Skocz do zawartości

Recommended Posts

Ciąg dalszy....

01.02.2014 – dzień pięćdziesiąty czwarty

Wyruszyliśmy rano z Claromeco, z gościnnego domu Laury i jej męża Waltera. Chcieliśmy zgodnie z planem wyjechać o 8.30 i prawie nam się to udało. Chociaż noc była krótka, bo dosyć długo siedzieliśmy przy asado z gośćmi.

Niestety już po 30 km staliśmy w polu naprawiając po raz kolejny nasz motocykl. Jak się okazało założony zapobiegliwie dodatkowy filtr paliwa, blokował jego przepływ i silnik nie chciał pracować. Całe szczęście, ze to tylko taka awaria, a nic bardziej poważnego. Jak widać temu modelowi motocykla w zupełności wystarcza mały filtr fabryczny na wejściu do gaźnika. Wystarczyło wyjąć ten założony dodatkowy i wszystko wróciło do normy. Ruszyliśmy do Bahia Blanca. Do przejechania dzisiaj jak się okaże później mieliśmy rekordowe 450 km. Był to najdłuższy jak do tej pory przejazd, odkąd ruszyliśmy z Montevideo. Droga ciągnie się po horyzont bez zakrętu. Pofałdowanie terenu jest niewielkie, a po obu stronach nie ma nic oprócz Pampy… :shock:

ar_61.JPG

Na noc zostajemy na kempingu w Rio Colorado.

02.02.2014 – 06.02.2014

Kolejnych kilka dni jedziemy wciąż na południe ruta 3. Podczas każdego postoju w kolejce po paliwo zagadują nas miejscowi mieszkańcy, ciekawi motocykli i nas. ;-)

ar_62.JPG

ar_65.JPG

Po drodze zatrzymujemy się przy kapliczce, a w zasadzie przy dwóch sąsiadujących ze sobą miejscach, przy których Argentyńczycy oddają cześć (tak chyba można to ująć). Pierwsze miejsce to kapliczka Gaucho Gila. Antonio Mamerto Gil Núñez, lepiej znany jako "Gauchito Gil 'jest czczony jako mistyczny symbol odwagi w Argentynie. Jego historia zaczyna się w XIX wieku kiedy w rejonie Argentyny i Paragwaju toczyły się walki o wpływy różnych sił politycznych. Gaucho Gil wdał się w romans z wdową Estrella Díaz de Miraflores w mieście Pay Ubre, nie w smak było to jednak komisarzowi policji, który chciał się go pozbyć z miasta. Gaucho Gil uciekł więc do armii, gdzie wsławił się bohaterskimi czynami w walkach z grasującymi Paragwajczykami. Po powrocie do Pay Ubre Gaucho Gil stał się kimś w rodzaju naszego Janosika, który bogatym zabierał dawał biednym. W końcu został złapany, a kapitan policji, który był na niego cięty za ową wdowę, z którą romansował Gaucho Gil, brutalnie i niegodziwie (!) go powiesił, a uprzednio trochę poturbował. Gaucho Gil niejako rzucił na niego klątwę i powiedział, ze za ten niegodziwy postępek policjantowi zachoruje syn, ale wyzdrowieje, jeśli będzie się modlił za duszę Gaucho Gila. Po tych słowach wyzionął ducha. Jego przekleństwo się sprawdziło i od tego czasu wszędzie, szczególnie w Patagonii, Mendozie i Santa Fe, widoczne są czerwone kapliczki. Są to ubogie, ceglane, niskie na nie więcej niż pół metra budowle, ozdobione czerwonymi flagami, świecami i komentarzami. Rozpoznawalny jest też bardzo wizerunek kudłatego Gaucho z czerwonym poncho i czerwoną chustą.

Dojeżdżamy do San Antonio Oeste i chcemy zanocować, ale jedyny camping jaki znaleźliśmy to drogie byleco. Robimy szybkie zakupy i przemieszczamy się w stronę Las Grutas, niewielkiej miejscowości troche dalej. Po kilku kilometrach od San Antonio Oeste znajdujemy camping Oasis. Szału nie ma, dużo ludzi, oddzielne boksy.

ar_67.JPG

Przejechaliśmy jakieś sto kilometrów, kiedy widoczne robią się dosyć wysokie wzniesienia po prawej. To niezwykłe, bo Patagonia w tym rejonie jest płaska jak lustro.

ar_72.JPG

Dojeżdżamy na camping do Puerto Madryn. Oczywiście znowu nie było prosto, choć wiatr wyraźnie dziś zelżał. Powtarzamy procedury. Rozbicie namiotu, rozłożenie materacy i śpiworów, ustawienie motocykli. W pewnym momencie zauważamy samochód dziwnie znajomy. Tak. Wzrok nas nie myli to Livia i Jens. Witamy się serdecznie. Jakaż ta Argentyna mała.

ar_71.JPG

Wieczorem gotujemy gulasz. Wcześniej kupione mięso wołowe, pomimo wszelkich podejrzeń w 30 minut gotuje się do miękkości. Cebulka, czosnek, papryka i pomidory dopełniają smaku.

f667.JPG

Dyskutujemy o trasie. Co dalej? Gdzie jedziemy? Czy jedziemy jutro? Postanawiamy jechać do Punta Tombo, by zobaczyć pingwiny.

ar_119.JPG

ar_73.JPG

f668.JPG

ar_74.JPG

ar_75.JPG

ar_94.JPG

Do Punto Tombo prowadzi również droga szutrowa, przez kolejne 20 km jechaliśmy podziwiając widoki oceanu, który wyłaniał się za kolejnymi zakrętami, później widzieliśmy tutejsze lamy, czy gnu, czy jak one się tam nazywają. W Punto Tombo dużo turystów, zdecydowanie za dużo, jak dla nas, ale chcemy zobaczyć pingwiny jak wszyscy, więc płacimy za bilety wstępu i ruszamy do kolonii pingwinów. Pingwinów jest bardzo dużo, tworzą kolonię, na obszarze ponad 10 km2.

ar_82.JPG

ar_86.JPG

To pingwiny Magellana. Pingwiny w tej kolonii są od września do kwietnia. Później migrują do Brazylii. Dorosły pingwin ma około 5 kg, żywi się rybami, kalmarami i innym morskimi owocami. Pingwiny faceci mają zwykle charakterystyczne biało czarne fraki. Pingwin żyje średnio 30 lat. Co ciekawe, większość swoich życiowych funkcji odbywa na lądzie – rodzi się, wykluwa, dorasta. W wodzie tyko łapie pożywienie i migruje do cieplejszych wód.

ar_92.JPG

ar_93.JPG

ar_90.JPG

Na noc zdecydowaliśmy się pojechać do Camarones. To niewielka miejscowość na wybrzeżu. Ruszyliśmy z Punta Tombo jak najkrótszą drogą. Wiedzieliśmy że częściowo droga będzie szutrowa, ale nie spodziewaliśmy się że na całej długości będzie na przemian piach, kamienie i zero asfaltu. Na całej długości trasy, jak okiem sięgnąć, jedna stancja.

ar_95.JPG

ar_99.JPG

Dolewamy paliwo z zapasów. Dookoła widzimy mnóstwo zwierząt, przede wszystkim barany, strusie i guanako.

f671.JPG

f669.JPG

f670.JPG

Przez ponad 100 km nie spotkaliśmy żywego ducha, dopiero po jakiś 110 km zobaczyliśmy domostwo i przejeżdżający obok samochód. To był jedyny samochód jaki spotkaliśmy na tej trasie. Po 130 km dojechaliśmy wreszcie do Camarones.

ar_100.JPG

f672.JPG

Camarones to mała mieścinka, znana z wielkiej ilości występujących tu w morzu krewetek, a także z krótkiej bytności w latach dziecinnych Juana Perona. Miasteczko ma trzy ulice, wszystkie są kamienisto - piaskowe. Wieje jak diabli, ale jest ciepło. Piękny widok na zatokę wynagradza wiele.

Znaleźliśmy kamping, rozłożyliśmy namiot klnąc przy tym niemiłosiernie. Okazało się, że wszędzie (doświadczyliśmy też tego wcześniej) jest piach tak twardy, poprzetykany kamieniami, że nie można wbić śledzi, a jak się je wbija, to się wyginają. Cholerstwo. W końcu część linek przymocowaliśmy do kamieni, do drzewa i zakończyliśmy męczarnie z namiotem. Jeszcze tylko krótka, szybka kolacja i spać. Jutro plan zakłada dojechanie do Comodoro Rivadavia.

07.02.2014 – dzień sześćdziesiąty

Plan planem, ale w nocy jakoś około 4 rano obudził nas silny wiatr.. Wiało tak silnie, że namiotem trzepało jak łapką na muchy w czasie polowania. Przez około 30 minut przytrzymywałem ścianę namiotu ręką w obawie, że się powyrywają śledzie z ziemi i namiot odfrunie z nami… Lekko wychyliłem się z namiotu spojrzeć czy motocykle jeszcze stoją, czy wiatr je przewrócił. Ale jak na razie wytrzymały napór żywiołu i ocalały. Wstaliśmy po 8.00 ale wiało dalej tak silnie, że musieliśmy się poubierać w ciuchy motocyklowe, bo membrany przeciwwiatrowe spisują się super. Słońce świeciło mocno. W bezwietrzny dzień byłoby spokojnie 27 stopni Celsjusza. I tyle pewnie było, gdyby nie wiatr.

ar_102.JPG

W recepcji dowiadujemy się, że około 15.00 wiatr bardzo osłabnie, że będzie spokojnie. Ale w nocy znowu zacznie i jutro do popołudnia znowu będzie wiać. Podobnie w niedzielę. Stwierdziliśmy, że miejscowych trzeba słuchać, zwłaszcza że pani na dowód swoich słów otworzyła strony z prognozami pogody w swoim kompie i pokazała nam wykresy. Decyzja zapadła w 5 minut. Spakowaliśmy się i o 13.30 wyjechaliśmy z Camarones. Jechaliśmy najpierw prawie 80 kilometrów do drogi krajowej nr 3 (Ruta 3). Przez ten czas minęliśmy 2 samochody (słownie: dwa).

ar_118.JPG

Posiłek na drodze, bo nie zdążyliśmy zjeść śniadania…

ar_103.JPG

Kiedy już dojechaliśmy na Rutę 3, wiatr jakby powoli ucichł, po jakiś 50 kilometrach zrobiło się prawie spokojnie, po kolejnych 40 kilometrach przecieraliśmy oczy ze zdziwienia, bo zobaczyliśmy pierwszą restaurację na trasie. Pierwszą i jedyną. W końcu dojechaliśmy do Comodoro Rivadavia. To ciekawe miasto. 1770 kilometrowy rurociąg transportuje stąd gaz do Buenos Aires.

f673.JPG

Do miasta wjeżdża się przez góry, które nieco osłaniają je od patagońskich równin, ale i tak wieje. Zasięgnęliśmy języka i pojechaliśmy do Rada Tilly, to taki mały kurort, wypoczynkowa mieścinka dla mieszkańców Comodoro. Znaleźliśmy normalny camping, rozbiliśmy namiot i dzisiaj pierwszy raz robiliśmy asado samodzielnie, na prawdziwej argentyńskiej parilli (grilu).

ar_112.JPG

ar_113.JPG

Żyć nie umierać. Rada Tilly jest położone w takiej dolince, osłonięta górami z dwóch stron, przy samym morzu. Miasteczko jest niewielkie, ma piękny widok na zatokę, wiele knajpek i restauracyjek.

Jutro wypoczywamy... :beer:

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 27

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Pozazdrościliśmy ;-)

hutypupa.jpg

pu9e9asy.jpg

wysłane ze stacji międzygalaktycznej SOJUZ 5

  • Like 15

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

No, nieźle ! :)

Na drugim zdjęciu w miejścu prawej nogi byliśmy kilka dni temu ;)

To jedziecie "prawie" naszą trasą ...

A poważnie, to gdzie takie ładne miejsce jest?

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Dyskutujemy o trasie. Co dalej? Gdzie jedziemy? Czy jedziemy jutro?

Powiedzieć, że Wam zazdroszczę to zdecydowanie za mało! :)

Oby motki nie sprawiały więcej kłopotów :beer:

  • Like 4

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ciąg dalszy...

