Skocz do zawartości
Jagna

Zostaw zimę w domu, czyli chilijski chillout

Recommended Posts

IMGP4670a.jpg

Te gwiazdy...

Edytowane przez alik

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

IMGP4670a.jpg

Te gwiazdy...

To listek wzornika koloru - czarny metalik ;)

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

na jednym ze zdjeć zamiast widoków jest tylko czerń i jakieś punkciki -coś się źle wkleiło??

a poważniej - chille to jedno z tych miesjc do których od lat mnie ciągnie..

To taki wygaszacz ekranu :lol:

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

E tam - nie znacie się - to są hot i bad piksele ;)

Też tak mam, kiedy zapomnę zdjąć dekielek do zdjęcia :>

Edytowane przez mygosia

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

A ja tak mam kiedy :drinkbeer: :drinkbeer: :drinkbeer: za dużo :lol:

Edytowane przez mirek2404

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Dzień 11, 16 luty

W 1000-gwiazdkowym hotelu spało się świetnie. Złośliwa Dana wstaje pierwsza i chwyta za aparat. To chyba jedyne zdjęcie nadające się do publikacji:

IMG_3452.JPG

Minus spania na plaży – piasek jest wszędzie. Łącznie z moim aparatem, który nie wiedzieć czemu przeleżał na plaży całą noc. Głowę bym dała, że go chowałam do auta…

Śniadanko, toaleta za pomocą 5-litrowych baniaków z wodą i jedziemy do Tocopilla, skąd odjeżdża autobus, który na Danę zawieźć do Calamy.

Tocopilla – topowe miasteczko na wybrzeżu. Stacja benzynowa, market i rynek.

(Off topic: jeśli ktoś szuka pomysłu na biznes życia, to polecam założenie stacji paliw w Chile. Jest ich tak mało i tak rzadko, że przed każdą są długie kolejki).

Na pytanie o dworzec autobusowy w Tocopilla otrzymujemy odpowiedź: nie ma.

Lekka konsternacja. Jak nie ma, jak sprzedali bilet? Cóż, może pan na stacji nie był zbyt rozgarnięty, albo sam nie korzysta?

Próba nr 2, tym razem pani. Odpowiedz „nie wiem”. Hmm. Zawsze to lepiej niż „nie ma”…

Próba nr 3. „Autobusy? Eeee, chyba tam, trzy przecznice w górę”.

No tak. Autobusy są. Tyle, że w warsztacie…

Postanawiamy inaczej sformułować pytanie: skąd odjeżdżają autobusy? Jakby ciut lepiej, trafiamy w okolice rynku i po kolejnych 4 zapytaniach udaje nam się zawęzić obszar poszukiwań do jednej ulicy.

Uff. Jest szansa! Oczywiście brak jakiegokolwiek oznaczenia przystanku, ale ludzie z torbami wskazują, że to może być właśnie tu.

Krótki spacerek po Tocopilla:

IMGP4613.JPG

IMGP4615.JPG

Czekamy na autobus z Daną, bo przy jej roztrzepaniu chcemy być pewni, że zamknęły się za nią drzwi autobusu. Właściwego najlepiej.

Udało się:

IMGP4617.JPG

Wymuszamy na niej obietnicę, że potwierdzi dotarcie na miejsce oraz znalezienie ze znajomym. Komunikacja nie jest łatwa, zasięg tylko w miastach, czyli co jakieś 200-300 km i do tego nie możemy do siebie dzwonić. SMSy przechodzą, rozmowy – nie. W żadnej z sieci…

Zostaliśmy zatem we dwoje. Średnia arytmetyczna ekipy przesunęła się zdecydowanie z pola „kontrolowany z lekka chaos” na „planowanie przede wszystkim”. Nieco filozoficznie rzucam hasło „Wiesz, ja myślę, że z Daną to jeszcze nie koniec” i widzę lekki popłoch w oczach Krzycha ;)

No więc planujemy końcówkę podróży. Punkt główny: Park Narodowy Tres Cruces. Podobno wysoko, dziko i pięknie. Oraz 800 km od Tocopilla, jest już południe, czyli dojedziemy jutro.

Na razie wracamy na Ruta 1 i grzejemy na południe. Mamy przed sobą jeszcze trochę ładnej drogi wzdłuż Pacyfiku i namawiam Krzycha na krótki chillout plażowy. Za długo wytrzymać na słońcu i tak się nie da. Góra pół godziny, co i tak skutkuje bólem skóry pod wieczór.

To zjeżdżamy z asfaltu:

IMGP4626.JPG

wybrzeże skaliste i klifowe, nie zejdziemy do wody.

IMGP4627.JPG

Udało się kupić żarówkę, to zakładamy:

IMGP4635.JPG

I jedziemy dalej. Obiadek (empanada, a jakże) w przydrożnej knajpie, gdzie jak zwykle stanowimy małą, lokalną sensację. I jak zwykle podejście wszystkich jest przemiłe. Panienka z baru stara się nawet wytrzeć stół przy którym siadamy. Dość dawno tego nie robiła, bo nie bardzo jej to wychodzi. Chyba jest niezbyt zadowolona z efektu rozmazania brudu z kurzem, bo każe nam zmienić stół na czystszy ;)

Wjeżdżamy do Antofagasty,

IMGP4638.JPG

gdzie tym razem Krzychu żąda zjechania na bok, bo wypatrzył miejską plażę, na której są falochrony i DA SIĘ popływać.

