Skocz do zawartości

Recommended Posts

Valparaiso... znam takich co tam zęby stracili no ale jak to marynarze przygód szukali... :-D

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Wreszcie udało mi się dobrnąć do końca relacji! czekam na dalszy ciąg.. lektura na dłuższy czas ale warto :) wyprawa totalna! wielki szacunek :-D i to wszystko na wiernych F-kach ! tym bardziej zazdroszczę

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Była chwila przerwy w relacji, ale powrót do życia po wyjeździe nie był łatwy...

Jednak udało się stosunkowo miękko i żyjemy!

Do następnego wyjazdu... ;-)

29.03.2014 – dzień sto dziesiąty

Dziś jedziemy jakieś 17 km od miasta Antafogasta, zobaczyć jeden z najpiękniejszych okolicznych naturalnych pomników - La Porton. To stworzony przez przyrodę naturalny most, brama w oceanie. Jest naprawdę spektakularny.

chile_70.JPG

chile_60.JPG

Później jeszcze 5 kilometrów dalej, w stronę lotniska oglądamy monument zwany Zwrotnik Koziorożca. Ustawiony jest oczywiście na Zwrotniku, a jego niezwykła, geometryczna forma, doskonale wyliczona, w dzień przesilenia, gdy słońce jest w zenicie nie pokazuje cienia.

chile_62.JPG

Trochę kręcimy się po mieście, odwiedzamy Targ Rybny, gdzie podziwiamy lwy morskie, które uwijają się przy molo i zjadają to, co im wyrzucą rybacy, patroszący ryby. Ja oczywiście próbuję lokalne ceviche, taki rodzaj surowej ryby w marynacie, trochę podobne do naszych śledzi marynowanych. Dobre. Dziś sobota, część sklepów zamknięta, a druga część ma siestę. :drinkbeer:

chile_65.JPG

chile_67.JPG

W Antafogaście klimat jest prawie taki sam, cały rok, W dzień od 15-26, a w nocy chłodniej, do 15 stopni Celsjusza. Bardzo nam się miasto podoba, ale już chcemy jechać dalej. Wystarczy tego nasycania się miejscowym klimatem...

30.03.2014 - dzień sto jedenasty

Rano po pysznej jajecznicy przyrządzonej tym razem przez żonę, czas ruszać w drogę. Jednak jeden z motocykli odmawia posłuszeństwa.

Postał dwa dni bez jazdy i chyba mu się spodobało… Okazuje się, że akumulator się rozładował. Całe szczęście zaraz za brama naszego

domu noclegowego, jest dosyć stromy zjazd, co prawda to ulica jednokierunkowa,

ale udaje się odpalić motor i możemy ruszać. Wyjeżdżamy z Antofagasty w stronę

gór i po około 20 kilometrach wspinania się wbijamy się na drogę numer 5 w

kierunku na północ. Krajobrazy zaraz za miastem i przez następną część drogi są

znowu pustynne. Jedziemy tak przez około 100 km, aby dotrzeć do Chacabuco. To

osada górnicza, która została opuszczona około 1940 r.

chile_61.JPG

chile_71.JPG

Wydobywano tam saletrę do momentu kiedy jej wydobycie stało się nieopłacalne z powodu produkcji syntetycznej saletry. Miejsce to tętniło życiem od 1924r. Później, w 1973 roku, podczas reżimu Pinocheta, utworzono tutaj więzienie dla politycznych przeciwników. Obecnie zamienione jest w rodzaj muzeum. Płacimy po 2000 Peso od osoby i wjeżdżamy do środka. Mijamy rzędy parterowych budynków, w których mieszkali górnicy i pracownicy tutejszej fabryki saletry. Budynki są bardzo podobne. Przylegają do siebie małymi podwórzami. Kilkadziesiąt dużych kompleksów mieszkalnych, zniszczonych obecnie, robi spore wrażenie. Ściany niektórych budynków zawaliły się. Drewniane dachy choć mocno zniszczone, dobrze zachowały się w tym suchym klimacie.

Jednak to nie koniec emocji na dzień dzisiejszy. Jakieś kilkadziesiąt kilometrów dalej przenosimy się w czasie. A to za sprawą miasta Pedro de Valdivia. 7 km po zjechaniu z głównej drogi natrafiamy na zamknięte na kłódki dwie bramy. Całe szczęście dla nas z boku jest miejsce, aby zmieścił się motocykl. Wjeżdżamy. Dwupasmowa główna aleja, na środku słupy oświetleniowe, po bokach domy. Wszystko w prawie nienaruszonym stanie, choć brakuje często drzwi, okien i szyb. Wszędzie jest gruba kilkucentymetrowa warstwa kurzu i piasku.

chile_72.JPG

chile_74.JPG

Wiatr unosi jego drobinki i osadza na wszystkim. Całość ma kolor brunatny. Kilkadziesiąt ulic tego miasteczka w porównaniu z Chacabuco to prawdziwa metropolia. Zostawiamy motocykle na jednym z krańców miasta i obchodzimy kilka pobliskich uliczek i domów. Uschnięte drzewa, wielkie palmy pozbawione liści, niektóre przewrócone. Pod jednym z budynków emocje sięgają zenitu. Jesteśmy na pustyni, dookoła nie ma żywej duszy. Przed domem jak z amerykańskiego horroru stoi stolik, obok krzesło. A o stół oparte wieko trumny…. :twisted:

chile_75.JPG

Wiatr unosi tumany kurzu i dzwoni metalowymi elementami, które uderzają o siebie. Pomimo środka dnia czujemy lekkie ciarki i chęć jak najszybszego opuszczenia tego fascynującego i zarazem strasznego miejsca. Ciekawość bierze górę i idziemy dalej. W ciągu jednej z uliczek za futryną domu widzimy archaiczny fotel ginekologiczny. Stare buty i butelki na stole. Porzucone rdzewiejące wiadro na środku ulicy…

chile_73.JPG

Podjeżdżamy pod dwa duże budynki w mieście. Szpital i kościół. Sam szpital ostatnich pacjentów miał w 1990r. Z tym miastem wiąże się podobna historia jak z poprzednim. Jego los dopełnił się w momencie kiedy pobliskie kopalnie zostały zamknięte. Miasto funkcjonowało od 1931r. Przez szpary w zamkniętych drzwiach kościoła widzimy ławki w środku, ołtarz, krzyż na ścianie. To jeden z najlepiej zachowanych budynków. Być może z powodów jego rangi i znaczenia. Spędzamy łącznie około dwóch godziny w tym miejscu. Jest to bardzo emocjonujący czas i na długo pozostanie w naszej pamięci. Co prawda już po wyjechaniu za bramę moja żona doznała sporej ulgi… Ciekawe dlaczego… :-P

Następne dwie godziny jedziemy przez pustkowia i dojeżdżamy do Calama. To miasto kopalń, wydobywa się tu głównie miedź. Na jednym z odcinków droga prowadziła około 40 km prosto, bez żadnych zakrętów. Widzieliśmy jej wspinającą się nitkę jadąc wciąż pod górkę. Są to nieprawdopodobnie duże przestrzenie. A poczucie odległości przez miejscowych kierowców jest jakieś dziwne dla nas. Zapytany przeze mnie o drogę i odległość do Pedro de Valdivia kierowca ciężarówki odpowiedział, że około 12 km. Okazało się, że było to ponad 50 km. I nie jest to pierwszy taki przypadek jaki nam się przytrafił.

chile_76.JPG

Wjeżdżamy do Calama. Dziś niedziela, więc informacja turystyczna zamknięta. Zostaję pilnować motorów, a żona idzie na poszukiwanie noclegu. Obchodzi w ciągu kilkudziesięciu minut centrum, odwiedza osiem hoteli, niestety bez rezultatów. Albo nie ma parkingu na motory, albo cena jest dla nas zaporowa. Ja w tym czasie dostaje propozycję zakupu marihuany od jakiegoś lokalesa. Może bym i skorzystał, ale…

Jedziemy zatem na dalsze poszukiwania noclegu i po przejechaniu kilku ulic znajdujemy miłe miejsce. Jedno wielkie łóżko i w miarę czysto. Szybko się przebieramy i pędzimy na miasto zjeść pizzę. Wracając już po zachodzie słońca wyraźnie czujemy zimny wiatr. Nic dziwnego, jesteśmy na około 2800 m n.p.m.

31.03.2014 - dzień sto dwunasty

Dziś mamy poranek bez śniadania. Niestety hotel w którym nocujemy nie ma go w ofercie, chociaż cena nie jest mała. Postanawiamy przejechać szybko trochę ponad 100 km, które dzieli nas od San Pedro de Atacama i tam coś zjeść. Paliwa nie tankujemy, ponieważ odległość nie jest wielka, a mamy dopiero 50 km przejechane na zbiornikach. Mimo bezchmurnego nieba i słońca jest rześko. Wyjeżdżamy z miasta i od razu witają nas ponownie pustynne krajobrazy. Pomimo, że mam na sobie termiczne ubranie wiatr przewiewa kurtkę motocyklową.

chile_78.JPG

chile_77.JPG

Postanawiamy zatrzymać się na poboczu i wpiąć membranę wiatroodporną. Niestety ukryła się tak skutecznie w naszych bagażach, że musimy większość pozdejmować. Podczas tych manewrów jeden z motocykli oparty na bocznej stopce traci równowagę i leci na bok! O, żesz ty… A na nim oba nasze laptopy i sprzęt foto… Wnerwienie uzewnętrznia się, jak ja nie lubię takich sytuacji. Paliwo leci przez nieszczelny korek, motor leży, dookoła pustynia. Podnosimy sprzęta, układamy bagaże, które się poprzesuwały i już bardziej spokojnie ruszamy dalej. Kilkanaście kilometrów przed miastem robimy małą sesję foto, przed nami rozciąga się ogromna dolina, a na horyzoncie widać szczyty wulkanów.

chile_79.JPG

W miasteczku trafiamy na główny placyk, obok zabytkowego kościółka. Za zgodą policji stawiamy motory pod zakazem i jemy śniadanie przeglądając broszury pozyskane z informacji turystycznej.

chile_80.JPG

Trochę posileni jeździmy uliczkami i szukamy noclegu. Trafiamy do hostalu niedaleko centrum. Zostawiamy szybko zbędny balast w postaci części naszych bagaży i ruszamy na Salar de Atacama.

chile_81.JPG

Po powrocie do San Pedro de Atacama, zostawiamy motocykle i idziemy na zakupy. Chcemy wykorzystać fakt, że mamy do dyspozycji kuchnie i podkarmimy się trochę… Gotujemy pyszne spaghetti (tradycyjnie) i na deser pyszna kawa (podprowadzona z kuchni) z ciasteczkami (mieliśmy zapasy…).

Jutro mamy w planie przekraczanie granicy z Argentyną…

01.04.2014 – dzień sto dwunasty

Plany planami, a los zgotował nam na dzisiaj kilka niespodzianek. Przez godzinę zastanawialiśmy się czy wstawać, czy nie, czy jechać, czy nie. Motocykl, a w zasadzie akumulator podjął za nas decyzję. Zdechł na amen, ale przyczyną był regulator napięcia, który podawał ponad 16V… Już nie wspomnę, że mogłem to wcześniej sprawdzić! Ale nie sprawdziłem i teraz tkwiliśmy w ciemnej d… Postanowiliśmy kupić nowy regulator i/lub nowy akumulator. Okazuje się, że w małej mieścinie San Pedro de Atacama, nie jest to takie łatwe, ba, jest zupełnie niemożliwe. W ogóle znalezienie jakiegoś sklepu z częściami samochodowymi jest niemożliwe. Znaleźliśmy warsztat, bardziej wulkanizacyjny niż naprawczy gdzie dwóch przemiłych Chilijczyków próbowało nam pomóc. Myśleli, myśleli i niewiele wymyślili. Podali nam namiar na jednego mechanika i tyle. Chcieli nam też dopasować regulator od swojego skutera… Przy okazji dowiedzieliśmy się jeszcze, że na trasie, którą będziemy jechać do granicy z Argentyną, roztrzaskał się niedawno na motorze Brazylijczyk. Wiemy, bo Chilijczycy na głos się zastanawiali, czy może z rozbitego BMW, który stoi, a raczej leży przy budynku odprawy celnej, nie da się wyciągnąć tego regulatora.

Nie powiem, już byłam spanikowana, że tą trasą pojadę, bo wiedzie ona przez góry i to nie byle jakie góry. Granica, którą będziemy przekraczać, jest położona na 4.230 m n.p.m., a najwyższy punk przełęczy jest na ponad 4790 m n.p.m.

W każdym razie regulatora brak, akumulatora brak. Jedziemy na poszukiwanie warsztatu mechanika. Nie jest to łatwe. W ogóle mamy wrażenie że to dziwne miasto, wszyscy poukrywani za swoimi bramami. Tylko niektóre sklepy i hotele mają szyldy. Inne „instytucje” są pochowane. Jeden mechanik niby jest w bramie, bo przez szpary widzimy zestawy narzędzi, niestety jest zamknięte. Kolejne miejsce, gdzie ma być szansa na zakup akumulatora – również nieczynne. Brama zamknięta.

Podpytujemy ludzi na ulicy, ale niewiele to daje. W końcu zaczepiamy motocyklistę, który akurat przejeżdża i wygląda na miejscowego (nie jest obładowany żadnym bagażem). Wskazuje nam miejsce tuż za rogiem i trafiamy wreszcie do warsztatu.

chile_93.JPG

Niezły bajzel, ale ma akumulatory, co prawda używane i ofiaruje się (za kasę oczywiście), że może nam naładować nasz akumulator. Zgadzamy się z chęcią, przywozimy mu akumulator i idziemy na zakupy.

Dzisiaj będziemy robić racuchy z jabłkami. Nie ma co przejmować się, jakoś to będzie… Kupujemy mąkę, drożdże, jabłka. Pieczemy. Korzystamy z tego, ze w naszym hotelu jest możliwość używania kuchni. Co prawda wygląda to również na kuchnię właścicieli, ale się tym nie przejmujemy. Pieczemy pyszne racuchy i objadamy się przez długi czas.

chile_98.JPG

Później krótki spacer po mieście i spokojnie wróciliśmy do hotelu, umyliśmy się i położyliśmy do łóżka. Nagle łóżko zaczyna się trząść. Myślałam że to Krzysiek, spojrzałam na niego, on na mnie – „łóżko się trzęsie” – mówię. I dopiero do mnie dotarło, że się trzęsie, ale nie łóżko, tylko ziemia. Trzęsienie ziemi! Wyskoczyłam na równe nogi z łóżka. Podłoga w prawo i w lewo się unosi. Szybko naciągnęliśmy spodnie na siebie, w tym samym momencie zgasło światło. Wyłączył się prąd w całym mieście. Wybiegliśmy z pokoju. Na parkingu stał już właściciel ze swoja żoną i dzieckiem. Nikogo więcej w tym małym hotelu nie było poza nami tej nocy. Właściciel był bardzo zdenerwowany. Powiedział nam, że to się nie zdarza, żeby tutaj, w San Pedro de Atacama były wstrząsy. Jeśli tutaj są, to znaczy że są to wstrząsy wtórne, a gdzieś dalej, na wybrzeżu, było naprawdę duże trzęsienie ziemi. Dał nam diodową lampę, poszliśmy do pokoju, znowu się położyliśmy i próbowaliśmy zasnąć. Trochę było z tym kiepsko po tak niecodziennych i emocjonujących dla nas przeżyciach. Przygotowaliśmy sobie na wszelki wypadek ubranie blisko, kasę i dokumenty blisko, żeby w razie czego chwycić co najważniejsze i uciekać z budynku. Na szczęście wstrząsy się już nie powtórzyły. Spaliśmy wyjątkowo dobrze…

02.04.2014 – dzień sto trzynasty

Rano oglądamy telewizję. W Iquiqe trzęsienie ziemi, którego echa odczuliśmy wczoraj wieczorem. Kurcze, gdybyśmy nie zmienili planów i jechali do Peru wzdłuż chilijskiego wybrzeża, kto wie, co by się działo. Na całym wybrzeżu chilijskim ogłoszono alert tsunami. To naprawdę nie są żarty. Na szczęście my o 9.00 odbieramy nasz naładowany akumulator, kupujemy drugi na zapas, bo nie mamy innego wyjścia, przygotowujemy rękawice podgrzewane (żeby trochę odciążyć regulator i tym samym zmniejszyć choć trochę napięcie w układzie ładowania) i wyjeżdżamy. O dziwo taka prowizorka w elektryce działa! Pomijając fakt, że rękawice się sfajczyły włączone na Maksa... Jedziemy na granicę Paso Jama. Z San Pedro de Atacama jest ponad 150 km do granicy.

chile_83.JPG

Droga okazuje się piękna. Po prostu piękna. Najpierw jest bajecznie żółto-zielono. To takie trawy nietypowe, bo trochę podobne do tych które były w Patagonii, suchych, długich źdźbeł, ale tu są bardziej rozświetlone słońcem (bo wyżej). W oddali zostawiamy za sobą, wyraźnie widoczny w lusterkach, różowawy salar Atacama i całość doliny. Dookoła mnóstwo wierzchołków gór, z czego wiele wygląda na wulkany. Przejeżdżamy przez solniska, pięknie położone, mijamy bardzo duże stado długowłosych lam, o gęstej, skłębionej sierści. Naprawdę piękna droga. Cały czas wspina się w górę, ale bardzo spokojnie, bez dramatycznych zakrętów, przy których mi serce zamiera. Jest pięknie. Niezwykle. Oczywiście zimno. Zimno co raz bardziej, bo jesteśmy coraz wyżej. Paso Jama leży na wysokości 4.230 m n.p.m. Wysoko. Zatyka uszy przez cały czas. Ale najwyższy punkt na jaki dziś się wjechaliśmy, to 4790 m n.p.m. Tak pokazuje nam GPS. Samo przejście znajduje się już na niższym odcinku drogi.

chile_84.JPG

Na domiar złego motor z zepsutym regulatorem napięcia zaczyna znowu szwankować, krztusi się, nie chce jechać, gaśnie. Brak tlenu w powietrzu też mu daje się we znaki. Zamieniamy się na motory, może specjalista da radę dojechać do granicy…

Dojeżdżamy. Jakoś…

Odprawa celna tym razem przebiega szybko i sprawnie. Mamy bardzo dużo szczęścia. Gdy przyjeżdżamy na granicę, jest tylko jedna osoba przed nami. Gdy stoimy w drugim z czterech okienek, przez które musimy przejść, przyjeżdża autobus z mrowiem turystów. Kolejka jak stąd do Polski…

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 10

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

O własnie właśnie, tak w temacie... w zeszłym tygodniu widziałem "krótki" opis, relację z Waszego wyjazdu w Dzienniku Bałtyckim :-) nie było tylko mowy o... forum.. chyba :ph34r:

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Jak zwykle zajefajna opowieść ;-)

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Thx za tę relację, super się czyta :beer:

i nie wiem jak to jest ale ludziepodrozuja zawsze świetnie wychodzi na fotkach ;-)

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ciąg dalszy podróży...

