Skocz do zawartości

Recommended Posts

Chcieliśmy oderwać się na dłuższy czas od codziennego życia. Zrobić sobie przerwę od obowiązków. Pojechać na kilka miesięcy gdzieś daleko i prawie bez planu… No dobrze jakiś tam plan mieliśmy…

Plan naszej podróży do Ameryki Południowej narodził się zaraz po powrocie z 2 miesięcznego wyjazdu do Azji wiosną 2012r. Najpierw myśleliśmy o Karaibach. Dokładnie chcieliśmy rozpocząć podróż od Kuby, a następnie poprzez Jamajkę, Haiti, Gwadelupę, Martynikę, Barbados, dotrzeć na Trynidad i Tobago. Jednak po rozeznaniu się w możliwościach przemieszczania się między wyspami i ich sporych kosztach zdecydowaliśmy, że wolimy jednak własny środek transportu i więcej jazdy na moto. :)

Żeby za długo nie przynudzać napiszę tylko, że po jakichś 2 miesiącach myślenia, zdecydowaliśmy się na Argentynę, Chile i Boliwie. To dla wielu motocyklistów bardzo popularny kierunek. Chociaż daleki z punktu widzenia Europejczyka. I właśnie ta odległość była dla nas sporym wyzwaniem logistycznym. Na początku chcieliśmy polecieć do Buenos Aires i tam kupić jakieś motocykle produkowane w Brazylii. Ale okazało się że może to zająć sporo czasu, ponieważ przy rejestracji dla obcokrajowca wymagany jest czasowy meldunek, jakiś numer podatkowy itp. Tak więc postanowiliśmy wysłać motocykle z Polski. :-P

Cena transportu lotniczego była niestety dla nas zaporowa. Tym bardziej, że mieliśmy dwa motocykle. Sporo taniej wychodziło wysłać je statkiem jako cargo. Jednak oprócz opłaty po „naszej” stronie, która była do przyjęcia, musieliśmy się liczyć z kosztami „wyjęcia” maszyn w porcie docelowym. A tu jak się okazało mogła nas czekać spora, niemiła niespodzianka. Opłaty wyssane z palca przez agentów po około 1000$ za jeden motocykl nie są rzadkością. :shock:

Co robić w takiej sytuacji ? O rezygnacji lub zmianie kierunku wyjazdu nie myśleliśmy już. Została nam tylko jedna możliwość znaleziona na forach podróżniczych. Rejs statkiem przez Atlantyk. Nie zastanawialiśmy się długo i kupiliśmy bilet na statek Ro-Ro z Hamburga do Montevideo. Tym samym nasze planowane wcześniej minimum 3-4 miesiące podróży przedłużyło się o kolejny miesiąc rejsu przez Atlantyk. Początek rejsu planowany był na 29 listopada 2013r, więc zostało nam około 9 miesięcy na dopięcie przygotowań. Z jednej strony dużo, ale biorąc pod uwagę moją pracę za granicą miałem do dyspozycji właściwie tylko trochę ponad miesiąc na przygotowania techniczne.

Wszystkie sprawy udało nam się pozałatwiać pozytywnie. Z obiecanym urlopem bezpłatnym w pracy musiałem się niestety pożegnać. Co zrobić, takie życie… Ale przygoda czekała i może to nawet lepiej, więcej możliwości… Trochę stresu przysporzyło nam śledzenie daty wypływu statku zaplanowanej na 3 grudnia, który przesunął się ostatecznie na 16 grudnia 2013r. :twisted:

10 grudzień 2013 - dzień pierwszy

Chcieliśmy wystartować o 6.00. Nie udało się. 7.00 była już bardziej prawdopodobna, ale okazało się, że korki na obwodnicy Trójmiasta nie pozwoliły przybyć wcześniej naszym przyjaciołom, niż o 8.00. Jeszcze tylko tankowanie, zarówno samochodu jak i motocykli i niby wszystko ok, ale jednak nie. Przyczepka z motocyklami dostała małpiego rozumu i ma gdzieś zwarcie. Albo to brak masy. W każdym razie nie działały kierunkowskazy po jej podłączeniu.

ham_0.jpg

Na szczęście udało się znaleźć przyczynę i już o 9.00 jechaliśmy z prędkością światła w stronę Hamburga. Przymusowy przystanek w Koszalinie - musieliśmy odwiedzić pewien bank (piszę "pewien", żeby tu nie robić kryptoreklamy) i tuż przed granicą zatrzymaliśmy się na obiad. W knajpie pod wdzięczną nazwą Brodway zjedliśmy przyzwoity posiłek i już za parę minut przekroczyliśmy niepostrzeżenie granicę.

ham_01.jpg

Do Hamburga dotarliśmy około 21.00. Jednak jazda z przyczepką z naszym drogocennym ładunkiem nie należy do przyjemności i co chwila oglądaliśmy się za siebie, by w tylnej szybie sprawdzić, czy nasze motocykle jeszcze stoją, zatrzymywaliśmy się by skontrolować czy pasy się nie poluzowały, czy koła nie wypadły z zabezpieczeń i tak dalej. Dodatkową uciążliwością była mżawka i gęstniejąca mgła, która dawała się naszemu kierowcy we znaki. Jednym słowem - ciężki dzień. :drinkbeer:

11 grudzień 2013 – 15 grudzień 2013r

Ogarnęliśmy się w kwestiach wypływu naszego statku. Agent z Hamburga potwierdził nam datę wypływu na 16, mamy jeszcze 5 spokojnych dni na zwiedzanie tego miasta. Pewnie później na statku też będzie spokojnie, ale na razie przynajmniej nie buja. Nie możemy już się doczekać dnia kiedy zapakujemy się na maszyny i zaczniemy naszą „właściwą”, motocyklową podróż.

Wyekspediowaliśmy naszych przyjaciół, którzy przywieźli nas do tego pięknego miasta, z powrotem do Polski, a sami przeszliśmy się trochę po mieście, odwiedziliśmy park, jeden z najpiękniejszych w Hamburgu - Planten und Blumen - jesienna aura nie sprzyja zbytnio długiemu przebywaniu na dworze, ale nie jest źle.

Po wczorajszych zakupach zrobionych przez naszych gospodarzy w polskim sklepie, gotujemy obiadek. W menu na dziś są pierogi. Ruskie i na słodko z twarogiem. Staramy się jak możemy, aby wyszły dobre i chociaż trochę przybliżyły smaki znane z Polski… Po południu jedziemy na miasto. Spacerujemy po Hamburgu. Sławek i Grażyna pokazują nam tunel pod rzeką Elbe. Specjalna winda zwozi auta i pieszych 21 m pod ziemię, a następnie przechodzimy tunelem na drugą stronę gdzie ponownie wjeżdżamy windą na górę.

ham_4.JPG

Później przejeżdżamy przez Hafencity. Leży ona pomiędzy Dzielnicą Spichlerzy i portem, bezpośrednio w sercu miasta, na dotychczasowym obszarze portu . To największy i najbardziej interesujący projekt rozbudowy miasta w Europie. Ogromne wieżowce, apartamentowce, biurowce. Do głównych atrakcji architektonicznych będzie pewnie wkrótce zaliczać się filharmonia "Elbphilharmonie", nowa hala koncertowa, która od wielu lat pochłania coraz większe i zaskakująco przekraczające budżet kwoty.

Panorama nocnego, oświetlonego Miasta jest piękna. Hamburg wieczorową porą wygląda po prostu bajecznie.

Przechodzimy spacerem koło ratusza miejskiego. Monumentalna budowla z 1897 roku zastąpiła wcześniejszy, który spłonął w 1842r. O tej porze roku gigantyczna choinka na placu przypomina o zbliżających się świętach i wprowadza miły nastrój. Lekko zmarznięci wracamy do domu. Wieczorem pijemy z Grażyną Glühwein. To rodzaj grzanego wina, które pije się litrami w czasie Adwentu. Jest to nieodłączny symbol czasu przed Bożym Narodzeniem. ;-)

ham_3.JPG

Jednego z wieczorów poszliśmy na St. Pauli. Dzielnica ta słynie z czerwonych okien, które jak wszyscy dorośli wiedzą, oznaczają dostępność do kobiet lekkich obyczajów. My oczywiście także chcieliśmy zobaczyć tą dzielnice. Główna ulica przypomina trochę okolicę Moulin Rouge w Paryżu. Mijamy wiele lokali dla dorosłych... Okna wystawowe kuszą przechodniów swoją zawartością. Pomimo stosunkowo wczesnej pory tłok jest spory. Idziemu pomiędzy licznymi grupkami wycieczek, które przyjeżdżają tu chłonąć atmosferę tej dzielnicy

Byliśmy dziś oglądać terminal, gdzie mamy się zgłosić. Zbliża się godzina zero - nasz odpływ. Nasz statek - Grande Amburgo powoli zbliża się do Hamburga. Jeszcze chwileczkę, jeszcze momencik, a będzie zacumowany do nabrzeża. Cały dzień dziś mży. Sprawdziliśmy działanie motocykli. Odpalają, więc jest dobrze.