Plaża pełna rodzin z dziećmi, wakacje w końcu…

IMGP4640.JPG

Za Antofagastą musimy chwilowo pożegnać się z Pacyfikiem, bo Ruta 1 kończy się po prostu w polu, więc musimy wjechać na Panamericanę. Już kiedyś tędy jechaliśmy, ale co zrobić… Jedziemy ślicznym, pustynnym płaskowyżem, czyli znów środkiem mojego ulubionego NICZEGO.

IMGP4270.JPG

Na koniec płaskowyżu zjazd 2 km w dół, czyli serpentyny, znaki „sprawdź hamulce” oraz „ostry zjazd o długości 18 km” i znów widzimy Pacyfik

IMGP4649.JPG

Robi się wieczór, szukamy zatem kolejny raz miłej plaży na guerrilla camp. Ta wygląda miło:

IMGP4659.JPG

Korzystam z faktu, że woda pomiędzy skałami jest ciut (bardzo nikłe ciut) cieplejsza i nie ma fal. Krzychu nakrywa mnie w wannie ;)

IMGP4654.JPG

I już świeża i pachnąca mogę podziwiać widoki:

IMGP4666.JPG

Znów wyciągamy karimaty obok namiotu i popijając białe wytrawne podziwiamy widok nad nami.

Tu widać na dole zdjęcia krzyż południa. Normalna lustrzanka, więc cudów nie ma, i dopiero w większym powiększeniu widać trochę gwiazd:

IMGP4670.JPG

A to to samo zdjęcie po lekkiej obróbce – i tak właśnie wyglądało tam niebo…

IMGP4670a.jpg

cdn...

  • Like 3

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Dzień 12, 17 luty

Nasz kolejny dzień w Chile mógłby mieć tytuł „K..wa, to znowu nie tu” , ewentualnie „Rambo – masz w ryja”.

Ale od początku.

Wstajemy rześcy i świeży, to niewątpliwe plusy spania pod gołym niebem ;)

Plany – dojechać do parku Nevado Tres Cruces. Park jest oddalony od wybrzeża oraz Panamericany (czyli po prostu cywilizacji) jakieś 200 km. Czyli czeka nas pętelka o długości 450-500 km. Na jednym zbiorniku, bo stacji tam nie będzie.

Na razie jedziemy główną drogą na południe, do Chañaral. Ja prowadzę. Na rogatkach miasta jak zwykle stoi patrol policji. Ale tym razem policjant wygodzi na drogę i gestem zaprasza do zjechania na bok. Pięknie. Teraz się dowiem jakie są chilijskie konsekwencje jazdy bez prawa jazdy. Zjeżdżam, wysiadamy szybko oboje i udajemy , że to Krzychu prowadził, policjant daleko, może nie zauważy?

Stoimy, czekamy, czekamy, ci się patrzą. W końcu jeden podchodzi i mówi „Eeee, bo zasadzie to nie na was machaliśmy, tylko na ten autobus za wami”. Ufff… Tylko po co w takim razie mi wskakiwał przed maskę? :x

Nieco dalej widzimy camarones na boku: Koparka opróżnia właśnie wywrotkę…

P1020131.JPG

Tankujemy w Chañaral i zjeżdżamy na C13.

I znów wspinamy się mozolnie od 0 m do… tego nie wie nikt. Górki dookoła są zadziwiająco kolorowe:

P1020139.JPG

Chcemy jechać na wschód do La Ola i dalej na południe do parku. Według mojej mapy ma być asfalt aż do La Ola, według Krzycha mapy ma się skończyć 100 km przed La Ola, według Garmina do La Ola nie ma drogi.

(off topic: Kropeczki z nazwą na mapach Chile, to wyłącznie… kropeczki z nazwą. Czasem są dwa domy, czasem przydrożna knajpa, najczęściej nic. Po prostu jakieś miejsce ma nazwę i już. La Ola to właśnie kropeczka z nazwą)

No to jedziemy.

Dojeżdżamy do El Salvador, mniej więcej 2700 m n.p.m., koniec asfaltu. I jak zwykle mi się nie chce ze sobą zgadzać – mapa, Garmin, rzeczywistość. Krzychu idzie zasięgnąć języka, ale wychodzi na to, że nikt tu w góry nie jeździ, bo i po co. Ale podobno do La Ola dojechać się da.

No to jedziemy.

Najpierw mamy to dziwne coś przypominające ubite błotko, jeżdżą jeszcze kopalniane pick-upy – słowem miodzio:

IMGP4683.JPG

Ale do Pedernales i La Ola każą nam odbić w bok (na mojej mapie, jak w mordę strzelił – prosto...)