08.02.2014 – dzień sześćdziesiąty pierwszy

Dziś wypoczywamy. Od jazdy motocyklem, bo poza tym ciężko pracujemy. Czyścimy łańcuchy – to przede wszystkim. Sprawdzamy, poprawiamy, polerujemy. Profilaktycznie, aby uniknąć kłopotów z brudnym paliwem czyszczę filterki paliwa. Wszystko po to, by spokojnie jechać dalej bez

problemów. ;-)

ar_116.JPG

ar_143.JPG

09.02.2014 – dzień sześćdziesiąty drugi

Pierwsza rada na dziś jest taka, żeby nie wierzyć pogodzie w Patagonii. Wczoraj po prostu był dzień piękny. Ciepło, gorąco, bezwietrznie. Około 2 w nocy, jak nie zacznie wiać. Wiało tak, że prawie odlecieliśmy razem z namiotem... :shock:

Wyruszamy z Rada Tilly do Skamieniałego Lasu (Monumentro Boques Petrificados). To park utworzony w celu zachowania w Patagonii lasów poddanych procesom petryfikacji (czyli przemiany w kamień). Znajduje się na północny wschód, w prowincji Santa Cruz, w pobliżu miast Jaramillo i Fitz Roy. Mijamy zatem po drodze Caleta Olivia, wiatr trochę osłabł więc wykorzystujemy to i jedziemy co tchu. Dodatkowo w tym odcinku pomiędzy Caleta Olivia a Jaramillo, droga biegnie wzdłuż wybrzeża. Widoki są zatem piękne. Wreszcie jest to, o czym mówił nam Alejandro w Buenos Aires. Droga przestała być nudna, a stała się wręcz widowiskowa. Niestety. Tuż za Comodoro Rivadavia, przy zatoce San Jorge, znowu mocno zaczęło wiać.

ar_130.JPG

ar_132.JPG

Takiego wiatru to jeszcze nie mieliśmy. Na odcinku około 80 km po lewej stronie mamy ocean, nie dalej jak 200m od drogi. Po prawej zaś otwartą przestrzeń. W tym miejscu nie ma żadnych wzgórz, które spowalniałyby siłę żywiołu. Motocykle tańczą na drodze, a my usiłujemy utrzymać kierunek jazdy. Wieje tak, że prawie głowy chce urwać. Wreszcie skończył się ten męczący odcinek i wjechaliśmy w bardziej zróżnicowany teren i siła wiatru osłabła… chociaż niewiele.

ar_122.JPG

ar_117.JPG

Wjeżdżamy do parku skamieniałych drzew.

Aby zrozumieć, jak powstały drzewa z kamienia, trzeba by się cofnąć miliony lat wstecz. Był czas, kiedy klimat w tym rejonie był umiarkowany. Nie było jeszcze gór zwanych dzisiaj Andami, więc wilgotne wiatry z Oceanu Spokojnego mogły spokojnie wiać bez przeszkód. Sprzyjało to rozwojowi lasów iglastych. Jakieś 150 milionów lat temu doszło do zmiany: zaczęły wiać silne wiatry, a aktywność wulkaniczna zintensyfikowała się. Popiół wulkaniczny zaczął osiadać na drzewach a krzemowy deszcz przeniknął do tkanek roślinnych i zastąpił wszystko w środku. I od tamtej pory nic nie jest takie same. Region stał się, czym jest dzisiaj: suchym, wietrznym i niemal pustynnym miejscem.

ar_141.JPG

ar_142.JPG

Wracamy na przydomowy camping. Swoje lata świetności chyba ma za sobą, trochę dziwne miejsce. Akurat na kręcenie horrorów. Jesteśmy tu sami i jeden gospodarz. A, i dwa psy i jeden kot, który się łasi okrutnie. Jedną noc tutaj damy radę. :drinkbeer:

10.02.2014 – dzień sześćdziesiąty trzeci

Rano budzi nas szczekający pies i gorące słońce. Cała noc w zasadzie minęła bezwietrznie, po raz pierwszy od długiego czasu. Dalej jesteśmy sami, dookoła równina, niewielkie góry.

ar_126.JPG

Pakujemy się w miarę sprawnie, chociaż jest bardzo gorąco. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy dalej. Sami nie wiemy ile dziś przejedziemy, jakoś tak zaplanowaliśmy sobie zwolnić tempo, albo gdzieś na dwa dni się zatrzymać. Jedziemy z naszego dzisiejszego campingu do Ruty 3 (głównej drogi) jakieś 30 kilometrów. Z powrotem po szutrze jedzie się szybciej niż wczoraj. Nie wiadomo czemu… :-D

Dojeżdżamy do drogi, potem już tylko 70 kilometrów i już jesteśmy w Tres Cerros. Tankujemy. Nie jest to chyba raczej wioska, tylko stacja i hotel nawet żadnego domu nie ma. A przecież do następnego miasta jest około 100 km w jedną i drugą stronę. No nic, jedziemy do Puerto San Julian. Mamy zamiar się tam dziś zatrzymać na noc. Jakieś 80 kilometrów przed tym miastem pogoda zmienia się diametralnie. Robi się chłodno. Więc się zatrzymujemy i ubieramy membrany do kurtek. Potem znowu robi się jeszcze zimniej. Ponownie zatrzymujemy się i ubieram membrany przeciwwiatrowe do spodni. Lepiej. Ale za kolejne 50 kilometrów znowu przystanek, ubieram cieplejsze ciuchy pod kurtkę i wyciągamy pierwszy raz w Ameryce Południowej rękawice podgrzewane.

ar_127.JPG

ar_129.JPG

Trochę z tym zachodu, by wszystkie kable poprzekładać i przygotować do włożenia, ale już po 15 minutach, gdy zaczynamy jechać, przyjemne ciepło spływa na dłonie i rozgrzewa. Noo.. tak to można jechać i podziwiać widoki. A widoki są piękne. Patagonia w całej rozciągłości. Ale już nie tylko płaska, jest dużo wzniesień, gór i pagórków. Dojeżdżamy do Puerto San Julian. Miasto wygląda jak wymarłe. Położone jest bardzo ładnie, nad zatoką, stanowi też miejsce podziwiania wielorybów i pingwinów. Dziś jednak nic z tego. Znajdujemy kamping, ale jednak jego położenie i pogoda dzisiaj, nie zachęcają do stawiania namiotu i pozostawania na noc. Podejmujemy szybką decyzję – jemy i jedziemy do Piedra Buena. Kolejne 120 kilometrów mija jak z bicza strzelił. Dziś jest pierwszy dzień od czasu gdy jechaliśmy do Tres Arroyes, kiedy nie wieje podczas jazdy.

Comendante Luis Piedra Buena to miato położone u ujścia rzeki Santa Cruz. Wjeżdża się z góry i od razu widać miasto jak na dłoni, które wychyla się zza wzgórza. Miasto jest niewielkie, niska zabudowa dominuje wszędzie. Jest bardzo czysto, ładnie, zadbanie.

ar_128.JPG

Znajdujemy kilka hoteli, na jeden się decydujemy i zostajemy na noc. Właściciel oddaje nam do dyspozycji swój garaz na zapleczu hotelu. :-P

f675.JPG

Wstawiamy nasze motocykle i nie musimy zdejmować wszystkich sakiew i bagaży na noc. Wypoczywamy. Co będzie jutro – zobaczymy. Chcielibyśmy dojechać do Rio Gallegos, bo raczej nie ma na co czekać.

11.02.2014 – dzień sześćdziesiąty czwarty

Wczorajsza decyzja o spędzeniu nocy w hotelu zamiast na kempingu była strzałem w dziesiątkę. Po raz pierwszy od wielu dni mogliśmy wyspać się w normalnych łóżkach. Nie trzeba było chodzić pod prysznic nigdzie daleko i kąpać się wspólnie z innymi… No i wszechobecny piasek został za drzwiami hotelu. Rano nie musieliśmy wytrzepywać go z sakiew i worków na nasze rzeczy.

Śniadanie wliczone w cenę noclegu było skromne, ale zawsze cos nam się udało przegryźć popijając kawą. Niestety Internet który miał być dostępny w hotelu nie działał. Za tą niedogodność udało się urwać mały upust z ceny za nocleg. Rano w recepcji spotykamy hiszpańskich motocyklistów. Dwóch panów około 50 na BMW 1200 GS. Ruszyli z Santiago w Chille kilkanaście dni temu, a teraz wracali na północ w kierunku Boliwii. Maja około 5 tygodni na swoja podroż. Wymieniamy się uwagami dotyczącymi jakości dróg na naszych trasach. Fajne są takie spotkania w drodze.

Wystawiamy nasze motocykle z garażu, gdzie bezpiecznie spędziły noc. Jedziemy na stacje zatankować paliwo. I tu jakoś tak zapominamy zapytać jak daleko jest najbliższa stacja benzynowa. Mamy tylko jedną 5 litrową bańkę z paliwem w zapasie. Ten błąd w Patagonii może skończyć się przymusowym postojem na drodze z powodu braku paliwa. Tym razem jak się okaże później mamy trochę szczęścia. Dzieląc się jedną bańka na połowę udaje nam się dojechać do Rio Gallegos na styk.

ar_151.JPG

Odcinek pomiędzy naszym noclegiem, a Rio Gallegos to około 230 km. Na tej przestrzeni widzieliśmy tylko jedną opuszczoną i zamkniętą na cztery spusty restaurację. Zapytani przez nas kierowcy potwierdzili, że stacji z paliwem brak. A najbliższa jest w Rio Gallegos. :idea:

ar_154.jpg

Wiatr ponownie nie pomagał nam w jeździe. Jakoś tak mam wrażenie, że cały czas wieje nam z boku, albo w twarz od początku podróży. Podmuchy są silne i czasem bardzo silne. Zużycie paliwa wzrasta. Czas na rezerwę nadchodzi już po 180 km. To dosyć szybko. Normalnie udaje się przejechać sporo ponad 200 km.

ar_152.JPG

Dziś częściej niż w ostatnich dniach widzimy na poboczach stadka Guanako. Czasem stoją na środku drogi, a kiedy się zbliżamy uciekają w Pampę. Kilkakrotnie widzimy chyba potrącone, leżące martwe zwierzęta na poboczu. Czasem jest to struś nandu, czasem guanako (to ta lama argentyńska).

ar_150.jpg

Kilkadziesiąt kilometrów przed Rio Gallegos teren zmienia się. Z rozległego płaskowyżu zjeżdżamy w dół. Przed nami otwiera się przepiękna panorama. Wraz ze zmianą terenu uzyskujemy też osłonę przed wiatrem. Teraz dopiero możemy odpocząć od jego naporu. Sam dojazd do miasta był już czystą przyjemnością. Tankujemy paliwo do pełna. Dojechaliśmy już tu na oparach. Robimy rundkę po mieście w poszukiwaniu noclegu. Dziś również decydujemy się poszukać hotelu zamiast kempingu… czyżby wygoda nam wchodziła w krew… Po odwiedzeniu kilku znajdujemy wreszcie taki jaki nam pasuje. Właściwie w samym centrum, z zamykanym na noc parkingiem. Hotel Covadonga ma już 85 lat, jest parterowym budynkiem mającym chyba 18 pokoi. Na ścianach recepcji wiszą zdjęcia z początków jego historii. Fajny klimat lat, chyba 40 – 50. Zostajemy.

Rio Gallegos leży 2636 km od Buenos Aires. To największe miasto w prowincji Santa Cruz, ma 98 tysięcy mieszkańców. Miasto powstało w latach 20 ubiegłego wieku, kiedy to rząd Argentyny chciał zaludnić te tereny. Rejony Rio Gallegos są znane z owczych farm. W większości są to ludzie bardzo podobni do indian, którzy zamieszkiwali te tereny. Ciemna karnacja, Czarne, proste włosy i ciemno brązowe oczy. Nie ma tu za dużo emigrantów z Europy.

ar_155.JPG

Idziemy na miasto cos zjeść i rozejrzeć się. Najwyższy budynek jaki widzimy ma chyba 3 piętra. Reszta to przeważnie parterowe budowle, czasem dwu piętrowe. Ma to swój urok. Mamy wrażenie jakbyśmy dziwnym trafem cofnęli się w czasie, tylko nowe samochody tu nie pasują…

Jutro zastanowimy się co dalej…

12.02.2014 – dzień sześćdziesiąty piąty

Wstajemy rano. Kaloryfery gorące, prawie… jak w domu. Na śniadanie dostajemy kawę po dwa rogaliki (medialunas) i dżem. Czyli typowy pierwszy posiłek Argentyńczyka. Postanawiamy zostać tu jeszcze jeden dzień. Trochę się wylegujemy jeszcze w łóżkach potem przeglądając pocztę, prognozy pogody na najbliższe dni i rozmawiamy na Skype.

Robimy pieszą rundkę po mieście, żeby obejrzeć ciekawsze miejsca i poszukać poczty. Musimy przecież wysłać kartki do Polski.

ar_157.JPG

ar_156.JPG

13.02.2014- dzień sześćdziesiąty szósty

Dzisiaj wielki dzień. Robimy atak na ziemię ognistą. Przynajmniej taki jest plan. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że przecież dzisiaj trzynastego… :shock:

Może nie piątek, ale nie jest dobrze. Problemy zaczęły się już od samego rana. Po pierwsze wczorajsze drobne przewianie zamieniło się w dosyć mocne zapalenie gardła. Idziemy do apteki po pomoc.

Kolejny problem, to cieknące paliwo z jednej F-ki. Przelewa się przez komorę pływakową po odkręceniu kranika. Decydujemy, że jedziemy do warsztatu, tu nie ma warunków i ochoty też jakoś dziś brak na grzebanie w motku… Ale niespodzianek na dziś jeszcze nie koniec. :-o

Akumulator w drugim motku wysiada przy pierwszej próbie odpalenia go. Ledwo zamiauczał i tyle było z niego pożytku. Wyciągamy kable i walczymy dalej.

ar_160.jpg

Podjeżdżamy do mechanika. No jego kastellano nie jest bueno. Coś mówi, kompletnie nie rozumiemy, ale summa summarum wnioskujemy, że dla niego to nie jest problem. No niby tak. Trzeba pamiętać, że motocykl ma kranik, więc za każdym razem na postoju, nawet krótkim, trzeba go zakręcać, by paliwo znowu nie ciekło. Tyle to sami wiemy bez jego pomocy. :-P

Podejmujemy decyzje. Jedziemy. Szkoda nam pogody, bo prognoza mówi, że przez najbliższe 3, 4 dni ma być bezwietrznie (o ile to możliwe na Ziemi Ognistej i w Patagonii). Możemy spróbować wykorzystać pogodę, dojechać do Ushuaia i prawie bez wiatru wrócić.