Jak napiszę, że znowu pijemy Glühwein'a to będzie straszne, ale delikatnie, żeby na jutro być w formie, kiedy to o 9.00 rano wyjedziemy do portu. W każdym razie nie poprawiamy żadnym innym mocniejszym alkoholem. I zagryzamy kopytkami, bo ziemniaki z wczoraj zostały. :-D

ham_7.JPG

Wpłynął. Pojechaliśmy dziś do portu go zobaczyć. Jest! jest piękny. Wielki. Ma napis Grimaldi Lines i mniejszy - Grande Hamburgo a poniżej Palermo. Nie jest nawet tak zardzewiały, jak mówi Grażyna. Jego imponująca wielkość pozwala mieć nadzieję, że nie będzie fruwał tak na falach i nie będzie nas zmuszać do karmienia Neptuna…

Niestety ciągle mży, jest mokro i wilgotno na zewnątrz. Mam nadzieję, że jutro spokojnie dojedziemy do portu.

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 31

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

S U P E R!

Życzę powodzenia i z niecierpliwością czekam na dalsze relacje.

:beer:

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Powodzenia :beer: i szerokości :beer:

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ooo! Fajnie, fajnie!

Rozumiem, że gdy się kupuje bilety na statek, to motocykle traktowane sa jako "bagaż"? Dlatego taniej?

Ile kosztuje taka przyjemność? :)

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Więcej! Nie można tak okrutnie przerywać relacji!

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Kolejny odcinek już się pisze :)

Co do ceny za taki rejs, to niestety nie jest to tanie. Znaleźliśmy jedyną chyba opcję takiej podróży na tej trasie z motocyklem albo autem.

Za transport sprzętu trzeba niestety też zapłacić i to sporo.

Tu są szczegóły cenowe:

http://www.grimaldi-freightercruises.com/freighter/england/americaEnglish.pdf

Ale jeśli ma się czas i potraktuje taki rejs jak przygodę, a nie tylko jako sposób dotarcia do celu, to jest super.

No i wtedy suma podzielona na 32 dni rejsu, bo tyle płynęliśmy, nie wydaje się już taka wielka... ;-)

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 3

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

ciąg dalszy...

Przez Atlantyk

16 grudnia 2013 – dzień siódmy

Dzisiaj pobudka o 6.15. Pełni nerwowego oczekiwania (a może: „podniecenia przed wyprawą”) umyliśmy się, wypiliśmy kawę, pożegnaliśmy się z Grażyną, Anią i Kubą. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy pakowanie motocykli. Niby proste, ale skomplikowane. Tym bardziej po dosyć długiej przerwie. Dwie sakwy po boku, worek, plecak, tankbag. To zestaw na każdy motocykl. Na szczęście pogoda dziś piękna w Hamburgu, 10 stopni na plusie i sucho. O 9.00 wyruszyliśmy do portu.

W ciągu pół godziny dojeżdżamy do terminalu O’Swaldkai, sprawdzenie paszportów, podpisanie glejtu, że przyjęliśmy do wiadomości procedury bezpieczeństwa (wszystko to jak na Niemcy bardzo poważnie). Nadeszła chwila pożegnania ze Sławkiem. Przez ostatnie dni gościł nas wraz z żoną w swoim domu. Bardzo dziękujemy za tak wielką pomoc już na starcie naszej wyprawy! Mamy nadzieję na ponowne szybkie spotkanie po naszym powrocie, ale już u nas.

nm_2.jpg

Dostaliśmy papier (Sicherheitsorschriften/Verkehrsordung O’Swaldkai), na nim gate barcode readerkod, który przeciągnięty przez czytnik otworzył nam szlaban terminalu. Wjechaliśmy na teren portu gdzie za bramą czekał na nas już samochód ochrony, który poprowadził nas pod statek. Nasz Grande Amburgo stał na nabrzeżu, zatrzymaliśmy się tuż obok rampy załadunkowej. Od tej pory przejęła nas załoga statku

nm_3.jpg

Chief mate przywitał się z nami, przywołał dwóch członków załogi którzy pomogli nam wziąć wszystkie bagaże. Motocykle zostawiliśmy na razie na placu, a my windą wjechaliśmy na 11 piętro.

Nasza kabina ma dwa łóżka na podłodze! To dobra wiadomość, bo początkowo miała to być kabina z łóżkiem piętrowym. Stosunkowo mniej komfortowa. Druga dobra wiadomość – mamy okno! Zapłaciliśmy za kabinę bez okna na Grande Costa D’Avoiro, ale najwidoczniej po zmianie statku możliwe było „nie dopłacanie” do tego komfortu.

Poza tym w kabinie mamy TV i DVD, a także lodówkę. Full wypas jednym słowem.

Zanim zdążyliśmy się rozejrzeć po naszym nowym lokum na najbliższy miesiąc, już schodziliśmy na plac, aby wjechać motocyklami na statek. Po rampie załadunkowej wjechaliśmy na pokład, a następnie wewnątrz statku na 8 poziom. Wskazano nam miejsce gdzie mamy zaparkować. Następnie obsługa szybko i sprawnie zabezpieczyła pasami obie maszyny. Przypięte solidnie czterema pasami każda, przetrwają, mamy nadzieje szczęśliwie podróż.

nm_4.jpg

Tak więc już przed godziną 11 byliśmy zaokrętowani, motocykle przypięte, a my poszliśmy na lunch. Co było na lunch? Makaron z ostrym sosem pomidorowym na pierwszy ogień. Następnie sałata i porcja grillowanego mięsa. To nie był jeszcze koniec. Teraz czas na ziemniaki i ryba smażona w pomidorach suszonych. Cola, woda lub wino do picia. Nie trzeba nawet pytać, co wybraliśmy…

nm_5.jpg

Po lunchu zwiedzanie zewnętrznego pokładu, na którym stoją rzędy samochodów. Większa część przeznaczona do Dakaru, jak wyczytujemy na dokumentach przyklejonych do szyb. Senegalczycy preferują Toyoty i Saaby (nie wiedzieć czemu). W każdym samochodzie na lusterku dynda na zielonej smyczy klucz od samochodu. Podobno każdy jest otwarty. Nie sprawdzaliśmy.

Część aut ma jako miejsce przeznaczenia wskazane Zarate (port w delcie rzeki La Plata w Argentynie).

nm_7.JPG

Widok na Hamburg z górnego pokładu jest ciekawy, ale wiatr skutecznie wypłoszył nas z powrotem do kabiny.

nm_6.JPG

Na szczęście złapaliśmy sieć WiFi, ale to tylko dzięki antenie, long range. Podłączyliśmy się i trochę popracowaliśmy i poskypowaliśmy z rodziną.

Kolacja jest podawana między 18.00, a 18.45

Zupa krem bez śmietany z zielonej fasolki, jajka sadzone, mięso którego nie zjedliśmy na lunch, tym razem w sosie… Pyszne ciasto z kremem, arbuz, melon i italiańska kawa. Malutka i szatańska. Oczy mi się otworzyły na 2 godziny. Wino też było…

Tak nam minął pierwszy dzień na statku. Co prawda jeszcze nie wypłynęliśmy w morze, ale już czujemy się jak podczas rejsu.

17 grudnia 2013 – dzień ósmy

Śniadanie wcześnie. 7.30 to dla nas ciemna noc. Zwlekamy się z łóżek i idziemy do messy. Na śniadanie pizza, ciasto, chleb. Kawa, herbata i sok pomarańczowy. Obficie, ale nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Wolimy serki, kiełbaski, i takie tam, ale zobaczymy w następnych dniach, jakie będzie menu.

Poznajemy resztę pasażerów. Na statku jest 6 dwuosobowych kabin. Dwie z nich zajmują single: Szwajcarski motocyklista po 50-tce, oraz Francuz z Bordo, podający się za profesora filozofii. Coś nam nie gra, ale nie drążymy tematu, obserwujemy raczej ze zdziwieniem jak parska, pluje i nie wyciera twarzy.

Są całkiem mili i całkiem młodzi Szwajcarzy – Jens i Livia. Dwa małżeństwa z Francji, którzy jeżdżą Defenderem. Jedni po trzydziestce, drudzy po pięćdziesiątce. Planują 1 lub 2 lata pojeździć… Nie komentujemy. Ale mamy wrażenie, że podziw w naszych oczach, podziw i zazdrość widać na kilometr.

nm_10.JPG

Popołudniu idziemy na pokład. Obserwujemy pakowanie samochodów na pokład. Przyjeżdża także wielki pojazd i przywiózł łódź na platformie. Tyłem wjechał na statek i odczepił przyczepę z łodzią.