Na razie szuter jak marzenie:

IMGP4686.JPG

Widoki też:

IMGP4689.JPG

Mijamy pas startowy (szutrowy oczywiście). Kto miałby tu lądować? I po co? Chyba, że szefostwo kopalni…

Droga świetna, drogowskaz pokazuje „La Ola 90 km”. Byle nie patrzeć w prawo, bo tam przepaść. Tak na oko coś pomiędzy 1000 a 1500 m w dół ;)

IMGP4694.JPG

Górki ciągle jak pomalowane w paseczki:

IMGP4693.JPG

Niestety po jakiś 20 km pięknej drogi dojeżdżamy do jakiejś elektrowni i luksus się kończy. Robi się bardzo kamieniście, wąsko, kręto i do góry. Oraz przepaść, tym razem z lewej. Mamy dylemat. Prędkość spada do 20 km/h, do La Oli jeszcze ze 70 km, a przecież gorsza droga ma się zacząć dopiero tam! Jest na tyle wąsko, że nie ma mowy o zawróceniu. Myślimy, liczymy kilometry, czas i paliwo. Krzychu to głos rozsądku, a ja mam ochotę spróbować dalej. Głos rozsądku zwycięża ;) Zawracamy, wjedziemy do parku od południa. Najcięższy argument – jak coś się stanie, to znajdą nas za tydzień. Albo za miesiąc. To kompletne pustkowie…

IMGP4679.JPG

Wracamy do główniej drogi i zjeżdżamy w dół. Droga ładna, ale już kompletnie nie wiemy, gdzie jesteśmy :shock: . Podobnie jak Garmin (Rambo, masz w …)

IMGP4698.JPG

Po zjechaniu serpentynami trafiamy na nowy asfalt i chyba nową drogę, bo według wszystkich dostępnych nam materiałów kartograficznych jesteśmy na środku pustyni. Trafiamy jednak tam, gdzie chcemy ;) Odbijamy na C17, jedziemy 70 km na południe i ma być ładny skrót do Ruta 31, która prowadzi do parku. Skrót „unpaved”, na oko 20 km. jest na mapie, jest na GPSie. I nawet jest w rzeczywistości!

To jedziemy. Początek skrótu – rewelacja

IMGP4710.JPG

IMGP4703.JPG

Ale robi się ciaśniej:

IMGP4709.JPG

Zapinamy 4x4 i jedziemy dalej. Zaczynają się dookoła pojawiać jakieś porzucone maszyny górnicze, w końcu jedziemy wąwozem między skałami, w których są wydrążone jakieś tunele. Wąsko i stromo. A GPS twardo obstaje, że jedziemy dobrze.

W końcu prowadzący Krzychu zatrzymuje się przed kolejnym ostrym zjazdem w dół, bo wygląda na to, że to ostatnie miejsce do ewentualnego zawrócenia. Schodzimy i parzymy. Urwiska, jeziorka (kaczki nawet pływają), jakieś generatory, kable. Krzychu na końcu drogi dostrzega koparkę, która blokuje przejazd. I oczywiście ani żywej duszy... Przeklinając GPSa zawracamy, co nie jest łatwe. Wracamy jakieś 10 km (kolejny dziś raz...) na asfalt i za 500 m widzimy kolejny zjazd w lewo, tym razem oznaczony drogowskazem...

Krzychu ma dość i oddaje mi kierownicę ;) Dojeżdżamy do Ruta-31, która prowadzi w stronę parku oraz przejścia granicznego z Argentyną na przełęczy św. Franciszka. Do przejścia jest jakieś 70 km, a przy drodze stoi znak: „Uwaga. Przy złej pogodzie dojazd do granicy zajmuje 5 godzin”. Na szczęście pogoda jest ładna.

Droga mało uczęszczana, bo nie asfaltowa, tylko znów ten udeptany błotko-szuter. I znów przejeżdżam przez „suche brody” i w oczach widzę płynącą po deszczu rzekę... Oby nie padało, bo jutro musimy tędy wracać.

Dojeżdżamy do granic parku i skręcamy w bok. Czas do namysłu. Znów patrzymy na mapy, na GPS, i przede wszystkim na wskaźnik paliwa. Przez te wszystkie nawrotki mamy go mało. Nie ma szans na objechanie parku. Najbliższa stacja w Copiapó, jakieś 150 km w drugą stronę. Szkoda czasu, robi się już szarawo. no trudno. Wbijemy się w park ile się będzie dało (wychodzi nam, że na sam szczyt) i zawrócimy...

Jedziemy szuterkiem jakieś 10 km w głąb i szukamy ładnego miejsca na spanie. Oczywiście ani żywej duszy dookoła...

To miejsce jest fajne:

IMGP4713.JPG

Zostajemy w tym szerokim wąwozie na noc. Jest pochmurno, więc nici z gwiazd. Zastanawiamy się, czy znów zmarzniemy, bo jesteśmy na ponad 2000 m n.p.m. , ale noc jest w miarę ciepła.

