też parkiem narodowym, związane są tragiczne wydarzenia z okresu I Wojny Światowej. Toczyły się tu zacięte walki. Atakowali Włosi, a bronili Austro-Węgrzy. Zginęło dziesiątki tysięcy żołnierzy. Dolina ma wiele fortyfikacji. Przy jednej z nich postanowiliśmy się zatrzymać na chwilę. Jedna z fortyfikacji w dolinie rzeki Socza. Tego dnia chyba najdłużej szukaliśmy miejsca na późny obiad. W pewnym momencie zacząłem nawet wątpić czy Marek, który prowadził nas, zamierza się coś zjeść tego dnia. Na szczęście, zjechaliśmy do przydrożnego baru. To był strzał w dziesiątkę. Niesamowicie smaczne, lokalne jedzenie. Szczerze polecam Gostilna Metoja Božo Bradaškja. Nich Was nie zmyli wielkość mojego talerza. To na szczęście porcja dla dwóch osób. Gostilna Metoja Na granicy austryjacko-słoweńskiej napotkaliśmy jeszcze pewien egzemplarz czołgu. Nie mogliśmy dojść do porozumienia co to za model. Może ktoś z Was wie? Napiszcie w komentarzach poniżej. Czołg na granicy austryjasko-słoweńskiej. Zrobiło się już chłodno, trzeba było ubrać się cieplej i spokojnie zejchać z przełęczy. Dalej ominąć miejscowość Villach i dojechać do naszego pensjonatu. W planach mieliśmy jeszcze jeden dzień jazdy po przełęczach. Następnie powrót do Polski - około 1100 km. Nie ukrywam, że na samą myśl tak długiej jazdy tyłek zaczął mnie boleć. Rok temu, kiedy również byłem w Alpach, powrót rozłożyłem sobie na dwa dni. Zaświtał mi pomysł aby to samo zrobić i teraz. Koledzy okazali się bardzo wyrozumiali. Ja z kolei miałem okazję pojechać spokojnie rozkładając siły i czerpiąc z jazdy przyjemność. Do tego miałem spędzić wieczór w Pradze! Nie pisałem o tym wcześniej ale Praga bardzo mi się podoba. Wyjątkowa atmosfera, zabytki, jedzenie i piwko... Dzień 6. Kolbnitz, Praga. Rano, po śniadaniu, zacząłem się pakować. Rzeczy nie miałem dużo więc zajęło mi to praktycznie chwilę. Praktycznie razem wyjechaliśmy z pensjonatu. Koledzy mieli jeszcze jeden dzień jazdy po przełęczach. Mnie czekała droga do Pragi. Kiedy już opuściłem Alpy ociepliło się. A kiedy wjechałem do Czech, musiałem zatrzymać się i zdjąć kalesonki oraz windstoper. Sama droga była mi już dobrze znana więc tradycyjnie około 80 km przed Pragą, zatrzymałem się na sikstopa i posiłek. Myślałem, że dojadę do stolicy Czech ale zgłodniałem okropnie. Do tego, zauważyłem na horyzoncie, że pogoda zaczęła zmieniać się niepokojąco. To co wydarzyło się na przedmieściach Pragi zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Otóż takiej burzy i ulewy jeszcze nigdy nie spotkałem. To po prostu była ściana wody, błyskawice oraz potworny wiatr. Miałem dużo szczęścia, że wszyscy zwolnili do kilkunastu kilometrów na godzinę, a ja byłem w samym środku, między samochodami. Dzięki temu wiatr nie targał mną tak mocno. Burzę pokonałem w kilkanaście minut, natomiast deszcze nie odpuszczał aż do centrum Pragi. Pierwszy raz miałem okazję poczuć ja bardzo bolą ramiona kiedy uderza w nie sporej wielkości grad. Podjeżdżając do hotelu wiedziałem, na szczęście, gdzie jest garaż podziemny i od razu się tam skierowałem. Gorący prysznic i dłuższa chwila odpoczynku pozwoliły zebrać mi siły na wyjście do miasta. Przy okazji wypogodziło się. Zapowiadał się przepiękny wieczór w stolicy Czech. Wejście na Most Karola Widok na Most