Wracamy do kabiny, otwieramy laptopy i zabieramy się za lekcje hiszpańskiego. Idzie jak po grudzie, ale coś pożytecznego warto robić, skoro mamy tyle czasu.

W czasie kolacji światła nabrzeża powoli zaczynają się oddalać i w końcu odpływamy.

nm_11.JPG

nm_12.JPG

Prawie wszyscy pasażerowie wychodzą na pokład obejrzeć nocną panoramę miasta. Widok od strony rzeki w dodatku z wysokości około 25m, bo na takiej mniej więcej wysokości znajduje się pokład pasażerski, jest super. Powoli przesuwające się nabrzeże i światła oddalającego się miasta, uświadamiają nam, że przez 9 następnych dni będziemy na morzu płynąć do następnego portu. Jest nim Dakar w Senegalu. Nasyceni widokami i przewiani wiatrem chowamy się w swojej kabinie i zasypiamy w akompaniamencie łagodnego kołysania. Ahoj przygodo…

18 grudnia 2013 – dzień dziewiąty

Siedzimy na statku. Nic się nie dzieje. Starsi Francuzi zajmują się nami, to znaczy zajmują nas rozmową. Bardzo sympatycznie, starają się rozmawiać, używają dużo dźwięków naśladujących, np. na beef mówią muuuu (kwicząco). Angielski znają słabo, jak my Francuski…

Nie buja – jak dotąd....

nm_14.JPG

Dziś była pierwsza lekcja bezpieczeństwa. Przyszedł nasz przystojny kapitan, z właściwym sobie kapitańskim wdziękiem pokrótce przedstawił zasady bezpieczeństwa, po czym oddał głos oficerowi odpowiedzialnemu za bezpieczeństwo. Pokazał nam zasady obsługi kamizelki ratunkowej i metodę ubierania pianki, chroniącej od zimnej wody w razie tonięcia statku, w której niechybnie wylądujemy w takim przypadku. Pianka jest wielka, zakrywa wszystko łącznie z głową, stopami i rękami. Trzeba pamiętać by kaptur ubrać jako przedostatni, dopiero potem wsunąć drugą rękę i zapiąć zamek. Przypomina strój teletubisia.

19 grudzień 2013 – 23 grudzień 2013

Wyrywa nas ze snu pukanie stewarda, że już czas na śniadanie. Zaspaliśmy. Okazało się, że wczorajszego wieczoru telefon złapał zasięg z sieci Angielskiej. Przepływaliśmy wtedy kanałem La Manche. I czas w telefonie oraz budziku przestawił się o godzinę do tyłu. Pędzimy coś zjeść, aby nie być głodnym do lunchu.

nm_16.JPG

W nocy podobno mocno bujało. Ja nic nie czułem, ale tak twierdzi moja ładniejsza połowa. Podczas rozmów przy śniadaniu dowiadujemy się, że statek od kilku godzin mocno zwolnił i zatacza koła po wodach kanału La Manche. Powodem tego jest sztorm na morzu dlatego kapitan postanowił przeczekać ten okres. Podobno mamy ruszyć dalej za około 20h. Idziemy do pomieszczenia z pralką i suszarką, aby wyprać parę ciuszków. Nie jest tego za wiele, ale chcemy przetestować sprzęt na przyszłość. Małe 2 godzinki później, które wykorzystujemy na spacer po pokładzie, mamy czyste i pachnące ubrania.

nm_18.JPG

W dalszym ciągu integrujemy się z reszta pasażerów. Sympatyczne małżeństwo z Francji opowiada o swojej poprzedniej podróży do Ameryki Południowej z przed kilku lat. Wtedy też płynęli linią Grimaldi ale na statku Grande Brasil. Pokazują zdjęcia z Boliwii i Argentyny. Z Salaru De Uyuni, ładne widoki.

nm_13.JPG

Znowu zaspaliśmy. Wczoraj późnym wieczorem ruszyliśmy dalej w stronę Dakaru, a w nocy zaczęło bujać. Ale tak bujać, bujać. Tak naprawdę. W nocy budziliśmy się kilkakrotnie, coś spadło z biurka. Zerwałem się w nocy, była 4 i zbieram z podłogi butelki z piciem i kubki. Potem nie mogliśmy spać A jak już usnęliśmy, to znowu zaspaliśmy na śniadanie i do drzwi zapukał Giuseppe. Śniadanie jakoś zjedliśmy, a później to już tylko leżenie, bo szkoda marnować energię. Jeden film, drugi film. Dobrze ze jest dvd i na dużym ekranie można wszystko oglądać. Na lunch ośmiornice i kalmary, pasta i jakieś inne paskudztwa. Za dużo nie jemy, pijemy colę i znowu do kabiny, znowu na łóżku… Odpoczywamy. To znaczy niwelujemy skutki bujania.

nm_19.JPG

Dni mijają leniwie. Czas odmierzają posiłki. 7.30 śniadanie, 11.00 lunch, 18.00 kolacja. Z budzikiem wstajemy na śniadanie, po śniadaniu zwykle się rozkładamy na trochę w łóżku, przysypiamy, potem jeszcze przed lunchem coś próbujemy zrobić. A po lunchu krótki spacer po pokładzie, trochę siedzimy razem ze współpasażerami, kawa, kolacja, i w sumie do kabiny na film z dvd. Sen. Do Dakaru jeszcze około 3300 km…

nm_20.JPG

Mamy wrażenie że horyzont jest jednostajny, Afryka zbliża się jednak, ale my tego nie widzimy. Horyzont jest monotonnie płaski. Czasami fale wody mącą tafle wody. Statkiem łagodnie zakołysze, ogromny kolos uniesiony falą dźwignie się do góry poczym spada miękko, osiada w głębokiej toni. Odczuwamy to z wielką intensywnością w umysłach, a szczególnie w żołądkach…

nm_21.JPG

Płyniemy. Pogoda piękna. Słońce odbija się na falach morza. Na korytarzach krząta się kapitan z załogą. Zdobią je bombkami i złotymi łańcuchami. Kapitan dodatkowo zarządził świąteczny nastrój przy pomocy muzyki okolicznościowej (we wish you a marry christmas) z dvd. Pomimo, że wigilia już pojutrze jakoś nie bardzo czujemy ten nastrój. Może to poprawiająca się z dnia na dzień pogoda, brak zamieszania z przedświątecznymi przygotowaniami to sprawiają. A może tak jesteśmy zaabsorbowani nową dla nas sytuacją. Ciekawe…

nm_25.JPG

O jedzeniu nie można powiedzieć wiele nowego. Powoli przyzwyczajamy się do monotonii w menu. Nie ma co roztrząsać dlaczego tak jest. I tak nie mamy na to wpływu. Faktem jest jednak, że jedzenie kiedyś było lepsze na statku. Tak twierdzą francuzi, którzy odbyli podobny rejs kilka lat temu. Potwierdzają to również relacje i zdjęcia, które oglądaliśmy przed wyjazdem. Skupiamy się zatem na pozytywnych aspektach jakie niesie za sobą możliwość przeżycia takiego rejsu. Podczas rozmów poznajemy bliżej współpasażerów. Właściwie wszyscy oprócz nas mówią po francusku. Jest to główny język dominujący przy stole i podczas popołudniowej kawy w lounge. Kiedy zwracają się do nas przechodzą na angielski, ale czasem się zapominają i dalej mówią po francusku. Śmieszne są te sytuacje.

Rozmowy przy śniadaniu:

- Zjesz płatki?

- Eee, pewnie niedobre, takie jak z Tesco.

- A z Tesco to jakie?

- No że się tak rozciapują, rozmiękają w mleku.

- A to nie, te są odwrotnie, twarde cały czas.

- Hmmm, rzeczywiście. Aż kaleczą zęby…

Jesteśmy na tej samej szerokości geograficznej co Marakesz w Maroko. Ale także na tej samej szerokości co Miami (USA), ale to zupełnie chyba nie na temat. Płyniemy z prędkością około 17 węzłów. Co daje około 31 km na godzinę. Płyniemy jak ślimak. Ale za to jak wielki ślimak.

Morze jest nadal prawie płaskie. Dziś prawie wcale nie buja. Odczuwamy tylko wibracje i basowy, cichy dźwięk pracy silnika. Wieje lekki wiatr, a temperatura oscyluje koło 14 – 16 stopni. Z każdym dniem powinno robić się coraz cieplej. Zbliżamy się do wysp Kanaryjskich. Liczymy, że może uda nam się złapać jakąś sieć telefonii komórkowej i wysłać kilka sms-ów do rodziny.

Dziś na korytarzu przed poznaliśmy bliżej Cezara. Cezar pochodzi z Filipin. Około 8 miesięcy w roku spędza na morzu. Wygląda na trochę po czterdziestce. Dekorował ozdobami świątecznymi przejście do jadalni. Cezar ma u siebie w kraju motocykl, Hondę, chyba 400cc, jeśli dobrze zrozumiałem. Pokazał zdjęcie, fajna czerwona maszyna. Podpytywał nas o naszą podróż.