Tradycyjnie białe wytrawne i idziemy spać. W nocy budzi mas jakieś zwierzę wydające z siebie jakieś „łiiiiiii” na przemian z „uuuuaaaaa”. Nie była to lama... Zwierzę poszło, zasypiamy znów. Po pewnym czasie budzi mnie Krzychu: „Aga. Aga! Aga!!!!! Deszcz pada!!!

cdn.

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

… emocje rosną! :)

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

To i deszcz wam padał? Co wy za cholerstwo przywieźliście ze sobą z Lechistanu? Ciągle lało! A to przecież Chile... ;)

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

hmm..

nie ma odcinka..

chyba ich zalało '-)

czy ktoś już próbował połączyć kropki na zdjęciu "nocnego nieba"??

Dla autora najciekawszej propozycji - stawiam na zlocie wyśmienity trunek z Olsztyńskiego browaru Kormoran

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Jagienka, jak nie masz syna to mozesz mnie adoptowac :mrgreen:

  • Like 2

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Dzień 13, 18 luty

Noc. Leżymy w namiocie na pustkowiu o romantycznej nazwie La Cebolla. W wąwozie górskim na wysokości 2000 m. A tu pada. Zbierać szybko manatki i spadać? No dobra, nie siejmy paniki. Jest sucho jak pieprz, może wsiąknie? Ustalamy, że dopóki nie leje, śpimy dalej.

Po jakimś czasie, kiedy słyszę, że chwilowo przestało, wychodzę z namiotu za potrzebą. Dobrze, że mam czołówkę, bo chyba namiotu bym z powrotem nie znalazła… Stoję przez chwilę na dworze. I rozumiem już, co znaczy „cisza aż dzwoniła w uszach”. Nie ma dookoła nic. Nawet szumu wiatru…

Na ziemi ciężko znaleźć ślady po deszczu – wszystko pięknie wsiąka. Czyli możemy spokojnie spać do rana…

Rano sprzątamy butelki z wczorajszego wieczora, śniadanko i ruszamy w głąb parku. Nie dam sobie dziś odebrać kierownicy ;) Przy śniadaniu mijają nas dwie cysterny z wodą i aż trąbią ze zdziwienia, co my tu robimy ;)

P1020152.JPG

Mamy według Garmina ok. 40 km do przełęczy. Za nią jest małe jeziorko i (podobno) schronisko. Droga prowadzi wąwozem. Szuter, raczej szeroki, choć po raz pierwszy trafia się tarka i telepie nami przez 10 km. Po drodze widzimy ekipę z namiotami i pickupem – to jedyni ludzie, jakich spotkamy.

Niestety pogoda nie za ładna, pochmurno i szaro.

IMGP4741.JPG

IMGP4743.JPG

Ale i tak droga robi wrażenie.

Tak mniej więcej do 3500 m n.p.m. droga łagodnie idzie do góry, mijamy czasem strumyczki i nawet zielono dookoła nich jest (głównie trawa pampasowa, widać ją na zdjęciu poniżej). Przy jednym ze strumyczków widzimy cysterny, które rano nas mijały. Pompują wodę. Ciekawe, gdzie ją wiozą…

P1020155.JPG

Przed nami widać szczyty i przełęcz, na którą mamy wjechać:

IMGP4733.JPG

W końcu zaczynają się serpentyny. Zapinam 4x4 i dalej przed siebie. Patrzę i patrzę na GPSa i oczom nie dowierzam: linia prosta , jak w mordę strzelił. No właśnie. Od pewno czasu się cicho zastanawiam, jak to jest: jedziemy i jedziemy, a do celu nieustannie 15 km.

Serpentynki fajne. Ostro pod górę, momentami zakręty po 180 stopni, a poniżej przepaść. Tak jakby czasem tył w uślizgu szedł, ale co tam. Fajnie się jedzie. Gorzej, że wskaźnik paliwa zaczął opadać w dół z prędkością światła prawie.

Nomade znów brakuje powietrza, trzeba często redukować...

Dojeżdżamy na przełęcz:

IMGP4721.JPG

zatrzymuję auto i patrzę na milczącego od pewnego czasu Krzycha. Może wysokość mu dolega, to w końcu ponad 4100 m n.p.m.? I minę ma jakąś dziwną… Więc pytam: „Krzychu? Coś się stało? Źle się poczułeś?”

Jego odpowiedz (po lekkiej cenzurze) brzmiała mniej więcej tak: „Aga!!!! K…wa mać!!!!! Jak ty jechałaś!!!!!!! Przecież prawie cały czas w poślizgu szłaś!!!! Hołowczyc jesteś czy co??!! Serpentyny, przepaście, a ty 80 na godz. zapierdalasz na trójce !!!!”

Oj tam. Sześćdziesiąt najwyżej…

No przecież piękna droga była:

IMGP4716.JPG

A Nomade w końcu wygląda fachowo:

IMGP4746.JPG

Tu już Krzychu po odzyskaniu normalnej barwy twarzy:

IMGP4718.JPG

Oraz ja już po totalnym opieprzu:

IMGP4719.JPG

widok na drugą stronę i jezioro:

IMGP4714.JPG

Po drugiej stronie znów serpenty o nieznanej długości (wg Garmina mamy 4 km PROSTO). Analizując zawartość baku stwierdzamy, że jezioro doskonale widać stąd i nie mamy potrzeby zjeżdżać w dół. Zrobiliśmy już ze 60 km, a jeszcze trzeba wrócić co Copiapó, gdzie jest najbliższa stacja.