Wyjeżdżamy zatem. Pakujemy się szybko, mocujemy worki z powrotem do motocykli i ruszamy. Ale kilka kilometrów za miastem gigantyczny korek. Co się dzieje? Okazało się że to pikieta. Zablokowana droga, nie puszczają nikogo. Nikogo z wyjątkiem dwóch polskich motocyklistów. I to jest przewaga motocykla nad samochodem. Po prostu mijamy powoli sznur aut, stojących w korku i dojeżdżamy do zablokowanej starymi oponami drogi, trochę slalomem wymijamy gumy i jedziemy do przodu, podnosząc jeszcze rękę w pozdrowieniu do pikietujących. Ufff, mamy cały pas dla siebie, nic przed nami, nic za nami.

ar_161.jpg

Po 70 km dojeżdżamy do granicy. Argentyńska i chilijska odprawa jest w jednym budynku. Przechodzimy przez 5 kroków – odprawa argentyńska osobista, odprawa motocykli argentyńska, to samo tylko chilijskie i ostatnie, na deser SAG, czyli kontrola sanitarna chilijska. Nie wolno do Chile wwozić jedzenia. Oczywiście wiedzieliśmy o tym, ale mamy i pieczywo i masło i ser i parę ciastek. Kiedy załatwiamy już wszystkie formalności papierowe, na zewnątrz czekała na nas pani z kontroli sanitarnej. Kazała otworzyć jedną sakwę (ropa?- pyta, a ja kiwam głową, tak, tak, sama odzież). Druga sakwa. Haramientos, czyli narzędzia. I newralgiczny punkt. Pani każe otworzyć kufer. No to leżymy, sobie myślę. Ale nie. Spojrzała, pokiwała głową, machnęła ręką i pozwoliła jechać. No to witamy w Chile. :beer:

Przejechaliśmy granicę i ładnych 50 kilometrów jechaliśmy do promu kawałek za Punta Delgada. Mamy duże szczęście. Prawie nie wieje, jest słonecznie i prawie ciepło (ale nie dla tych, którzy są chorzy). Dojeżdżamy do przeprawy promowej. Nadchodzi wiekopomna chwila. Jeszcze chwila, jeszcze momencik. Prom nie jest duży, panowie w pomarańczowych kamizelkach kierują ruchem, machają, wpuszczają na prom. Wieje. I troszeczkę buja. Panowie mówią, że nie buja. Wierzę im. Przecież mają większe doświadczenie. Wyobrażam sobie co się tu dzieje, kiedy naprawdę jest wiatr.

ar_162.jpg

Prom płynie 20 minut. Płacimy za tą przyjemność 90 peso od motocykla i wjeżdżamy na Ziemię Ognistą. To jesteśmy. Tierra del Fuego zdobyta. Tak możemy już napisać. Pożyczę sobie i strawestuję sformułowanie Ryśka – Ziemia Ognista to już nie jest puste słowo dla nas.

ar_163.jpg

Jakieś 25 kilometrów jedziemy jeszcze po asfalcie. Dojeżdżamy do najbliższego miasteczka - Cerro Sombrero. Tankujemy piekielnie drogie paliwo, prawie 1,8 dolara za litr. Tankujemy mniej, nie do pełna, bo miły pan na stacji informuje nas, że najbliższa stacja jest zaraz po przekroczeniu granicy chilijsko argentyńskiej. Trzynasty niby troszkę się wyszczęśliwił, bo jak się okazało, 10 minut po zatankowaniu na stacji była 2 godzinna przerwa. Zdążyliśmy rzutem na taśmę.

Krótka przerwa na jedzenie. Rozkładamy się na trawie, prostujemy zmęczone kości, wyciągamy przemycone jedzenie z kufra i jemy. Gardło boli coraz bardziej. :twisted:

ar_164.jpg

Krajobrazy są po prostu PIĘKNE. Pomieszanie Bieszczad z preriami, z obrazkami z Windows 98 (ta trawa jest podkolorowana). Dużo baranów, gdzie niegdzie stada guanacu, trochę krów. Jedziemy ocienioną doliną, wokół wzgórza, które osłaniają nas od wiatru. Ten sielski obrazek ciągnie się przez prawie 100 kilometrów.

ar_165.jpg

W końcu dojeżdżamy do San Sebastian. Tam robimy odprawę chilijską i po 14 kilometrach dojeżdżamy do Granicy argentyńskiej. Tam znowu formalności, ale w miarę szybko.

Po przekroczeniu granicy tankujemy do pełna. Już mamy wielką ochotę nie jechać dalej i zatrzymać się w hotelu na granicy (i pewnie trzeba było tak zrobić). Ale w Rio Grande, do którego zdążamy, mamy nocleg u Couchsurfera, więc trochę warto, byśmy tam dojechali.

80 kilometrów jakoś mija i wjeżdżamy do miasta. Rio Grande ma ponad 180 tysięcy. To największe miasto na Ziemi Ognistej. Jest tu dosyć rozbudowany przemysł, szczególnie elektroniczny. Jak się dowiadujemy później od naszego Coucha, Samsung produkuje tu wiele swoich wyrobów, czy raczej pozwala Argentyńczykom produkować na ich licencji.

Miasto położone jest na wybrzeżu, linia brzegowa ciągnie się przy głównej drodze wjazdu do miasta. Kiedy już nasz GPS namierza adres naszego dzisiejszego noclegu, na kilometr przed skrętem we docelową ulicę, zjeżdżając z lekkiej górki na skręcie, łapię kamyki pod koło. Motor nie daje się utrzymać i leci na bok. Czuję na wzmocnieniach kolana, że naprawdę jest blisko ziemi. Dużo za blisko. Ale na szczęście ciuchy Modeki są profesjonalne i chronią zajebardzo dobrze, mogę to z czystym sumieniem powiedzieć. Trochę stłuczona dłoń, bo oparłam się na niej. Żyję. Gorzej z moim motocyklem. Ponieważ było z góry, gmole za dużo nie miały do gadania, więc szybka się stłukła. Peszek. A mówią wszyscy, nie jechać na pałę i uważać. Na szczęście nic się poważnego nie stało. Krzysiek mówi, że szybkę naprawi. Jakby strat było mało, to jeszcze sakwa się przytarła.

ar_166.jpg

Lądujemy wykończeni u Gerardo. To miły młody człowiek, pracuje jako optymalizator produkcji, więc mamy wiele tematów do rozmów.

O 22.00 jednak idziemy spać. Gerardo jutro pracuje od 7.00 więc też musi się wyspać, o nas nie wspominając. Gorączka rośnie. Nie jest dobrze…

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 18

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ciąg dalszy...

14.02.2014- dzień sześćdziesiąty siódmy

Śpimy do 8 w wygodnym łóżku. Ciepło. Piecyk grzeje. Nasz host musiał wyjść do pracy wcześnie rano, około 6. Lekko się wtedy przebudziliśmy. Czas na lekarstwo. Dziś nigdzie nie jedziemy. Zostaniemy w domu. Trzeba się trochę podleczyć. Nie ma co lekceważyć zdrowia. Jemy małe śniadanie z zapasów i zakupionego wczoraj wieczorem sera i bułek. Jaka to wygoda nie musieć odpalać rano maszynki turystycznej, żeby zagotować wodę. Człowieka nachodzą w takich chwilach różne refleksje. :cool:

ar_167.jpg

Idę do motocykli ocenić szkody po wczorajszej wywrotce. Normalnie szyba trzyma się na czterech śrubach. Teraz tylko na dwóch, w dodatku tylko z jednej strony. Trzeba coś wymyślić, aby nie odpadła całkiem. Pięciosekundowy klej załatwia sprawę. Co prawda nie udało się pozbierać wszystkich popękanych kawałków, ale całość na razie trzyma się mocno. Niezastąpiona szara taśma, którą podklejam całość od spodu, powinna wzmocnić sklejone miejsca.

ar_168.JPG

Wieczorem idziemy na pizzę…

15.02.2014- dzień sześćdziesiąty ósmy

Mamy szczęście. Jesteśmy na Ziemi Ognistej w pełnym słońcu. Przynajmniej tak było i wczoraj i dzisiaj rano, kiedy wstaliśmy, by się pakować i jechać do Ushuaia. Ushuaia jest najdalej na południe położonym miastem na świecie.

Wyjechaliśmy zatem rano, słońce piękne, spakowaliśmy się, zjedliśmy małe śniadanko i po 9.00 wyruszyliśmy.

ar_170.JPG

Ruta 3 biegnie przez około 20 kilometrów samym wybrzeżem, także widoki mamy piękne. :shock: Nasz lekki niepokój wzbudzają chmury zbierające się na południu, czyli kierunku w którym jedziemy. Nie wygląda to dobrze. No i stało się. Wjeżdżamy w chmury. Jest wilgotno, za chwilę zaczyna siąpić lekki deszczyk. Jedziemy. Droga prowadzi w malowniczym rejonie. Pewnie jak jest słońce, to musi być uroczo. Teraz jest troszeczkę mniej. Wjeżdżamy wyżej, zaczynają się góry. Roślinność zmieniła się diametralnie. Przede wszystkim zaczął się las. Dużo iglastych lasów, dużo traw, koniczyna pachnie oszałamiająco. Wjeżdżamy do Tolhuin. W języku rdzennych mieszkańców Ziemi Ognistej nazwa ta oznacza serce.

ar_171.JPG

f677.jpg

Mijamy dwa jeziora. Jedno wielkie – Lago Fangano, drugie małe, Lago Escondido. Cały czas siąpi i jest słabo przyjemnie. Nagle, niespodziewanie, chmury jakby rozstępują się i widać po prostu błękit nieba. Powoli zjeżdżamy w dół, przeciera się i już widzimy piękne zielone góry, ośnieżone szczyty i słońce. Wreszcie. Widoki są fantastyczne. To nagroda za wszystkie tysiące kilometrów przejechanych dotychczas, aby dotrzeć tutaj. :-P

ar_172.JPG

Wjeżdżamy do Ushuaia. Położone jest ono u stóp gór, dookoła ośnieżone szczyty, a na południe Kanał Beagla. Miasto wygląda pięknie. Jakby schowane w naturalnej niszy pomiędzy dwoma żywiołami, górami i wodą. Obraz ten przykuwa nasz wzrok i długo nie daje o sobie zapomnieć.

Nie zostajemy jednak teraz w mieście, tylko załatwiamy nocleg i jedziemy dalej. Chcemy wykorzystać pogodę, więc jedziemy do Parku Narodowego Tierra del Fuego.

f678.jpg

f679.jpg

W dniu dzisiejszym osiągniemy najbardziej na południe wysunięty punkt naszej wyprawy. Niżej drogą lądową już się nie da. Za miastem kończy się asfalt i wjeżdżamy na szuter. Kilkunastokilometrowy odcinek prowadzi nas do bramy parku narodowego, a potem na ostatni 3079 km drogi numer 3. Jechaliśmy nią od samego Buenos Aires z niewielkimi przerwami. :twisted:

ar_173.JPG

ar_174.JPG

KONIEC ŚWIATA…

ar_175.JPG

f680.jpg

ar_178.JPG

ar_177.JPG

ar_179.JPG

16.02.2014 - 18.02.2014

Spędzamy trzy dni w Ushuaia. :drinkbeer: Wynajmujemy pokój z kuchnią gdzie możemy trochę pogotować. Pobyt w Ushuaia wykorzystujemy również na podleczenie się z anginy. Pogoda nam dopisuje i jak twierdzą wszyscy spotkani ludzie rzadko kiedy zdarza się tu taka wysoka temperatura.