Jutro Wigilia !

24 grudzień 2013 – 25 grudzień 2014

Wigilia zastała nas w okolicach Wysp Zielonego Przylądka. Kilka godzin przed kolacją wigilijną w jadalni nastąpiły wielkie zmiany. Normalnie zamknięte wielkie rozsuwane drzwi zostały otworzone. Przyniesiono kilka nowych stolików. Na nich pojawiły się obrusy, talerze, kieliszki. Przy każdym nakryciu pojawiła się wizytówka z nazwiskiem, kolorowe, ręcznie robione menu, ozdobione świątecznymi motywami.

nm_36.JPG

Przed wyjściem na kolację wyciągnęliśmy z naszych przepastnych bagaży pognieciony nieznacznie opłatek, aby tradycyjnie się nim podzielić.

Mieliśmy szczęście zostać wybrani wraz z Livią i Jensem do stołu kapitańskiego. Na honorowym miejscu siedział kapitan, po jego prawej pierwszy oficer mechanik, a po lewej chief mate. My zajęliśmy miejsca obok nich, naprzeciw Livi i Jensa. Naprzeciw kapitana siedział Cedric, nasz pokładowy filozof – pisarz. Menu zapowiadało nam wspaniałą ucztę.

Byliśmy pełni, objedzeni, wykończeni, z wypełnionymi po brzegi brzuchami.

nm_37.JPG

Należy pamiętać, że to menu tworzone było przez włoskiego kucharza, więc nie ma w zasadzie nic, co byłoby w jakimś stopniu polskie. W każdym razie nie było żadnego mięsa, a to już dobrze, bo przynajmniej żadne ważne kwestie nie zostały sprofanowane.

Po kolacji przeszliśmy do pomieszczeń filipińskiej załogi. Mają swoją osobną mesę. Na statku panuje dosyć ścisły podział pomiędzy oficerami, niższym poziomem załogi i Filipińczykami.

W mesie Filipińczyków przez prawie dwie godziny były śpiewy karaoke…

nm_41.JPG

Około pierwszej w nocy wróciliśmy do kabiny. Zasnęliśmy jak kamień (jak kamienie dwa).

Wiem, że dużo opowiadamy/piszemy o jedzeniu, ale wierzcie mi, niewiele można robić na statku. W zasadzie to trochę jest tak, że niewiele się chce, bo pewnie robić można znacznie więcej niż by mogło się wydawać. Ale jest coś takiego porażającego w tym warkocie silnika, który nigdy nie ustaje, coś takiego usypiającego w wiecznym bujaniu się statku, bo nawet jak stoi w porcie, to może i nie buja, ale wibracje od pracującego silnika, powodują wewnętrzne drgania, które każą ci się po prostu położyć i przeczekać.

Do Dakaru pozostało 400 km. Zakładamy, że jest to około 14 godzin. Miejmy nadzieję, że będziemy tam rano, zjemy śniadanie i będziemy mogli całą pasażerską ekipą iść do miasta.

26 grudzień 2013r – dzień siedemnasty

DAKAR

Zaczął się nasz dzień z Dakarem w roli głównej. Kilka dłuższych chwil przyglądaliśmy się przez okno zbliżającemu się brzegowi Afryki. Jeszcze w całkowitej ciemności, ale już wyraźnie było widać latarnię morską i zbliżające się światła wielkiego miasta. Statek zaczął zwalniać i zataczać łuk podchodząc do wejścia do portu, widzieliśmy to na GPS. Była 5 rano.

nm_50.JPG

nm_51.JPG

Dookoła pełno kontenerów, place z autami, dźwigi portowe i inny sprzęt. Typowy portowy krajobraz. Na redzie stoi kilka statków. Z drugiej strony miasto. Wieżowce, ale niezbyt wysokie, zabudowania portowe, jakieś biura. Idziemy na szybkie śniadanie. Potem łapiemy za pomocą anteny sygnał sieci internetowej z portu. Bardzo przydatne urządzenie, które jak na razie w wielu miejscach pozwala nam połączyć się z Internetem.

Zabieramy laptopa, trochę kasy i z resztą pasażerów ruszamy zwiedzić miasto. Większość ma nadzieje złapać internet, aby porozmawiać z rodzinami. Od kapitana dostajemy ksero naszych paszportów i dokument, że jesteśmy pasażerami Grimaldiego. To wystarcza, aby swobodnie wyjść z portu i poruszać się po mieście. Zostajemy jeszcze pouczeni, że mamy wrócić najpóźniej do 21.00. Po zjechaniu windą na dolny pokład, ruszamy pomiędzy kontenerami do bramy portu.

Wszędzie widzimy ciemne twarze. A właściwie czarne niczym najczarniejszy węgiel! Kolorowe ubrania, kwieciste i w różne wzorki długie suknie kobiet. Mężczyzn, czasem w garniturach, ale przeważnie na „sportowo”. Wszystko ma ciekawy koloryt i jest inne niż to do czego jesteśmy przyzwyczajeni.

nm_52.JPG

nm_53.JPG

nm_63.jpg

nm_55.JPG

nm_59.JPG

nm_60.JPG

nm_67.JPG

Znajdujemy zaciszne miejsce na kawę w mini parku w Instytucie Francuskim. Ceny europejskie (czyli kawa - 2 euro), ale łapiemy Internet i udaje nam się przesłać zdjęcia na serwer, aby mogła powstać relacja na stronie. Od rana było dosyć ciepło, a teraz niespodziewanie słyszymy grzmoty. Pada niewielki deszcz, który jednak szybko przechodzi. Wracamy powoli do miejsca naszego spotkania i z resztą grupy idziemy do knajpki o wdzięcznej nazwie Ali Baba.

Jest godzina 13. Kierujemy się na chyba główny plac w mieście. Przysiadamy na centralnie położonej fontannie. Po burzy już dawno nie ma śladu, a słońce przypieka mocno.

Dochodzimy w okolice portu, gdzie stoi nasz statek. Widać jaki jest wielki.

nm_61.JPG

Kierujemy się do bramy portu, gdzie po małej kontroli papierów zostajemy wpuszczeni do środka. Od drugiej strony, pomiędzy jeżdżącymi ciężarówkami dochodzimy do rampy Grande Amburgo. Nogi już nas trochę bolą. Przez ostatnie 10 dni nie chodziliśmy zbyt wiele po pokładzie. Daje to o sobie znać.

27 grudzień 2013 – 5 styczeń 2014

No to się zaczęła kolejna część rejsu. Kolejne dni na morzu. W jednym z nich bliżej poznaliśmy Neptuna…

nm_85.JPG

nm_86.JPG

Dostajemy nowe imiona: Denebola oznacza gwiazdę w gwiazdozbiorze Lwa (a jakże by inaczej!). Ja otrzymał imię gwiazdy ( Dubhe) z gwiazdozbioru wielkiej Niedźwiedzicy, która wchodzi w skład Wielkiego Wozu.

nm_88.JPG

Same atrakcje mamy podczas tego rejsu – święta, przekroczenie równika i za chwilę, czyli jutro – Sylwester a później Nowy Rok.

Sylwester. Naprawdę ostatni dzień roku. Czas na jakieś podsumowania? Nie. Patrzymy raczej tylko w przyszłość. Na nadchodzące miesiące, które spędzać będziemy w Ameryce Południowej. Od rana beztroskie leżakowanie. Czytamy dużo o krajach w których będziemy, by być jak najlepiej przygotowanym.

O 14.00 już rozpoczęliśmy świętowanie Nowego Roku. Ponieważ większą część załogi stanowią Filipińczycy, celebrują ten moment, kiedy to w ich kraju wybija północ. Zostaliśmy zaproszeni na kapitański mostek, tam czekał na nas filipiński makaron świąteczny, ciasto i zimny napój z kostkami lodu, plastrami pomarańczy i limonki. Punktualnie o 14.00, to znaczy o północy czasu filipińskiego, syrena swoim głośnym dźwiękiem oznajmiła rozpoczęcie Nowego Roku. Filipińskiego.

nm_94.JPG

Nieco przed 19.00 zaczęła się uroczysta kolacja, przy wtórze śpiewów niejakiego Gusttavo Lima. Jak się okazało to bardzo uniwersalny i wszechstronny artysta. Gra na gitarze, perkusji, fortepianie, tańczy , śpiewa, stepuje i do tego jeszcze rusza w diabelskim rytmie biodrami. Fanem Gusttavo Lima jest nasz master, dlatego podczas całej kolacji w tle wybrzmiewał koncert live z Sao Paulo.

nm_97.JPG

Punktualnie o północy czasu europejskiego czyli o godzinie 21.00 czasu lokalnego wznieśliśmy toast za pomyślność w Nowym Roku.