Udaję , że bardzo się przejęłam Krzychowym ochrzanem i oddaję kierownicę ;)

No faktycznie, z boku droga wygląda bardziej stromo:

Pierwszych kilkaset metrów Krzychu zjeżdża na jedynce. Ja profilaktycznie już nic nie mówię…

Ale za to wychodzi słońce i widoki zaczynają zwalać z nóg. Przynajmniej mnie ;)

IMGP4750.JPG

IMGP4749.JPG

IMGP4753.JPG

Z boku szczyty jakby piaskiem pokryte:

IMGP4759.JPG

Czasem znów trochę zielonego:

IMGP4760.JPG

IMGP4764.JPG

IMGP4768.JPG

Fajne jest to, że na drodze, gdzie nie ma NIKOGO i prowadzi do żadnej miejscowości, są znaki i drogowskazy:

IMGP4772.JPG

Ale np. La Puerta z tego drogowskazu to tylko kropka na mapie. Punkt charakterystyczny z własną nazwą. Asfalt będzie za 90 km w Copiapó ;)

Droga podoba mi się niesamowicie. Droga, góry, pustka, cisza… I jak to wytłumaczyć – co się tu podoba?

IMGP4773.JPG

IMGP4774.JPG

Znów góry w paski kolorowe:

IMGP4775.JPG

No i jesteśmy z powrotem w „cywilizacji” czyli na Ruta 31. Jeszcze nie asfalt, ale można jechać dużo szybciej. Krzychu nadal nie chce oddać kierownicy ;) Hm. Wczoraj, jak spał to jakoś mu nie przeszkadzało jak tu jechałam 120 km/h ;)

Dojeżdżamy do Copiapó, które poprzednim razem nam się bardzo spodobało. Przebieranie (znów ponad 30 stopni), tankowanie, jedzenie, zakupy, jest już po południu, dzień był pełen wrażeń ;) Szczególnie dla Krzycha ;)

W parku spotkamy lokalny zespół grający coś w pobliżu reggae i kupujemy kolejne CD. Chilijskiej muzyce ludowej mówimy chwilowo „starczy”.

Czas poszukać fajnej plaży na nocleg. W „Lonely Planet” ładny opis Parque National Llanos de Challe, jakieś 100 km na południe od Copiapó. Odbijamy z Panamericany w stronę Pacyfiku. 60 km szutrem. Patrzę pytająco na Krzycha. „No masz, tu jest płasko, może nas nie zabijesz”. I znów kierownica moja ;)

Park słynie głównie z kaktusów:

P1020175.JPG

IMGP4780.JPG

IMGP4779.JPG

Szuterek momentami uklepany na maxa:

IMGP4781.JPG

Wbijamy się na plażę w okolicy Carrizal Bajo. Wjeżdżając na plażę przez skały zaczepiamy pięknie podwoziem. Może nie będą go zbyt dokładnie oglądać w wypożyczalni…

IMGP4784.JPG

Taki fajny dzień trzeba odpowiednio zakończyć. Wino, oliwki, pomarańcze…

P1020188.JPG

Kolejny zachód słońca nad Pacyfikiem:

IMGP4787.JPG

IMGP4790.JPG

I kolejne podziwianie nieba. Tu krzyż południa nad górami przed obróbką:

IMGP4798.JPG

oraz po:

IMGP4798a.jpg

  • Like 4

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Jagienka, jak nie masz syna to mozesz mnie adoptowac :mrgreen:

Czy ja nie powinnam przypadkiem się obrazić? Aż taka stara nie jestem!!!

Edytowane przez jagienka

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

No, ale jedyna szansa mieć od razu dorosłego syna bez mąk czyśćciowych okresu dojrzewania :)

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Do tego odcinka swoje trzy grosze muszę wtrącić :

Podczas całej wyprawy , włączając w to powódż na Atacamie , pozrywane drogi i 300 kg kamienie spadające tuż przed maską Nomady , nie bałem się tak bardzo jak podczas tego podjazdu w wykonaniu Agnieszki co tam że raz z jednej a raz z drugiej strony były 800 metrowe przepaście a pod kołami lużne kamienie , Aga prowadziła tak jakby kręciła ósemki na Torze Poznań na suchym i czystym asfalcie... szczęście że nic nie jechalo z góry..

Wiedziałem że nie powinni w samolocie wyświetlać Thelmy i Luizy , bo myślę że to ostatnia scena z tego filmu tak ją natchnęła ....

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Czy ja nie powinnam przypadkiem się obrazić? Aż taka stara nie jestem!!!