Spokojnie odprawiliśmy siebie i nasze motory i ruszamy dalej, jedziemy do Susques, najwyżej (podobno) położonej wioski w Argentynie, do której możemy dojechać asfaltem. Wioska jest mała, trzy ulice, kościółek, dwa sklepy. Przed wioską jest hotel do którego zajeżdżamy. Trochę drogi, decydujemy więc podjechać do wioski i rozejrzeć jeszcze. Rezerwujemy go jednak, mówiąc, że zrobimy zakupy i wrócimy.

chile_94.JPG

Pod Kościółkiem podjeżdża do nas motocyklista wiekowy, siwy. Pyta gdzie nocujemy. Mówię, że najprawdopodobniej w tym hotelu przed wioską. A on do mnie, że właśnie wykupił ostatni pokój. Zdezorientowani wracamy (nie wyglądało na duże obłożenie) i okazuje się, że niestety to prawda. Pomimo tego, że obsługa obiecała… Musimy się wrócić 2 kilometry (oj, jak my się nie znosimy wracać) do drugiego hotelu. Niestety okazuje się droższy, niż ten, w którym pokój sprzątnięto nam przed nosem. Po dłuższej pogawędce z recepcjonistką, okazuje się, że trochę dalej jest wieloosobowy pokój i możemy go wynająć za niezbyt duże pieniądze. Trochę nie mamy wyjścia, więc decydujemy się właśnie na to rozwiązanie.

Gotujemy obiadokolację, to znaczy ja gotuję, a Krzysiek walczy z motorami. W jego motorze szprychy w kole poluzowały się z jednej strony i koło nie kręci się centrycznie ( w jednej linii), bije na boki. Przez to ociera o tłumik. Coś tam zrobił, okaże się jutro jak to wygląda…

03.04.2014 – dzień sto czternasty

Dzisiaj kolejny dzień pełen wrażeń. Byliśmy na 3.675 metrach n.p.m. Zaczęło się niewinnie, niewielkie zakrętasy, na drodze przyczepionej w połowie skały. W dole piękne krajobrazy, zielone od traw poletka, pomiędzy nasadami gór. Od czasu do czasu droga zakręcała ostro, później znowu spokojnie, raz w górę, a raz w dół. Cały czas wśród gór, aż wyjechaliśmy na ogromną równinę, która też była na ponad 3.500 m n.p.m. Doliną, cały czas prosto, przekroczyliśmy Zwrotnik Koziorożca i dojechaliśmy do wielkiego solniska (Salinas Grandes).

chile_86.JPG

To fantastyczny widok, wielkie połacie soli na ziemi. Pozwala to pobawić się perspektywą, podczas robienia zdjęć. Solnisko robi na nas duże wrażenie.

chile_85.JPG

Tuż przez Purmamarcą, jakieś kilkanaście kilometrów, musimy bardzo ostro zjechać w dół, do 2.192 metrów n.p.m., a byliśmy na około 4200, ponieważ za salarem znowu wspięliśmy się. To oznacza ostre zakręty przez długi, długi czas…

Różnica między drogami chilijskimi a argentyńskimi jest taka, że na obu są znaki „spadające kamienie”, czy „obsuwające się skały”, ale w Chile skały są zabezpieczone siatką. W Argentynie nie ma tego rodzaju udogodnień. To znaczy że często na drodze leżą kamienie, a do tego na drodze 52 którą zjeżdżamy w dół, są niewielkie odcinki, przeważnie zakręty, na których nie ma asfaltu. Oczywiście to dodatkowa adrenalina, dla mnie… Dla mojego męża takie zakręty to sama przyjemność. Słyszę w głośniku komunikatora w kasku, że każdy motocyklista marzy o takich zakrętach, a tylko nieliczni mają okazję je przejechać. No to my należymy do tych nielicznych…?

chile_88.JPG

Chcieliśmy koniecznie zrobić zdjęcie tych serpentyn, więc stanęliśmy na drodze. Stawiam moto na bocznej stopce. Kiedy wyjmuję aparat z tankbaga w moto żony widzę kontem oka jak moto kładzie się na dok z łoskotem … Spadek drogi był na tyle duży, że wibracje pozostawionego na chodzie silnika zrobiły swoje… Na szczęście nie stał za blisko krawędzi drogi, bo zbieralibyśmy jego części 200 m niżej… :twisted:

chile_89.JPG

Tą serpentyną dojechaliśmy prosto do Purmamarca. Zatrzymaliśmy się w tym urokliwym miasteczku. Jest nieco podobne do San Pedro de Atacama, tylko bardzo malutkie, dosłownie kilka uliczek, zabytkowy kościółek i mnóstwo boliwijskich stoisk z wielką ilością wyrobów rękodzieła. We wzorach dominowały lamy i andyjskie motywy. Kupujemy parę drobiazgów na prezenty. Zawsze jest z tym dylemat, bo brak miejsca w sakwach.

chile_90.JPG

Z Purmamarki, z drogi nr 52, skręcamy na południe, na drogę nr 9, w kierunku Salty. Otworzyła się przed nami szeroka dolina rzeki Rio Grande de Jujuy, która o tej porze roku jest tylko niewielkim strumykiem, jednak jej kamieniste dno rozciąga się na wiele metrów. Jest imponujących rozmiarów i uświadamia nam jak potrafi być duża w czasie pory deszczowej. Dolina, którą jedziemy jest bardzo malownicza. Góry dookoła są bardzo wysokie, z tą różnicą, że są już pokryte zielonymi trawami, a za parę kilometrów dalej zielonymi drzewami. I mnóstwo ogromnych kaktusów…

Mijamy kilka pomniejszych wioseczek i po 30 minutach dojeżdżamy do San Salvador de Jujuy. Miasto wita nas sporymi korkami, wjeżdżamy do centrum miasta, tam tankujemy. Dziś ważne jest dla nas znalezienie części do motoru, którego awaria spędza nam sen z powiek od paru dni. Pytamy pana na stacji i kierujemy się według jego wskazówek na ulicę, gdzie jest ciąg sklepów i warsztatów z częściami motorowymi. Niestety minęła właśnie 14.00 i wszystko jest zamknięte.

Podejmujemy decyzję, by jechać do Salty. Jest wcześnie, a Salta to dużo większe i ciekawsze miasto. Od kilku godzin gotujemy się już w naszych kurtkach motocyklowych. A jeszcze rano mieliśmy szron na pokrowcach motorów. Teraz mamy około 30 stopni ciepła. Już po drodze zdejmowaliśmy odzież termiczną, teraz przyszła pora na membrany przeciwdeszczowe i przeciw wiatrowe w naszych ubraniach motocyklowych Modeki. Muszę wtrącić tu małą uwagę, że naprawdę są dobre. Już kilka miesięcy je używamy i dają radę… Odległość około 100 km do Salty pokonujemy dosyć sprawnie i na wlocie do miasta wypatrujemy hotelik. Fasada budynku nie jest może bardzo zachęcająca, ale właściciel okazuje się bardzo miły. Pokazuje zamykany placyk z tyłu dla motorów, a i cena jest również przystępna. Zostajemy, nie chce nam się już szukać dziś innych miejsc. Spory budynek na rogu ulicy ma w środku jakby nie zadaszony dziedziniec z kilkoma stolikami. Dookoła są wejścia do poszczególnych pokoi. W hotelu mieszka sam właściciel z rodziną i jego brat, również z rodziną. Mówimy, że szukamy sklepu lub warsztatu motocyklowego. Oferują nam podwózkę do miasta swoim autem. Bierzemy szybki prysznic, w między czasie idę wykręcić regulator na wzór i jedziemy do miasta. Po drodze wypytujemy naszego kierowcę o Saltę. Miasto ma około 1,8 miliona ludności i około 450 lat historii. Kawałek za hotelem ukazuje nam się panorama miasta leżącego w sporej dolinie. Mijamy kolejkę linową, którą można wjechać na jedno ze wzgórz otaczających Saltę.

arge_5.JPG

Jedziemy jedną z głównych ulic. Ruch jest spory, jest po 17 i zaczął się popołudniowy szczyt. Mijamy kilka placyków i deptaków. Będzie co zwiedzać… Dziś jednak celem jest zakup części. W sporym sklepie znajdujemy uniwersalny regulator napięcia o takich samych parametrach jak nasz. Cena w porównaniu z Polskimi realiami jest podobna. Pewnie, że lepiej gdyby motory nie psuły się, bo nasz budżet na takie ewentualności nie jest za wielki, ale nie mamy innego wyjścia. Kupujemy kilka bułek na przekąskę i wracamy do hotelu. Nasz kierowca jest mechanikiem samochodowym i od razu oferuje swoją pomoc.

arge_13.JPG

Zabieram się za zamontowanie nowej części. Układ kabli trochę się różni co prawda, ale nie jest to za wielki problem. Obcinam złącza od starego regulatora i łączę z kabelkami w nowym. Niestety nie mam lutownicy, ale mam nadzieję, że kable połączone na złączki nie będą się grzały… Po 30 minutach odpalam motocykl i mierzę napięcie. Wygląda na to, że wszystko jest OK.

Idziemy do pobliskiego sklepu po zakupy na kolację. Dziś bułki, serek, mleko i masełko. W nocy budzi nas deszcz… Lato już skończyło się w Argentynie.

04.04.2014 – dzień sto piętnasty

Rano zanieśliśmy koło do centrowania. Okazało się że część szprych lata luźno… Warsztat który znaleźliśmy blisko naszego hotelu wygląda na profesjonalny. Właściciel motocyklista, na pułkach trofea z zawodów.

Salta to piękne miasto, bardzo ciekawie położone, w dolinie, ogrodzone z każdej strony górami. Miasto ma ponad 400 lat, czyli jest jednym z najstarszych w Argentynie. Włóczymy się po starym mieście, podziwiamy architekturę, obserwujemy mieszkańców, wchodzimy do paru sklepów z rękodziełem tutejszym. Gorąco. Tutaj już jesień, ale w ciągu dnia jest ponad 25 stopni. Przynajmniej taka temperatura jest odczuwalna. Do tego jest dosyć duża wilgotność.

arge_3.JPG

Dziś generalnie odpoczywamy, oprócz tego, że prawie 15 kilometrów przeszliśmy pieszo przez miasto…

W Salcie jest wiekowa bazylika, którą odwiedził Jan Paweł II, jest klasztor, piękny plac w cenrum miasta. Charakterystyczna jest też kolejka linowa, która wozi turystów na pobliskie wzgórze San Bernarda.

Obeszliśmy miasto spacerkiem. Około 14 wyraźnie dało się zauważyć zmniejszający się ruch na ulicach. Postanowiliśmy również pójść w ślady Argentyńczyków i poszliśmy z powrotem do naszego hoteliku.

Po południu odbieram koło od naprawy. Wymienił 4 szprychy na nowe i wycentrował całość. Mam nadzieję, że będzie dobrze. Opona pomału się kończy już na tylnym kole, mam nadzieję, że wytrzyma jeszcze kilka tysięcy kilometrów…

05.04.2014r – dzień sto szesnasty

Wstajemy rano i spokojni o stan motocykli ( Przynajmniej mamy taką nadzieję) szybko zbieramy się do drogi. Jeszcze tylko skromne śniadanie. Tym razem hotelik nie ma nic więcej w ofercie niż kawę lub herbatę i po jednej bułeczce na osobę. Przynosimy zatem swoje zapasy do stołówki i urozmaicamy menu o serek, masło i tuńczyka. Już kilka minut po 9 godzinie udaje nam się wyruszyć w drogę. Jeszcze tylko tankowanie, a następnie kierowani znakami gubimy drogę w mieście… Po prostu znaki gdzieś się skończyły. A tym razem nie chciałem zawierzyć nawigacji, która kazała skręcić w lewo. Po kilkunastu minutach błądzenia znajdujemy prawidłowy kierunek i wyjeżdżamy da drogę do Cafayate.

Pierwsza połowa prowadzi nas wśród bujnej roślinności i przez wiele wiosek i miasteczek. Jest to tak zwana Ruta del Vino. Zatrzymujemy się w przydrożnej wioskowej knajpce. Prowadzona przez właścicieli mieszkających tuż obok oferuje empanadas z pieca. Wolimy właśnie takie. Te smażone na oleju mniej nam smakują. Zamawiamy po kilka sztuk i w akompaniamencie ludowej muzyczki czekamy i rozglądamy się po lokalu.

arge_12.JPG

Proste i skromne miejsce ma zarazem wiele uroku i emanuje klimatami z prowincji Salta. Stare siodła, użytkowe rzeczy na ścianach i obrazki przedstawiające okolicę. Zamówione empanadasy dorównują smakiem klimatowi miejsca.

arge_10.JPG

Pachamama – Matka Ziemia

Druga połowa drogi, również dostarcza nam wielu wrażeń. Tym razem wzrokowych. Wiedzie ona wzdłuż koryta rzeki opadającego krętym wąwozem. Czasem wspinamy się zboczami w górę, czasem zjeżdżamy w dół.

arge_8.jpg

Skały zaczęły być w tej okolicy nagie i mienią się mnogością barw. W wielu miejscach przejeżdżamy przez specjalne betonowe koryta okresowych górskich rzek.

arge_7.jpg

Niestety teraz tylko w nielicznych sączą się niewielkie strumyki. Jakieś 30 kilometrów przed dzisiejszym celem, stajemy w miejscu zwanym Garganda del Diablo. Jest to ogromnej wysokości wąwóz utworzony chyba przez wody spływające z gór. Szeroko na kilka do kilkunastu metrów i wysoki na kilkaset metrów jest imponujący. Zagłębiamy się w niego do miejsca w którym zaczyna być już niezbyt bezpiecznie.

arge_14.JPG

Samo Cafayate widzimy już z odległości kilku kilometrów. Położone na styku sporych gór i równie dużej równiny. Tankujemy motocykle do pełna, dziś zrobiliśmy 206 kilometrów. Nie są może to imponujące odległości, ale nam się nie spieszy nigdzie… Stajemy w miasteczku i od razu zagaduje nas właściciel knajpki. Pyta skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Ma również motocykl i to nas łączy. Pod jego opieką zostawiamy nasze maszyny i idziemy na piechotę poszukać noclegu. Mieliśmy zamiar dziś nocować na cempingu… , ale jakoś nam się nie chce rozbijać namiotu… Znajdujemy nie najdroższy hotelik z jak się okaże nazajutrz dobrym śniadaniem i od razu decydujemy się zostać na dwie noce. Szybko instalujemy się w naszym pokoju i jedziemy na poszukiwania jedzenia. Po drodze w mieście widzieliśmy w ofercie menu wielu knajp chivo (mięso z koziołka). Polujemy na nie od kilku tygodni. Ale chcemy je sobie sami przyrządzić. Wreszcie w jednej z pomniejszych masarni ( carniceria), kupujemy spory udziec! Jutro będzie uczta.

arge_11.JPG

Dziś czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Spotykamy starych znajomych z rejsu przez Atlantyk. Mathieu i Gladys. Ich auto spokojnie stoi w centrum, ich zaskoczenie kiedy spotykamy się jest spore. Witamy się wylewnie! Umawiamy za godzinkę w knajpce, gdzie spędzamy sporo czasu na opowiadaniu sobie naszych wrażeń z ostatnich prawie trzech miesięcy podroży. Zmęczeni i usatysfakcjonowani dzisiejszym dniem usypiamy w towarzystwie naszego wentylatora zamontowanego na suficie…

06.04.2014r – dzień sto siedemnasty

Rano odpieram atak kolejnego nawrotu choroby, która goni mnie od jakiegoś czasu. Po pysznym śniadaniu jakoś tak brak mi siły z moją piękniejszą połową i decydujemy po małej dyskusji pójść do szpitala. W końcu ja się słucham zawsze żony… 15 minut później, na drugim końcu miasta w nowym budynku szpitala, miła pielęgniarka działa kompleksowo: mierzy mi temperaturę, ciśnienie i puls. To pierwszy etap wizyty u lekarza. Potem w drugim gabinecie doktor bada, ocenia, zagląda… do gardła i wydaje werdykt. Zastrzyk !! Co zrobić, trudna sprawa, będą kłuć… Przepisuje jeszcze receptę na tabletki i odsyła do kolejnego gabinetu na zabieg. A tam… każą się kłaść, ściągać spodnie… i już po wszystkim. Uff, nie bolało. :shock:

arge_1.JPG

Całość usługi medycznej nie kosztowała więcej niż 55 peso – to jest około 5 $ USA. Wykupujemy jeszcze na głównym placu w aptece tabletki za 20 peso i już ufni w działanie medykamentów możemy iść do hotelu odpoczywać. Poprzednio kiedy musieliśmy skorzystać z pomocy lekarza dla mojej piękniejszej połowy w Ushuaia, było sporo drożej. Sama wizyta kosztowała 200 Peso + leki. Nie wiem czym jest spowodowana ta różnica. W obu przypadkach byliśmy w państwowym szpitalu.