Czas wracać na północ. Do Rio Grande wracamy bez problemów, pomimo, że pogoda zaraz za Ushuaia pogarsza się. Pierwsze co robimy po zameldowaniu się u naszego Coucha w domu i rozpakowaniu bagaży, to szukamy mechanika. Luis Velazquez– to nowy przyjaciel naszych motocykli. Mechanik. Przyszedł też czas na wymianę oleju. Niestety musieliśmy dokupić 2 litry, bo 4 litry które mamy jeszcze z Polski to za mało. Ale dzięki wymianie oleju mamy teraz 4 litry więcej miejsca w jednej sakwie. :-P Zostawiamy maszyny i idziemy zwiedzić miasto.

ar_180.JPG

19.02.2014 - dzień siedemdziesiąty drugi

Rano wyruszyliśmy z Rio Grande. Wstaliśmy o 9.00 poszliśmy odebrać motocykle od mechanika. Droga z Rio Grande do granicy z Chille biegnie prawie cały czas nad morzem, a wiatr się wzmaga. Jakoś dojechaliśmy do granicy – w końcu to tylko 80 kilometrów. Szybka odprawa po argentyńskiej stronie i po 14 kilometrach na chilijskiej stronie. Na granicy argentyńskiej zjadamy roślinne zakupy. Wyrzucamy niestety jakieś ziemniaki i buraczki, które kupiliśmy do zupy, którą mieliśmy zamiar gotować, bo nie chcemy ryzykować mandatów za przemyt… ;-)

chi_7.JPG

Obie odprawy zajmują naprawdę nie więcej niż 30 minut w sumie.

chi_2.JPG

chi_3.JPG

Drogą, która wije się niczym wstążka wzdłuż cieśniny Magellana, dojeżdżamy do Porvenir. Cali w kurzu i piachu, bo asfalt zaczął się dopiero w miasteczku, jedziemy do portu. Port jest oddalony około 5 kilometrów od miasta. Nikogo nie ma w terminalu, zamknięty na cztery spusty. Potwierdzamy informacje, którą wyczytaliśmy na zamkniętych drzwiach terminalu, że prom dopiero o 20.00. a jest 17.00. W sumie tragedii nie ma. Wolimy się przemieścić „na drugą stronę” cieśniny Magellana. Jutro następny prom jest dopiero o 19.00 (kursuje jeden dziennie), więc niewiele nam da zatrzymanie się dziś w Porvenir. Chcemy jechać na noc do Punta Arenas. Prom płynie 2,5 godziny.

f681.jpg

Wracamy do Porvenir. Jemy w miejskiej restauracji i o 18.30 wracamy do terminalu. Powoli ustawia się już kolejka samochodów. :idea:

f682.jpg

Kupujemy bilety. Miło się uśmiechamy, bo cena nas zaskoczyła. Czytaliśmy coś o 70 dolarach za osobę i motor, a tu wyszło 20 dolarów. Będziemy żyć! Nasz budżet dramatycznie nie ucierpiał.

f683.jpg

chi_4.JPG

Wjeżdżamy na prom, widać, że będzie bujać, bo przypinają nasze motory pasami. My lokujemy się na miejscach dla pasażerów. Ludzi pełno. Dwie i pół godziny mijają powoli, aż wreszcie dojeżdżamy do Punta Arenas. Jest ciemno, trochę chłodno i padają nasze komunikatory. Ze zmęczenia. Cały dzień działały i już mają dosyć. Na szczęście znajdujemy mały hotel Bulnes jakieś 3 kilometry od portu. Otwiera nam babulinka i zaprasza. Hotel jest hmmm… delikatnie mówiąc babciny, ale okazuje się że pościel czysta, łóżko się nie rozlatuje, sprężysty materac, więc zostajemy. Trochę jeszcze negocjujemy cenę, bo jak zwykle zwala nas z nóg, przy takim „komforcie”. W końcu dajemy za wygraną. Parking jest, zamykamy i osłaniamy motocykle. O północy padamy na twarz. Nic nas już nie interesuje, tylko to, że trochę trudno uruchomić piecyk. Olewamy więc piecyk, przykrywamy się mocno i śpimy… :beer:

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 20

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Coraz bardziej zazdraszczam :beer:

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ja chcę jeszcze!!!

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ale czad!

To Argentyna :)

Bajka .

Jak będę kiedyś bogatym bezrobotnym , to też gdzieś ucieknę na długo , nawet bardzo długo ;)

  • Like 2

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Kolejny odcinek niestety musi poczekać aż wrócimy do domu.

Jutro w Montevideo wsiadamy na statek do Europy i czeka nas prawie miesiąc rejsu ... :drinkbeer:

  • Like 8

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Wreszcie wróciliśmy do domu. Z przygodami, ale cali... :)

20.02.2014 - dzień siedemdziesiąty trzeci

Korzystając z dostępu do netu czytam wszelkie uwagi na forum F650. Może być kilka przyczyn tego, że coś stuka w jednym motocyklu, więc trudno coś wykluczyć, albo coś potwierdzić bez rozkręcania. Jadę do mechanika w Punta Arenas, zasięgnąć więcej informacji. Niestety nie ma za dużo czasu, a na dodatek nie radzi rozbierać silnika dopóki chodzi, bo na części trzeba tu czekać całymi tygodniami… :!: Kilka miesięcy temu jeden francuz utknął tu ze swoim GS 1200 na kilka

tygodni. Z braku innej możliwości i ryzyka utknięcia tu po rozebraniu silnika

będziemy jechać dalej do cywilizacji… ;-)

chi_6.JPG

Udało nam się wyjechać z Punta Arenas. Trochę przed 13.00 po spakowaniu się ruszyliśmy do Punto Natales. To jakieś 250 kilometrów. Ledwo wyjechaliśmy z Punta Arenas, z siłą wodospadu uderzył w nas wiatr. Oczywiście prognozy podawały, że miało być spokojnie, a tu jak nie zacznie wiać! Żona ubiera wszystko co ma cieplejszego: starą kominiarkę, nieużywaną czapeczkę termiczną od Body Dry, rękawiczki podgrzewane i jedziemy dalej. Po jakiś 80 kilometrach znowu przerwa.

chi_8.JPG

chi_9.JPG

Otwieramy puszkę z tuńczykiem, wyciągamy bułki i jemy, żałując że nie mamy wody, bo byśmy sobie w tej przystankowej budce herbatkę ugotowali. Niefart. Morał jest taki, by zawsze pamiętać o wodzie, by ją mieć przy sobie. Choćby 1 litr. Pojechaliśmy dalej kolejne 20 kilometrów, a już piękny widok Kordylierów zaczął się wyłaniać. Potem już tylko postój na małą kawkę i tym sposobem w zarąbistym wietrze dojechaliśmy do Puerto Natales. Zostajemy na noc w hoteliku, bo namiot pewnie by nam porwało przy pierwszej próbie rozłożenia go, poza tym jest jeszcze dosyć chłodno.

21.02.2014 - dzień siedemdziesiąty czwarty

Jedziemy do Parku Torres del Paine, mamy trochę szczęścia. Rano jest piękna pogoda, sprzyja nam wyjątkowo. Piękne słońce oświetla nagie szczyty skał, które mienią się różnokolorowymi refleksami.. Poszarpany szczyt wygląda nader okazale, w kontraście z niebieską tonią lagun pomiędzy wzniesieniami jest jeszcze piękniejszy. Kolejne przystanki, które robimy przybliżają nas do masywu i ukazują coraz większe rozmiary szczytu. Pomimo słonecznej pogody wiatr jest dziś wyjątkowo siły. Porywy w pewnych momentach utrudniają nam utrzymanie się na nogach.

chi_10.JPG

chi_11.JPG

chi_12.JPG

Szutrowa droga wijąca się w parku narodowym, to wznosi się to opada, a pomiędzy odcinkami widzimy stada guanako, wyjątkowo oswojone. Jutro ruszamy do Argentyny. Chile jest zdecydowanie za drogie. I paliwo jakie drogie! Prawe 2 dolary za litr, to już przegięcie w tym regionie.

22 - 23.02.2014 dzień siedemdziesiąty piąty

Dziś przekroczyliśmy granicę chilijsko- argentyńską w Cerro Castillo, a później 6 kilometrów szutrem do budynku odprawy argentyńskiej. Tu trwało troszkę dłużej, bo musieli nam wypisać pozwolenie na wjazd motorów.

Komputer tylko jeden, więc celnik papiery wypisywał ręcznie, przez kalkę. Jakieś paręnaście kilometrów szutrem i już byliśmy na upragnionej Ruta 40 (droga krajowa nr 40). Wiatru zero (tak się przynajmniej wydawało). Spokojnie, słoneczko przygrzewa. Dojechaliśmy do Tapi Aike. Wydawać by się mogło, że jest tu stacja benzynowa, a oczywiście jest. Ale nieczynna. Przerwa. Na szczęście mieliśmy zapas. Zjeżdżamy z Ruta 40 na szutrową drogę w kierunku El Calafate. I zaczyna się zabawa, cały czas kamienie i znowu wiatr. Ale tym razem dla nas to dobry wiatr. Pierwszy raz mamy go w plecy. Kiedy wjechaliśmy w dolinę, naszym oczom ukazało się Lago Argentino (jezioro Argentyna). Nie da się nawet tego opisać, a tak się zapatrzyliśmy, że ominęliśmy jedyny punkt widokowy i nie zatrzymaliśmy się, tylko jechaliśmy wielką, rozległą doliną, która ciągnęła się, osłonięta z obu stron łagodnymi wzgórzami.

arg_14.JPG

arg_13.JPG

arg_12.JPG

arg_1.JPG

Oczywiście dookoła nic, żadnych budynków, zabudowań, wiat przystankowych. NIC. Po prostu przyroda, droga i my na motorach. Od czasu do czasu jakiś samochód, ale generalnie rzecz biorąc jedziemy sami. Wjechaliśmy do El Calafate. To punkt wypadowy do Lodowca Perito Moreno.

arg_2.JPG

arg_4.JPG

24.02.2014 dzień siedemdziesiąty ósmy

Jedziemy do Parku Narodowego Los Glaciares, żeby zobaczyć lodowiec, jedzie się około 55 kilometrów. Za wejście płacimy po 130 peso od osoby.

arg_18.JPG

Potem jeszcze około 30 kilometrów jedziemy wzdłuż jeziora (Lago Argentino). Droga jest bardzo zakręcona, praktycznie nie ma żadnego odcinka prostego, cały czas zakręty. W lewo, w prawo, znowu w lewo i tak cały czas. Jednym słowem raj dla zapalonych motocyklistów. Wcześniej droga prowadziła wzdłuż jeziora (Lago Argentino), w szerokiej dolinie pomiędzy wzgórzami.

arg_20.JPG

arg_21.JPG

arg_19.JPG

Wieczorem asado

arg_22.JPG

25.02.2014 – dzień siedemdziesiąty dziewiąty

Nie chce się wstawać. Rano budzimy się oczywiście z pełnym pęcherzem, a do toalet daleko, bo rozbiliśmy namiot prawie na końcu campingu. A tu nie dość, że trzeba wstać, to jeszcze trzeba się pakować i jechać. Niby nie trzeba, moglibyśmy jeszcze jeden dzień zostać, ale z drugiej strony, woła nas El Chalten i Fitz Roy – kolejne punkty naszej wyprawy. El Chalten to baza wypadowa dla turystów uwielbiających góry, trekkingi i jeden z najtrudniejszych szczytów Fitz Roy, o prawie pionowych ścianach. My wspinać się tam nie będziemy, ale popatrzeć chcemy.

arg_15.JPG

Ruszamy do drogi nr 40. To jedna z ładniejszych tras. Nie ma w ogóle porównania z Rutą 3. Na 40 cały czas zmienia się krajobraz, raz góry, raz doliny, potem znowu dużo jezior, rzeczek. Droga nie jest prosta, tylko cały czas meandruje pomiędzy naturalnymi przeszkodami. Dwa razy przez drogę przechodzi nam pancernik. Co to za dziwaczne stworzenie!

arg_16.JPG

arg_17.JPG

Jutro raczej stąd wyruszamy. Wszelkie trekkingi nie są dla nas – turystów motocyklowych. My oglądamy i spadamy… Ale tu pięknie. Naprawdę..

26.02.2014 – dzień osiemdziesiąty

El Chalten żegna nas słońcem. Wyjeżdżając widzimy cały czas, w lusterkach oddalający się szczyt Fitz Roy. Jest piękny. To prawda.

Wczoraj wieczorem zatankowaliśmy oba motory i dodatkowo zakupiliśmy 10 litrów do baniaka. Na stacji powiedziano nam, że najbliższa stacja jest za jakieś 130 km, w Tres Lagos, także spokojnie damy radę i dojedziemy, dotankujemy i pojedziemy na camping do Gobernator Gregores. Niestety. Jeszcze się nie nauczyliśmy, że w Argentynie, a szczególnie w Patagonii, nic nie jest oczywiste i pewne. Dojeżdżamy do Tres Lagos.

arg_23.JPG

Tuż przed wioską (bo dla nas to wiocha zabita dechami, a nie żadne miasteczko), zamknięta droga i objazd. Zjeżdżamy więc objazdem do wioski. Oczywiście cały czas kamienie i tarka na drodze. Asfalt się skończył. Motocykle tańczą na kamieniach. Wioska oczywiście także ma same drogi szutrowe, kamienie pryskają spod kół. Zero żywego ducha, jak to zwykle w Patagonii w sjestę. W końcu wypatrujemy posterunek policji. Oficer przez okno krzyczy, że za 2 kilometry, zaraz na wjeździe do miasta była stacja. Upewniamy się jeszcze u jednego miejscowego. Tak. Stacja jest przed wjazdem do miasta. Przeoczyliśmy? Jakim cudem? A jednak. Tuż za objazdem jest skręt w lewo pod ostrym skosem. Tam jest mała, na dwa dystrybutory, stacja benzynowa. Podjeżdżamy. Na dystrybutorach kłódki. Można powiedzieć, że pajęczyny się już porobiły. Na dystrybutorze kartka – „no hay nafta”. Znaczy - benzyny nie ma. Próbujemy od pojawiających się turystów ściągnąć trochę paliwa. Bezskutecznie.

arg_24.JPG

W końcu dostajemy namiar na gościa, który sprzedaje paliwo w Tres Lagos. To lichwiarz który za litr paliwa, bierze prawie trzy (TRZY!!!) razy więcej, niż na stacji. Na stacji po 7 peso, a on nam zaśpiewał 20 peso za litr. Nie mamy wyjścia. Mówimy mu, ze to nieludzkie, płacimy 100 peso i jedziemy dalej.

arg_25.JPG

Po około 140 km szutrową drogą dojechaliśmy do miasta Gobernator Gregores, a tu niespodzianka. Pierwszy darmowy, miejski camping jaki znaleźliśmy. Do tego na campingu motocykliści argentyńscy, którzy udzielili nam paru rad i wskazówek co do dalszej trasy.