Ty nie, Jagna. Krzyżak jest za stary na adopcję. :lol:

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Wyrzucą mnie przez Ciebie z roboty, bo nic nie robię tylko czytam Twoje opowieści. Czekam na dalsze odcinki :-P

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Wyrzucą mnie przez Ciebie z roboty, bo nic nie robię tylko czytam Twoje opowieści. Czekam na dalsze odcinki :-P

No to Jasinek dołożyłeś do pieca. Mam poważne obawy, że w trosce o twoje miejsce pracy Jagna nic już nie napisze... ;)

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Czas kończyć powoli, odcinek przedostatni:

Dzień 14, 19 luty

Kolejna noc na plaży za nami, już ostatnia niestety…

Wczoraj dostałam smsa od Dany, że właśnie po raz n-ty zmieniła plany i chce jeszcze się z nami zobaczyć. Byliśmy 2 dni poza zasięgiem, więc nie mamy pojęcia, gdzie chwilowo Dana jest i umawiamy się w Valparaíso, gdzie mamy zarezerwowany hostel. To znaczy łudzimy się, że jeszcze mamy, bo najpierw Krzychu zmienił trójkę na dwójkę, a potem Dana znów na większy…

Poranek na plaży:

IMGP4806.JPG

Pakując się, wkurzamy się, że kolejny dzień zapomnieliśmy wyrzucić w mieście śmieci. W Chile nie wynaleziono jeszcze niczego podobnego do przydrożnych kubłów na śmieci. I wozimy ze sobą coraz ładniej pachnące resztki z ostatnich 5ciu dni. I nie wspomnę lepiej ile pustych butelek po białym wytrawnym. Jakoś nie możemy się przemóc, żeby zrobić to co Chilijczycy: zostawić śmieci zapakowane w reklamówkę. Na ich obronę można tylko powiedzieć , że od czasu do czasu przyjeżdża ekipa, która te reklamówki zbiera. Ale i tak zaśmiecone plaże nie są rzadkością…

Ostatni rzut oka na kaktusy plażowe:

IMGP4809.JPG

I jedziemy.

Najpierw boczną dróżką do Huasco, gdzie podobno jest ładny deptak nad morzem. A na deptaku... niemożliwe... a jednak... kosze na śmieci!!! Opchnęliśmy w nich chyba z pięć reklamówek!

IMGP4811.JPG

Deptak, jak deptak, ale jest port rybacki:

IMGP4812.JPG

do którego właśnie wracają rybacy:

IMGP4816.JPG

dookoła jest mnóstwo dobrze zakamuflowanych pelikanów:

IMGP4815.JPG

Połów nie należy do obfitych i jest upłynniany od razu w porcie:

IMGP4817.JPG

na życzenie klienta filetowanie:

IMGP4818.JPG

Resztki lądują w wodzie, zabijają się o nie pelikany. Do czasu aż nadpływają dwie foki i pelikany robią szybki odwrót na z góry upatrzone pozycje:

IMGP4821.JPG

Wyjeżdżamy z Huasco, przed nami jakieś 600 km, ostatni kawałek Panamericany.

IMGP4828.JPG

Zatrzymujemy się w południe w Los Hornos (czyli po naszemu – Piece) – mieścinka nad oceanem z góry wygląda ładnie, a nam się marzy rybka na obiad.

Połowa z tych kolorowych chałup to knajpy:

IMGP4833.JPG

Zamawiamy po rybce na zasadzie „ta z nazwa brzmi ładnie”. Ryby są tu podawane z ogromnym talerzem przeróżnych warzyw i bardzo mi to pasuje. Dla koneserów są też frytki i inne takie… Standardem jest też zamawianie na stolik ogromnej, najlepiej 2,5 l, różowo- lub pomarańczowoneonowej fanty. Już chyba wiemy, skąd te „oponki” u Chilijek ;)

W knajpie, jak to na kraj latynoski przystało, czekamy. Na kelnerkę, na rybę, na rachunek… Oj, czasem to czekanie nie jest na europejskie nerwy…

Krzychu czeka:

IMGP4829.JPG

Port w Los Hornos:

IMGP4831.JPG

Plaża w Los Hornos:

IMGP4832.JPG

Najedzeni leżymy chwilę na plaży i czas ruszać do Valparaíso. Valparaíso leży na wysokości Santiago, ale nad Pacyfikiem. Uchodzi za jedno z ładniejszych miejsc w Chile, położone na kilkunastu wzgórzach, kręte wąskie uliczki itp. Zachęceni opisem w Lonely Planet i przyrównaniem do Lizbony (którą ja byłam zachwycona) chcemy spędzić tam ostatni dzień, mamy zarezerwowane 2 noclegi w centrum.

Przychodzi sms od Dany, że jest już w hostelu, zajęła łóżka i poszła na miasto z jakimś Hiszpanem. Cała Dana ;)

Po drodze jeszcze zdjęcie „popieprzonego drzewa”, których w Chile środkowym pełno.

IMGP4826.JPG

To czerwone to łuski, a w środku ziarenka pieprzu.