Jeszcze tylko małe dwie godzinki na przyrządzenie naszego czekającego w lodówce koziołka. Rozpalamy ogień z węgla drzewnego w parilli obok recepcji hotelu. Podpatrzyłem kiedyś na kempingu jak to robił starszy Argentyńczyk. Po rozgrzaniu się węgla, rozkładamy jego żarzące się kawałeczki równo pod rusztem. Ale bardzo cienko. Sprawdzamy ręką temperaturę nad rusztem, nie może być za gorąca, żeby mięso się nie przypalało. Powinno się móc przytrzymać rękę nad rusztem przez dłuższą chwilę. Kładziemy udko od koziołka. Lekko nacinamy na grubość około 2 – 3 cm udziec, aby temperatura doszła szybciej do jego wnętrza. Co jakiś czas obracamy. Proces pieczenia trwa trochę ponad godzinę. Po jakimś czasie, dodatkowo smarujemy mięso masłem. Pycha! Dziś dodatkowo mamy jeszcze sałatkę z pomidorów. Całość wygląda i smakuje wyśmienicie. Żona popija miejscowe wino, bo Cafayate to przede wszystkim miasteczko słynne ze znakomitego wina. Ja mam tabletki od lekarza…

arge_16.JPG

Po poobiedniej sieście, idziemy jeszcze na miasto w poszukiwaniu pamiątek. Obchodzimy okoliczne sklepiki nie mogąc się zdecydować na nic…

Ciekawym zjawiskiem jest pogoda w Cafayate. I wczoraj i dziś nad górami nad miastem zbierają się czarne chmury. I chociaż odległość do nich jest bardzo mała, cały dzień mamy przewagę słońca i upału. Pod wieczór słychać grzmoty i widać błyski.

arge_15.JPG

Tak było wczoraj i dziś jest podobnie. Jednak recepcjonista w hotelu mówi, że deszczu raczej będzie niewiele i to w nocy. Jeżeli w ogóle będzie padać. W pokoju piszemy relacje. Oglądamy drogę na mapie na następny etap. Dziś jeszcze nie wiemy, czy jutro ruszymy dalej. Podoba nam się tutaj…

07.04.2014r – dzień sto osiemnasty

Dziś dzień wypoczynkowy, bo wczoraj lekarz zalecił "reposar", czyli leżeć, odpoczywać. Więc to czynimy niniejszym. Dla nas to ciąg dalszy zbierania sił przed następnym etapem podróży. Naszym celem jest teraz dotarcie do Villa Gessel nad Atlantyk przed Wielkanocą. Nasi przyjaciele Gala i Rysiek zaprosili nas na trochę... Miło nam będzie się z nimi ponownie zobaczyć i już czekamy z niecierpliwością na to spotkanie.

W związku z tym, że internet działa, zasiedzieliśmy się dziś znowu w naszych kompach i szukamy inspiracji na dalszą drogę. Trochę spacerujemy po mieście, zjedliśmy koziołka w jednej z tutejszych restauracji, ale ten przyrządzony był w takiej zupie, więc nie umywa się jednak do tego przyrządzanego na grilu.

arge_17.JPG

Cafayate, gdzie jesteśmy to jak już wspominaliśmy wioseczka pełna bodeg. Wszędzie tutaj, na niewielkim obszarze, produkują wino. Oczywiście nie omieszkamy próbować miejscowego wina. Z wielką radością donoszę, że wina tutaj są pyszne, a ja zupełnie nie wiedzieć czemu zasmakowałam w winach słodkich...

arge_18.JPG

Jutro z samego rana wyruszamy dalej... Więc wina tylko troszkę...

08.04.2014 – dzień sto dziewiętnasty

Z naszych planów czasami nic nie wynika. I to nie z naszej winy. Mieliśmy rano wcześnie wyruszyć, więc wstaliśmy skoro świt, tuż po siódmej. Spakowaliśmy się, poszliśmy na śniadanie, przygotowaliśmy wszystko do wyjazdu, a tu oczywiście okazało się, że motocykl nie chce zapalić. Wiadomo, nie kupiliśmy jeszcze akumulatora, mieliśmy nadzieję kupić go w Concepcion, w którym zaplanowaliśmy dziś nocleg. Póki co jeszcze jednak rano jesteśmy w Cafayate, a akumulator ma zaledwie 10 volt i nawet nie zakręci...

Na szczęście jesteśmy przygotowani na taką ewentualność. Wyciągamy nasz akumulator zapasowy, który kupiliśmy w San Pedro de Atacama, do tego zestaw kabli i odpalamy. Motor zaskakuje i możemy spokojnie jechać. No… chcielibyśmy spokojnie jechać. Zanim przykryliśmy lekko rozebrany motocykl siedzeniem, okazało się, że z naszego nowego regulatora napięcia się dymi. Dokładniej dymi się z kabli, które łączą regulator z alternatorem. No nie jest dobrze. Okazało się, że to co robiliśmy w Salcie, przy wymianie regulatora, powinno być zalutowane, a nie „zawiązane”. Niestety z braku lutownicy wtedy nie było wyjścia. Nie możemy tak jechać, bo grozi to tym, że w motocyklu zapali się instalacja.

Podjeżdżamy zatem do najbliższego warsztatu. Najbliższy warsztat jest rowerowy… Staruszek który w nim działa, wyciąga maleńką lutownice i zapewnia że to pomoże. Jakoś nie chce się nam wierzyć, ale dajemy mu się wykazać. Oczywiście okazuje się, ze nic z tego. Nie trzyma. Staruszek mówi, że zna kogoś, kto ma większą lutownice… Mamy zaczekać chwilę. Tak też robimy. Po dziesięciu minutach staruszek przyjeżdża na swoim skuterku z młodym człowiekiem. Ma lutownicę 80 wat. O to chodzi. Fachowo zabiera się do rzeczy i raz dwa nasze kable są gotowe do użytku. Nie dymią. Taki niby drobiazg, a ile z tym kłopotu jak się nie ma odpowiednich narzędzi!

Wyjeżdżamy z Cafayate. Jest gorąco jak diabli. Temperatura dochodzi chyba do 30 stopni. Tak nam się przynajmniej ją odczuwa. Cafayate leży w Dolinie Calchaquies. Jest osłonięte z każdej strony wysokimi górami. Tworzy to swoisty mikroklimat, idealny do uprawy winogron. Najbardziej znany szczep, hodowany w Cafayate to Torrontes. Nawet lody w Cafayate są o smaku wina Torrontes.

Wyjeżdżając z Cafayate, podobnie jak wjeżdżając trzy dni temu, przejeżdżamy przez wielkie winnice. Dookoła stoją w rzędach winorośle z winnymi gronami. Jest ciepło, słonecznie, a my jedziemy szybciej i szybciej. Najpierw jedziemy drogą nr 40, a później zjeżdżamy na 307.

arge_24.JPG

arge_25.JPG

Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę w Muzeum Pachamama (Muzeum Matki Ziemi) i liznąwszy trochę informacji o geologicznym rozwoju tego rejonu jedziemy dalej. Wspinamy się do góry. Z 1600 m n. p. m. musimy wjechać na ponad 3 tysiące m n.p.m. Droga wije się do góry, dookoła piękne kaktusy, bardzo wysokie.

arge_26.JPG

Na górze temperatura znacznie spada, ochładza się. Z góry mamy też wkrótce piękny widok na miejscowość Tafi del Valle, pięknie położoną nad jeziorem. Musimy zjechać teraz na dół, najpierw 1000 metrów do Tafi del Valle, a później jak już ją minęliśmy, kolejne metry w dół. Zakręty o 180 stopni są cały czas i cały czas i nie chcą się skończyć.

Piękna droga, jak mówi mój mąż, a ja się trochę modlę, by wreszcie się skończyła. Po kolejnych piętnastu kilometrach dojeżdżamy na dół i skręcamy w drogę 38. Jest już płasko i czasem przyjemnie nawet. Dojeżdżamy do Concepcion.

arge_27.JPG

Chcemy się tu zatrzymać dziś na noc. Niestety. Porażka. Hotele drogie, miasto słabo przyjemne. Wiele ludzi zatrzymuje się i zagaduje nas. Chce pooglądać motory. Informacja turystyczna działa słabo, w mieście brak campingu. Decydujemy, że jedziemy dalej. Na szybko zjadamy empanadosy i startujemy. Jedziemy dalej szukając niedrogiego miejsca na nocleg. Z naszego szukania robi się kolejne ponad sto kilometrów i dojeżdżamy do Frias na drodze 157. Bierzemy pierwszy hotelik przy drodze. Motocykle zostają na noc przed przeszklonymi drzwiami, a my idziemy szukać miejsca na kolacje. Niestety, pomimo że jest prawie 20, większość knajpek i barów dopiero się otwiera. Zanim na rusztach rozpali się ogień, upieką kurczaki i inne mięso, minie sporo czasu. Taki urok argentyńskich miasteczek. Kolacje zwyczajowo spożywa się bardzo późno. Nie czekamy. Za nami dziś sporo kilometrów. Kupujemy ser, bułki, masło i trochę owoców, jemy i idziemy spać. Jesteśmy już jakieś 330 km od Cordoby. Jeśli się uda, to jutro ją osiągniemy. Ale jak to wiadomo, wszystko jeszcze może się wydarzyć…

09.04.2014 – dzień sto dwudziesty

Rano, po hotelowym śniadaniu ruszyliśmy do Cordoby. Śniadanie to oczywiście za dużo powiedziane, bo w polskich warunkach kawa i rogaliki to słabo. Ale w Argentynie, jak najbardziej, to jest właśnie śniadanie. Normalne.

arge_29.JPG

Jedziemy. Mamy do przejechania dziś około 330 kilometrów. Jest ciepło, ale nie gorąco. Pogoda nam sprzyja. Ruch na drodze dosyć duży, od czasu do czasu pachnie wieżo skoszoną trawą, co wyraźnie czuć przez niewielkie otwory wentylacyjne w kasku. Zmienił nam się krajobraz ostatnio. Jest płasko, a drogi są przeważnie proste. Nie to co na drodze numer 3 w Patagonii, ale dziś na przykład jedziemy przez ogromny salar. Droga ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów prosto, bez zakrętów. W zasadzie nic się nie dzieje. Na trasie ruch spory, ale w miarę spokojnie dojeżdżamy do Cordoby.

arge_30.JPG

W narastających korkach popołudniowego szczytu wjechaliśmy do miasta, pod pierwszy ze znalezionych dzień wcześniej hosteli. Tradycyjnie zostaję pilnować motorów, a żona idzie na zwiady. Pierwszy hostel nie ma parkingu, dostaliśmy namiar na drugi, który jest stosunkowo drogi. Ale ma parking. W międzyczasie zaczepia mnie młoda para na małym skuterze i wykazuje zainteresowanie naszymi maszynami. Od słowa do słowa, mówią, że trzy minuty stąd w domu ich dziadka, mają pokój który mogą nam wynająć za 100 peso. Decydujemy się skorzystać z nadarzającej się okazji poznania miejscowej kultury i zawarcia nowej znajomości i podążamy za skuterem… 30 minut później jednak wracamy do drugiego hostelu, ponieważ proponowany nam pokój okazał się za daleko od centrum, parking na motocykle okazał się być w domu (!), a drzwi za wąskie, żeby tam wjechać…. Pomimo uprzejmości i chęci pomocy tych ludzi, wróciliśmy do hotelu przy samym centrum. W Argentynie mieliśmy już okazję być gośćmi w domach tutejszej ludności, tym razem jednak się nie udało.

Stawiamy motorki za bramę hostelu i idziemy na miasto się rozejrzeć i poszukać czegoś do jedzenia. Jadąc wcześniej ulicami miasta zauważyliśmy, że wiele ulic jest zamkniętych, z powodu wezbranej rzeki, która przepływa przez miasto. Jej nurt mocno uderza o filary mostu, którym przechodzimy. Wyraźnie widzimy jak przez studzienki wybija woda. Jest to wynik ostatnich opadów w pobliskich górach. Dziś w menu znowu nieśmiertelne spaghetti. Mamy w hostelu dostęp do kuchni i gotujemy.

10.04.2014r – dzień sto dwudziesty pierwszy

Od rana zaczynamy akcję poszukiwawczą. Naszym celem jest znalezienie i kupienie kilku części do motorów. Jak się okaże w trakcie dnia w Argentynie nie jest to takie łatwe. Zwłaszcza do naszych maszyn. BMW nie są tu zbyt popularne, a szczególnie takie wiekowe... Drugą sprawą są ceny na części zamienne importowane z zagranicy. Wszystko jest dużo droższe niż w Polsce, czy Europie. Na szczęście znajdujemy ulicę kilkanaście minut spacerem od hotelu, na której są same sklepy z częściami do motocykli. To takie udogodnienie (?) dla kupujących. Odwiedzamy większość z nich i robimy wywiad co możemy załatwić. Po wielokrotnym tłumaczeniu o co nam chodzi w poszczególnych sklepach, zamawiamy filtry olejowe, akumulator i opony. Po południu odbierzemy je. Teraz nadszedł czas na zwiedzanie.

arge_31.JPG

Dziś na mieście jest dużo mniejszy ruch. A to za sprawą sporych protestów i manifestacji, które odbywają się aktualnie. Jeszcze w hotelu, przy śniadaniu widzieliśmy w TV relacje z ich przebiegu. Potem w drodze do sklepów koło naszego noclegu most blokowały spore grupy protestantów. Manifestacje te są spowodowane niezadowoleniem ludności z aktualnego rządu. Całość odbywała się raczej spokojnie. Z jednej strony policja pilnująca porządku. Z drugiej głośne bębny i skandowanie protestujących. My przeszliśmy spokojnie środkiem mostu nie zaczepiani przez nikogo. :-P

arge_19.JPG

Cordoba. Miasto z kilkuset letnią tradycją. Wchodzimy do kilku kościołów i ogromnej bazyliki. Przechadzamy się Plaza San Martin, deptakami pełnymi sklepów i restauracyjek. Łapie nas niewielki jesienny deszcz. Wymieniamy trochę zielonej waluty na ulicy na peso. Tak zwany „Dolar Blue” jest trochę bardziej opłacalny, niż oficjalny kurs. A przy tym traktowany jak coś normalnego przez wszystkich. W Cordobie, jak we wszystkich większych miastach na ulicy, z reguły obok głównego placu stoją koniki, zwani tutaj „arbolitos”. Przypominają się dawne czasy, kiedy to u nas wymiana waluty odbywała się podobnie. Po ustaleniu ceny dolarów z konikiem, idziemy do pobliskiej kawiarni gdzie dyskretnie wymieniamy pieniądze. Niestety od ostatniej naszej wymiany, kurs troszkę spadł.

Po południu odbieramy niektóre z naszych zamówionych części. :-D

arge_32.JPG

Opon dziś nam się nie udało kupić. Przez protesty co niektóre sklepy zostały zamknięte wcześniej. Wracamy i montuje nowy akumulator. Przed tym jednak trzeba go zalać elektrolitem.

arge_21.JPG

W Argentynie sprzedaje się je tzw. sucho ładowane. Muszę zalać go, a następnie odczekać, jak mówił sprzedawca minimum 4 godziny. Po tym czasie jest gotowy do użycia. Rano sprawdzimy efekt końcowy…

11.04.2014r – dzień sto dwudziesty drugi

Jakoś tak wielkie miasta nas trochę męczą. Być może jest to spowodowane powtarzalnością się architektury… Kolejny kościół, bazylika i kolejny plac o tej samej nazwie. Może we wcześniejszym etapie podróży Patagonia zrobiła na nas tak duże wrażenie, że teraz brakuje nam natury. Wszystkie dotychczas odwiedzone przez nas miasta były bardzo ładne i miały fajny klimat. Ale teraz myślimy o odmianie.

arge_20.JPG

Dlatego dziś obieramy kierunek na prowincję. Odbijamy trochę z naszej drogi w kierunku północnym i po około 200 km dojeżdżamy do małej miejscowości Miramar. Miasteczko to jest urokliwie położone nad równie ciekawym Mar Chiquita. To największe jezioro w Argentynie jest piątym co do wielkości jeziorem na świecie. Jego średnia głębokość wynosi tylko około 12m. Jedziemy na obrzeże miasteczka do stojącego tam nad samym brzegiem ogromnego niszczejącego budynku. Jest to dawny ekskluzywny hotel Viena. W przeszłości związany z nazistami. Widzieliśmy zdjęcia, na których wody jeziora zalały jego część stojącą bliżej brzegu. Dziś woda jest nieco niżej i możemy wjechać motocyklami pod same jego ściany. Rdzewiejące rury, wybite okna i tablice ostrzegające przed niebezpieczeństwem trzymają nas w bezpiecznej odległości. Podziwiamy ten niecodzienny obraz chwilę. Niestety ogromne roje komarów skutecznie nas z tego miejsca przepędzają.

arge_23.JPG

arge_22.JPG

Wjeżdżamy do Miramar po wale ochraniającym jego ulice przed wodą. Po naszej prawej stronie widać jakby zalaną część ulic i pozostałości miejskich zabudowań. Miejscami wał jest usypany na starych ulicach, których część znika pod wodą…

Znajdujemy pokój z kuchnią i jesteśmy szczęśliwi, bo jak mówi klasyk, szczęście to nie cel w życiu, tylko sposób życia.

arge_39.JPG

Nastąpił u nas klasyczny przesyt podróżniczy i musimy troszeczkę odpocząć. Znowu… Decydujemy, że na trzy noce zatrzymamy się w tym urokliwymi miejscu.

12.04.2014r – dzień sto dwudziesty trzeci

Obiecałam dziś Krzyśkowi, że nie będzie musiał dużo chodzić, że będzie odpoczywać. Rano wieje wielki wiatr. Idę połazić po ruinach starej wioski.

arge_33.JPG

Tak, po ruinach. Gdy w 1977 niewielka wioska została zalana, usypano ogromny wał i za nim zbudowano nowe domy. Pozostałości po starych zabudowaniach do dziś są częściowo pod wodą.

arge_36.JPG

Na powierzchnię wystają niektóre fragmenty murów i straszą rozsypane cegły. Wygląda to nieco przygnębiająco, a jednocześnie daje wyobrażenie o sile żywiołu, który zabrał część wioski.

arge_34.JPG

13.04.2014r – dzień sto dwudziesty czwarty

Dziś dzień pełen wypoczynku, w końcu jest niedziela. Wczoraj wypoczywaliśmy, a dziś to już w ogóle – pełne szaleństwo, spanie prawie do południa, spacerowanie po Miramar, obiadek, lody i spokój. Nic nie trzeba robić, nigdzie się nie trzeba śpieszyć. To niesamowite, jak spokojne jest to miasteczko, chociaż pewnie w sezonie, między grudniem a marcem, musi tu przyjeżdżać sporo turystów. Widać to po bazie hotelików, apartamentów do wynajęcia i kempingów, których jest mnóstwo.