27.02.2014 – dzień osiemdziesiąty pierwszy

Przed wyjazdem tradycyjnie podjeżdżamy na stację benzynową, tankujemy do pełna, plus 20 litrów zapasu do kanisterków. Wszystkich! Cała z tym zabawa, bo zbiorniki trzeba dobrze przymocować, bo na szutrze przesuwają się pod gumkami mocującymi. A z oszczędności kupiliśmy najtańsze jakie były.

arg_26.JPG

Spokojnie wyjeżdżamy, niestety, po 100 kilometrach wiatr się wzmaga i towarzyszy nam już do docelowej wioski – Bajo Caracoles. Wioska to osiem chałup na krzyż. Chcieliśmy się tu zatrzymać, campingować, albo wziąć pokój w hotelu, by następnego dnia zwiedzić Jaskinię Ręk (Cueva de los Manos). Niestety właściciel hotelu nie może się zdecydować, czy ma wolny pokój, czy nie. Mówi, że czeka na większa grupę osób, żebyśmy przyszli za 2-3 godziny. Kupujemy więc butelkę wody i jedziemy zwiedzać jaskinię.

arg_33.JPG

Wymyśliliśmy, że dziś nocujemy na dziko. Do Jaskini Rąk trzeba zjechać z asfaltu i ponad 45 kilometrów jechać szutrem. Może i nie jest najgorsza ta droga, jakoś się jedzie, niestety co chwila paliwo w baniakach się przesuwa, bo tarka jest uciążliwa. Nawet zatrzymanie się na tym szutrze jest słabe, uciążliwe i męczące. Wychodzi brak doświadczenia w takich momentach. Ale jak się chce to można, więc posuwamy się do przodu kilometr za kilometrem.

arg_31.JPG

arg_35.JPG

Widoki piękne, bo przed naszymi oczami ukazuje się wielki kanion - Canadon del Rio Pinturas. Droga biegnie ostrymi zakrętami w dół. Motocykl mojej żony nie wytrzymał napięcia, związanego z doznaniami wzrokowymi kierowcy i na jednym z zakrętów leży. Żeby było sprawiedliwie, przewrócił się na drugi bok, niż ostatnio, dla symetrycznego obtłuczenia szybki. Motor zatem leży na boku, paliwo cieknie. A widoki piękne.

arg_32.JPG

arg_310.JPG

Dwa zakręty dalej jest ścieżka prowadząca w bok. Decydujemy się zjechać w nią i w karłowatych krzakach rozbić namiot. Nie widać nas z drogi, jest w miarę spokojnie. Zostajemy.

Wiatr niestety się wzmaga. Śpieszymy się, bo słońce bardzo już nisko nad horyzontem. W coraz większym wietrze rozkładamy namiot, dojadamy wczoraj upieczone mięso, owoce, zapinamy na kłódkę motory, zakrywamy je pokrowcami i zamykamy się w namiocie. Wiatr targa namiotem. Poza tym spokój. Można powiedzieć, że cisza… Poza wiatrem oczywiście. Zabieram do namiotu nóż myśliwski, bo w krzakach ze 30m od namiotu znalazłem padlinę gwanaco, chyba nadjedzoną przez jakieś drapieżniki…

28.02.2014 – dzień osiemdziesiąty drugi

Rankiem budzi nas spokój. Wiatr ucichł, jest w miarę spokojne. Rześko. Jakieś paręnaście minut po przebudzeniu czekamy na słońce, aż się wychyli zza skał. I już jest cieplej. Ale nie na tyle, by zrezygnować z małego ogniska.

Teraz jeszcze trzeba skleić rozbitą wczoraj szybę do motocykla, ale od czego jest taśma...

arg_38.JPG

arg_37.JPG

Wyjeżdżamy, chcemy skrótem przebić się do drogi nr 40. Krócej i szybciej na asfalcie. No tak. Ale nie przewidzieliśmy jednego. Droga przecina głęboki, kilkusetmetrowy kanion, ostro schodzi w dół, a cały czas kamienie i piach. Z przewagą kamieni. Zakręty wzdłuż zboczy.

arg_58.JPG

Dojeżdżamy w miarę sprawnie do miejscowości Perito Moreno. Rozbijamy namiot i pytamy o mechanika. Niby jest, ale bardziej są tu osoby, które mają motocykle i pojecie o nich. Jeden ze znajomych recepcjonisty przyjeżdża do nas na camping. Umawiamy się na jutro rano. Spróbujemy sprawdzić przynajmniej luz na zaworach. Z powodu braku części zamiennych chociaż zmierzymy jak to wygląda.

01.03.2014 – dzień osiemdziesiąty trzeci

Dziś dzień prania brudnych ciuchów i naprawy motoru. Rozdzielamy się na parę godzin, żeby porobić najpilniejsze rzeczy w jak najkrótszym czasie. Obliczamy też jak stoimy z budżetem w stosunku do drogi, którą chcielibyśmy zrobić. Teoretycznie ważne są dla nas wodospady Iquazu, a szkoda tam jechać zbyt szybko, ewentualnie omijając to, co ciekawego jest po drodze. Rozważamy różne opcje. Jak dotąd udaje nam się mieścić w zakładanym dziennym budżecie. Odkąd opuściliśmy drogie Chile wydatki zmniejszyły się znacznie. Rokuje to dobrze na przyszłość, bo nie zamierzamy za szybko wracać do Polski… Na razie jednak wszystko w fazie przypuszczeń i trochę okoliczności, które po drodze będą nas spotykać. Wieczorem podglądamy tradycyjne asado w Patagonii. :beer:

arg_57.JPG

03.03.2014 – 04.03.2014 dzień osiemdziesiąty piąty

Przyjeżdżamy do Esquel. To miasto, które słynie ze starej kolei patagońskiej oraz z pięknego położenia, w samej dolinie, otoczonej górami. Iedzie nam się bardzo sprawnie, bardzo ładne widoki. Krajobraz zdecydowanie się zmienia. Po drodze zatrzymujemy się w Tecka na stacji benzynowej. Oczywiście paliwa brak, bo jakże by inaczej. Ale nas już to nie przeraża, mamy zapas, dojedziemy do Esquel. Bez paniki.

Esquel jest pierwszym od dłuższego czasu cywilizowanym miastem. Ma aż 4 (słownie:cztery) stacje benzynowe. Wszystkie czynne i wszystkie mają paliwo. :-P

Pojechaliśmy zobaczyć stary ekspres patagoński. Robi wrażenie. Ciuchcia na parę, w środku grzeje się wielki piec, pełen ognia. Para bucha. Wszystkie wagony drewniane, drewniane ściany, drewniana podłoga, w środku drewniane ławki.

arg_43.JPG

Kolej nosi nazwę La Trochita i funkcjonuje od 1945 roku.

arg_50.JPG

Wieczorem odpowietrzanie tylnego hamulca w jednym z motocykli. Coś się zapowietrzył. Niestety nie wzięliśmy nic na dolewki i musimy sobie radzić co chwilę dolewając do zbiorniczka wyrównawczego płyn spuszczony z układu w czasie odpowietrzania. Po jeździe argentyńskimi drogami co chwilę trzeba coś dokręcać i kontrolować. Wibracje powstałe podczas jazdy powodują, że różne elementy się odkręcają. Dziś na przykład okazało się, że korek wlewu płynu chłodzącego się odkręcił i leżał sobie pod plastikową osłoną. Dobrze, że nie spadł i nie zgubił się ….

arg_51.JPG

05.03.2014 – dzień osiemdziesiąty szósty

Postanowiliśmy jechać do Lago Puelo. Droga wymarzona, lekkie zakręty co jakiś czas, trochę pod górę, trochę z góry, dookoła góry, my na ponad 700 m nad poziomem morza. Jedziemy i kontemplujemy widoki.

arg_54.JPG

arg_52.JPG

Zatrzymujemy się w polskiego księdza na noc i idziemy nad jezioro Lago Puelo, a po drodze zajadamy się dziko rosnącymi jerzynami.

arg_53.JPG

06.03.2014 – dzień osiemdziesiąty siódmy

Rano byliśmy gotowi jechać dalej. Niestety, nasz motocykl nie był gotowy do wyjazdu. Jeden odpalił ładnie, od pierwszego strzału. Drugi stwierdził, że nigdzie nie jedzie. Jak postanowił tak zrobił. Długo go błagaliśmy, żeby zmienił zdanie.

arg_61.JPG

Czyściliśmy mu świece i inne wnętrzności, podładowaliśmy z drugiego akumulatora, głaskaliśmy i przemawialiśmy do rozsądku. Po godzinie walki w końcu się poddał i zdecydował, ze jednak dziś pojedziemy. Potem wyjdzie co mu naprawdę dolegało…

arg_60.JPG

Dojeżdżamy do San Carlos de Bariloche ma niewiele ponad 100 lat. Jest urokliwe, bardzo dużo turystów, co oczywiście ma przełożenie na ceny. Camping chyba najdroższy w Argentynie, jaki do tej pory spotkaliśmy.

Bariloche to miasto niemieckich emigrantów, stare budynki z lat trzydziestych ubiegłego wieku są wykonane z drewna i kamieni. Nadaje to miastu taki tyrolski wygląd. Przez wiele lat Bariloche było uważana za przystań dla nazistowskich zbrodniarzy.

arg_62.JPG

W każdym razie my, nie szukając potomków nazistów, rozbiliśmy namiot i wypoczywamy (można tak powiedzieć).

07.03.2014 – dzień osiemdziesiąty ósmy

Spacerujemy głównymi, turystycznymi ulicami Bariloche. Wszędzie pełno sklepów z wyrobami z czekoladą. Lubują się tutaj w czekoladkach, dosłownie co drugi sklep to czekoladownia.

arg_63.JPG

arg_65.JPG

Po południem przeprowadzamy krótką inspekcję motorów. Dolewamy wody destylowanej do akumulatorów. Okazało się, że prąd ładowania w jednym jest za duży, a znaczna część wody wyparowała. Regulator zaczyna szwankować.

08.03.2014 - 8 marca dzień kobiet

Dzień zaczął się w nocy. A raczej bardzo wczesnym rankiem. Obudziło nas bębnienie kropel deszczu o namiot. „No ładnie” – pomyśleliśmy sobie. W końcu dopadł nas deszcz. I co teraz? Jak to co, dalej zasnęliśmy i tak znowu godzinkę, półtorej. W końcu o 8.30 postanowiliśmy wstać i zorientować się w sytuacji. Szybka toaleta, po czym odpaliliśmy w namiocie komputery i sprawdzamy co z tą pogodą. No nie jest dobrze. W Bariloche zapowiadają deszcze na kolejne dni i lepiej stąd uciekać. Zresztą i tak camping drogi, więc nie ma co tu siedzieć. Mieliśmy zaplanowane dziś San Martin de los Andes. Zebraliśmy się więc i ruszyliśmy. Trochę w deszczu, ale przygotowaliśmy prawie wszystko w namiocie.

arg_67.jpg

Wiatr wiał taki, że nie wiedzieliśmy jak się nazywamy. Oprócz tego że wiał prosto w twarz, to do tego jeszcze kręcił młynki na drodze, że nie wiadomo było tak naprawdę, z której strony uderzy silny podmuch. Ale nic. Dojechaliśmy w końcu do San Martin de los Andes i tu sprawiliśmy sobie prezent na Dzień Kobiet. Piękny, wielki domek. Jak niewiele człowiek potrzebuje do szczęścia. Dach nad głową, dach nad motorami. A w środku kuchnia i kominek. Ciepło ! bo piecyki grzeją bardzo.

09.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty

Rano budzimy się z dziwnym uczuciem miękkości i ciepła. Powoli dochodzi do nas, że to nie w namiocie dziś śpimy, tylko mamy 70 metrów kwadratowych do dyspozycji. Wstajemy, robimy jajeczniczkę na cebulce. Kaweczkę. Zaraz potem niestety proza życia przypomina nam i idziemy naprawiać motocykle. Otrzymaliśmy kilka podpowiedzi, które chcemy wykorzystać w naszych motorach. Ponownie rozkręcamy nasz hałasujący motor, tym razem przekładamy napinacze rozrządu z jednego do drugiego motoru. Po chwili jest już wszystko jasne. Błąd i przeoczenie mechanika w Rio Grande, przez ostatnie kilkanaście dni kosztowało nas sporo nerwów. Mechanik popełnił błąd źle montując napinacz w jednym z motocykli. Z tego powodu motor bardzo hałasował, stukał i rzęził. Błędnie zmontowany napinacz rozmontowujemy, przekładamy zakleszczone tłoczki, a w nich sprężynkę i zaworek kulkowy. Po całej tej operacji motocykl przestał stukać. Jeden problem mamy z głowy, nie musimy z tego powodu szukać serwisu w Mendozie czy wcześniej w Neuquen.

Co prawda motocykl dalej ma problem z porannym zapalaniem, ale jest to innego rodzaju usterka, z którą będziemy musieli powalczyć w najbliższym czasie.

Potem idziemy do cukierni Mamusia na pyszne czekoladki.

arg_70.JPG

arg_69.JPG

12.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty trzeci

W Chos Malal spędziliśmy poprzednią noc. Spotkaliśmy parę z Kanady na dwóch Suzuki 250.

arg_71.JPG

A dziś już znowu w drodze.

arg_72.JPG

Wybraliśmy dziś drogę mało uczęszczaną. Zjechaliśmy z asfaltu na szutrowa drogę i pojechaliśmy zobaczyć dwa wulkany w Parku narodowym El Tromen.