Chcieliśmy wytrzymać do północy, ale niestety się nie udało. Po kolacji poszliśmy ze wszystkimi pasażerami i zrobiliśmy sobie małe pasażerskie party, Francuzi wyciągnęli na tą okazję szampana, a nie było to szampanskoje igristoje (czy jak to się tam pisało). Posiedzieliśmy do 23.00 przy francuskiej muzyce Cloude Francois.

Zaliczyliśmy zatem podwójnie świętowanie Nowego Roku w ciągu tej doby, a do trzeciego nie udało nam się dotrwać. Zresztą dwukrotne w zupełności wystarczy.

Zbliżamy się do Rio de Janeiro. Do brzegu mamy około 70 kilometrów, ale ponieważ płyniemy ciągle wzdłuż wybrzeża nic nie widać. Stolicy Brazylii nie zobaczymy.

nm_108.JPG

Stoimy na redzie przed portem w Santos. I tak będziemy stać jeszcze dwa dni. Na redzie pełno statków, około dwudziestu. Sieć komórkowa jest, ale do portu zbyt daleko, żeby złapać Internet.

Dwa dni później ruszyliśmy… Najpierw powoli, 7 km na godzinę, ale już po 20 minutach przyspieszyliśmy i z zawrotną prędkością 16 km na godzinę zbliżaliśmy się do Santos. Wszyscy wylegli na pokład, z aparatami fotograficznymi, kamerami i kamerkami.

nm_111.JPG

Prawie 3 godziny wpływaliśmy do portu, by wreszcie o 18.00 zobaczyć holowniki i popychacz, które ustawiły nas przy nabrzeżu. Po około 30 minutach opuszczono rampę rozładunkową statku.

nm_113.JPG

Załoga wielce poruszona. Większość konieczne chciała wyjść jeszcze dziś w nocy, bo to jedyny dla nich czas, kiedy to mogą skorzystać z atrakcji miasta. W dzień – rozładunek i inne obowiązki. My mamy nadzieję, że wyjdziemy jutro po śniadaniu, podejdziemy do dzielnicy ludzkiej, to znaczy wyjdziemy poza obszar portu.

CDN...

Teraz :drinkbeer:

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 20

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

No zaczyna się rewelacyjnie ;) czekam na reszte,trzymajcie się :beer:

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Jak dla mnie, to najfajniejszy etap to właśnie morze :) Czekam na dalszą relację.

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Super, czekam na cd :beer:

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ciąg dalszy...

6 styczeń 2014 – 16 styczeń 2014

Od rana już jesteśmy podekscytowani tym, że wyjdziemy na ląd w Santos. W końcu znowu po 9 dniach staniemy suchą stopą na ziemi. Zaraz po 8.00 wyruszamy. Idziemy razem z Marie Jo i Sauvierem, parą z Francji.

nm_114.JPG

nm_115.JPG

Siadamy w pobliskiej kafejce, pijemy świeżo wyciśnięte soki z pomarańczy. Chwilę odpoczywamy od upału (o ile to możliwe) po czym wracamy na statek. Kapitan przykazał bowiem wszystkim pasażerom wrócić najpóźniej o 13.00. Zdjęć brak, zapomnieliśmy aparatu… :-D

O 16.00 wypływamy. W iście ekspresowym tempie odbijamy od nabrzeża. Boczne silniki kierunkowe statku odpychają nas od brzegu robiąc sporą falę. Po kilku minutach powoli ruszamy do przodu, stopniowo nabierając prędkości.

nm_118.JPG

Poranek zastał nas ponownie na otwartym oceanie. Tak więc, pierwszy kontakt z Ameryką Południowa mamy już za sobą. Za wiele o Brazylii nie możemy powiedzieć. Jednak podoba nam się! Czekamy na więcej już wkrótce. Ale na razie znowu jesteśmy w drodze. Na morzu. Za oknem kabiny jednostajny krajobraz i jak na razie żadnego statku na horyzoncie.

nm_117.JPG

Przez kilka godzin po południu wybieram kawałki filmów z całego nakręconego podczas rejsu materiału. Oj, żmudna to i wymagająca wiele cierpliwości praca. Jak na razie jeszcze nie mamy koncepcji, jak to wszystko poskładać w całość. Zobaczymy co z tego wyjdzie, kiedy już wszystkie kawałki będą gotowe. Tak mija kilka kolejnych dni. :beer:

nm_120.JPG

Czekamy na redzie, aż będziemy mogli wpłynąć do Zarate. To port rzeczny na Rio de la Plata. Dookoła nas kilkanaście statków, które też pewnie czekają, na możliwość wpłynięcia. Głębokość ujścia jest relatywnie mała – od 2 do 8 metrów.

Po śniadaniu robimy pokaz naszego filmiku z rejsu. Przez ostatnich kilka dni udało nam się poskładać w całość niezliczoną ilość kawałków. Dobrać muzykę, różne efekty i w końcu jest całe dzieło. Ciągle mamy ochotę coś zmieniać, ale ogólnie prezentacja bardzo się podobała.

Nastroje wśród nas wszystkich panują różne. Właściwie nikomu się nigdzie nie śpieszy, tak więc specjalnych powodów do zdenerwowania, nie mamy. Jednak jakoś tak daje się zauważyć lekkie podekscytowanie i swoistą niecierpliwość w oczekiwaniu na upragnione zejście na ląd.

Jesteśmy w końcu Zarate. Statek stoi w porcie, do którego wpłynął w nocy, prawdopodobnie około 3.

nm_121.JPG

Cały terminal Zarate wypełniony jest samochodami. Ruch jest ogromny, od rana trwa wyładowywanie naszego załadowanego statku. Na Grande Amburgo wchodzi ponad 3500 tysiąca samochodów !!!. Jest co rozładowywać.

Miasto Zarate podobno ma 400 tysięcy osób. Piszę „podobno”, ponieważ żadną miarą nie mogłam tego nawet w niewielkim stopniu odczuć o 13.00 w południe. Wszystko jest pozamykane, trwa siesta.

nm_128.JPG

Miasto jest pełne motocykli i skuterów. Widzimy wiele sklepów z motocyklami i częściami do nich. Wszystkie jednak małej pojemności – same 125 cc i 150 cc.

Całe mrowie starych aut. Przy niektórych aż się serce kraje – stare fiaty włoski, stare chevrolety, fordy lub jakieś bliżej niezidentyfikowane wiekowe auta powodują dziwną nostalgię. Widzieliśmy nawet jednego Fiata 125p z początków jego produkcji.

nm_126.JPG

nm_128.JPG

Zmęczeni wracamy na statek. Nie ma informacji, kiedy wypływamy. Może jutro, może pojutrze. Nie wiadomo kiedy wyładują wszystkie samochody i kiedy załadują następne. Podobno w Ameryce Południowej produkują pewne modele Mercedesa czy Citroena. To one najprawdopodobniej będą pakowane i transportowaną w drogę powrotną Grande Amburgo. Ale – to tylko spekulacje.

Dziś jest drugi dzień naszego postoju w Zarate. Po wczorajszej wizycie w mieście, mamy ochotę na więcej… Kupujemy ubezpieczenie na motocykle na pierwszy miesiąc podróży. Co dalej zobaczymy później.

nm_129.JPG

nm_130.JPG

Wreszcie opuściliśmy Zarate. Przez kilka godzin z prędkością około 10 km/h, meandrującą rzeką płyniemy w kierunku naszego ostatniego portu Montevideo. :-P

nm_141.JPG

Kończy się nasz rejs.

Jemy lunch i około 14.30 agent zaprosi mas do odprawy, także spokojnie możemy się pakować. No i zaczęło się. Z tymi wszystkimi bagażami jakie mieliśmy, po prostu mistrzostwo świata. Dobrze, że już byliśmy spakowani, ale faktycznie

MAMY ZA DUŻO BAGAŻU... :twisted:

Przynajmniej o dwa plecaki. A wszystko przez zimę w Polsce, bo mamy dwie kurtki zimowe i dużo rzeczy tak zwanych zimowych (bo w Ushuaia ma nie być ciepło). Za dużo mamy rzeczy… Za dużo… A przecież tylko trzy koszulki na krzyż!

W każdym razie zaczęliśmy się wytaszczać z kabiny z tymi wszystkimi naszymi klamotami, zapakowaliśmy je do windy, raz się zamknęły drzwi, otworzyły się, potem znowu się zamknęły, potem byliśmy 20 sekund uwięzieni w windzie. Potem otworzyły się drzwi, a my wciąż na 12 piętrze byliśmy, zamiast zjechać na 6. Okazało się że winda się zacięła. Wysiedliśmy z windy, ktoś nacisnął przycisk, drzwi się zamknęły i nie chciały się otworzyć, a nasz bagaż w środku, dwie sakwy i worek. Upał straszny. Okazało się że winda ma jakiś czujnik i jak jest za dużo ciężaru na jedną stronę (a tak było w tym wypadku ) to nie pojedzie.