Teraz jednak, w kwietniu, jest bardzo ciepło (dla nas), około 23 stopni. Słońce grzeje cały dzień. Nie sprawdzają się prognozy pogody, które zapowiadały deszczowe dni. Mamy tylko nadzieję, że ten niż, który był na mapie pogody, nie przesunie się teraz na wschód, gdzie jedziemy. Morze Ansenusa (czy też inna nazwa Lago Mar Chiquita) jest dziś wieczorem wyjątkowo piękne w czerwonej poświacie zachodzącego słońca. Miramar szykuje się do nocy, a my razem z nim. :drinkbeer:

14.04.2014r – dzień sto dwudziesty piąty

Postanowiliśmy, ze koniec tego lenistwa w Miramar, ruszamy dalej. Pierwotnie chcieliśmy dojechać do Casilda, ale nasze plany czasem ulegają zmianie. Wyruszyliśmy najpierw z Miramar przez Balnearię, drogą nr 17 w kierunku San Francisco. Wielokilometrowe płaskie odcinki drogi trochę nam się dłużyły. Zatrzymaliśmy się na chwilę w niewielkiej miejscowości Portena, bym mogła przebrać rękawice z letnich na zimowe. W czasie jazdy jest jednak już trochę chłodno w dłonie. Zatrzymaliśmy się przy niewielkiej piekarni PorPan. Przeurocza pani sprzedawczyni, jak się dowiedziała, ze jesteśmy z Polski i chcemy tylko dwa mini facturas (dwa małe rogaliki z dżemem), to dała nam je w prezencie i jeszcze dołożyła kawałek ciasta na spróbowanie. Tak to ja mogę podróżować…

Jedziemy dalej przez typowo uprawne tereny. Od długiego czasu już na tej szerokości geograficznej obserwujemy szerokie, rozległe pola a na nich różne zboża, przeważnie kukurydzę, tytoń.

arge_40.JPG

Dojechaliśmy do San Francisco. Przeurocze miasto, całkiem spore z placem na cześć San Martina i pomnikiem jego samego na koniu. Niezmiennie… Zatankowaliśmy i z niejakim znużeniem pojechaliśmy dalej. Jakoś tak niespecjalnie chciało nam się jechać dalej. Za dużo wypoczywaliśmy. Przejechaliśmy drogą nr 13 przez Sastre i dojechaliśmy do San Jorge. Małej mieściny… od razu nam się spodobała, bo znaleźliśmy nasz dawno nie widziany sklep – La Anonima. Robimy szybkie zakupy i postanawiamy znaleźć tu jakiś nocleg. Miejscowi pokierowali nas na pobliski kompleks sportowy: basen, siłownia, sala ćwiczeń. Do tego miejsca typowo piknikowo - cempingowe: parille, stoliki, latarnie i prąd dostępny na słupkach. A wszystko to na zielonej, zadbanej, przystrzyżonej trawce. Słońca przygrzewa mocno, chociaż nie dajemy się zwieść. Wiemy, że noc i poranek będzie chłodny. Dostajemy zgodę od kierownika ośrodka i decydujemy jednak zostać i rozłożyć namiot. Przekonuje nas też rozbudowana parilla i mięso, które wypatrzyliśmy w la Anonima.

arge_41.JPG

Najbardziej przyjemny argument to ten, ze dzisiejszy camping jest darmowy. Postawiliśmy zatem namiot, rozłożyliśmy materace, śpiwory i zabraliśmy się do robienia mięska. Dzisiaj krówka, bo niestety, nie można w okolicy dostać koziołka, którego tak kochamy. Nawet baranka nie ma. Trudno, musimy się pocieszyć wołowiną. Choć przecież argentyńska wołowina nie jest zła. Wieczorny posiłek jest palce lizać, co prawda trochę było walczenia z ogniem, by się rozpalił i żeby żar się zrobił, ale udało się. Możemy zjeść pyszne mięso.

arge_43.JPG

Dookoła nas mnóstwo młodzieży uprawia różne sporty. Na krytym basenie seniorzy mają swoje zajęcia. W przeszklonej hali widzimy grupę ćwiczącą aerobik. A w halach sportowych dalej odbywają się różne mecze w siatkówkę.

arge_42.JPG

Jeszcze tylko mała niespodzianka w oponie. Ale okazała się nie groźna. ;-)

15.04.2014r – dzień sto dwudziesty szósta

Rano jest trochę rześko, a nie chłodno, tak jak w Patagonii na niektórych campingach. Słońce już dawno wzeszło, tylko jeszcze gałęzie drzew rzucają cień na nasz namiot. Chwilę zastanawiamy się czy nie zostać tu jeden dzień dłużej, ale jednak decydujemy się jechać dalej. Argentyna czeka…

Zwijamy namiot. Na śniadanie tylko kawa i owoce. Jakoś nie chce nam się nic więcej jeść po wczorajszej kolacji. Przy wyjeździe z kompleksu machamy ochronie na pożegnanie i kierujemy się na wschód. Dziś mamy zamiar dojechać do Casildy. Dlaczego tam? Ponieważ w tym miasteczku mieszka Julio wraz z rodziną. Poznaliśmy go w Malarque kilka tygodni temu. Dostaliśmy od niego zaproszenie do jego domu i postanowiliśmy z niego skorzystać. Poza tym Julio jest też potencjalnym kupcem naszych motorów. Do celu już niedaleko. Co prawda jedziemy trochę bez zapowiedzi, w ciemno. Mieliśmy dzwonić przed naszym przybyciem, ale jest nam po drodze i w razie czego pojedziemy do pobliskiego Rosario.

Jakieś dwie godziny później znajdujemy dom Julio. Rolety są zasłonięte i nikt nie otwiera pomimo dzwonienia. Czekamy kilka minut zastanawiając się co robić. I wtedy nadchodzi mężczyzna, jak się okazuje syn naszego znajomego. A sam Julio wraz z żoną i córką spał, jak przystało na prawdziwego Argentyńczyka. Jest przecież pora siesty, godzina 14. Zaskoczenie naszych gospodarzy było spore, ale już po chwili piliśmy kawę i rozmawialiśmy w najlepsze.

Julio jest już na emeryturze. Ale obok domu ma sporą halę produkcyjną gdzie są przygotowywane elementy do stawiania konstrukcji stalowych wiat, magazynów i hal. Teraz ten obowiązek przejął jego syn. Z zainteresowaniem oglądam sporo sprzętu, narzędzi i materiału do produkcji. Na hali stoi też jego camper, którym był w Malarque, gdzie się spotkaliśmy.

arge_44.JPG

Dostajemy pokój w domu gdzie szybko się przebieramy. Mały prysznic i jedziemy na miasto. Nasza wizyta w Casilda ma jeszcze jeden cel. Chcemy dowiedzieć się jak legalnie sprzedać motocykle w Argentynie. Zaczynamy wywiad u znajomego Julio, który jest po godzinach radcą prawnym. A normalnie pracuje w tutejszym sądzie. Po kilkunastominutowej rozmowie trochę nam się rozjaśnia. Ale nie na tyle, żeby być pewnym. Przepisy nie są jasne, ale to normalne w Argentynie. Jutro mamy mieć więcej informacji z urzędu celnego.

Podczas kolacji mamy ogromny zastrzyk nowych słów hiszpańskich. Cały wieczór tylko w tym języku. Aż boli głowa. Ale pozytywnie. Padamy około 23.00…

16.04.2014r – dzień sto dwudziesty siódmy

Rano Julio robi nam pobudkę i informuje, że jedziemy jego autem do Rosario. Dowiemy się z pierwszej ręki w urzędzie celnym jak wygląda sprawa naszych planów sprzedaży motocykli. Jemy małe śniadanko. Julio mate i krakersy. My zaś specjalnie dla nas kupione: ser, szynka, masło, kawa i herbata. Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy o różnicach kulinarnych naszych krajów i Sylwia przygotowała dla nas coś więcej niż tradycyjne śniadanie w Argentynie.

Do Rosario jedziemy jednym z aut naszego gospodarza. Nowiutkim wolkswagenem. Na hali stoją jeszcze chyba 4 inne auta. W Argentynie jak zauważyliśmy nikt nie sprzedaje starych samochodów. Może to sentyment, jakaś tradycja, albo inna przyczyna. Tak czy inaczej, Julio ma ich kilka, a także kilka skuterów. A w rogu hali pokazuje nam cudeńko. Mały kabriolet z około 1950r. Nie znam kompletnie marki. Ponoć argentyńskiej produkcji.

Jedziemy do Rosario, koło 70 km. Po odwiedzeniu kilku miejsc, urzędu celnego, urzędu miasta, urzędu celnego w porcie, sprawa nie wygląda dobrze. Chyba nasze plany sprzedaży motocykli musimy zmienić. Przynajmniej w Argentynie. Przepisy tego kraju nie pozwalają na taką możliwość. Dostaliśmy pozwolenie na wwóz ich na 90 dni i po tym okresie musimy nimi wyjechać. Jest co prawda możliwość prolongaty tego terminu na rok w urzędzie celnym. Nie rozwiązuje to co prawda problemu, ale daje pewne pole manewru. Myślimy dalej nad ta sprawą… Julio jest trochę nerwowy, wygląda na to , że bardzo chciał kupic nasze motorki…

Po powrocie do Casildy zastajemy na stole pyszne spaghetti przyrządzone przez Sylwię. Poznajemy też ich drugą córkę i ich dwoje wnuków. Cała rodzina w komplecie. Wszyscy są pod wrażeniem naszej podróży na motocyklach. Jej długości i odległości jaką pokonaliśmy. Do tej pory jest to około 16000 km. Następnie argentyńskim zwyczajem wszyscy udajemy się na około dwu godzinną siestę. Mała drzemka nikomu nie zaszkodzi…

Wieczór ponownie upływa na rozmowach, oglądaniu rodzinnych zdjęć i jedzeniu zamówionej pizzy. Jest fajnie… :beer:

17.04.2014r – dzień sto dwudziesty ósmy

Rano budzimy się koło ósmej trzydzieści. Od jakiegoś czasu nie używamy zegarka. Przyczyna jest prosta padły w nim baterie, po pięciu miesiącach od wymiany… Ale nie o tym chciałem. Tak więc budzimy się, sprawdzam która jest godzina w laptopie, odejmuję 5 godzin i już wiadomo która jest u nas, tzn. w Argentynie. Pakujemy na moto nasze bagaże, jemy śniadanko i żegnamy się wylewnie z naszymi przyjaciółmi. Proszą nas aby ponownie ich odwiedzić w drodze do wodospadów Iguazu w naszej podróży za kilka tygodni. Ruszamy spod domu Julio i kierujemy się bocznymi drogami na południowy wschód.

arge_45.JPG

Ponownie mijamy małe miasteczka, gospodarstwa i mnóstwo ciężarówek wiozących kukurydzę i soję. Jest okres zbiorów. W jednym z miasteczek tankujemy, a potem podczas naciągania łańcucha podchodzi do nas starszy pan z sympatycznym pozdrowieniem i ogromnym entuzjazmem w oczach. Potem jeszcze kilka osób, ogólnie wzbudzamy zainteresowanie na jednakowych motocyklach.

arge_46.JPG

Dziś pokonujemy około pół dystansu do celu. Zatrzymujemy się w Navarro, małym miasteczku położonym nad laguną o tej samej nazwie. Bierzemy tani hotelik obok centrum i odpoczywamy… No jeszcze przedtem jemy lody…

18.04.2014r – dzień sto dwudziesty dziewiąty

Rano wstajemy wyspani i przygotowani do drogi. Przed nami niecałe 400 kilometrów do Villa Gessel. Ruszamy po tradycyjnym argentyńskim śniadaniu – kawa i dwa słodkie rogaliki. Początkowo trochę wieje, później zimno jest już wyraźnie odczuwalne. Przez chwilę marzę o podgrzewanych rękawicach, ale niestety są gdzieś głęboko schowane w worku, wiec wyciąganie ich zabierze przynajmniej 20 minut. Decyduję więc trochę jeszcze pocierpieć z lekko skostniałymi palcami, zwłaszcza prawej ręki, która spoczywa w zasadzie cały czas na manetce gazu. Około 12.00 zaczyna się ocieplać, więc i ręce powoli odtajają.

arge_49.JPG

Dojeżdżamy po 180 kilometrach do Dolores, a w zasadzie najpierw do skrzyżowania dróg nr 41 i nr 2, gdzie wzruszenie odbiera nam mowę. Zatoczyliśmy koło. Po około 15.000 kilometrów, wróciliśmy na tą samą trasę, którą już jechaliśmy. :cool:

arge_47.JPG

arge%20mapa.jpg

Robimy pamiątkowe zdjęcia i ruszamy dalej. Tuż przed Dolores jemy asado. Pyszna, krucha wołowina rozpływa się w ustach.

Zaspokoiliśmy pierwszy wielki głód i spokojnie możemy ruszać dalej. Po 17.00 dojeżdżamy do Villa Gessel. Podjeżdżamy pod dom Gali i Ryśka…

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 5

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Wspaniale się czyta Wasze relacje, mam tylko jedno pytanie: Krzysiek , dlaczego Ty taki poważny jesteś na wszystkich zdjęciach ????? :-D ;-)

Żona zawsze roześmiana od ucha do ucha, chyba za Was dwoje :-P

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

...normalnie brak mi słów...... :-) zazdrość wypala mi wnętrze, dla uspokojenia idę po nalewkę )-|

  • Like 5

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Wreszcie udało mi się skończyć zwiastun do filmu z Ameryki Południowej ;-)

Zapraszam do oglądnięcia... :)

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 10

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Czas na "odpoczynek" w podróży... :)

19.04.2014 – 24.04.2014

Co może być piękniejszego od porannej kawy z widokiem na wschód słońca nad oceanem? Chyba tylko twarożek i ciemny chleb na śniadanie. Jesteśmy w Villa Gessel i spędzimy tu dobry miesiąc. Trochę odpoczywając, a trochę reperując budżet. Mamy też w planie pracę nad innymi dziedzinami (ja między innymi nad trzema czy czterema zbędnymi kilogramami…). ;-)

Na razie rozkoszujemy się spokojem i nadchodzącymi Świętami Wielkanocnymi.

Pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych w Argentynie jest w niczym nie podobny do Świąt w Polce. Żadnego ruchu w kościele, w sklepach tylko trochę czekoladowych jajek, a poza tym nic...

arge_51.JPG

My jemy śniadanie razem z Galą i Ryśkiem, jajka, sałatki, jak się należy, nawet polska kiełbasa jest. To znaczy tylko się nazywa polaca, ale jest robiona tutaj. Smak ma przyzwoity, jak na kiełbasę…

arge_50.JPG

Coś specjalnie dla osób trzymających dietę :). Śmietana w Argentynie (wersja light) zawiera 42% tłuszczu....

Po śniadaniu poszliśmy trochę połazić po miasteczku, przypominaliśmy sobie jak tu wygląda. Trochę mniej turystów niż ostatnio, w końcu to jesień.

arge_56.JPG

Po sezonie Villa Gesell jest pusta. Prawie totalnie. W mieście żyje podobno 40 tysięcy ludzi. To dużo. Jest dużo budynków dosyć wysokich, na 10-12 pięter, ale także małych, trzy piętrowych hoteli czy pensjonatów. Villa Gesell jest bardzo, bardzo turystyczna. Ale w sezonie. Styczeń, luty. Potem jeszcze tylko kilka weekendów, podczas których przyjeżdżają udzie i może jeszcze święta wielkanocne. A potem już pustka. Jedna wielka pustka. Na głównych ulicach jeszcze widać ludzi, ale na bocznych, jest pusto jak na marsie. Wszystkie domy, hotele, kwatery są pozamykane, okna zabezpieczone specjalnymi dyktami, przybitymi tak, by nie narażać szyb na szwank. Podobno morze dosyć mocno tutaj operuje, niszcząc szyby piaskiem. Budynki starsze są trochę sponiewierane, przez sól i wilgoć. Nasze mieszkanie jest tak blisko morza (oceanu), że właściwie cały czas słychać szum fal. :beer:

arge_54.JPG

Pies wabi się znajda i teraz go pilnujemy. Na zdjęciu patrzy tęsknie za swoim Państwem, którzy jadą na miesięczną wyprawę w cieplejsze rejony Argentyny ...

25.04.2014 – 09.05.2014

Rano okazało się, przy próbie odpalenia Krzyśkowego motoru, że zdechł akumulator. Postał kilka dni i padł… nawet kontrolki się nie świeciły. Niestety, oznacza to że chyba nie mamy wyjścia i musimy kupić nowy akumulator… :roll:

Zatem w sobotni poranek pojechaliśmy na zakupy. W mieście są dwie główne ulice (Avenidy) – nr 3 i bulvar Gesell. Avenida 3 jest bardzo mocno turystyczna, a bulwar przeznaczony jest dla mieszkańców. Tu mieszczą się główne sklepy spożywcze (nie turystyczne, czyli trochę tańsze), mechaniczne, z wyposażeniem domowym i hotelowym, techniczne, warsztaty, i temu pokrewne. Wszystko co jest potrzebne do życia i funkcjonowania tutaj. Na przykład sklep z akumulatorami do motocykli. Niestety, model BMW ma zupełnie inne wymagania (plus po prawej) więc taki akumulator trzeba dla nas sprowadzić. Niby można kable zamienić, ale nie ma takiej potrzeby, skoro mamy trochę czasu i możemy poczekać. Zamówiliśmy zatem i czekamy. Przy okazji kupiliśmy olej i będziemy wymieniać… Czegóż to się nie robi, by utrzymać motory w dobrej formie. W końcu musza jeszcze przejechać kilka tysięcy kilometrów… w drugiej części naszej podróży… jak już tylko odpoczniemy trochę w Villa Gesell… czyli jeszcze parę tygodni. Jak to dobrze, że na świecie są tacy ludzie, którzy nam to umożliwiają…

arge_63.JPG

Wczoraj wieczorem upiekliśmy nasz pierwszy chleb w Argentynie. Trochę mało soli, trochę za krótko był w piecu, ale całość jest ok. Przymierzamy się teraz do sernika na kruchym spodzie…. Skoro robimy sami twaróg, to trzeba go wykorzystać.