Już po ciemku dobijamy do Valparaíso. Gdyby nie dokładne informacje z hostelu, w życiu byśmy go nie znaleźli. Mały problem: do drzwi hostelu prowadzi chyba ze sto stopni stromych schodów. Walizek nie wciągniemy, a nie bardzo nam się widzi pozostawienie Nomady z bagażami na wierzchu. Właścicielka hostelu zaleca zaparkowanie w parkingu wielopoziomowym kilkaset metrów dalej.

Millenium Hostel – ghrrrr… Na koniec trafił się nam najbardziej syfiasty nocleg. W zasadzie oprócz pościeli wszystko było mniej lub bardziej brudne… A łazienka przeszła już sama siebie… Udając, że nie widzę miliona włosów pod czymś plastikowym, na czym stoję biorę prysznic (pierwszy od ładnych kilku dni) i idziemy odreagować na miasto.

W pierwszej z brzegu knajpie wpadamy na Danę oraz Hiszpana. Jak się okazuje, jest to jedna z trzech knajp, jakie po 23. funkcjonują w Valparaíso.

Miasto o północy wygląda mniej więcej tak:

IMGP4836.JPG

Jesteśmy lekko zdegustowani. Taka atrakcja miała być i co? Do hostelu wracać się nie chce, knajp w zasadzie brak, plaży nie ma (jest ogromny port). Lądujemy w końcu w jakimś barze na piwie i ćwiczymy rozmówki hiszpańsko – angielskie z Barcelończykiem...

Edytowane przez jagienka
  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Muszę albo dokończyć tę relację, albo przestać jeździć na zloty ;)

mając dość pytań "kiedy, no, kiedy"...

Achtung, achtung, uwaga, uwaga, odcinek ostatni!!

Dzień 15, 20 luty

Po śniadaniu zastanawiamy się, co w tym Valparaíso możemy robić. Trochę się wkurzam, bo trzeba było ten dzień zostać dłużej w trasie, ale wszyscy tak piali z zachwytu nad tym miastem, że nie można było nie ulec. Postanawiamy dać Valparaíso drugą szansę i zobaczyć je za dnia, po czym wyjechać za miasto. Namawiam resztę (bo wzięliśmy pod skrzydła Barcelończyka) na ogród botaniczny gdzieś pod miastem.

Najpierw spacer.

No dobra, może i ma w sobie coś te Valparaíso. Dla mnie – strasznie przypomina Lizbonę. Kolorowe domy, wąskie ulice, wszędzie wzgórza. I mnóstwo knajp, których wczoraj nie było!

Więc jeśli ktoś lubi szwędanie się po klimatycznym mieście od kafejki do kafejki – być może Valparaíso będzie jego miejscem na ziemi.

To droga do naszego hostelu:

IMGP4838.JPG

IMGP4841.JPG

Widok na morze:

IMGP4848.JPG

IMGP4849.JPG

Kolorowo:

IMGP4852.JPG

IMGP4856.JPG

Lokalna sztuka:

IMG_3648.JPG

IMG_3671.JPG

Prehistoryczne środki lokomocji:

IMGP4860.JPG

czasem mniej cywilizowanie:

IMGP4861.JPG

Bierzemy naszą Nomadę i ruszamy za miasto. Nasz poznaniak nie może znieść zakurzonych szyb:

IMG_3711.JPG

Ogród botaniczny – hm, widywałam ciekawsze, ale jest zielono i jest cień. W dodatku można po nim jeździć samochodem! My nasz zostawiamy jednak przy kasie i ruszamy nóżkami. Dawno tego nie robiliśmy…

IMGP4864.JPG

Czasem nóżki bolą i trzeba przysiąść na moment:

IMG_3727.JPG

a czasem się polansować:

IMG_3738.JPG

w końcu zlegamy na trawniku:

IMG_3757.JPG

IMG_3746.JPG

dołączają do nas słynne chilijskie bezpańskie psy. Jak zwykle rasowe i jak zwykle przyjazne..

IMGP4882.JPG

Chyba po godzinie leżenia idziemy w ostatni kawałek parku: kaktusiarnię i ogród francuski.

IMG_3765.JPG

No rozmaryn, mówię ci! Rosemary! A cholera go wie, jak to jest po hiszpańsku!

IMG_3778.JPG

Ja im zaraz znajdę, jak to jest po hiszpańsku…

IMG_3799.JPG

Romantycznie tu…

IMG_3789.JPG

… i jeszcze bardziej romantycznie…

IMG_3801.JPG

a teraz to już Romantizität na całego!

IMG_3803.JPG

Starczy tych roślinek, w brzuchu burczy, jedziemy coś zjeść. Wybór pada na miejscowość przyległą do Valparaíso, gdzie podobno uciekło całe życie nocne ;) to Viña del Mar. Główna miejscowość wypoczynkowa dla mieszkańców Santiago.