Na takie wypadki są na statku elektrycy i automatycy, wiec sprawnie otworzyli,… nie, nie windę. Tylko właz od góry i wyciągnęli nasze bagaże. Po 20 minutach co prawda ale zawsze. Nie zmienia to faktu, ze winda była zacięta, więc schodziliśmy piechotą przez kosmicznie schody na 6 poziom, gdzie stały nasze motocykle.

Zaczęliśmy przymocowywanie sakiew. Może jednak kufry są lepszym rozwiązaniem? Trochę to trwało, w ładowni gorąco, my już przebrani, jak do wyjazdu.

NIE DA SIĘ TU WYTRZYMAC W CIUCHACH MOTOCYKLOWYCH!

.

Może i się da, ale nie jest to proste.

u_1.JPG

u_100.JPG

Wyjechaliśmy w końcu ze statku. Ostrożnie, delikatnie, nie nerwowo. Przynajmniej tak się staraliśmy. O ile w ładowni, w środku statku było gorąco. To na zewnątrz było bardzo gorąco. 15 godzina, powietrze nagrzane do nieprzytomności. A my stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. Zaczął się nasz urugwajski etap podróży…

CDN ...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 21

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

P...K...P... :-D

  • Like 2

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

No i kurde co dalej... :?: :)

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ciąg dalszy...

16 Styczeń 2014 – dzień trzydziesty ósmy

…Dalej stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. W końcu przyszedł, przejechaliśmy w spokojniejsze miejsce, i tam znowu czekaliśmy, dostając cały czas informacje, że taka tu w Urugwaju biurokracja, że nie wiadomo ile to może potrwać, może godzinę, może dwie, a może…. manana.

u_3.JPG

Krótko przed 17.00 w końcu mieliśmy załatwione wszystkie formalności wjazdowe, dostaliśmy czasowe pozwolenie na pobyt z motocyklami na 1 rok. Z nowymi systemami oznaczenia ulic, sygnalizacji świetlnej. Większość ulic jest jednokierunkowa. Po półgodzinie przeciskania się przez gęstniejący ruch uliczny, dotarliśmy do Martina, wjeżdżając w dzielnice niskiej zabudowy, kilka kilometrów za centrum.

u_8.JPG

Jesteśmy u naszego gospodarza z Coachsurfingu. Jest późny wieczór, około 22.30. wykończeni jesteśmy okrutnie. Po pierwsze jest bardzo gorąco. Podobno nawet 36 stopni. Nie sprawdzaliśmy tego na termometrze, ale naprawdę czujemy że gorąco jest obezwładniające. Martin 4 lata spędził w Polsce, także po miesiącu nie rozmawiania po polsku z innymi osobami niż własny współmałżonek, mamy teraz sposobność pogadać. I się wygadać.

17 Styczeń 2014 – 20 styczeń 2014

To nasz pierwszy poranek w Urugwaju. Pierwszy cały dzień w Ameryce Południowej. Noc minęła nam dobrze. Dostaliśmy od Martina wielki materac i miejsce na niego w części domu w której odbywają się nauki flamenco. Na razie próbujemy się zorganizować, idzie nam słabo, bo mamy wrażenie, ze wszystko jest trochę w rozsypce.

ZA DUŻO MAMY RZECZY.,.. :-o

Albo mamy nieposegregowane jak należy. Nie wiadomo gdzie są koszulki, a gdzie inne rzeczy. Jednak w Azji pod tym względem było lepiej – jeden plecak na osobę i tyle.

Zagęszczamy ruchy jeśli chodzi o poszukiwania potomków pasażerów. Z mieszkania zabieramy nasze dokumenty z archiwum i listę pasażerów MS Chrobry. Na wieczór umówieni jesteśmy w budynku byłej ambasady Jugosławii na spotkanie z człowiekiem, który może nam pomoże w naszych poszukiwaniach.

u_5.JPG

Ten człowiek to Daniel Klisich di Vietri, konsul honorowy Republiki Serbii. Miło rozmawiamy, dowiadujemy się paru rzeczy istotnych dla nas, po czym dostajemy namiar na człowieka, który być może zna kogoś o nazwisku z naszej listy.

Wieczorem idziemy na plażę. To niesamowite, jak o 22.00 temperatura wciąż utrzymuje słupek rtęci na 28 stopniu. Woda ciepła, ludzie się kąpią, siedzą na plaży, odpoczywają. :drinkbeer:

u_6.JPG

Spędzamy jeszcze jeden dzień w Montevideo. Zwiedzamy miasto na piechotę i autobusem. Robię małe poprawki przy sprzęcie.

u_11.jpg

Następnego dnia wczesnym rankiem wyjechaliśmy do Colonia del Sacramento. 180 km przejeżdżamy sprawnie i na wjeździe do miasta znajdujemy camping. Zatrzymujemy się na nim. Płacimy 13 dolarów , czyli 275 peso urugwajskich, rozbijamy namiot i jedziemy do centrum.

f650.JPG

f651.JPG

u_19.JPG

u_16.JPG

u_14.JPG

Urugwaj jest koszmarnie drogi. Paliwo kosztuje dwa dolary. Nawet jeśli policzymy tylko po 3 zł, to i tak wychodzi 6 zł za litr benzyny. Nie podoba nam to się. Pożywienie – no nie jest dobrze. Przestałem przeliczać, bo jak mi serek 280 gram wyszło 10,- zł to słabo.

Kolejny dzień zapowiadał się bardzo dobrze, wstaliśmy rano wyspani, wypoczęli. Kłopoty zaczęły się już przy śniadaniu – kupiliśmy wczoraj płatki do mleka., Niestety. Okazało się że pełno w nich robaczków dziwnych. Różnych. Pierwszy kłopot. Zaczęliśmy się pakować, żeby zgodnie z planem przekroczyć granicę z Argentyną. A tu drugi kłopot - deszcz. Może nie wielki, ale ustawiczny. Przemoczyło nam wszystko, bo byliśmy w połowie pakowania, wszystko rozgrzebane, część spakowana, część rozłożona. Szybko złapaliśmy plandekę i przykryliśmy co się dało. Tak przeczekaliśmy 15 minut, po czym, wykorzystując chwilę przerwy w deszczu, szybko zamocowaliśmy resztę rzeczy na motocyklach i w drogę. Trzeci problem. Wyszło słońce. Wielkie, gigantyczne, przeogromne. Ciepło. Gorąco. Daję słowo, że odczuwalna temperatura to 40 stopni. Nas omotał wielki wiatr, bo Urugwaj jest dosyć równinny i z niewysoką rzadką zabudową. Dojechaliśmy do Dolores, ale była już 12.00 więc wszystkie sklepy pozamykano. Zdążyliśmy jeszcze wymienić dolary w banku i w drogę. Udało nam się dojechać do Mercedes i powiedzieliśmy pas. Na stacji benzynowej dowiedzieliśmy się jak wygląda sprawa z campingami i zatrzymaliśmy się na jednym – Isla del Puerto. Do granicy mamy stąd 65 km. Zamierzamy ją przekroczyć jutro i już w Argentynie szukać noclegu. Póki co słabo nam idzie z couchsurfingiem, pewnie dlatego, że ciągle jest słaby dostęp do Internetu.

Zaledwie wjechaliśmy na parking, a tu motocykl, przy próbie postawienia go na stopkę centralną – położył się na ziemie. Przy upadku pęka przełącznik świateł. A kask powieszony na lusterku traci mocowanie komunikatora… :-D

Potem było już tylko lepiej ! Siedzimy sobie spokojnie, była już prawie 22.00 kiedy podjechał na parking Kawasaki 1400. Wielka maszyna. Szybka. I prosto do nas podchodzą – on i ona. A ktoś im powiedział, że Polacy przyjechali na wielkich maszynach, więc się zjawili. Bo motocykliści to jedna wielka rodzina. I tak poznaliśmy Horacja i Elenę. Siedzieliśmy trochę, dużo nowych informacji zdobyliśmy. I dostaliśmy zaproszenie do nich do domu. Jutro podjedziemy.

21 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty trzeci

Godzinę trwało, zanim się zebraliśmy z campingu. Podjechaliśmy do Eleny i Horacio do domu.

Typowy Urugwaj to mate. Mate i jeszcze raz mate. To prawda. To narodowy napój. Oni nie piją kawy. Mate jest napojem narodowym jako spuścizna po Indianach Guarani. Mate zalewamy zimną wodą. Musi nasiąknąć, a później dolewamy gorącej wody, ale nie gorętszej niż 70 stopni Celsjusza. Inaczej traci swoje właściwości. I tak cały dzień dolewamy do mate wodę i popijamy.