Póki co zrobiliśmy kruche ciastka. Pycha. Do kawki jak znalazł…

Cały dzień leje. Jak zaczęło w nocy, tak padało do 20.00. Zaczynamy się trochę obawiać o pogodę. Za miesiąc jedziemy dalej, a tu się ochładza i częściej są deszczowe dni. Na szczęście i Alejandro z Buenos Aires i Horacio z Mercedes, potwierdzili nam że możemy u nich zatrzymać się w naszej dalszej podróży.

arge_84.JPG

Wczoraj wieczorem pojechaliśmy do centrum Villa Gesell, kupić lody. We wtorki, środy i czwartki w jednej z najlepszych lodziarni w mieście, jest promocja: dwa kilo lodów można kupić po 167 peso, gdzie normalnie kilogram kosztuje 130 peso. Takiej okazji nie możemy przepuścić! Kupujemy dwa kilo lodów, w specjalnych styropianowych pojemnikach (na wynos) i jedziemy do domu. Co najważniejsze w każdej lodziarni jest co najmniej 20 smaków lodów. My wybieramy tradycyjnie: mój mąż czekoladowe, a ja owocowe i dulce de leche con merenga (czyli takie słodkie, karmelowe z kawałkami bezy). Cudo. Wracamy do domu i objadamy się. Nie mamy małych pucharków na lody, to jemy w większych miseczkach, ledwie się opierając, by nie zjeść co najmniej pół kilo na raz. Na szczęście próba charakteru okazuje się zwycięska. Mamy co jeść jeszcze jutro i może pojutrze…

arge_55.JPG

Długi, męczący dzień. Praca, gotowanie rosołu, wieczorem film. Podjechaliśmy dziś też po raz kolejny po akumulator, który zamówiliśmy, ale niestety nic z tego. Nie ma gościa, który się tym zajmował, trzeba podjechać jutro. To już będzie trzecia próba odebrania go… :-D Następnego dnia wreszcie udaje się i możemy zająć się motocyklami.

Ale wcześniej na plaże…

arge_58.JPG

arge_59.JPG

I do miasta na lody…

arge_60.JPG

arge_61.JPG

Dziś bowiem jest nasza rocznica ślubu. Pogoda co prawda lekko deszczowa, ale decydujemy się jechać na dwóch motocyklach brzegiem oceanu Atlantyckiego. Do plaży mamy nie więcej niż 100m. Jest spora frajda znowu razem pojeździć…

arge_64.JPG

Po drodze widzimy sporo zamkniętych campingów. Jeden jest otwarty i remontują coś. Chcemy zapytać, czy jest o tej porze roku otwarte i jaka jest cena. Zaraz za otwartą bramą widzę psa biegnącego w naszą stronę. Średniej wielkości kundelek. Szczeka i biegnie… a potem jak nie użre mnie w łydkę... a to bestia! Niby nie mocno, a na nodze dwa ślady po kłach i długa szrama, w miejscu gdzie mu się zęby zacisnęły. Słabo tu witają podróżnych… Pies już stoi spokojnie, a z budynku wychodzi jakiś gość i pyta czy wszystko OK. Potem przynosi jakiś środek dezynfekujący, trochę gazy i przemywam rankę. Nie ma co robić afery. Pies raczej zdrowy, noga nie odgryziona. Camping drogi – 95 Peso od osoby! Wracamy do domu…

Wieczorem jedziemy do pralni.

arge_65.JPG

Właściciel w mocno dojrzałym już wieku około 70 lat. Jak się okazuje podczas rozmowy pasjonat motocykli. Ogląda najpierw nasze ubrania pod kątem rodzaju zabrudzeń i nastawia odpowiedni program w wielkiej pralce. Takiej jak na amerykańskich filmach w pralni samoobsługowej. A potem wychodzimy na zewnątrz i ogląda nasz motocykl dokładnie. Widać spore zainteresowanie do jednośladów. Po niecałej godzinie zabieramy ubranka już czyste i jedziemy je wysuszyć w domu.

Dziś dzień rytmów latynowskich. Zapisałam się na kurs i udzielam się dzielnie. Nie jest to łatwe, bo dwie godziny wycisku, dwa razy w tygodniu. Prowadzi je Jose Luis i jest niezmordowany w mordowaniu swoich kusantek. Nie wiem skąd ten chłopak czerpie energię, ale jest niesamowity.

Wreszcie ogarniamy się z motocyklami. Na pierwszy strzał mycie.

arge_70.JPG

arge_71.JPG

Potem akumulator zdobyty po długim oczekiwaniu…

arge_57.JPG

Filtry powietrza.

arge_72.JPG

I olej.

arge_79.JPG

arge_80.JPG

10.05.2014 – dzień sto pięćdziesiąty pierwszy

Dziś jedziemy na większe zakupy do miasta. Przebywanie przez dłuższy czas w jednym miejscu podczas podróży ma sporą zaletę. Poznaje się miejsca gdzie można kupić coś dobrego i nie trzeba za każdym razem szukać nowych sklepów. Dziś jednak zakupy z małą przygodą. Jedziemy dwoma motocyklami. Żeby trochę popracowały, bo podobno sprzęt nie używany szybciej się psuje… czy jakoś tak… Po drugie, bo teraz oba znowu działają po wymianie akumulatora na nowy. Już przy wyprowadzaniu mojego motocykla jakoś opornie mi idzie. To znaczy coś ciężko się toczy. Ale jedziemy. Kilkaset metrów dalej zauważam, że jest za mało powietrza w przednim kole. Trzeba jechać dopompować. Ale kawałek dalej jest już kompletny flak. Dobrze, że to przednie koło a do wulkanizacji było około 300 m. :-P

arge_67.JPG

Pan zabiera się sprawnie za rozkręcanie. Wyjmuje dętkę i okazuje się, że wentyl jest całkowicie wyrwany. Nie nadaje się do naprawy. Trzeba wymienić na nową. Niestety nie mają takiego rozmiaru. Ale to nic. Przecież jesteśmy na takie ewentualności przygotowani. Mamy jeszcze przywiezione z Polski zapasowe dętki. Jadę ją przywieźć, a moja żona ćwiczy hiszpański rozmawiając w warsztacie. Dowiaduje się mnóstwa ciekawych rzeczy, na przykład, że można łowić ryby przy brzegu oceanu, zakopując koniec wędki w piachu (od strony trzonka), a jako przynętę należy stosować kalmary. Kalmara kupujemy w sklepie dla wędkarzy lub rybnym i kroimy w paseczki. Paseczek umieszczamy na haczyku i do dzieła.

arge_66.JPG

Przywożę dętkę. Montujemy, znaczy patrzymy się jak fachowiec ją montuje. Cała operacja kosztowała tylko 20 Peso – około 6 PLN.

Możemy spokojnie jechać na zakupy i uzupełnić lodówkę…

11.05.2014 – 12.05.2014

Dziś niedziela. Z samego rana, to jest około 9 idziemy na spacer nad ocean. Jest tak blisko, że słychać go cały czas.

arge_68.JPG

arge_69.JPG

13.05.2014r dzień sto pięćdziesiąty czwarty

Wtorek to dzień na który czekamy z utęsknieniem. To czas, kiedy jedziemy do naszej ulubionej lodziarni i kupujemy dwa kilo lodów. DWA KILO. Zjadamy to prawie w trzy dni i choćbyśmy nie wiem jak się starali, to nie wystarcza na kolejne dni. Dziś próbowałam nowy smak: kokosowy czyli coco Split. Chyba mi smakuje i wezmę go następnym razem, w kolejny wtorek…

arge_75.JPG

18.05.2014 - 21.05.2014

Dzisiaj zaprosił nas na obiad Andres. Andres prowadzi program Motoencuentro.tv w lokalnej telewizji. Poznaliśmy go przypadkiem. Zobaczył nas na motocyklach i zaproponował wywiad do programu który prowadzi. Mieliśmy trochę stresu jak to wyjdzie, ponieważ wszystko było w języku hiszpańskim. Ale jakoś daliśmy radę powiedzieć trochę o nas i naszej wyprawie. Teraz czekamy, aż zmontuje całość, a potem na efekt w TV.

arge_81.jpg

Zostaliśmy zaproszeni też do jego domu, gdzie ugościł nas przepysznym mięsem. Krucha wołowina to jest to, można ją jeść zawsze. Zwłaszcza jak zaproszą cię mili ludzie. Rozmawialiśmy o wielu ciekawych rzeczach, o podróżach, o miejscu w którym jesteśmy, o zwyczajach w Polsce i w Argentynie, o religii. W Argentynie jest mnogość kościołów, przeróżnych odłamów katolicko protestanckich, prawosławnych i innych, bliżej przez nas niezidentyfikowanych. Kościoły nie są wystawne, nie są to budowle stawiane z przepychem, ale raczej skromne domy, w których spotykają się wierni. Domy, to chyba jest najlepsze określenie. To stojące budynki, bez wież, witraży czy ołtarzy wypasionych w środku.

Dzień za dniem mija nam niepostrzeżenie… :drinkbeer:

22.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty trzeci

Najlepsze mięso, jakie można kupić w Argentynie z wołowiny, to ta część, która nazywa się bife de chorizo. Jak jesteś w restauracji i zamawiasz seco, albo bien cosido to oznacza że dostaniesz suchy jak wiór kawałek mięsa. Niejadalne. Jeśli zamówisz a punto, to będzie to w sam raz, a jeśli jugoso (czytaj Hugoso) to będzie to mięso krwiste w środku. A już bien jugoso to osobna sprawa. Dostajesz kawał mięsa po 2 mm upieczony z każdej strony, a w środku 5 cm surowizny…

arge_83.JPG

A my lubimy domowe asado, które przyrządza „miszczuniu”: Ricardo … I takie zjedliśmy po powrocie naszych przyjaciół. Tak, tak to już miesiąc naszego „byczenia” się…

23.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty czwarty

Dzisiaj dzień rytmów Latino. Profesor Jose był dziś wyjątkowo smutny. Pewnie dlatego, że to moja ostatnia lekcja…

arge_85.JPG

Teraz czekamy już tylko na pogodę. W każdej chwili jesteśmy gotowi jechać… Sakwy wyprane, ubrania motocyklowe wyprane, kaski przygotowane. Jechać, jechać już nam się chce… ;-) ...

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 15

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Moim zdaniem najlepsza wyprawa i relacja na całym forum. REWELACJA!!!

Jak porównać inne skoro ta trwała pół roku? :-) choć faktycznie ta jest jedyna w swoim rodzaju :cool:

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Przeczytałem całość, gratulacje za odwagę i wytrwałość, świetna relacja... tylko pozazdrościć

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Ciąg dalszy...

25.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty szósty

Po prawie 5 tygodniach w gościnie u przyjaciół, wreszcie wyjechaliśmy z Villa Gesell. Pogoda była piękna, słońce świeciło, ale nie było wcale za ciepło. Zima zadomowiła się już na dobre w tej części Argentyny.

Niestety, daleko nie ujechaliśmy, po jakiś 100 km jeden motocykl zaczął się krztusić. Myślałem, że nie trzeba już będzie pisać historii o tym jak odmawiają nam posłuszeństwa, ale jednak nasze motocykle zawsze chcą być na pierwszym planie… uwielbiają jak się pisze o ich awariach… :twisted:

argen_2.JPG

Diagnoza była oczywista, brak paliwa, a ponieważ zbiornik był prawie pełen padło na filierek w gaźnikach. Ciekawe czemu nie wyczyściłem go jak był czas… Oto jest pytanie! Po małej dyskusji decydujemy się znaleźć nocleg i powalczyć z problemem gdzies w bardziej sprzyjających warunkach, nie na środku drogi. Jakiś wygodny się zrobiłem ostatnio…

Zatrzymaliśmy się w Dolores, 200 km przed Buenos Aires (do którego mieliśmy w planie dziś dojechać), znaleźliśmy hotel w ekonomicznej cenie i ja zabrałem się do roboty, a moja piękniejsza połowa za obiad.

argen_4.JPG

Z wyjęciem go było trochę zabawy, ale samo czyszczenie to już pestka, pomimo, ze filtr (a raczej filierek, bo jest on wielkości połowy naparstka) był zabity zwiórowanymi paprochami. Tym sposobem spędzamy dziś noc w hotelu, ale w nagrodę zaoszczędziliśmy z 50 dolarów na wizycie u mechanika.

26.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty siódmy

Ranek był zimny, a nawet bardzo, nie więcej niż 11 stopni, ale my, poubierani ciepło, ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy może 150 km i byliśmy już na dwupasmówce, prosto przed Buenos. Nagle poczułam, że coś dziwnego stało się z moim motorem, usłyszałam dziwny chrzęst i moto straciło ciąg. Na sprzęgle zjechałam na pobocze, wyhamowałam, a w komunikatorze usłyszałam głos mego męża: „łańcuch spadł”…

Dobrze, że nie zablokował koła, bo było to w trakcie wyprzedzania ciężarówki.

argen_7.JPG

Spadł łańcuch, blokując się o wahacz, wyrwał plastikowe mocowanie osłony i wygiął metalowy uchwyt do śruby. Z łańcucha zrobił się spiralny, zakręcony wężyk. Zaczęła się operacja ponownego zakładania łańcucha, albo raczej tego co z niego zostało. Ogniwa nieco się powykrzywiały, ale staraliśmy się je wyprostować i założyć z powrotem na zębatki. Po ponownym naciągnięciu koła, pomimo chrzęstów i chrobotów, łańcuch jako tako się kręcił. Krótka rundka po bocznych drogach zasiała maleńką nadzieję, że jednak się uda.

Ruszyliśmy powolutku drogą w kierunku Buenos, cały czas obserwując i nasłuchując co się dzieje. Spokojnie, nie nerwowo dojechaliśmy do Buenos, staraliśmy się zachować spokój i zimną krew pomimo ogromnego tłoku na ulicach Buenos Aires i wariackiej jazdy portenios. Zatrzymaliśmy się na Avenida 9 de Julio, najszerszej ulicy na świecie.

argen_6.JPG

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy, by przejechać jeszcze niecałe 30 km do domu Alejandra. Już na nas czekał, przywitał nas z otwartymi ramionami, a my go winem…

argen_5.JPG

To bardzo miłe przyjechać do gościnnych ludzi, wiedzieć, że się jest oczekiwanym i mile widzianym. Po godzinnej serdecznej rozmowie pojechaliśmy do sklepu z częściami. Niestety czekała nas ta przyjemność, (a nieprzyjemność dla naszego portfela), że musieliśmy kupić zestawy napędowe i zdecydowaliśmy też od razu nabyć opony na tył. Nasze wołały już o pomstę do nieba, wytarte tak, że nie widać bieżnika…

Stwierdziliśmy, że bezpieczeństwo nie ma ceny i musimy kupić: dwa zestawy napędowe – zębatki i łańcuchy, oraz dwie opony – do każdego motoru po jednej na wymianę na tylną oś.

Po zakupach nasz budżet rozpoczął rozpaczliwe narzekania i pochlipywania. Wydaliśmy cały zapas Peso przeznaczony na dalszą drogę do Iguazu, trochę ponad 10.000 Peso. Ceny dobrych części zamiennych w Argentynie, są średnio o połowę wyższe niż w Polsce, a niektóre nawet dwukrotnie.

Zmęczeni tuż przed północą zasypiamy. Nasi gospodarze udostępnili nam pokój, włączyliśmy ogrzewanko i spokojnie spaliśmy całą noc.

27.05.2014 - dzień sto sześćdziesiąty ósmy

Cały dzień trwały intensywne prace przy obu motocyklach. Na szczęście warsztat i narzędzia nasz gospodarz ma dobrze wyposażony. Na pierwszy ogień poszły tylne zębatki.

argen_8.JPG

Z łańcuchami jednak wyszedł mały kłopot. Okazało się, że są o 8 oczek za długie.

argen_9.JPG

argen_10.JPG

Tak oto na pracach warsztatowych zleciał nam prawie cały dzień. Wieczorem jeszcze oglądaliśmy dużo zdjęć z podróży motocyklowych Alejandro po Argentynie.

argen_11.JPG

Dostaliśmy sporo cennych wskazówek dotyczących dalszej drogi do wodospadów Iguazu.

28.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty dziewiąty

Dwa dni z Alejandrem i Lilianą minęły miło. Bardzo miło. To przesympatyczni, otwarci ludzie. Bardzo przyjaźni i co ważne, są prawdziwie argentyńscy, czyli bardzo, bardzo pomocni i tacy bezproblemowi. Na wszystko „no hay problema”, i po prostu załatwiają spokojnie, co trzeba załatwić.

Niestety czas ruszać dalej do wodospadów Iguazu. Naprawione motocykle już czekają gotowe od wczoraj. Robię jeszcze rano małą jazdę próbną, aby sprawdzić czy wszystko działa prawidłowo. Jest OK.

argen_12.JPG

Mijamy parę autostradowych bramek, ale my bokiem za darmo. To się nazywa przyjazny kraj dla motocyklistów.

Pogoda początkowo bardzo ładna lekko się psuje. Przejeżdżamy przez gęste mgły. Jest spory ruch na drodze. Całe szczęście po kilkudziesięciu kilometrach mgły opadają i jest już dobrze. Chociaż nie do końca….