Karola i Hradczany Brama Prochowa Praski Zegar Astronomiczny Dojazd z Kolbnitz do Pragi to niewiele ponad 500 km. Dzień 7. Praga. Poznań. Ależ nakombinowałem z jazdą tego dnia. Nie ma to jak włączyć dwa GPS i nie zwracać uwagi co one mówią. Google proponowała najkrótszą, przy okazji najszybszą drogę. Garmin miał inne zdanie. Nie ma to jak dołożyć sobie bez powodu ponad 60 km. Już jak jechałem, a chodzi o odcinek między Bolesławcem, Legnicą i Polkowicami wiedziałem, że nieźle nadłożyłem drogi. Nie pytajcie się mnie o co chodziło. Nie mam pojęcia. Na końcu zawróciłem na północ w stronę Poznania. Pewno tak musiało być. Z nadłożeniem drogi do Legnicy, tego dnia przejechałem niewiele ponad 550 km:) Mapa: https://www.google.com/maps/d/u/2/edit?mid=129mpm62kjsdnxqygHGMVqd5M3ds_jj03&ll=46.803241176996735%2C12.987071850000007&z=10 Pozdrawiam Krzysiek MakeRideEasy.com
  2. Znowu krótki kurs guzikologii. Pierwszy motocykl Moto Guzzi – Normale charakteryzował się poziomo położonym singlem z dużym zewnętrznym kołem zamachowym tzw. krajalnicą. I tak pozostało aż do przełonu lat 60 i 70 kiedy to znakiem firmowym Moto Guzzi została poprzecznie ustawiona V. Oczywiście były różne modyfikacje poziomego singla, pojemność, niewielkie pochylenie i inne takie tam. Generalnie była to ewolucja, nie rewolucja. Modeli było dużo, po Normale przyszła era GT, Norge, Alce, Superalce, Airone. Nie czuję się na siłach by pisać o tym szczegółowo. Ale nie można nie wspomnieć o silnikach dwu i trzycylindrowych (również poziomo położone), szczytem osiągnięć był ośmiocylindrowy silnik (1957r) do sportowego modelu. Ten ośmiocylindrowiec to prawdziwy biały kruk. Koniec wstępu. Poniżej są linki do dwóch filmów – relacji z imprezy z okazji „okrągłej” 95 – rocznicy powstania firmy i fabryki Moto Guzzi. Zlot jest cykliczny, co 5 lat. Jak zawsze w „mateczniku” – Manderlo Del Lario nad jeziorem Como w północnych Włoszech u podnóża Alp. Impreza miała charakter kameralny. Jak podali organizatorzy, było tylko 25 tysięcy uczestników. Organizatorem spotkania było miasto, mieszkańcy i lokalny przedstawiciel MG – Agostini. Imprezą żyło całe miasto. W każdym sklepie,lokalu były elementy nawiązujące do marki, silniki, zbiorniki, szkice, fotografie a nawet całe motocykle. Impreza trwała trzy piękne wrześniowe dni. Oczywiście była grupa z Polski. W kilku podgrupach. Nasza podgrupa była mieszana. Nie tylko względem płci, głównie motocykli. Oczywiście same Gutki. Ale wśród Stelvio, Griso i Newady zawieruszyły się też dwa pradziadki. Jeśli V 7 California jest babcią, to jej poprzednicy są pra. Z racji nazwy – pradziadki. Zielono oliwkowy to MG Alce z 1934 roku. W tej specyfikacji powstało ich 15 sztuk, dla Włoskich Strzelców Alpejskich. Drugi pradziadek, to MG Superalce z 1949 roku w bardzo rzadkim i wzbudzającym duże zainteresowanie malowaniu. Żółty z czarnymi szparunkami i chromowanymi elementami. To jego oryginalne kolory. Powstał na zamówienie Poczty Włoskiej. Na tym zlocie, nie było drugich takich samych motocykli. Pierwszy film jest relacją z imprezy. Proponuję zwrócić uwagę na odpalanie ośmiocylindrowca. Ponieważ nie zmieściłem się w filmie, zamówiłem drugi z pełniejszą obsadą w której dominuje nasza podgrupa i oczywiście z włoską muzyką. Miłego oglądania.
×