Każdy dom ma swoją parillerę, czyli grilownie, miejsce do grillowania. :drinkbeer:

u_26.JPG

Typowe asado jakie przygotowali dziś dla nas Elena i Horacio to mięso z żeberek wołowych i kurczak.

f653.jpg

Po południu lunęło poważnie. Niebo zrobiło się czarne. I tak lało przeszło 3 godziny. A wieczorem, pomimo, że nie padało, niebo było zaciągnięte czarnymi chmurami i pojawiały się w oddali błyskawice. Zostaliśmy na noc.

u_30.JPG

Horacio rysuje nam mapkę dojazdy do swoich przyjaciół w Buenos Aires gdzie załatwił nam metę na kolejne noce... :-D

f654.JPG

A to jego maszyna... :)

u_27.JPG

Dzień mija szybko. Jutro znowu plan – jechać do Buenos Aires.

Po wyjeździe z Mercedes przejechaliśmy zaledwie dwadzieścia minut, kiedy ściana deszczu po prostu zalała nas. Wcale nie gwałtownie. Tylko po prostu. Permanentnie. Byliśmy cali mokrzy, bo jakoś tak wyszło (czytaj- nie przewidzieliśmy), że nie zapieliśmy membrany do kurtki ani do spodni. W związku z tym mokre mieliśmy wszystko od koszulki, przez majtki do skarpetek.

Bo jakby mało było braku membran, to jeszcze mieliśmy buty trekingowe ubrane, zamiast motocyklowych. W butach po prostu powódź. Dodatkowo, po 214 kilometrach jeden motocykl zaczął się krztusić – oj, już rezerwę trzeba? :shock: No tak. A tu dalej leje. Po jakiś 20 kilometrach – pierwsza stacja benzynowa. Pierwsze zadaszenie. Zatrzymaliśmy się, zatankowaliśmy. Odkryliśmy też że przyklejony wczoraj komunikator – szlag trafił. Odkleił się po prostu. No to trudna operacja mocowania ;-) , wyciągnęliśmy to co było najbliżej, czyli taśmę przylepną po chamsku przymocowaliśmy jeden komunikator.

f655.JPG

Dojechaliśmy jakoś do granicy. Tam odpadł drugi komunikator, więc straciliśmy ze sobą łączność już w ogóle.

Na granicy załatwiamy wszystkie formalności. Dostajemy czasowe pozwolenie na wjazd z motocyklami na 90 dni do Argentyny... :-D

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 17

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Uważam że komunikator został przymocowany bardzo gustownie i pod kolor ;-) :beer:

  • Like 7

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

taaa....

a Jasinek wie co mówi, poczucie estetyki nie jest mu obce a i przy mocowaniu różnych rzeczy do kasku też ma doświadczenie :-D

DSC_0355.JPG

wyprawa świetna, opis i zdjęcia zresztą też,

proszę o więcej :slina:

  • Like 5

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Z biegiem czasu i kilometrów szara taśma przydała się jeszcze parę razy :-D

Nabierałem doświadczenia w klejeniu różnych rzeczy... ;-)

  • Like 3

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ciąg dalszy...

22 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty czwarty

Na dzień dobry w Argentynie płacimy po 14 peso od motoru za przejazd przez most graniczny z Urugwajem. Deszcz przestał padać, więc postanowiliśmy jechać dalej w mokrych ubraniach, aby wyschły po drodze. Do pokonania mieliśmy jeszcze około 200 km, ale nie spieszyliśmy się za bardzo. Po jakiejś godzinie jazdy ubrania były w miarę suche. Niestety w butach wciąż nam chlupała woda.

Mijamy dwa piękne mosty. Pierwszy na rzece Uruguay, a drugi na rzece Parana. Około 16 godziny dojeżdżamy do klubu motocyklowego „Tigres de la ruta”. Trafiamy bez błędnie przy pomocy mapki narysowanej przez Horacio i przy pomocy nawigacji. Na podjeździe do domu stoi Alejandro i od progu macha do nas. :drinkbeer:

Zostajemy po królewsku przyjęci. Dostajemy miejsce na tyłach domu w pomieszczeniu klubowym. Mamy do dyspozycji lodówkę zaopatrzoną w napoje przez naszych gospodarzy. Łazienkę, łóżko, na ścianach zdjęcia motocykli, starych samochodów. Na półkach puchary z różnych zawodów. Na centralnym miejscu wisi flaga z logo klubu.

f660.JPG

Bardzo klimatyczne miejsce. Bierzemy zimny prysznic i poznajemy rodzinę Alejandro. Żonę Lilianę, szesnastoletnią córkę Florę i syna. Rozmawiamy o naszej podróży, motocyklach i o Argentynie. Nauka języka hiszpańskiego nie poszła na marne. Bez tego byłoby słabo. Pomimo, że typowy hiszpański mocno różni się od języka używanego w Argentynie dajemy radę. Pomaga nam też podstawowa znajomość angielskiego przez Florę.

f661.JPG

23 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty piąty

Rano wstaliśmy pełni dobrej energii, chociaż jak czuliśmy temperatura tutaj nie jest komfortowa. Historyczne upały dają nam się we znaki. Odczuwają to też Argentyńczycy. Pogoda ma jutro się zmienić, ma padać i się ochłodzić. Aż do 20 (!) stopni, teraz w dzień dochodzi do 40!

Po porannej kawie wyruszamy na miasto. Bierzemy jeden motocykl i jedziemy (ekonomiczniej i bezpieczniej). Odpinamy sakwy i bierzemy kurtki z membranami. Po wczorajszym deszczu nie chcemy ryzykować. Alejandro postanowił, że będzie nas pilotował do centrum. Mamy około 35 km do przejechania. Wjeżdżamy na autostradę (Autopista del Sol). Cztery pasy a na każdym sporo samochodów. Buenos Aires to jedno z największych miast Ameryki Południowej. Cały obszar metropolitalny zamieszkuje ponad 12 milionów osób, a w samym centrum mieszka prawie 3 miliony ludzi. Wjeżdżając na peryferie miasta czuje się już oddech dużej aglomeracji.

f662.JPG

f663.JPG

ar_14.JPG

Pomimo że upał daje się ostro we znaki, walczymy dzielnie. Priorytetem jest dla nas doprowadzenie naszego projektu poszukiwania potomków pasażerów Chrobrego. W pierwszej kolejności jedziemy do ambasady. Na miejscu pod bramą okazuje się, że z powodu sezonu urlopowego nikt nie ma czasu porozmawiać, odsyłają nas na jutro, pojutrze, po weekendzie. Nie mamy tyle czasu by zostać tak długo w Buenos Aires. Zaraz przypomina nam się Gombrowicz i Transatlantyk. Jedziemy zatem do Domu Polskiego na Jorge Luis Borges. Okazuje się że są wakacje i do lutego nikt nie będzie osiągalny. Wpadamy w coraz większe rozdrażnienie, pewnie ma na to wpływ również upał, który jest tak wielki, że nie chce się myśleć. Duży ruch na ulicach, lekka wolna amerykanka w stylu kierowców spychających motocykl na dalszy plan nie sprzyja normalnej jeździe. Decydujemy się jeszcze podjechać na najbardziej znany cmentarz w Buenos Aires Recoleta. Oglądamy grób Evity Peron, robimy parę zdjęć i wracamy do domu.

f664.JPG

ar_3.JPG

24 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty szósty

Od rano posuwamy nasz projekt związany z odnalezieniem potomków pasażerów do przodu. Dzwonimy rano, korzystając też z pomocy Flory do Gracieli Antonowicz. Jej dziadek, babcia i wujostwo przypłynęło na MS Chrobrym do Argentyny. Jedziemy na spotkanie, pełni dobrych przeczuć, ale też i obaw, jak nam pójdzie, jak się dogadamy, jak zostaniemy odebrani, czy Graciela będzie chciała nam coś opowiedzieć, czy nas zbyje. ;-)

ar_8.JPG

Spotykamy się i jesteśmy bardzo mile zaskoczeni. Graciela jest otwartą, pełną radości i siły osobą. Podchodzimy do Puerto Madero. Siadamy w restauracji i pijemy kawę. Rozmawiamy jak to z przodkami było. Rozmowa toczy się w łamanym hiszpańskim i białorusko/ukraińskim. Niby podobnie do rosyjskiego ale inaczej. Dużo rzeczy rozumie się samo przez się… :-D

26 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty ósmy

Pakujemy się. Wyjeżdżamy dziś z Buenos Aires, przynajmniej taki mamy zamiar. Wieczorem jesteśmy umówieni u Gracieli na asado. Zależy jej także na tym, byśmy poznali jej ojca i matkę.

Do południa jednak Alejandro i Liliana zapraszają nas na przejażdżkę na wyspę Tigre. To miejsce bardzo turystyczne i po prostu przeurocze. Niska zabudowa, masa atrakcji, głównie wodnych, lodziarnie, restauracje, parki, dużo, dużo zieleni i dużo, dużo ludzi.

ar_16.JPG

f665.JPG

ar_17.JPG

Przy moście Evy Peron zatrzymujemy się na parille. Jemy znowu duże ilości mięsa wołowego, kaszankę, która tutaj przyrządzają zupełnie w inny sposób niż w Polsce.