Szutrem między dwoma wulkanami jechaliśmy raz szybciej, raz wolniej, droga wspinała się na wysokość ponad 2200 metrów nad poziomem morza. Po 40 kilometrach pięknych widoków, rozległych gór droga powoli zaczęła opadać w dół, zrobiło się dosyć stromo. Z górki na kamieniach jest nieco gorzej niż pod górę.

arg_74.JPG

arg_76.JPG

13.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty czwarty

Ledwo skończyliśmy wczoraj zmywać naczynia po naszym posiłku, a rozpętała się prawdziwa burza. Kolejne cztery godziny grzmiało i błyskało, a deszczu było tyle, że można mówić o istnej nawałnicy. Na szczęście nasz namiot dzielnie stawił czoła temu żywiołowi i prawie, że suchym ciałem przeszliśmy przez to, co chwila sprawdzając czy coś nie przecieka czy nie zamakają nasze worki podróżne.

arg_77.JPG

Ranek zaczął się ciekawie. Motocykl nie chciał zapalić…, już to znamy. To się już zaczęło robić nudne. Znowu standardowe procedury podpinania pod drugi akumulator, bo ten też mamy już na wykończeniu. Tym razem rozebrałem fajkę. Po zdjęciu fajki na przewodzie była iskra, a na świecy iskra była ledwie widoczna. Przyczyna mogła być tylko jedna. Korozja wewnątrz fajki. Zatem wykręciłem fajkę, śrubkę, umieszczony w niej opornik ze sprężynką. W fajce brudno i zaśniedziałe aż zielono. Wszystkie te elementy wyczyściłem. Chociaż korozja już trochę je nadgryzła. Na szybko odpaliliśmy motory.

Wreszcie wieczorem w Malarque trzeba się zająć motocyklem. Skoro brak przejścia iskry na fajce, to trzeba wyczyścić wszystkie fajki. Niestety w jednej z fajek przy rozkręcaniu pękła mosiężna śrubka i nie można jej rozkręcić. Nie chce robić prowizorki i skręcać na krótko kabla. I tu zaczynają się schody. Pojechałem zatem kupić fajkę. Po odwiedzeniu czterech sklepów, w ostatnim udało mi się dopasować fajkę od (NGK). Wszystkie inne były za krótkie i zagięte. Cena jak na warunki argentyńskie była astronomiczna, bo w porównaniu z produktami lokalnych marek, była sześciokrotnie wyższa.

arg_79.JPG

14.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty piąty

Drugi dzień w Malarque. Kupujemy dziś chivo czyli koziołka. Rozpaliliśmy ognisko i asado jak się patrzy. Przed położeniem udźca w całości na ruszt należy zrobić lekkie nacięcia. Koziołka lekko tylko posoliliśmy i nie dodawaliśmy żadnych przypraw. W odróżnieniu od polskich mięs, które czasem nie wydzielają przyjemnych zapachów, koziołek pachnie. Zjedliśmy prawie półtora kilogramowy udziec. Na raz. Pyszne.

arg_99.JPG

.

16.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty siódmy

Coś w tym jest, że wsiadasz na motocykl i mkniesz do przodu, czując zapach łąk i pól, drzew, czując wolność i niezależność.

arg_80.JPG

Jedziemy w stronę Mendozy. Widoki piękne.

arg_83.JPG

Suszymy namiot po wilgotnej nocy

arg_86.JPG

17.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty ósmy

Dziś dzień wytężonej pracy z samego rana. Wreszcie dotarliśmy do cywilizacji w Mendozie. Pierzemy część naszej motocyklowej odzieży. Dziś na pierwszy ogień poszły spodnie. Wszystko jest tak brudne, że już po prostu nie możemy tak jeździć. To chyba nawet szkodliwe dla zdrowia! Jak twierdzi moja piękniejsza połowa…

Zdecydowaliśmy dziś jechać odwiedzić bodegi i na żywo coś podegustować. Niestety, nie jest to teraz odpowiednia pora na oglądanie produkcji, ale na degustację i owszem. Jedziemy do Maipu. To kolebka wina i oliwy.

arg_94.JPG

arg_93.JPG

W drodze powrotnej motor szykuje nam kolejną niespodziankę. „nie, nie będę jechał” – zdaje się mówić. Gaśnie na wolnych obrotach. Gaśnie i nie chce ponownie zapalać. Co robić. Próbujemy gada rozkręcać na poboczu, ale ani drgnie. Wykręcamy świecę, tym razem świece wyglądają dobrze, są suche, znaczy powinno działać. Paliwo jest, a jechać nie chce.

arg_91.JPG

Po kilkukrotnych bezskutecznych próbach odpalenia, w obawie o rozładowanie akumulatora, postanawiamy nie próbować dalej. Jesteśmy jednym motocyklem, drugi został na campingu, 40 km dalej. Ostatnim strzałem jednak motor zaskakuje. Jedziemy więc czym prędzej do mechanika, zanim znowu zgaśnie, bo chodzi tylko na wysokich obrotach. Mechanik – Marcelo Gonzalez, okazał się prawdziwym fachowcem. Co prawda trochę mu nie działał (nie łączył wyświetlacz) miernik napięcia, ale ze znajomością tematu zabrał się do sprawdzania układu elektrycznego, w którym jak twierdził jest przyczyna nieprawidłowego funkcjonowania motoru. Po kilku minutach okazało się że miał rację. Problemem była 3 dni temu czyszczona fajka, na której ponownie nie było przejścia iskry do świecy. Byłaby to ostatnia rzecz, którą samodzielnie byśmy sprawdzali. Przecież niedawno ją czyściliśmy!

arg_88.JPG

Marcelo rozkręcił fajkę, ale i tak nie było iskry. Wygrzebał i założył inną, używaną, sprawdzając przed tym iskrę. Działa. Wszystko ok. Na razie póki co działa. Kosztowało nas to 300 peso.

19.03.2014 – dzień setny!

Dopiero późnym popołudniem spostrzegliśmy, że dziś setny dzień podróży. A od rana zadecydowaliśmy, że dziś nic, ale to nic nie robimy. Dalej siedzimy w Mendozie, a właściwie kilka kilometrów obok, na campingu, jakoś nam tu dobrze…

arg_100.JPG

Miasto ładne

arg_101.JPG

arg_102.JPG

arg_106.JPG

20.03.2014 – dzień sto pierwszy

Wreszcie ruszyliśmy się. Jedziemy do Chile. Cały czas wzdłuż rzeki Rio Colorado. Czekało nas bardzo wiele zakrętów i wykutych w skale tuneli. Dojeżdżamy do Upasallata, gdzie jest ostatnia stacja benzynowa po argentyńskiej stronie. Tym samym, żegnaj tanie paliwo. Tankujemy do pełna i ruszamy dalej.

arg_108.JPG

Na jednym ze zjazdów mała wywrotka

arg_111.jpg

Ale wytrwale jedziemy dalej pod górę

arg_109.JPG

arg_110.JPG

Dojeżdżamy do punktu widokowego najwyższego szczytu Andów – Aconcagua. Ma prawie 7 tysięcy metrów, dokładnie 6961 m n.p.m.

Przed nami już tylko granica, a raczej odprawa. To jest główny gwóźdź popołudniowego programu. Zbliżamy się do budynków odprawy i już widać kolejkę aut, ponad 30 ich stoi i czeka. Podjeżdżamy bliżej i chcemy się wepchnąć, niestety strażnik odsyła nas na koniec kolejki i mówi, że trzeba czekać… :twisted:

Cdn…

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 12

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Planujecie po powrocie do PL zrobić jakąś objazdówkę ze spotkaniem ?

  • Like 2

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Planujecie po powrocie do PL zrobić jakąś objazdówkę ze spotkaniem ?

Ben nie jesteś na bieżąco - przecież E(f)ki są wystawione na sprzedaż ;-) Sorry :-P :-P Pzdr :beer:

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

To że musimy sprzedać motocykle trochę nas smuci, ale niestety tak czasem bywa.

Objazdówki zatem na motocyklach nie będzie raczej. :) Ale pokazy zdjęć z wyprawy już planujemy. Pierwsza odbędzie się najprawdopodobniej 25 września w Gdyni.

Ale jak tylko będe miał potwierdzenie terminu to odrazu dam znać :)

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Jeśli zdecydujecie się na podobną prezentację na południu Polski , to z chęcią posłucham :)

Do WRO z Gdyni jest raptem ok 500 km.

W Waszym wypadku to pikuś w porównaniu do takiej dużej wyprawy ;)

  • Like 2

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ben, do Gdyni też dojedziesz!

  • Like 3

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ciąg dalszy...

Po odstaniu około 2 godzin w kolejce robimy odprawę, wypisują nam czasowe pozwolenie wjazdu do Chile na 3 miesiące i wreszcie ruszamy. Zaraz za granicą czeka nas jeden z najbardziej imponujących zjazdów na naszej dotychczasowej drodze. W około 30 min zjeżdżamy serpentynami w dół z wysokości grubo ponad 4300 m na około 1600 m.

chile_1.jpg

Z pamiętnika żeńskiej części wyjazdu :-P : „Niby droga szeroka, ale zakręty 180 stopni,

które były przez prawie 15 kilometrów, były przerażające. Przynajmniej dla

mnie, bo Krzysiek, to się cieszył, a jednocześnie cały czas patrzył do tyłu,

czy ja jadę, do momentu kiedy droga się trochę wyprostowała, ale przez następne

kilkadziesiąt kilometrów cały czas schodziła w dół. Od strony chilijskiej Andy

gwałtownie schodzą w dół w odróżnieniu od Argentyny. Chile jest wąskie i od

granicy do oceanu jest nie więcej niż 150 kilometrów, w tym miejscu, gdzie

przekraczaliśmy granicę.”

chile_2.jpg

Jedziemy jeszcze około 60 kilometrów gdy znajdujemy wreszcie miejsce na camping. Pusto. Ani żywej duszy poza Juanem, młodym sześćdziesięciolatkiem, który proponuje nam najpierw pokój za 70 dolarów, po czym mówi, że owszem, możemy rozbić namiot. No problema. Ostatnim rzutem na taśmę przed zmrokiem rozbijamy nasz obóz. Tym razem się udało. Do tego mieścimy się w budżecie, bo płacimy tylko 5000 peso chilijskich. Niecałe 10 dolarów. Gotujemy pośpiesznie zupę z paczki. Dzisiaj warzywna. Zagryzamy bułką. Tuż po 22.00 lądujemy wreszcie w namiocie. :drinkbeer:

21.03.2014 - dzień sto drugi

Rano budzi nas słońce… Jedziemy dziś do Vina del Mar. To pięknie położona miejscowość nad samym Pacyfikiem. Poranek w Chile naszego pierwszego dnia ponownego pobytu w tym kraju, przychodził dużej niż zwykle, a to z powodu wysokich gór, które zasłaniały nam słońce.

chile_3.JPG

Droga była samą przyjemnością. Temperatura niezbyt wysoka, a krajobraz zmieniał się i dostarczał nam wielu wrażeń. Po drodze spotkały nas dwie niemiłe komunikacyjne niespodzianki. Musieliśmy uiścić opłatę za przejazd autostradą. Przyzwyczajeni już do darmowych przejazdów w Argentynie czy Urugwaju, nie przyjęliśmy tego z euforią. Co prawda sumy nie były wygórowane, ale nie jest to przyjazny kraj dla motocyklistów. Co prawda autostrady były w dobrym stanie technicznych, dobrze oznaczone (w przeciwieństwie do dróg Argentyny). Kierowani nawigacją GPS wjeżdżamy do miasta, na jego główny plac, zatrzymujemy się na chodniku, wzbudzając zainteresowanie wielu przechodniów. :shock:

chile_4.JPG

Rozdzielamy się w poszukiwaniu informacji turystycznej, ja zostaję pilnować motocykle. Dziś zdecydowaliśmy się pozostać w mieście, w którym niestety nie ma campingu. Bierzemy zatem tani hotel. Tani w Chile, to nie znaczy to samo co w Argentynie. Z naszego punktu widzenia i naszej podróży taki wzrost cen wpływa znacząco na nasz dzienny budżet. Na resztę dnia porzuciliśmy nasz wierny środek transportu i na miasto poszliśmy pieszo. ;-) Idziemy uliczkami Vina Del Mar w

kierunku Pacyfiku.

chile_5.JPG

chile_6.JPG

Lekko głodniejemy, więc w drodze do hotelu szukamy czegoś na ząb. Kupujemy po jednym empanadosie z mięsem i jednego na spółkę z innym nadzieniem. Pycha.

chile_7.JPG

22.03.2014 – dzień sto trzeci

Dzisiaj wycieczka do Valparaiso. Oddalony o parę kilometrów od naszego hotelu duży port w Chile. Miasto było wielokrotnie niszczone przez trzęsienia ziemi. Historia miasta jest długa, bo pierwsze wzmianki dotyczą XVI wieku. Miasto wyrasta niemal z Oceanu Spokojnego, większość domów stłoczona jest na wzgórzach, które osłaniają port. Szerokie ulice usytuowane są zgodnie z linią brzegową i razem z nią zakręcają. Do miasta dojeżdżamy autobusem miejskim, przystanek mamy przy samym hotelu, a koszt przejazdu to 400 peso chilijskich za osobę.

chile_12.JPG

Na stokach wzgórz i pomiędzy nimi w dolinach spacerując można się zagubić. To prawdziwy labirynt krótkich, małych uliczek, schodów, wąskich przejść czy zaułków. Ponieważ miasto położone jest na stromych zboczach, zbudowano już pod koniec XIX wieku kolejki liniowe, a raczej pojedyncze wagony. Przyklejone do zboczy, przewożą pasażerów pomiędzy poszczególnymi poziomami miasta.

chile_15.JPG

Nieco trudu trzeba sobie zadać, by znaleźć przystanki tych wagoników, bo zwykle są schowane w gąszczu uliczek, ale jak już się znajdzie jedną, to później wiadomo czego szukać. Fundujemy sobie przejazd takimi elewatorami. Zbudowane na samym początku XX w funkcjonują do teraz. Archaiczne mechanizmy nadal działają i wjeżdżamy kilkadziesiąt metrów w górę. Z tarasów rozpościera się piękny widok na wzgórza i ocean.

chile_14.JPG

Po południu wracamy do hotelu. Niestety nie zjawił się żaden z dwóch zapowiedzianych potencjalnych kupców motorów. Tak. Myślimy o ich sprzedaży pod koniec podróży, aczkolwiek niechętnie. Albo chętnie. Trochę ambiwalentne mamy odczucia co do tego pomysłu. Ale jakaś idea jest, pytanie teraz, czy możliwa do zrealizowania. Zobaczymy… podczas tej podróży rodzą się różne opcje, a wiadomo, życie i tak weryfikuje wszystko. Mamy w zanadrzu jeszcze inne pomysły… :twisted:

Wieczorem idziemy jeszcze przejść się po głównej ulicy Vina del Mar – Avenida Valparaiso. To deptak, przypominający sopocki Monciak, czy Krupówki w Zakopanem. Nawet kilku mimów się trafia, dużo ulicznych grajków i tym podobnych atrakcji dla turystów. Pełno knajpek i sklepów.

chile_16.JPG

chile_17.JPG

23.03.2014 – dzień sto czwarty

Wyspani wyruszamy dziś do Santiago. Rano w Vina del mar jest niewielki chłodek. Niebo przykrywa warstwa chmur, nie widać słońca. Nie ma więcej niż 12 stopni. Pakujemy się i jedziemy. Przejeżdżamy przez miasto, jeszcze raz podziwiając jego niezwykłe, strome położenie.