Jest tu jeden z oryginalnych posągów z Wysp Wielkanocnych:

IMGP4887.JPG

oraz piękny nadmorski bulwar:

IMG_3820.JPG

gdzie spotykamy AT:

IMGP4889.JPG

i kładziemy się po raz ostatni tej zimy na plaży:

IMGP4891.JPG

po czym ruszamy na poszukiwanie knajpy, która nie narazi nas na kompletne bankructwo. Viña del Mar jest mocno snobistyczna, to jakieś zupełnie inne Chile… Nawet pick-upów brak… Są za to kabriolety w dużych ilościach ;)

W końcu znajdujemy coś przyzwoitego w bocznej uliczce. Ja kuszę się na zapiekane małże, podobno jakieś strasznie lokalne, tylko tu występują. W każdym razie – niebo w gębie… Dana, mimo ostrzeżeń kelnera, bierze jakiś stek na ostro i po pół godziny prawie zieje ogniem.

IMG_3822.JPG

Jeszcze ostatnie zakupy białego wytrawnego , robi się wieczór, czas wracać do Valparaíso. Bierzemy z hostelu kieliszki (prawie wszystkie udało nam się później oddać) wino pod pachę i szukamy ciekawego miejsca na pożegnalny wieczór. Niestety, podobnie jak wczoraj, w Valparaíso wszystkie knajpki zamykają się o 22. To idziemy do portu. Tam życie wre. Kilka ogromnych statków jest właśnie rozładowywanych, a pół miasta przyszło łowić ryby. Siadamy na schodkach i patrzymy, sącząc białe wytrawne.

P1020236.JPG

P1020260.JPG

P1020256.JPG

Siedzimy, gadamy, oglądamy, pijemy. Nagle gość z boku zaczyna wydawać z siebie dziwne syki i macha porozumiewawczo. Nie bardzo wiemy o co godzi. W końcu widzimy, że zza rogu wyłania się patrol policji i łapiemy. W Chile nie wolno publicznie spożywać alkoholu! Szybko chowamy butelki i kieliszki i udajemy stuprocentowo trzeźwych. Uff… Za to grozi nawet areszt…

Policja znika i spokojnie dokańczamy wytrawne… Dziś wyjątkowo mało, w końcu jutro odlot…

Rano skromne hostelowe śniadanko i ruszamy w stronę Santiago.

Ponieważ do hostelu nie dało się dojechać samochodem, wszystkie bagaże zostały w aucie. I trzeba je jakoś upchnąć do walizek, znaleźć zimowe ciuchy itp. I nie mamy kompletnie gdzie tego zrobić. Na środku ulicy? Postanawiamy po drodze zatrzymać się na jakimś parkingu i tam dokonać niemożliwego, czyli zmieścić wszystko w walizkach…

Efekt jest taki:

IMG_3828.JPG

Krzychu wyrzuca stare buty, ale i tak nie chcą mu wleźć dwa poncha, ja już siadam na walizce… po godzinie walki możemy jechać dalej. Robi się korek na autostradzie, a musimy jeszcze oddać auto w wypożyczalni, i nie wiemy ile to potrwa. Robi się nerwowo, za 2 godz. odlatuje moja Iberia (Krzychu leci 2 h później Air France, Dana zostaje) i ustalamy, że dam Krzychowi moją kartę kredytową (doceńcie to zaufanie!) i on załatwi zapłatę za auto, już po odstawieniu mnie na lotnisko.

Na lotnisku lekki chaos (Poldniowa Ameryka w końcu), ale jakoś się odnajduję. Niestety nie mam rezerwacji więc ląduję w ostatnim rzędzie. Między dwoma toaletami… :mur:No cóż. Nie było to moje najprzyjemniejsze 13 godzin w życiu… Na szczęście obok siada sympatyczna i gadatliwa Szwajcarka i jest z kim pogadać. Zasnąć za bardzo nie mogę, bo mimo stoperów słyszę trzaskanie drzwi, a przede wszystkim razi światło z toalet.

Rano lądujemy w Madrycie, przesiadka, i po kilku godzinach Berlin Tegel, gdzie czeka na mnie kontrola celna, Fazi oraz informacja o zagubionych kluczykach od mojego auta… Przez następne dwie godziny, czekając na przylot Krzycha, usiłuję nie popełnić morderstwa na Fazim oraz obiecuję sobie solennie brać zawsze kluczyki ze sobą. Ląduje Air France, wyławiam z tłumu Krzycha, ładujemy się do VW i bez dokumentów oraz z zapasowymi kluczykami wracamy do ojczyzny…

Y eso es fin de cuentos sobre nuestro viaje… *

Mam nadzieję, że udało mi się choć trochę przekazać klimat Chile. Warto go obwiedzić, choćby po to, żeby poczuć to wielkie, niesamowite NIC.

Dla mnie to fantastyczny kraj z krajobrazami zapierającymi dech w piersi i wspaniałymi ludźmi. Jeszcze kiedyś tam wrócę, w końcu została do zdobycia Patagonia…

Dziękuję wszystkim czytelnikom za cierpliwość. Mam nadzieję, że się jeszcze tu spotkamy ;)

*I to już koniec naszej podróży.

  • Like 4

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Żeby dodać komentarz, musisz założyć konto lub zalogować się

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą dodawać komentarze

Dodaj konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się tutaj.

Zaloguj się teraz

×