Byłoby dobrze gdyby na naszej drodze nie stanęła kontrola policji. W szczerym polu, kilkadziesiąt kilometrów za Zarate. Do tej pory jakoś nas ten zaszczyt omijał. Tylko raz, nie licząc odpraw granicznych, mieliśmy ją w Patagonii. Tym razem wszystko było by dobrze gdyby nie to, że kilka dni temu na jeden z motocykli skończyło się ubezpieczenie. My co prawda zapłaciliśmy je, ale nie mieliśmy jeszcze przy sobie potwierdzenia. Dopiero mieliśmy zamiar je wydrukować. I do tego właśnie przyczepił się policjant. Nie pomogły tłumaczenia. Skończyło się na ponad trzy krotnie większym mandacie niż samo ubezpieczenie… Może i dobrze, że tylko tak. Bo nie wspomnę już, że nasze ubezpieczenie OC nie jest w ogóle ważne w Argentynie… Ale od czego jest siła przekonywania…

argen_13.JPG

argen_14.JPG

Jeszcze tylko mała przekąska na poprawienie humoru.

W podłamanych nastrojach dojeżdżamy do Concordia. Zatrzymujemy się w hotelu i idziemy na zakupy, oraz wymienić ostatnie dolary które nam zostały w gotówce. Policjanci zabrali nam spory pliczek Peso z naszego portfela. Musimy się wspomóc i uzupełnić miejscową walutę. Przynajmniej sprawnie znajdujemy punkt wymiany złota gdzie robimy zamianę po korzystnym kursie na peso. Wracamy do hotelu na kolację i zasłużony odpoczynek.

argen_15.JPG

Na dziś została nam jeszcze jedna ważna dla naszej podróży sprawa. Finalizujemy załatwianie powrotu do Europy. Po długich wcześniejszych dyskusjach, analizowaniu różnych opcji dotyczących pytania: „co zrobić z motocyklami?

1) Sprzedać,

2) zostawić na rok w Urugwaju,

3) zabrać do Polski”, nadszedł czas decyzji.

Zapłaciliśmy za bilety na statek powrotny do Hamburga. Rejs jest planowany na początek lipca. Będziemy wypływać z Montevideo, tam dokąd przypłynęliśmy. Teraz więc mamy już konkretna datę powrotu i motocykle wrócą z nami. Z jednej strony się cieszymy z powrotu. Z drugiej jednak szkoda… Ale to jeszcze nie koniec przygody z Ameryką Południową… Przed nami miesiąc zwiedzania północnego regionu Argentyny, gdzie mamy nadzieję spotkać wielu Polaków, a co ważniejsze, zobaczyć jedne z najważniejszych miejsc – wodospady Iguazu.

29.05.2014 dzień sto siedemdziesiąty

Rano ruszamy z Concordia w pięknym słońcu. Co prawda nie ma upału, ale nie jest też za bardzo zimno. Przynajmniej jak się stoi, bo podczas jazdy trzeba już mieć założone wszystkie warstwy ubrań motocyklowych i dodatkowo ubrania termiczne, wtedy można jechać bez obawy o przemarznięcie. Piękniejsza połowa składu podróżniczego zakłada jeszcze podgrzewane rękawice dla pełnego komfortu.

argen_16.JPG

Około 25 km za miastem dojeżdżamy do granicy z Urugwajem. Zdecydowaliśmy się jechać do Urugwaju, bo mieliśmy nadzieję, że w bankomacie można wypłacić tam dolary. Musimy podeprzeć się naszymi żelaznymi rezerwami. Opony, łańcuchy, które kupiliśmy w Buenos Aires, a także mandat, który dostaliśmy, zmusiły nas do tego kroku.

argen_17.JPG

A na obiad została marchewka… Ciekawe po co człowiek się tak męczy, zamiast siedzieć w domu… A do tego paradoksalnie jest zadowolony!

Przejeżdżamy przez Rio Uruguay do pobliskiej miejscowości Salto. Właściwie jedynym naszym celem jest znalezienie banku i wypłata twardej zielonej waluty. Urugwaj to jednak „cywilizowane” państwo, nawet dolary można wypłacać z bankomatu. Przejeżdżamy przez miasto w kierunku obwodnicy, podziwiając z perspektywy siodełka jego architekturę. Następne około 150 km zlatuje bez przygód. Dojeżdżamy do Bella Union na granicy z Brazylią. Wita nas jeszcze mniejsze przejście z tylko 4 osobową obsadą. Okazuje się, że na tym odcinku nie potrzebujemy żadnych dokumentów ze strony brazylijskiej. Przejeżdżamy tranzytem, ale po tak zwanej „wolnej drodze”, nie są wymagane pieczątki w paszporcie.

argen_18.JPG

Mijamy więc most na tamie na Rio Quarai i wjeżdżamy po raz pierwszy w tej wyprawie motocyklami do Brazylii. Tankujemy po kilka litrów paliwa na stacji i dolewamy po 5l do każdego motoru z karnistra. Wcześniej w Argentynie kupiliśmy to paliwo specjalnie na przejazd przez drogi Urugwaj (paliwo kosztuje tu drożej niż w Chile!). Około godziny zajmuje nam przejechanie 80 km do Uruguaiana. Po drodze robimy postój na przegląd zawartości spiżarki w kufrze. Wymietliśmy dużą część owoców, chyba mamy jakieś braki w witaminach…

argen_19.JPG

Wjeżdżamy bezpośrednio na terminal celny w Uruguaiana i pomijając odprawę brazylijską odprawiamy się w argentyńskiej.

Dziś więc mamy dzień przejść granicznych. Trzykrotnie mijaliśmy granice państw. Zrobiliśmy około 250 km. Około godziny 17 wjechaliśmy do Paso de Los Libres, miasteczka granicznego. Pomimo poszukiwań hotelu w rozsądnej cenie, nie udało nam się. Wszystkie są jakieś drogie, mimo że wszystko jest w nich nadszarpnięte zębem czasu, a ich świetność dawno już minęła… ( o ile kiedyś mogły się szczycić jakimś luksusem!).

argen_20.JPG

Wracamy się na wylot z miasteczka, gdzie wcześniej widzieliśmy szyld hoteliku. Pominęliśmy go wtedy z powodu słabego wyglądu… Teraz w świetle wiadomości, co do cen w miasteczku jedziemy spróbować. I zostajemy. Przekonuje nas 100 peso mniej, niż w poprzednich i śniadanie, o wyglądzie i standardzie nie będziemy wspominać… Właściciel jest potomkiem Włochów, przemiły sympatyczny człowiek. Motocykle mają miejsce pod dachem, a my w malutkim pokoiku z malutkim piecykiem.

30.05.2014 dzień sto siedemdziesiąty pierwszy

Cały dzień leje. Od samego rana. Aż przykro. Tak leje, że nie możemy się ruszyć dalej, bo to żadna przyjemność jechać w deszczu, pomijając już to, że jest to niezbyt bezpieczne. Siedzimy zatem w lobby najtańszego hotelu jaki znaleźliśmy w Paso de los libros i piszemy różne artykuły. Sprawdzamy prognozę pogody – nieciekawie… Są szanse, że za 2 dni ten front przejdzie…

31.05.2014 dzień sto siedemdziesiąty drugi

Ryzyko to jest coś co warto czasem podjąć. Wczoraj przeanalizowaliśmy wszelakie prognozy pogody. I rano, pomimo zachmurzonego nieba, zdecydowaliśmy się jechać dalej. Mieliśmy w planie dojechać do Apostoles.

argen_21.JPG

Pakowaliśmy się patrząc co chwila przez okno, czy aby na pewno nie pada, ale rozpadało się dopiero, kiedy wyjeżdżaliśmy z garażu przy hotelu, w którym spędziliśmy noc. I też nie mogliśmy mówić że pada, bo na początku ledwie siąpił delikatny kapuśniaczek. Zatankowaliśmy i drogą nr 14 ruszyliśmy na północ. Ryzyko czasem się opłaca. A czasem nie. Deszcz nie przeszedł ani na chwilę, przejechaliśmy przez La Cruz, potem przez Alvear, nie było co prawda ściany deszczu, ale opady spowodowały, że nasze ubranie było całkiem mokre. Na dodatek przez całą drogę była dosyć gęsta mgła, a spory ruch ciężarówek też nie ułatwiał nam jazdy. W Santo Tome zatankowaliśmy i już mieliśmy zamiar dojechać do Apostoles kiedy, niestety przemokła moja kurtka, a ściekająca po bokach kasku woda ciurkiem wleciała pod koszulkę. Tego było za wiele. Zarządziłam nocleg w najbliższej wiosce. Dojechaliśmy do Gobernador Virasoro. Ciekawa rzecz, wujek Google w ogóle nie uwzględnia tej wioski na mapie. W wiosce - miasteczku są jednak trzy hotele i wybraliśmy jeden, który miał zadaszony parking.

Rozwiesiliśmy w pokoju na linkach wszystkie mokre ciuchy. Ciekawe, czy jutro da się wyruszyć, czy będziemy czekać, aż wszystko wyschnie?

argen_22.JPG

01.06.2014 dzień sto siedemdziesiąty trzeci

Po wczorajszej ulewie pozostały nam mokre ciuchy. Całą noc warczał grzejniczek, który dostaliśmy od pani recepcjonistki, a i tak część ciuchów nie doschła, nie mówiąc o butach, które zawilgotniały okrutnie. Na niebie było kłębowisko chmur, ale o 12.00 wypogodziło się na dobre. Do Apostoles mieliśmy zaledwie 40 km. Zjechaliśmy z drogi nr 14, minęliśmy niewielką wioskę i zatrzymaliśmy się zrobić parę zdjęć, widoczki były ładne, obok drogi stała tablica z napisem „Apostoles – capital de yerba mate”.

argen_24.JPG

Dojechaliśmy do Apostoles. To polska kolonia, na początku XX wieku osiedlało się tu wielu Polaków. Na sklepowych reklamach widzimy wiele polskich lub polsko brzmiących nazwisk. Niestety, żadnego Polaka nie spotkaliśmy.

argen_25.JPG

W centrum miasta zaparkowaliśmy przy kościele katolickim. Obok kościoła stoi pomnik upamiętniający odzyskanie przez Polskę niepodległości po I Wojnie Światowej, gdzie znajdujemy polskie inskrypcje. Obok Krzyż, gdzie również po polsku są wyryte zdania.

Niestety, kościół i plebania są zamknięte (pomimo, że dziś niedziela). Próbujemy się „dostukać” i „dodzwonić” na plebanię, niestety nikt nie otwiera. Trudno. Pomimo, że spotkana przy kościele Argentynka potwierdza, że jest na plebani polski ksiądz (padre Francesco), to niestety nie udaje nam się go spotkać.

Do Apostoles przyjechaliśmy nieprzypadkowo. W tym mieście, a właściwie kilka kilometrów obok znajduje się słynna wytwórnia Yerba Mate – Amanda. Sama firma nazywa się Cachuera, co oznacza mały wodospadzik, strumyk wartko płynący. Firma powstała prawie 100 lat temu, a założycielem jej był Jan Szychowski, a raczej Juan Szychowski, który przyjechał do Argentyny wraz z rodzicami w 1900 roku. Miał wtedy 11 lat.

argen_26.JPG

W ciągu całego swojego życia udowodnił jak polski duch może zaistnieć w świecie. Swoją determinacją i ciężką pracą stworzył wielką firmę uprawy i przetwórstwa yerba mate.

Ten zdolny człowiek skonstruował przeróżne, pionierskie jak na swoje czasy, maszyny, żeby tylko usprawnić pracę swojej fabryki. Wykorzystał nawet miejscowy strumień i wybudował kanał, a doprowadzona woda, napędzała urządzenia do mielenia i sortowania ryżu.

argen_27.JPG

argen_29.JPG

Dziś firma Szychowskiego, prowadzona przez jego wnuków jest czwartą co do wielkości na świecie firmą, produkującą Yerba Mate.

Muzeum piękne, ale najpierw trzeba było do niego dotrzeć. Wiem, że nie trzymam się chronologii, ale cóż… wiedzieliśmy (bo sprawdziliśmy w Internecie), że Muzeum Jana Szychowskiego jest 12 km od Apostoles. Wiedzieliśmy też, że przynajmniej 6 km trzeba pojechać boczną, najprawdopodobniej szutrową drogą. Nie pomyliliśmy się. Tylko, że jesteśmy już w prowincji Misiones, która słynie ze swojej tierra colorada, czyli ziemi, która ma kolor dosłownie czerwony. I jest bardzo gliniasta i ŚLISKA :shock:

argen_31.jpg

Padało cały dzień. Nie muszę więc opisywać, jak wyglądała droga do Muzeum Szychowskiego. Jechaliśmy po śladach kół samochodów, gdzie teren wydawał się najbardziej ubity. To co było poza śladami kół, wyglądało jak błotnista maź i takie właśnie było. Kleiła się do wszystkiego, a próba postawienia na niej nogi kończyła się poślizgiem. Staraliśmy się jechać ostrożnie. Bardzo ostrożnie… :twisted:

argen_30.jpg

Ale się nie udało. Gmol tym razem mocno dostał i wykrzywił się bardzo. Brakowało 1 cm, żeby pękła obudowa termostatu. Ale nie pękła !

argen_28.JPG

Droga powrotna trwała dwa razy dużej, bo jechaliśmy dużo wolniej i znaczną część asekurowaliśmy się nogami, by znowu motor się nie przewrócił.

Dojechaliśmy ponownie do Apostoles i skierowaliśmy się na drogę nr 14, na Oberę. Jechaliśmy prawie 80 km, a krajobrazy zapierały dech w piersiach. Droga jest taka jakby pofalowana, raz lekko w górę, raz lekko w dół. Nowiutki asfalt, także gładko przemieszczaliśmy się, podziwiając fantastyczne widoki. Jeszcze na drodze do Apostoles widzieliśmy tablicę z dużym napisem: „oddychaj głęboko. Strefa lasów”. I coś w tym jest. Nie dziwimy się, że te rejony wybrali polscy osadnicy. Jest tu przeogromna ilość lasów, które widać jak na dłoni, gdy się tak jedzie drogą, raz w górę, potem znowu w dół. Droga którą jechaliśmy jest też miejscami jakby wykuta w dwu, trzymetrowych skałach, po których sączy się woda, a czasami nawet drobnym strumieniem spływa w dół. Piękne. Cudowne, niezapomniane.

argen_33.JPG

W tych pięknych okolicznościach przyrody dojeżdżamy do Obera. Długo nie szukamy. Jesteśmy już zmęczeni i głodni. Co do głodu to męczy nas czasem, bo nie możemy przestawić się na argentyńskie pory jedzenia. Oznacza to, że jeśli nie zjemy do 14.00 czegoś treściwego, to później już tylko zostają nam zapasy, które mamy, czyli zwykle bułki, masło i żółty ser (no, i marchewka).

Dziś mamy szczęście. Znajdujemy po przyjeździe do Obera niedrogą Cabana (domek letniskowy z kuchnią, zwykle z pełnym wyposażeniem). Właścicielka cabanasa jest Argentynką, o korzeniach polsko, ukraińsko, rosyjskich. Przychodzi do nas jej ojciec, chwilę porozmawiać i tak kaleczymy języki posługując się mieszanką polskiego, ukraińskiego, hiszpańskiego i rosyjskiego. Dostajemy jeszcze pomarańcze i urządzenie do koktajli. Dziś życie ma sens. Jak zawsze…

02.06.2014 dzień sto siedemdziesiąty czwarty

Dziś od rana świeci piękne słońce, ale gdy wychylamy się z naszego domku jest jeszcze chłodno. Pakujemy się w miarę sprawnie do sakw. Część rzeczy trzeba było suszyć, bo po przedwczorajszej jeździe w deszczu są jeszcze mokre.

Jedziemy do centrum Obery, około 3 km. Na głównym placu jest remont i musimy kawałek objechać aby stanąć obok kościoła i informacji turystycznej.

argen_50.JPG

Budowlańcy, którzy wykładają płytkami przykościelny plac zaczepiają nas prawie natychmiast, ciekawi. W informacji turystycznej dowiadujemy się, że dom polski jest niestety zamknięty o tej porze roku. Jedziemy tam jednak, aby go zobaczyć. Stoi wśród kilku innych budynków zbudowanych przez emigrantów z różnych krajów.

argen_34.JPG

Wyjeżdżamy z miasta, jeszcze tylko tankujemy po drodze na obwodnicy. Następnie obieramy kierunek na San Vicente. Droga prowadzi przez piękne tereny. Wije się pośród niewielkich zalesionych wzgórz.

argen_35.JPG

Kilkukrotnie mijamy rzeki i rzeczki, aż w końcu dojeżdżamy do celu. A jest nim kawałek Gdyni na drugim krańcu świata. Kościół zbudowany na planach gdyńskiej świątyni (tej na ulicy Portowej, kościół Redemptorystów). Zatrzymujemy się i dłuższą chwilę patrzymy w milczeniu.

argen_36.JPG

Dziwne uczucie zobaczyć jakby przeniesiony obiekt z Polski do Argentyny. Nie jest co prawda identyczny, bo różni się pewnymi rzeczami, (schody prowadzące do kościoła są otwarte, a nie okolone murem, jak w Gdyni), ale jest i stoi przed nami. Jeszcze kilka miesięcy temu w Lago Puelo dowiedzieliśmy się o tym miejscu i o polskim księdzu w San Vincente. Idziemy więc na poszukiwania. Nikogo nie ma, ale po kilkunastu minutach oczekiwania doczekaliśmy się. Polski ksiądz. Po chwili rozmowy dowiadujemy się, że jest tu od 3 miesięcy, a właśnie dziś obchodzą 50 rocznicę kapłaństwa księdza Jerzego Maniaka, który jest tu od 1968r.

Dostajemy zaproszenie na obiad. Plebania wraz ze starym, kościołem mieści się 50 m dalej, przy ulicy która nosi imię Jorge Maniaka, to właśnie „nasz” ksiądz, który zbudował kościół własnym sumptem.

argen_37.JPG

argen_38.JPG

Rozmawiamy miło około godziny i dostajemy pyszny obiad. Przez tak krótki czas nie sposób dowiedzieć się wszystkiego, ale historia księdza Maniaka jest imponująca. Przybył tu kiedy miasto właściwie nie istniało. Jak nam opowiedział do szkoły chodziło wtedy siedmioro dzieci. To on właśnie, większość własnymi rękoma zbudował kościół, który jest prawie wierną kopią gdyńskiego. Za kilka dni wyjeżdża do Polski w której nie był od kilku lat, aby odwiedzić rodzinę. Przy kościele ma nawet ulice swego imienia.