Po kilkunastu kilometrach za miastem, zaczęliśmy zastanawiać się, czy nie wyciągać podpinek. Podczas jazdy przewiewało nas zimnym powietrzem. Wśród gór była gęsta mgła, która kropelkami osadzała się na kasku. Dojechaliśmy do Casablanki, gdzie musieliśmy zatankować i w ciągu kilku minut niebo mocno przejaśniało, wyszło słońce i zrobiło się ciepło. Zbliżając się do Santiago, poczuliśmy wyraźne ocieplenie. :-D

chile_36.JPG

Pogoda w Santiago, sprawdzana w Internecie, miała szansę się sprawdzić. 30 stopni C było w naszym zasięgu.

Niestety znowu płacimy za autostrady, niektóre dosyć drogie, bo przejeżdżamy przez dwa dosyć duże tunele wydrążone w skałach. Sprawnie prowadzeni nawigacją, która czasem jednak płata nam figle, bezbłędnie dojeżdżamy do informacji turystycznej.

chile_35.JPG

Stolica Chile jest największym miastem w tym kraju. Ma ponad 2 miliony mieszkańców i naprawdę jest tłok na ulicach. Wczoraj znaleźliśmy parę namiarów na niedrogie hotele, a dziś potwierdziliśmy w informacji. TO znaczy chcieliśmy potwierdzić w informacji turystycznej, ale niestety, okazało się, że jest niedziela…. A w niedzielę biuro informacji zamknięte. Turyści nie powinni do Santiago przyjeżdżać w niedzielę, albo przynajmniej nie powinni oczekiwać otwartej informacji turystycznej. Udało nam się jednak znaleźć przyzwoity hotel i mogliśmy iść zwiedzać miasto.

chile_37.JPG

Santiago leży na 500 m n.p.m. Dookoła miasta wysokie góry. Generalnie trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć ośnieżone szczyty, ale są. Zasłania je smog, albo jest słaba przejrzystość powietrza.

Jednym z ciekawszych miejsc w mieście, którego nie mogliśmy pominąć, jest wzgórze San Christobal. Spacerem od hotelu dotarliśmy tam w 20 minut, a następnie zafundowaliśmy sobie wjazd na szczyt, nad którym górowała statua Marii Niepokalanego Poczęcia. Kolejka wiodąca nas do góry, została zbudowana na początku XX wieku, dwa wagoniki, mijające się w połowie wzgórza, wspinają się do góry po szynach, pod niewiarygodnie ostrym kątem. Po wjeździe na szczyt nasz GPS wskazał 822 m n.p.m. Z naszych obliczeń wynika, ze kolejka wwozi turystów 300 metrów wyżej. Pomimo smogu wiszącego nad miastem, panorama była wyraźna, piękna i spektakularna. Pomimo, że góry były nieco zamglone, widok był imponujący.

Samo miasto jest dosyć rozległe, gdy zjechaliśmy ze szczytu San Christobal, poszliśmy na spacer do centrum, niestety musieliśmy się trochę obejść smakiem, ponieważ dwa najważniejsze place w mieście są w remoncie. Pozastawiane wielkimi, drewnianymi płytami, niewiele widać. Udaje nam się zobaczyć zabytkową katedrę, na Plaza de Armas, wiekowy budynek poczty, kilka innych budynków, w klimacie Art deco. W mieście dużo bezdomnych.

Jutro wyjeżdżamy ze stolicy Chile. Jest ładna, ale nas jakoś nie ciągną takie klimaty. Jedziemy na pustynię.

24.03.2014 – dzień sto piąty

Dzisiaj dzień drogi. Z planowanych 200 km do taniego campingu w Las Vilas, jaki znaleźliśmy w necie, zrobiło się 480 km. Powodem tego byłą pogoda. Po wyjeździe ze słonecznego i upalnego Santiago, za pierwszą linią gór unosząca się mgła zrobiła się tak gęsta, że zaczęła się skraplać na kaskach. Przez kolejne kilometry liczyliśmy na to, ze za kolejną górą wyjdzie słońce. Niestety chmury gęstniały i gęstniały. A my jechaliśmy dalej. Mijaliśmy kolejne miejscowości. Panamericana zbliża się do brzegów Pacyfiku i blisko 200 kilometrów jechaliśmy blisko brzegu. Na każdych bramkach, a było ich z pięć, musieliśmy słono płacić… Panamericana to popularna nazwa międzykontynentalnej, najdłuższej chyba drogi na świecie. Wiedzie z Ushuaia do samej Alaski. Jest jej wiele odnóg i wariantów, wiodących przez obie Ameryki.

pustynia 5.jpg

Dla naszych obładowanych motorów dzisiaj był ciężki dzień, bo prawie całą drogę utrzymywaliśmy dosyć dużą prędkość, jak na nasze niemłode już motorki – około 120-130 km. Ruch na drodze był spory, w odróżnieniu od tego, do którego się przyzwyczailiśmy w Patagonii. Zaliczyliśmy nawet dzisiaj dwa korki, w czasie robót drogowych. Droga, którą jechaliśmy opadała się i wznosiła, średnia wysokość w dużej części oscylowała w granicach 50-150. Poszarpane, skalne wybrzeże nie było widoczne wyraźnie, znikało często we mgle. Widzieliśmy jednak często piękne widoki, nieco przymglone. Ten chłód który dziś nam towarzyszył, zmusił nas do przebrania się w cieplejsze ciuchy. Niektórzy członkowie wyprawy poubierali wszystkie podpinki i membrany wiatrowe. A niektórym było w miarę ciepło…

Chile zdecydowanie różni się od Argentyny infrastrukturą drogową. Przede wszystkim drogi są. Po drugie są asfaltowe. Po trzecie jest znacznie więcej stacji benzynowych, na których nie dość że jest paliwo, to jeszcze nie ma kolejek. Żadnych. Przy każdej stacji benzynowej, dość drogi bar, z hot dogami i innymi przekąskami, a dodatkowo toalety. Ale żadne tam po prostu toalety, ale pełny wypas, z mydłem, papierem toaletowym i suszarkami do rąk.

Po Argentynie to duża odmiana. Ale cóż, płacimy za to dużo za paliwo, płacimy za autostrady i płacimy za przejazd tunelami, w kilku miejscach. :-o

Zmieniła się też przyroda w odróżnieniu od patagońskiej pustki. Pojawiły się w dużych ilościach kaktusy. Kaktusy jak z filmów kowbojskich. Typowe dla tego regionu, wyciągają swoje ramiona ku górze. Wygląda to niesamowicie. Jest ich dużo, rosną samotnie, albo w wielkich koloniach.

chile_21.JPG

Późnym popołudniem dojeżdżamy do La Sereny. Zjeżdżając z góry widzimy panoramę miasta położonego nad zatoką. To dwa miasta – Coquimbo i La Serena. Są one niejako ze sobą połączone, ale stanowią administracyjnie dwa różne miasta.

La Serena to miasto urocze, stare kamienice, w większości ceglano - drewniane, kościoły, katedra, place, wszystko to ma bardzo duży urok.

chile_23.JPG

Znajdujemy informację turystyczną, gdzie męczę panią, by znalazła mi hostel z parkingiem dla motocykli. Z tym zwykle jest problem, trzeba się męczyć, żeby je jakoś ulokować bezpiecznie. Ale tym razem trafiamy bez bólu na idealne prawie miejsce (trochę drogo, ale wyjścia za bardzo nie ma, za zimno na camping, a i campingu brak). Hostel El Arbol (drzewo) w którym lądujemy jest czysty, nawet bardzo, ma kuchnię do dyspozycji turystów i jest położone w centrum miasta. Jesteśmy zachwyceni, idziemy na zakupy do centrum handlowego, które jest tuż obok. Po powrocie gotujemy pyszne spaghetti i wypoczywamy.

chile_20.JPG

25.03.2014 – dzień sto szósty

Dzień jak co dzień. Z tą różnicą, że dziś budzimy się wyspani i wypoczęci. Naprawdę sprężysty materac pozwolił solidnie wypocząć. Śniadanko – płatki, tosty i sok z melona. Idziemy rzucić okiem na miasto, wypłacamy pieniądze z bankomatu i jedziemy dalej. Pogoda nie zachęciła nas, żeby dłużej zostać w La Serena, jest pochmurno, nie widać w ogóle słońca, nie jest też ciepło. Na ulicy widzimy ludzi w czapkach i kurtkach. Może nie jest też zimno, bo jakieś 15 stopni, ale my oczekujemy czegoś cieplejszego, jeśli chodzi o pogodę.

chile_22.JPG

Ruszamy, wcześniej jednak żegnamy się czule z Juanitą, która zajmuje się prawie wszystkim w hotelu Arbol, w którym spaliśmy. Jedziemy dziś do Copiapo. To miasto wielu kopalń, znane przede wszystkim z katastrofy w 2010, kiedy to Chilijczycy wydobywali uwiezionych przez 10 dni górników, specjalnie skonstruowaną kapsułą.

chile_27.JPG

Do Copiapo jedziemy w chmurach. Prawie dosłownie. Kiedy wyjeżdżamy z La Serena nic jeszcze nie wskazuje na nieoczekiwaną zmianę warunków. Po prostu jest pochmurno. Jednak po 30 kilometrach gęsta mgła zaczyna nas dosłownie oblepiać. Na kaskach krople wody, jedziemy wzdłuż wybrzeża, ale prawie nie widać ani brzegu, ani oceanu. Droga wznosi się o około 500 metrów i toniemy w chmurach i mgle. Serpentyny dopełniają emocji żeńskiej części ekipy. Może nawet lepiej, że jest mgła, bo nie widać przepastnych urwisk wzdłuż drogi, które ją przerażają... Tak samo jak gwałtownie zaczęliśmy wjeżdżać w tą mgłę, tak niespodziewanie za którąś z serpentyn niebo stało się w ciągu kilku minut błękitne, chmury zostały za nami i ukazała się nam pustynia Atacama w całej rozciągłości. Nie jest jeszcze pustynia, jaką można sobie wyobrazić, bo jest dużo gór i skał, ale też trochę roślinności, drobne krzaczki przycupnięte tu i ówdzie.

Gdzieniegdzie widać już łachy piachu, które są pozałamywane wiatrem i tworzą piaszczyste grzbiety. Po mglistym i chłodnym poranku w La Serenie reszta część drogi przebiegała w iście upalnych warunkach. Suche powietrze w mig osuszyło krople z resztek mgły na kaskach i ubraniach. Po kilkudziesięciu kilometrach dostrzegliśmy drogowskaz: Domeyko 20 kilometrów. Tam też zatrzymaliśmy się na mały posiłek z naszych zapasów. Miejscowość o polsko brzmiącej nazwie od nazwiska słynnego w Chile Polaka, nie przypominała nam ojczyzny. Wioska z kilkoma ulicami, które przejechaliśmy w poszukiwaniu ukrytych atrakcji, była dosyć obskurna. Płoty gdzieniegdzie zrobione z blach po beczkach po paliwie. Drewniana, niska, podupadająca zabudowa nie sprawiała przyjemnego wrażenia. Pomimo to znaleźliśmy mały placyk z ławeczkami i tam zjedliśmy małe co nieco.