Pakowanie ostateczne na motory zajmuje nam już nie dłużej niż 30 minut. Jest postęp. Żegnamy się czule z całą rodziną. Alejandro i Liliana to niezwykle mili i dobrzy ludzie. Bardzo im dziękujemy za czas spędzony wspólnie. Bardzo. Dawno nie spotkaliśmy takich fantastycznych ludzi.

ar_18.JPG

Zapakowani wyjeżdżamy do Gracieli. Poznajemy jej rodzinę i ojca. To syn pasażera MS Chrobry.

ar_19.JPG

Rozmawiamy długo i zostajemy na noc. A motorki razem z nami w mieszkaniu…

f666.JPG

:shock:

27 Styczeń 2014 – 29 Styczeń 2014

Budzimy się przed dziewiątą rano. Dziś mamy do pokonania największy jak dotąd odcinek drogi. Do naszego kolejnego celu, Villa Gesell mamy około 350 km. Pijemy poranną kawę z Gracielą i Carlosem. Sprawnie pakujemy sakwy i po pożegnaniu ruszamy na południe Argentyny. Wyjazd z Buenos Aires, a właściwie jego obrzeży około 10 rano idzie nam w miarę sprawnie. Na stacji tankujemy paliwo pod korek do obu motorów. Po około 30 minutach jesteśmy już na autostradzie. Dobrą dla nas wiadomością jest fakt, że w Argentynie motocykle nie płacą za przejazd autostradami. Wyjątek stanowią okolice Buenos Aires gdzie płaciliśmy kilka peso za motor jadąc do centrum z Tigre. Jazda idzie nam całkiem dobrze. Co prawda styl jazdy Argentyńczyków mocno odbiega od standardów Europejskich, ale przyzwyczajamy się.

Dojeżdżamy do Willa Gesell do naszych znajomych. Dostajemy piękne mieszkanie na drugim piętrze z widokiem na ocean, który i tak Argentyńczycy nazywają morzem. Kolacja na nas czeka, więc już jest fantastycznie..

ar_28.JPG

Spędzamy tu trzy dni w miłym towarzystwie

30.01.2014 – dzień pięćdziesiąty drugi

Wyjechaliśmy szczęśliwi i zadowolenie z Villa Gesell. Zjedliśmy pyszne śniadanie i ruszyliśmy, żegnani serdecznie przez Galę i Ryśka.

Jedziemy sobie, jedziemy, mijamy Mar de Plata. Jedziemy spokojnie dalej. Kolejne 200 km za nami, temperatura rośnie. Niestety, chcieliśmy się wyspać, wiec wystartowaliśmy dosyć późno, dodatkowo we wszystkich nadmorskich miejscowościach są duże kolejki na stacjach benzynowych. W ogóle mało stacji benzynowych w tym kraju…

ar_68.JPG

ar_31.JPG

W każdym razie jedziemy sobie spokojnie, słońce grzeje coraz mocniej, mijamy Miramar i jedziemy wybrzeżem w stronę Tres Arroyos. Tam mamy zaplanowany nocleg. W międzyczasie posilamy się pięknym stekiem.

ar_34.JPG

I wszystko byłoby dobrze, bo nawet udało się nam dojechać. To znaczy prawie się nam udało. Najpierw był mały problem z wiatrem. Po prostu taki wielki wiatr, że prawie zwiewało nas z ulicy. Potem drugi problem, tym razem z moim motorem, bo już po 199 km zawołał, że chce rezerwę paliwa. Oznacza to, że zaczął palić około 7,5 litra na 100 km! A to naprawdę przegięcie. Ale sobie pomyśleliśmy, że wiatr, że dużo bagażu, no trudno, że tak musi być. Zaczęliśmy się denerwować, bo do miasta było ponad 30 km, a na domiar złego wysiadły komunikatory. Nie wytrzymały ponad 7 godzin wiatru i naszego gadania. W każdym razie w naszych uszach rozległ się ostrzegawczy sygnał o niskim poziomie baterii i w ciągu pół godziny przestaliśmy się słyszeć. Na całe szczęście się widzieliśmy. Na domiar złego na niebie zaczęły się zbierać ciemne chmury. Ale tak ciemne że aż granatowe. Nieśpiesznie zaciągnęło się całe niebo. I w tym momencie to się stało. Coś, czego się nie spodziewaliśmy, a co przecież było prawdopodobne. Drugi motor najpierw zaczął się krztusić, to znak, że potrzebuje paliwa. Dostał więc rezerwę, ale nie chciał już zapalić. Jakby mu ktoś odciął dopływ benzyny. Staliśmy zatem w szczerym polu, z jednym motocyklem który mógł przejechać około 20 km. Drugim który nie chciał zapalić i z chmurami nad głowami z pojawiającymi się z rzadka na horyzoncie błyskami nadchodzącej burzy. Całe szczęście znalazł się człowiek w półciężarówce, który korzystając z linki którą mieliśmy zaholował jeden motor na stację około 25 km, a drugi, jakoś dojechał. Pewnie na oparach paliwa.

Zatankowaliśmy oba motory do pełna i wtedy lunął deszcz. Lało intensywnie przez pół godziny. pomimo, że pełny paliwa nie chciał w dalszym ciągu odpalić. Diagnoza była prosta brak paliwa, znaczy zatkany dopływ. Paliwo za kranikiem było. A w gaźniku już nie – zatkany filierek.

W tych warunkach, na stacji benzynowej więcej nie mogliśmy zrobić. Lał deszcz, co prawda byliśmy pod dachem, ale ulewa była tak wielka, ze woda rozbryzgiwała się na boki, wspomagana jeszcze przez wiatr, także dookoła wszystko było zamoczone. Kilka aut przewinęło się przez stację, zatrzymał się też, żeby zatankować biały Hillux. Pasażerka z małą dziewczynką spojrzała na mnie i zapytała, czy potrzebujemy pomocy. Od słowa do słowa, zaprosiła nas do siebie do domu. Jej mąż wziął na hol jeden motor i tak dojechaliśmy do ich domu. Laura i jej mąż Walter, byli bardzo mili, zostawili nam swoją sypialnię do dyspozycji.

ar_59.JPG

ar_60.JPG

Zostaliśmy tam na noc. Wieczór upłynął nam w towarzystwie córki (Berenice) i syna (Lukasa), a także wujka (Juana). Pan i pani domu pojechali do swojego letniskowego domku w Claromeco. Zaprosili nas na asado w piątek, na następny dzień.

Wieczorem rozmawiamy długo z Berenice, Lukasem i Juanem o sytuacji w Polsce, w Argentynie, trochę o ekonomii. Jemy pizzę i podjadamy ser. Jak się okazuje trafiliśmy do rodziny, która ma małą fabrykę sera. Noc spędzamy w sypialni, na grubym materacu, odpoczywamy. Znowu spadamy na cztery łapy…

31.01.2014 – dzień pięćdziesiąty trzeci

Ranek zaczął się szybko. Za szybko, bo o 8.00. Jakoś tak słabo wypoczęliśmy, a już o 8.30 jechaliśmy holowani do mechanika. Mechanik okazał się bardzo kompetentną osobą. Od razu wiadomo było, że to zatkany gaźnik. Potwierdziła się nasza diagnoza z wczoraj. Niestety paliwo w Argentynie pozostawia wiele do życzenia.

ar_36.JPG

Zostawiamy maszynę do czyszczenia gaźnika, a sami pojechaliśmy z Berenice na miasto. Pracuje ona w sklepie, w którym głównym towarem są sery, jogurty i dulce de leche, które jest produkowane w fabryczce jej ojca. Oglądamy wszystko z ciekawością…

ar_46.JPG

ar_41.JPG

Po południu odbieramy motocykl

ar_49.JPG

A wieczorem czas na asado w towarzystwie całej rodziny i jej znajomych…

ar_58.JPG

O pierwszej prawie po angielsku idziemy do sypialni i zapadamy w głęboki sen. Jutro ciężki dzień, dużo kilometrów przed nami. Szczególnie serdecznie żegnamy się z Berenice. Zajmowała się nami przez cały czas.

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 18

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

No wow :-o chyba nic więcej nie mogę dodać i czekam na dalszą relację...

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Dalej, dalej, dalej :-D

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

My ciągle jeszcze w drodze, jedziemy do wodospadów Iguazu.

Ostatnio ciągle się coś dzieje np. to :twisted: :

argen_4.JPG

i mało czasu na siedzenie przy kompie :)

Ale będę sie starał wrzucac kolejne części w miarę możliwości... ;-) ...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 3

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Żeby dodać komentarz, musisz założyć konto lub zalogować się

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą dodawać komentarze

Dodaj konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się tutaj.

Zaloguj się teraz

×