Postanawiamy wykorzystać poprawę pogody i po pożegnaniu się ruszamy dalej do Puerto de Iguazu. Dostajemy zaproszenie, aby w drodze powrotnej zajechać ponownie do San Vicente.

Dwie godziny później lądujemy w hoteliku w centrum.

03.06.2014 dzień sto siedemdziesiąty piąty

Dziś wielki dzień . Jedziemy do głównego punktu naszej wyprawy. Jednego z kilku, ale na pewno do najważniejszego. Wodospady Iguazu. Ósmy cud świata.

argen_39.JPG

Z ciężkim sercem zapłaciliśmy za najdroższy bilet wstępu. Zobaczyć wodospady może każdy (dzięki Bogu), ale za różną cenę. Na przykład – zagraniczni turyści za 215 peso, Argentyńczycy za 65peso , a mieszkańcy prowincji Misiones za 30 peso. Jawny przykład dyskryminacji, w Europie nie do zaakceptowania. Nie ma jednak wyjścia. Kupujemy i wchodzimy na teren parku. Musicie wiedzieć, że wychodząc czuliśmy, że wodospady są warte każdej ceny, żeby tylko je zobaczyć. W takich chwilach czujemy, że nie liczy się nic co materialne. Możesz kupić sobie wiele rzeczy materialnych, ale zawsze mogą się zepsuć, zniszczyć, ktoś może ukraść. A tego co zobaczysz, nikt już Ci nie odbierze.

argen_40.JPG

Najpierw przeszliśmy do stacji kolejki wąskotorowej, którą przejechaliśmy na najbardziej odległy kraniec parku, po stronie argentyńskiej, do największego na świecie wodospadu – Garganta del Diablo. Przechodzimy po metalowym pomoście zbudowanym na wartkiej rzece (Rio Iguazu Superior). Jakieś 1100 metrów do punktu widokowego. Już z oddali słyszymy hałas spadającej wody. Po 500 metrach widzimy ogromne kłęby skroplonej w powietrzu wody. To rozbryzgujące się krople, kropelki wody, które unoszą się w powietrzu tworząc jakby parę wodną, ale tak naprawdę są to miliardy odprysków wodnych z ogromnej ilości wody, która z wielkim hukiem spada na dół. Po chwili jesteśmy mokrzy, bo w zależności od tego jak zawieje wiatr, kropelki tańczą na wietrze i osiadają wszędzie, i tak cały czas od nowa, kolejne kłębowisko drobinek wody otacza cię ze wszystkich strony.

argen_41.JPG

argen_42.JPG

Wielkie, piękne, ogromne, niesamowite. Brakuje słów, żeby opisać, jakie to piękne i niezwykłe. Usatysfakcjonowani wracamy do stacji kolejki i zjeżdżamy trochę niżej, do stacji Cataratas. Tam przez system metalowych pomostów i przejść przerzuconych nad odnogami rzeki Rio Iguazu oglądamy kolejne wodospady, kolejno Salto Alvar Nunez, Salto Bossetti, Salto Chico, Saldo Dos Hermanas, Salto Adan y Eva, salto Berbabe Mendez, by na końcu pomostów, przy Salto Bossetti zobaczyć ogromne skupisko wodospadów, ogromny wodospad Salto Escondido, Salto San Martin i Salto Mbigua.

argen_43.JPG

Są tak piękne, że brakuje nie tylko słów, myśli nie są w stanie tego ogarnąć. Nad wszystkimi unosi się mgiełka, z powodu rozbryzgującej się wody, a w wielu miejscach widać piękne tęcze.

Po parku biegają całe stada ostronosów (po hiszpańsku „coati”). Niestety, są dosyć rozpieszczone przez nierozsądnych ludzi i chcą żeby je karmić jakimkolwiek pożywieniem. Posuwają się nawet do drobnych kradzieży, jeśli nie pilnujesz swojej porcji jedzenia. W parku jest parę restauracyjek, gdzie można kupić coś do jedzenia, na zewnątrz stoją stoliki i krzesełka, a także zwykle czeka zgraja ostronosów by potowarzyszyć a przy okazji może coś uszczknąć dla siebie.

argen_44.JPG

Mamy dużo szczęścia. Po wczorajszych opadach straciliśmy nadzieję na słońce. A tu i wczoraj i dzisiaj piękne świeci, trochę ponad 20 stopni, ani za ciepło, ani za zimno. Pamiętamy, że w Argentynie jest teraz zima, nie mamy więc złudzeń, co do pogody..

Po 19.00 rozpoczynamy wieczorny spacer po Puerto Iguazu. Ogromne ilości sklepów z pamiątkami, ceny europejskie, nawet bardzo europejskie… Znajdujemy lodziarnię, ale lody niestety nie powalają smakiem na kolana.

04.06.2014 dzień sto siedemdziesiąty szósty

Po śniadaniu decydujemy się wykorzystać kolejny dzień ładnej pogody i ruszamy ponownie oglądać wodospady Iguazu. Tym razem z Brazylijskiej strony. Na ulicy łapiemy autobus z napisem Foz do Iguacu i jedziemy na granicę. Samo łapanie autobusów jest w Argentynie bardzo proste. Wystarczy pomachać ręką. Przystanki owszem są, ale nie są jedynymi miejscami gdzie staja autobusy. Jedziemy więc kilkanaście minut, a następnie ze wszystkimi pasażerami wysiadamy do argentyńskiej kontroli granicznej. Podajemy paszporty w dwóch osobnych okienkach. Ja po chwili przechodzę dalej z pieczątką wyjazdową, a moja żona ma problemy… Zostaje aresztowana, żartuje! Jest jakiś kłopot, bo pomimo posiadania pieczątki wjazdowej do Argentyny z 29 maja, pani w okienku nie może znaleźć tego w systemie. Oddaje gdzieś paszport do kierownika, a sama wychodzi kończąc pracę bez słowa. Trochę stresująca sytuacja. Autobus już nam uciekł, bo przecież nie będzie czekał, a my stoimy i czekamy na wyjaśnienie sprawy. Całe szczęście po kilkunastu minutach wszystko jest OK. Znaleźli w systemie potrzebne dane i możemy jechać. Niestety nie ma czym. Aby nie tracić czasu decydujemy się na taxi. Podwozi nas do bramy wejściowej do wodospadów i ma po nas wrócić za kilka godzin.

Kupujemy bilety za 49 Reali od osoby. Znowu cena jest ponad dwukrotnie wyższa dla obcokrajowców. Trudno mi zrozumieć tą politykę, ale co zrobić. Płacimy i wchodzimy. A właściwie wjeżdżamy, bo trzeba jeszcze kilka kilometrów dojechać autobusem (wliczonym w cenę) w pobliże wodospadów. Wysiadamy na przedostatnim przystanku i przechodzimy na pierwszy taras widokowy. Już z pewnej odległości, jeszcze przez gałęzie drzew widzimy ich ogrom. Jest takie powiedzenie dotyczące wodospadów Iguazu, że Argentyna je posiada, a Brazylia ma na nie widok.

argen_45.JPG

Coś w tym jest, sami mamy okazję tego doświadczyć. Naszym oczom ukazuje się ogromny i imponujący obraz. Mamy świadomość, że jest to nie codzienny widok i zostanie w naszej pamięci na długo. Niezliczone pomniejsze kaskady spadają pomiędzy drzewami z wysokości kilkudziesięciu metrów.

argen_46.JPG

Tworząc na dole kipiel i unosząc w powietrze kropelki wody. Przechodzimy tarasami gdzie widzimy kolejne załomy skał i kolejne wodospady. Jednak na sam koniec mamy okazję podejść do samego serca żywiołu. Garganta del Diabolo. To największy z wodospadów w całym systemie. Ze strony Brazylijskiej, kilkadziesiąt metrów poniżej górnego progu wodospadu jest pomost na samą jego krawędź. W kłębowisku unoszącej się wszędzie wody, jesteśmy mokrzy po kilku sekundach.

Widok i doznania słuchowe są za to imponujące. Właściwie ze wszystkich stron otoczeni jesteśmy wodą. Chronimy aparat jak się da i robimy fotki.

argen_47.JPG

Trochę nam „przeszkadza” wycieczka Japońskich turystów. Spora ich grupka, jednakowo ubrana w peleryny przeciwdeszczowe, karnie podąża za przewodnikiem. Każde z nich wyposażone w słuchawki do łączności z grupą i aparaty foto wyglądają zabawnie. Wolimy jednak sami…

argen_49.JPG

Później wjeżdżamy jeszcze windą na górny taras, skąd rozciąga się panorama na większość terenu. Aż nie chce nam się wracać. Trzy godziny minęły niepostrzeżenie i niestety kierowca taxi będzie na nas czekał. Robimy jeszcze małe zakupy pamiątek i wracamy do hotelu. Na granicy już tym razem nie ma problemów, a paszporty dajemy do podbicia przez okienko auta.

argen_51.JPG

Idziemy jeszcze na styk trzech granic. Wody Rio Iguazu i Rio Parana łączą się w tym miejscu.

Wracamy do hotelu i gotujemy spaghetti… ponownie. Co jutro? Jeszcze nie wiemy…

05.06.2014 – dzień sto siedemdziesiąty siódmy

Rankiem na szczęście nie padało. Pomyśleliśmy zatem, że dobrze by było zrealizować nasz plan i wyjechać dziś do Wandy. Nieśpiesznie ruszyliśmy, spoglądając z lekkim powątpiewaniem w niebo. Ciemne chmury zbierały się na zachodzie, ale ciągle jeszcze nie padało, tylko nieśmiało przebijało słońce. Mieliśmy szczęście. Zaczęło padać dopiero wtedy, gdy dojeżdżaliśmy do celu, więc deszcz nie zmoczył nas za bardzo.

argen_52.JPG

Bardzo szybko zaczepia nas jeden Argentyńczyk, chwilę rozmawiamy po czym on mówi, że ma tutaj brata, który prowadzi hotel i ma cabanasy. Dzwoni do niego i już za chwilę, tamten podjeżdża. Pilotuje nas do swojego hotelu, który okazuje się kilkoma mieszkaniami, wybieramy jedno z nich, mamy do dyspozycji kuchnię.

Od słowa do słowa, podczas rozmowy, mówimy, że szukamy Polaków. Na co on, potomek niemieckich emigrantów, mówi, że zna wielu polaków, a jeden z nich jest jego przyjacielem i może nam go przedstawić. Chętnie przystajemy na tą propozycję i już za chwilę jedziemy razem do pana Władysława Firka, czy raczej do Ladyslaw Firka.

argen_53.JPG

Następne godziny będą dla nas bardzo wzruszające. Pan Władysław wraz z żoną, Anną Woronowicz mieszkają w Argentynie od zawsze. Pan Władysław przypłynął w 1938 roku, na SS Kościuszko. Miał wówczas 3 lata, razem z rodzicami i ósemką rodzeństwa.

Pani Anna urodziła się już w Argentynie, ale jej matka przyjechała razem z rodziną do Argentyny pod koniec lat trzydziestych.

Słuchamy z zaciekawieniem historii ich życia w Argentynie, w prowincji Misiones. Aż serce rośnie, kiedy się słucha PO POLSKU, opowieści ludzi, którzy całe swoje życie spędzili na obcej ziemi.

argen_54.JPG

W domu państwa Firków jest całe mnóstwo polskich akcentów, polska flaga, biało czerwony szalik z napisem „Polska”, godło orła białego na ścianie.

Jesteśmy poruszeni, ze ludzie ci tak pięknie mówią po polsku, bo pomimo, że miedzy sobą rozmawiają po polsku, to jednak cały czas mówią też po hiszpańsku, skończyli szkoły w tym języku, pracowali i pozostawali w społeczności, gdzie naturalnie porozumiewali się w tym języku. Mało tego, poza rodzinnymi domami nie mieli wielu możliwości do swobodnej, naturalnej nauki polskiego, a pomimo to mówią tak, że aż się chce ich słuchać.

Dostajemy zaproszenie na następny dzień do nich i mamy pewność, że na pewno skorzystamy, ich historie są bardzo ciekawe, a dodatkowo ściśle związane z naszym projektem Chrobry, bo nadal szukamy potomków pasażerów.

Od państwa Firków udajemy się do miejscowego supermercado. Kupujemy drożdże, mąkę i jajka, dziś na kolację bułeczki drożdżowe.

Przy kasie zatrzymuje nas staruszka, mówiąc: „dzień dobry, słyszałam, że państwo po polsku mówią, skąd państwo tutaj przyjechali?”. To ciągle bardzo dziwne dla nas i miłe, usłyszeć polską mowę, choć wiedzieliśmy że w Wandzie, w Misiones jest dużo Polaków. Opowiadamy swoją historię. Ludzie mówią tutaj bez żadnego obcego akcentu, co często spotyka się na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie Polacy mówią „dziwnie”. Tutaj, w Argentynie, jeśli już ktoś mówi po polsku, to bez akcentu. Mówi po prostu. Jest to ten język przodków, więc raczej nie ma w nim słów takich jak „fajnie” czy innych nowomodnych naleciałości, przynależnych naszym czasom. Pięknie się tego słucha.

06.06.2014 – dzień sto siedemdziesiąty ósmy

Cały dzień, od rana pada. Popołudniu poszliśmy w odwiedziny do Państwa Firków, tym razem już z zapowiedzianą wizytą. Pani Anna przygotowała pyszne ciasto, raczymy się więc kawą i słuchamy kolejnych opowieści. Wzięliśmy ze sobą listę pasażerów Chrobrego, ale niestety żadne nazwisko nie jest znane naszym gospodarzom. Trochę nas to martwi, ale wygląda na to, że większość osób z naszej listy powędrowała do Paragwaju, tak jak rodzina Gracieli, z którą spotkaliśmy się na początku naszej wyprawy w Buenos Aires.

Potwierdza się też to, co podejrzewaliśmy. Upłynęło 75 lat od tego rejsu. To szmat czasu. Coraz trudniej jest nam znaleźć osoby, którym nazwiska na liście coś mówią, z kimś się kojarzą. Pan Władysław czytając listę pasażerów przyznał to, o czym myśleliśmy. Tym rejsem płynęło bardzo wielu Ukraińców z polskimi paszportami. Zagłębiając się w historię Polski i Ukrainy w latach trzydziestych XX wieku, wiemy że Ukraina jako państwo nie istniała, zawładnęło nią z jednej strony ZSRR, a z drugiej Polska.

argen_57.JPG

Słuchamy opowieści, jak ciężko było Polakom, którzy tu przyjechali na początku lat trzydziestych. Jak trudno im było „ujarzmić” nieznaną, czerwoną ziemię, jak wielu z nich uciekało z tych terenów, bo nie mogli dać sobie rady z upałem, później z dużą wilgotnością, owadami, brakiem lekarzy czy możliwości konsultacji.

Pan Władysław opowiada nam, jak jego rodzina przywiozła ze sobą kosę, sierp, hebel, siekierę. Ludzie wieźli ze sobą mnóstwo rzeczy, by tylko mieć na zagospodarowanie tutaj, ale wyobrażamy sobie, jak ciężkie to musiało być, te początki, gdy emigranci próbowali się tu „urządzić”.

Pani Anna przytacza różne historie jak ciężko było uprawiać i gospodarować na tej czerwonej ziemi, bo w porze deszczowej było błoto, a w lecie ogromny kurz. Kurz tak wielki, ze jak się pranie wywiesiło, to całe czerwone było.

Słuchamy i słuchamy, do późna…

07.06.2014 – dzień sto siedemdziesiąty dziewiąty

Dziś był długi dzień, a prawie w całości upłynął nam na rozmowach z Polakami.

argen_59.JPG

Najpierw w sklepie spotkaliśmy, a raczej zaczepiła nas, słysząc naszą rozmowę Marta Sawa (Sawicka). Później Damaso (Damazy) Iber, z pochodzenia Polak, zaprosił nas na przejażdżkę po Wandzie, a później poszliśmy razem na obiad do restauracji.

argen_58.JPG

Rodzina Damaso przyjechała z małej miejscowości pod Suwałkami pod koniec lat 30 ubiegłego wieku. Damaso jest już na emeryturze, ale wcześniej wiele lat mieszkał w Buenos Aires, gdzie między innymi był pilotem śmigłowców i szybowców.

argen_56.JPG

O 14.00 jedziemy do radia Wanda. Marta Sawa zaprosiła nas na krótki wywiad, także debiut radiowy mamy już za sobą… ;-) W rozgłośni poznajemy Ojca Florencjusza, który właśnie prowadzi audycję religijną. Pomiędzy naszym, a jego wejściem na antenę rozmawiamy chwilę i dostajemy zaproszenie na kolację na następny dzień do Libertad. W miejscowości tej około 8 km w kierunku Iguazu mieszkają polscy księża. Z lekkim stresem rozmawiamy kilka minut o naszej podróży i spotkanych w Wandzie Polakach.