Dalsza podróż była już dosyć nudna, ciągle ten sam górzysto pustynny krajobraz. Dojechaliśmy do Copiapo. Miasto ukryte jest w górach. Dosłownie. To jest ciekawe zarówno w Argentynie, jak i w Chile, że nie ma nic, jedziesz drogą i nic nie widać, żadnych przedmieść, żadnych wiosek przed miastem, tylko myk i już całe miasto jak na dłoni, bo są one przeważnie w małych, lub większych dolinach.

chile_24.JPG

Copiapo ma przepiękny główny plac, obowiązkowo z centralnie ustawioną fontanną. Do tego kilkanaście ulic centrum i rozległej części poza centrum. Próbujemy znaleźć niedrogi hostel, ale dopiero za trzecią próbą się udało. Nie należy zawsze brać, co popadnie. Warto jednak czasem zadać sobie troszkę trudu i pojechać cztery ulice dalej. Dzięki temu mamy całkiem przyzwoity pokój, za rozsądne (w Chile rozsądne!) pieniądze.

chile_25.JPG

Na kolację pizza i spacer po centrum. Wracamy już po ciemku do hotelu. Jutro ruszamy dalej.

26.03.2014 – dzień sto siódmy

Coś nie mamy szczęścia do pogody. Gonią nas ciągle chmury i mgły, a my uciekamy przed nimi na północ. Rano ponownie, bardzo nas zdziwiła pogoda. Wczoraj jak przyjechaliśmy do Copiapo, było gorąco, ciepło, bezchmurnie i słonecznie. Ranek nieco chłodny i bardzo pochmurny. Zjedliśmy jajecznicę i ruszyliśmy w dalszą drogę. Pierwszy odcinek drogi do Taltal, dokąd dzisiaj planowaliśmy dojechać, przebiegał w gęstej mgle. Nie przypominała ona jednak tej znanej nam z Polski. Widoczność na poziomie ziemi była dobra. Dopiero gdzieś na niewielkiej wysokości unosiły się gęste zwały, które całkowicie zasłaniały słońce.

chile_28.JPG

Po wczorajszym upalnym wieczorze, było to mało przyjemne. Dopiero na wysokości Chanaral niebo zaczęło się przecierać i pokazało się słońce. Przez ostatnie kilka dni kiedy jechaliśmy wzdłuż Oceanu Spokojnego, zauważyliśmy, ze linia chmur i mgieł unosi się tylko nad pasem nadmorskim. Za linią gór kilkanaście kilometrów z naszej prawej strony ciągle było niebieskie niebo i słońce.

W Chanaral oddaliliśmy się od brzegu, o około 30 km i pogoda znowu się zmieniła. Zrobiło się gorąco, a nawet upalnie. Wyjechaliśmy z linii gęstych chmur. Droga numer 5 , którą jechaliśmy na północ miejscami ciągnęła się aż po horyzont bez zakrętów. Utrzymując prędkość około 120 km/h dojechaliśmy do Taltal. Po odwiedzeniu 2 hotelików w , których nie było wolnych miejsc, trafiliśmy do Hosterii nad samym oceanem.

chile_29.JPG

Dostajemy pokój bez łazienki co prawda, ale za to nie więcej jak 30m od linii brzegowej. W pokoju słychać szum fal… Motocykle i tym razem znajdują schronienie na zapleczu hotelowej kuchni, a my idziemy na miasto.

chile_38.JPG

Pierwsze co uderza po wyjściu na ulicę, to piękne położenie miasteczka. Upalna pogoda i palmy dopełniają urlopowego klimatu. Spokój, cisza, niemal senność. O 16.00 nikt za specjalnie się nie rusza, bo jeszcze jest taka sjesta. Dopiero po 17.00 miasteczko lekko ożywa. Otwierają sklepiki, słychać szczęk rozsuwanych metalowych żaluzji, krat i blaszanych pokryw zdejmowanych z wystaw sklepowych.

chile_31.JPG

Obok jednego ze sklepiku widzimy turystę z aparatem, około 50-tki. Patrzy na nas ze swoistą intensywnością, nachalnie, ale jednocześnie skrycie. Zwykle reagujemy na to polskim „dzień dobry:. Ty razem zdziwienie. Pan nam odpowiada po polsku, tym samym pozdrowieniem.

Okazało się ze to Izraelczyk urodziny w Łodzi. Od 5 roku życia mieszka w Izraelu. Teraz, już na emeryturze, podróżuje razem z żoną, która również mówi po polsku, w zasadzie bez akcentu, bez błędów. Jak to się różnie życie ludziom plecie, nachodzą nas rozmaite refleksje. Później długo dyskutujemy między sobą o historii, o marcu 68 i takie tam podobne sprawy. To czasem niesamowite, jak podróżując można się otrzeć o różne historyczne aspekty.

chile_33.JPG

Poszukujemy czegoś do jedzenia na mieście. Niestety. Udaje nam się tylko znaleźć churasco (to hamburgery w różnych konfiguracjach składnikowych), a także pizzę. Chyba dziś nie mamy wyjścia i decydujemy się na pizzę. Nie ma co marzyć o piecu opalonym węglem. Z kuchni dobiega charakterystyczny dźwięk kuchenki mikrofalowej. Czasem mamy już serdecznie dość tego jedzenia w Chile. Czekamy z utęsknieniem na Argentynę i campingowanie, możliwość upieczenia mięsa na parilli, ugotowanie zupy i tak dalej. Jeszcze trochę..

chile_32.JPG

Wieczór zakończył dzień spektakularnym zachodem słońca. Jak już wspominaliśmy Chilijczycy nie mają wschodów słońca, maja za to piękne zachody. Dziś był właśnie jeden z nich. Czerwone słońce zaszło za skały wystające w oceanie, towarzyszył mu szum fal Pacyfiku i skrzekot ptaków. Ciepło. Wygrzewamy się w promieniach zachodzącego słońca.

chile_34.JPG

27.03.2014 – dzień sto ósmy

Życie ma sens… Rano budzą nas fale oceanu. Otwieram drzwi od pokoju i widzę pięknie szumiące fale. Żeby nie było za pięknie, zachmurzenie jest pełne. Pełne to mało powiedziane. Po prostu niebo jest szczelnie zasnute, ale prawie tak, że niebo niemal się zlewa z wodami oceanu w jedną tonację. Jakieś przekleństwo z tą pogodą czy co? Trochę później sytuacja się przejaśnia (dosłownie), od wschodu się przeciera, na północy też chmury się rozchodzą.

chile_40.JPG

chile_39.JPG

Wzięliśmy się trochę do pracy. Wypraliśmy trochę ciuchów, a przede wszystkim wypięliśmy z kasków gąbki i wypraliśmy je. Tyle było brudu, że aż wstyd. Ale wcześniej nie podejmowaliśmy się tego, bo ciągle kaski były potrzebne.

Słońce wyszło dokładnie o 11.00. Rozwiały się wszystkie chmury, zostały nieliczne nad oceanem.

chile_41.JPG

chile_42.JPG

Później kolejny spacer po mieście, a po południu już tylko wypoczywanie i lenistwo. Pierwsze od długiego czasu. :beer:

28.03.2014 – dzień sto dziewiąty

Dziś miał być spokojny dzień. Zaplanowaliśmy na dziś nie więcej niż 270 km. Chcieliśmy przejechać z Taltal do Antofagasty, po drodze oglądając rzeźbę zwaną Ręka pustyni (Mano del Desierto). Przejechaliśmy spokojne 230 kilometrów.

chile_43.JPG

chile_44.JPG

75 km przed Antofagastą dojeżdżamy do rzeźby „Ręka Pustyni”. Jest wielka. Po prostu wielka. Ma około 10 metrów wysokości. Palce dłoni po prostu wystają z ziemi. Kiedy stoi się obok widać jej ogrom. Niestety rzeźba jest dosyć mocno popisana przez wandali, ale na to niestety nic już nie można poradzić. Robimy sobie małą sesję fotograficzną.

chile_45.JPG

Turyści przejeżdżający tą drogą autobusami niestety nie mogą pyknąć sobie fotki przy niej. Pozostaje im tylko widok z drogi. Jest to jedna z tych chwil kiedy doceniamy nasz środek transportu.

chile_46.JPG

Jedziemy cały czas przez pustynię Atacama, która się ciągnie i ciągnie. Wszędzie piach i skały, z przewagą piachu. I droga asfaltowa, ciągnąca się po horyzont.

Dwadzieścia kilometrów przed Antofagastą widzimy na horyzoncie ogromne zakłady, dużo ciężarówek, wszystko pokryte mocno piachem i pyłem. To region wielu kopalni i zakładów. Antofagasta to duże miasto. Ma około 300 tysięcy mieszkańców, jak na Chile, to dużo. Miasto położone jest nad samym oceanem, jest więc równocześnie portem. Z drogi numer 5 odbijamy w lewo i po kilkunastu kilometrach zjazdu w dół dojeżdżamy do promenady nad wybrzeżem, którą już dojeżdżamy do centrum. Główne ulice biegną wzdłuż wybrzeża, możemy więc podziwiać piękne położenie miasta, jego wysokie wieżowce, których jest kilkanaście w mieście, zadbane trawniki i zielone tereny, a także starsze, zabytkowe budynki.

Nauczyliśmy się, by pierwsze kroki kierować w dużych miastach do informacji turystycznej. Tak też zrobiliśmy w Antofagaście. Dostaliśmy namiary na hotele i na camping. Trzy razy upewniamy się, czy camping otwarty i czy jest możliwość rozbicia namiotu. Jest. Jedziemy. To 14 kilometrów od centrum. Trochę dużo, ale postanawiamy spróbować. Trochę błądzimy, ale w końcu trafiamy. Camping położony jest nad samym oceanem. Jest pusto, trwają jakieś prace budowlane. W obrębie 8 kilometrów nie ma żadnego sklepu. Same apartamenty. W dodatku camping straszliwie drogi (jak na camping), bo 10 tysięcy peso od osoby. To drożej niż płaciliśmy wczoraj w hotelu za nocleg. W dodatku jeśli będziemy chcieli zwiedzić miasto, a camping nie jest zamykany, to w zasadzie żywego ducha nie ma, więc ryzykujemy, że nam coś podprowadzą… :shock:

Postanawiamy zatem pojechać znowu do miasta i tam znaleźć jakiś tańszy hotel. No i się zaczęło. Podjeżdżamy do jednego – brak miejsc, do drugiego – brak miejsc, do trzeciego – brak parkingu na motory, do czwartego - cena 100 dolarów za nocleg, do piątego – brak miejsc, tracimy cierpliwość. Jeździmy po mieście zmęczeni coraz bardziej, upał daje się we znaki. Godziny szczytu, atakują nas wściekłe taksówki i autobusy.

Widzimy na ulicy mulatkę z koszem z brudną bielizna pościelową, zaczepiamy i pytamy o lokum. Owszem, jest tu obok miejsce, ale motory nie zmieszczą się w korytarzu, który nam proponuje jako parking pomimo, że usilnie próbujemy je tam wcisnąć.

chile_47.JPG

O co chodzi? Tyle turystów? Nie. Okazuje się, ze większość tanich hoteli wynajmuje całe swoje miejsce dla robotników, górników i innych osób, które pracują w okolicznym przemyśle, głównie górniczym.

Dla nas, niskobudżetowych turystów po prostu nie ma miejsc. Albo zostaje camping. Słabo. Wkurzeni jesteśmy bardzo, bo straciliśmy mnóstwo czasu, na tym campingu już byliśmy, nie podobał nam się, a teraz musimy tam wrócić! Okropne. Ale chyba nie ma wyjścia…

Wyjście jest zawsze. Krzysiek poszedł na zakupy, żebyśmy mieli na tym campingu co jeść, a ja stoję, czekam, pilnuję motorów i całego dobytku. Drzwi od domu naprzeciwko otwierają się. Starsza pani woła psa na kolację. Pies przychodzi, dostaje miskę z pożywieniem, je.

Ja się uśmiecham, pani się uśmiecha i mnie zagaduje. A skąd, a dokąd, standardowe pytania i odpowiedzi. Na szczęście jest hałas na ulicy, w związku z tym pani przychodzi do mnie pogadać, bo przez ten hałas słabo mnie słyszy, a ja przecież nie mogę od motorów odejść. Od słowa do słowa okazało się że Eliana jest nauczycielką angielskiego, ma chyba z 80 lat, ale całkiem dobrze się trzyma. Tłumaczę jej naszą sytuację, że nigdzie nie ma wolnego miejsca, że nie ma parkingu bezpiecznego na motory. Ona chwilę myśli, po czym każe mi czekać, idzie zatelefonować i po 2 minutach wraca do mnie z adresem. Znalazła dla nas tanie miejsce, jedną przecznicę dalej.

Podjeżdżamy. Lądujemy w nieoznaczonym miejscu, gdzie ze starego domu, zrobiono coś na kształt hotelu, z chyba 20 pokojami. Miejsce na motory jest. Wygląda bezpiecznie, brama zamykana. I co najważniejsze, dużo taniej niż na campingu!

Szczęśliwi lokujemy się w pokoju, jemy co nieco i idziemy na miasto. Antofagasta jest urocza wieczorem. Jak w każdym bogatszym mieście dużo jest ulicznych grajków, żebraków i ulicznych artystów. Do tego dochodzą dziesiątki straganów domorosłych skręcaczy przeróżnych kolczyków, wisiorków, łańcuszków, rzemykarzy którzy koraliki nanizują na rzemyki i tak dalej i tak dalej. Nawet dobre lody znajdujemy. Miasto nam się podoba. Centralny plac ma oczywiście fontannę i to nie jedną. Cztery, które symbolizują cztery strony świata.

chile_66.JPG

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 12

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Żeby dodać komentarz, musisz założyć konto lub zalogować się

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą dodawać komentarze

Dodaj konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się tutaj.

Zaloguj się teraz

×