08.06.2014 – dzień sto osiemdziesiąty

Dzisiaj dzień kolonizatora/osadnika polskiego w Wandzie. Na szczęście o 14.00 przestało padać i wyszło słońce. Dla nas to trochę za późno, aby ruszać dalej, zwłaszcza że mamy dziś zaproszenie na kolację do Franciszkanów w Libertad. W ciągu dnia trochę szykujemy motocykle do drogi, zwłaszcza że prognozy mówią, ze jutro będzie bezdeszczowo, a po południu idziemy na mszę do tutejszego kościoła, który się nazywa Częstochowa.

argen_60.JPG

Msza odprawiana jest w języku hiszpańskim. Trochę różni się od tych w Polsce. Trudno opisać jaka jest, może bardziej egzotyczna, dlatego że w obcym języku. Pieśni śpiewane po hiszpańsku też trochę się różnią, chociaż słowa mają te samo znaczenie. Wychodząc z kościoła po mszy wszyscy żegnają się z księdzem przed wejściem. To bardzo miły zwyczaj.

argen_61.JPG

Jedziemy z Damaso do Libertad. Tym razem z powodu awarii jego auta autobusem. Już prawie po ciemku dojeżdżamy do miasteczka. Przed kolacją czeka na jeszcze jedna msza dzisiejszego dnia. Kościół jest tym razem murowany i sporo większy. Ale nie ma się co dziwić, to stosunkowo młoda budowla. W odróżnieniu od zabytkowego już jak na warunki argentyński kościółka w Wandzie. Udajemy się na plebanię gdzie serdecznie wita nas Ojciec Florencjusz i Seweryn, który prowadził drugą mszę. Poznajemy też nauczycielkę Teresę, oraz jej męża Darka. Teresa jest tu już od ponad roku i uczy języka polskiego w szkole.

Wieczór upływa na ciekawych rozmowach w bardzo miłej atmosferze i tracąc poczucie czasu zasiedzieliśmy się prawie do północy. Ach, te wieczorne Polaków rozmowy........

09.06.2014 - dzień sto osiemdziesiąty pierwszy

Dziś jest kolejny dzień naszego pobytu w Wandzie. Pomimo poprawy pogody nie pojechaliśmy dalej. Zostaliśmy ponownie zaproszeni do Libertad, tym razem na obiad…

Ale wcześniej wycieczka na wieś. Najpierw szkoła.

argen_63.JPG

Na gliniastym boisku dzieci grają w piłkę, a w jednej z dwóch sal będą zaraz jakieś lekcje. Kilka kilometrów dalej dojeżdżamy do brzegów rzeki Parana. Po drugiej stronie jest już Urugwaj. Spotykamy znajomego Ojca Florenciusza który ma tu kawałek ziemi. Opowiada nam, że stan wody jest teraz wyjątkowo wysoki i nigdy takiego nie widział. Faktycznie koryto rzeki jest ogromne, a jej nurt szybki i widać jak przenosi konary drzew. Idziemy na mały „spacer” do dżungli. Pomimo, że dziś pogoda jest słoneczna, zaraz po wejściu do lasu otacza nas lekki mrok i mnóstwo komarów. Wilgotność powietrza jest ogromna. Idziemy wąską ścieżką wijącą się po zboczach pagórków. Co chwile musimy się schylać, albo przechodzić przez jakieś przeszkody. Kilka metrów od nas jest w niektórych miejscach sporo wody. Teren jest bardzo podmokły, a ziemi śliska i trzeba uważać przy każdym kroku. Kilkanaście minut takiego marszu w zupełności nam wystarcza. Z ulgą wychodzimy do drogi gruntowej gdzie jest więcej słońca i mniej komarów. Przed odjazdem jemy jeszcze pyszne mandarynki zerwane prosto z drzewa.

argen_64.JPG

Owoce są bardzo dojrzałe, a ich zapach jest tak intensywny, że unosi się dookoła. Wracamy powoli do Libertad na plebanię, aby dokończyć pozostały pyszny rosół. A następnie około 17 mamy jeszcze okazję wybrać się z Ojciec Seweryn Do wioski Indian Guarani. Jedziemy tam zawieźć trochę materiałów do budowy domków drewnianych w których mieszkają. Pomimo, że niezbyt daleko od drogi, wioska jest jak mi się wydaje bardzo tradycyjna. Na lekko przerzedzonej polanie stoi kilkanaście chatek. Większość kryta liśćmi drzew, które nie chronią za bardzo podczas opadów deszczu. Wszystko umazane jest w czerwonej ziemi. Dookoła chodzą kury, a w jednej z chatek przez dziury w bambusowej ściance widać palące się ognisko. Stoimy tak jakiś czas i oglądamy z zaciekawieniem ten nie codzienny dla nas widok. Ludzie tu żyjący nie mają zbyt wiele. Mam mieszane uczucia, bo cywilizacja chyba za bardzo do nich nie dotarła. Dobrze to, czy źle… nie mnie oceniać. Niestety fotek nie pozwolili nam robić. :evil:

10.06.2014 – dzień sto osiemdziesiąty drugi

Rano nie padało. Postanowiliśmy to wykorzystać i wyjechać z Wandy. Już i tak za długo tu siedzieliśmy… spędziliśmy miło czas, ale najwyższa pora jechać dalej. Spakowaliśmy się, podjechaliśmy do Teresy i Darka, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w stronę Libertad. Musieliśmy się trochę cofnąć, o jakieś 6 km, ale chcieliśmy się też pożegnać z Franciszkanami.

argen_66.JPG

W Esperanza zatankowaliśmy i spokojnie jechaliśmy dalej. Tuż za tym niewielkim miasteczkiem widzimy skutki wypadku - bus potrącił motocyklistę. Nie jest to miłe, taki widok. Na drodze w okolicach Libertad, Wandy i Esperanzy, co jakiś czas są na asfalcie namalowane gwiazdy z imieniem. Przypominają trochę Aleję Sław w Holywood. Trochę. To imiona osób, które zginęły w tych miejscach. W Polsce stoją przy drodze krzyże, tutaj gwiazdy z imieniem namalowane na asfalcie. Nie ujechaliśmy daleko. Jakieś 5 km za El Dorado zamknięta droga. „Que paso?” Okazało się że na skutek ulewnych deszczy w południowej Brazylii i otworzeniu zapór na tamach, po Argentyńskiej stronie jest mnóstwo wody w rzekach. Droga, którą chcieliśmy jechać - Ruta 12 – jest zamknięta bo rzeka płynie przez środek jezdni. A właściwie płynie ponad mostem. Podobno wody jest mniej więcej metr, ale raczej nie przejedziemy, bo policja i tak nam na to by nie pozwoliła, stoją i pilnują.

argen_65.JPG

Nie ma wyjścia. Jeśli chcemy dziś gdziekolwiek dojechać, musimy dojechać do równoległej ruta 14. Wracamy do El Dorado, jedziemy przez San Pedro do San Vicente. Los zdecydował dziś za nas. Mieliśmy jechać do San Ignacio, a później do Posadas. Niestety musimy to odłożyć. Nadkładamy ponad 100 km. Po drodze do San Vicente widzimy kolejny wypadek samochodowy, tym razem autobus nie wyhamował jadąc za ciężarówką i cała przednia szyba w mak rozbita. Coś dziś dzień wypadkowy. Tego dnia zobaczymy jeszcze jeden wypadek, tuż za San Pedro.

Na szczęście jedziemy ostrożnie i w pełnej koncentracji. Jest raczej chłodno, ale pod koniec naszej trasy wychodzi słońce. Cały dzień było pochmurnie. Po drodze widzimy też mnóstwo turystów z Chile, którzy długimi kawalkadami jadą do Brazylii na Mundial. Samochody są oflagowane (narodowe symbole Chile), a także mają różne naklejki związane z Mistrzostwami Świata. Coś czuję, że ten Mundial mnie ominie w tym roku…

argen_67.JPG

Dojeżdżamy do San Vicente z zapowiedzianą kilka dni temu wizytą. Ojciec Zenon przyjmuje nas z otwartymi ramionami. Dowiadujemy się z lokalnych gazet, że zalane jest część Puerto Iguazu, a w Libertad ogłoszono alert pomarańczowy. Nie jest dobrze… :shock:

11.06.2014 – dzień sto osiemdziesiąty trzeci

W nocy było trochę chłodno ale rano jest w miarę pogodnie i robi się cieplej. Jedziemy zatankować paliwo na stacje w miasteczku i ruszamy drogą numer 14 na południe. Dziś nie napotykamy już żadnych niespodzianek w postaci zalanych mostów. Po około 1,5 godzinie mijamy Obera tranzytem, a po następnej godzinie skręcamy w drogę numer 12 w prawo. Musimy cofnąć się około 20 kilometrów do San Ignacio. A wszystko to z powodu bardzo wysokiego poziomy rzeki Parana.

argen_68.JPG

Dojeżdżamy do pierwszej misji Jezuickiej jaka odwiedzamy w Argentynie. San Ignacio Mini. Za pozwoleniem strażników zostawiamy motocykle, kaski i kurtki wewnątrz na placu przy wejściu. Kupujemy bilet po 90 peso i zaczynamy zwiedzanie od małego muzeum. Rysunki i makiety dają nam obraz jak kilkaset lat temu wyglądała cała misja. Na środku kompleksu mieści się ogromny plac, a zaraz za nim pozostałości kościoła. Dosyć dobrze zachowała się cała sieć systemu odprowadzania wody wokół placu i budowli. Konieczna, bo jak zacznie tu padać, to leje intensywnie. Chodzimy dobrą godzinę po terenie redukcji. Oglądamy i chłoniemy klimat tego miejsca. Mieszkało tu kilka tysięcy Indian.

argen_83.JPG

Z San Ignacio jedziemy prosto do Posadas. W Tym mieście na granicy z Paragwajem mamy zgłosić się do polskich księży z misji Redemptorystów. Jeszcze w San Vicente ojciec Zenon mówił nam, że w Posadas są polscy księża, więc jedziemy. Ponownie zostajemy bardzo mile przyjęci. Zatrzymujemy się w Domu Redemptorystów, a ksiądz Marian i ksiądz Jarek goszczą nas i częstują kolacją. Dostajemy na noc bardzo ładny pokój, a motocykle bezpieczne miejsce.

Paragwaj

Paragwaj to niewielki kraj ( jak na ten kontynent) w samym sercu Ameryki Południowej. Paliwo jest tu o 40% droższe niż w Argentynie, a sprzedać i kupić możesz podobno wszystko. Tak nam mówiło sporo osób. I przestrzegali żebyśmy mieli oczy dookoła głowy, a najlepiej żebyśmy tam w ogóle nie jechali… No to pojechaliśmy… :!:

argen_69.JPG

Granice przechodzimy w miarę sprawnie. Kolejka jest co prawda spora, ale motocykle przejeżdżają bokiem do oddzielnego okienka. Posadas z Encarnacion w Paragwaju łączy most na rzece Parana.

argen_70.JPG

Przy odprawie Paragwajskiej widzimy różnice w procedurach, a raczej w rozbudowanej biurokracji. Kilka osób w pokoju gdzie czekamy na wypisanie czasowego zezwolenia wjazdu motocykli, a tylko jedna zajmuje się nami, reszta ogląda relację z meczu. Wczoraj zaczęły się mistrzostwa świata w piłce nożnej i wszyscy tym się emocjonują. Po prawie godzinie możemy jechać dalej. W mieście mamy jeszcze w miarę prosto, bo w naszej nawigacji mamy plan Encarnacion, ale dalej czarna dziura. Oprogramowania do Paragwaju nie udało mi się nigdzie znaleźć w Internecie. Jedziemy więc trochę na orientację. Kierujemy się drogą numer 6 na Ciudad del Este i po około 45 km dojeżdżamy do Trynidad.

argen_71.JPG

Kupujemy bilety po 25000 Guarani. Pomimo kilkuset lat niszczycielskiego działania wody całość wygląda imponująco. Robimy pamiątkowe fotki i jedziemy kilkanaście kilometrów dalej do Jesus de Tavernague. Dojazdu do poszczególnych miejsc nie sposób przegapić, są oznaczone ładnymi tablicami „droga Jezuicka”. To kolejny kompleks gdzie byli Jezuici. Ten obiekt jest trochę mniejszy od poprzednich, ale za to lepiej zachowany. Do środka wchodzimy na tym samym bilecie co do poprzedniej redukcji. Cena obejmuje wejście do trzech zabytków.

argen_72.JPG

argen_73.JPG

Po odwiedzeniu w dniu dzisiejszym dwóch redukcji, nadszedł czas na przejazd do Fram. To miejsce w Paragwaju zajmuje szczególna pozycję na naszej drodze. Jeszcze w Buenos Aires dowiedzieliśmy się, że właśnie tu dotarła rodzina Gracieli zaraz po tym jak przypłynęła z Gdyni do Ameryki Południowej.

CDN...

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 11

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Wiem, wiem. Długo cos piszę to relację ;-)

Ale dziś już ostatni kawałek, czas wracać do domu…

Pokonujemy około 30 km przy dosyć silnym wietrze i dojeżdżamy do Fram. Fram jest niewielką miejscowością niedaleko Encarnacion, jakieś 30 km od granicy z Argentyną. Pierwsze swoje kroki kierujemy na miejscowy cmentarz, a na stacji benzynowej, gdzie zasięgaliśmy informacji otrzymujemy cenne informacje, że żyją tu potomkowie osób z „naszej listy” - pasażerów MS Chrobry. Cmentarza w Argentynie są ciekawe…, ale zostawmy je w spokoju.

argen_75.JPG

Po wizycie na cmentarzu jedziemy do Antonowiczów. Spotkany „tubylec” wskazał nam drogę do ich domu. Po kilku próbach trafiamy wreszcie do Bazylego Antonowicza, jest mocno zaskoczony naszą wizytą i pytaniami, ale szybko łapiemy „kontakt”. Zostajemy ugoszczeni kawą i domowym serem, swojską kiełbasą. Siedzimy przed jego domem, razem z jego żóną i rozmawiamy o dziejach emigracyjnych rodziny Antonowicz. Słuchamy opowieści o jednym z pasażerów MS Chrobry i już wiemy, że nasza podróż osiągnęła cel w tym wymiarze. Mamy dużo materiałów, by móc stworzyć z tego reportaż.

argen_74.JPG

Obok w kolejnym domu, mieszka również polska rodzina, która pięknie mówi po polsku, zwłaszcza starsze pokolenie.

Wracamy do Posadas już w ciemnościach, przekraczamy znowu granicę, chwile to trwa. W telewizji zakończył się właśnie mecz inauguracyjny Brazylia – Chorwacja. Ameryka Południowa górą …

argen_84.JPG

Przyszła pani celniczka, wypisuje nam pozwolenia na wjazd motocyklami. Pierwsze pytanie – gdzie jest ubezpieczenie. Mamy tylko polskie dokumenty i polskie ubezpieczenie OC. Tyle. Musi to wystarczyć. I oczywiście siła perswazji…

13.06.2014r – dzień sto osiemdziesiąty piąty

Kolejny dziś dzień jesteśmy w Paragwaju. Ponieważ pada obficie od samego rana, jeszcze wczoraj zadecydowaliśmy wraz z księdzem Marianem i księdzem Jarkiem, że pojedziemy dziś samochodem…

argen_77.JPG

Jedziemy do odleglejszych redukcji. Pierwsza z nich to San Ignacio Guazu. To pierwsza misja założona w tym rejonie. Niejako serce zarządzania redukcjami. Odległość około 140 km pokonujemy w strugach deszczu. Całe niebo jest zaciągnięte chmurami i mocno leje. Jednak przed samym celem deszcz ustaje i możemy spokojnie wyjść z auta bez przemoczenia.

Zwiedzamy muzeum, gdzie jest masa różnych rzeźb zachowanych z kościoła Jezuitów.

Dzięki temu, że odwiedzamy kolejne misje jezuickie, trochę bardziej zaczyna nam się układać w głowie. W XVI wieku jezuici dzięki ustanowionym prawom o traktowaniu Indian Guarani, którzy żyli na tym terenie, założyli redukcje (misje) w których szerzyli wiarę katolicką przy okazji nauczając Guarani, uczyli ich, ale też czerpali korzyści z ich pracy. Można powiedzieć, że były to takie tutejsze „PGR-y”, choć pewnie jest to zbyt duże uproszczenie.

Jezuici założyli w tym rejonie około 30 redukcji. Każda z nich miała podobny układ, kościół i pomieszczenia zarezerwowane dla Jezuitów, główny centralny plac, na którym odbywały się zgromadzenia i bloki mieszkalne dla Indian Guarani, a także wydzielone miejsca dla rzemieślników. Te redukcje które mieliśmy okazje zwiedzać w Argentynie i Paragwaju to pozostałości wielu różnych budynków.

argen_78.JPG

W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze jedną redukcję nad samą Paraną San Cosme y Damian. Jest już zmrok i możemy ją podziwiać podświetloną światłami. Oglądamy też układ gwiazd w pobliskim planetarium. Późnym wieczorem wjeżdżamy ponownie do Argentyny przez most łączący Encarnacion i Posadas.

14.06.2014r – 18.06.2014r

Kolejne 5 dni spędzamy w Posadas w gościnie i nie możemy zdecydować się na wyjazd w dalszą drogę :-P

argen_82.JPG

Rozpoczął się mundial i wszędzie na mieście widać futbolowe akcenty.

argen_81.JPG

Nawet psy chodzą w koszulkach z barwami Argentyny…

argen_86.JPG

Mamy wiele okazji do doskonalenia języka, bo spotykamy mnóstwo ludzi.

argen_88.JPG

Prawie codziennie siąpi i nie jest to miła perspektywa.

argen_87.JPG

Wieczorem jedziemy zatankować i przewietrzyć motocykle przed dalszą drogą. Przy okazji podjeżdżamy obejrzeć relikt przeszłości - kolej w Posadas.

Wreszcie ruszyliśmy… Zatrzymaliśmy się w tym miejscu na bardzo długo, aż to do nas nie podobne. Spakowaliśmy wszystkie nasze toboły i żegnani przez Ojców: Jarka i Mariana w siąpiącym nieco deszczu wyjechaliśmy z miasta. Nie był to najlepszy może pomysł, ale jak się okazało później wszystko się dobrze skończyło. Przez pierwsze 50 kilometrów nie mogliśmy się pozbyć deszczu, czy raczej deszczyku.

Posadas leży w takiej jakby dolince i w dodatku nad rzeką, więc zbierają się nad nim wszelkie chmury. Kłębią się, popaduje z nich, i w ogóle się nie rozchodzą. My gnaliśmy na południe, wiedząc, że za chwilę już pokaże nam się błękitne niego, którego przedsmak mieliśmy na horyzoncie. Nie pomyliliśmy się. Pomimo, że jeszcze ponad 100 km musieliśmy jechać do słońca, w końcu je zobaczyliśmy. Piękne słońce i błękitne niebo. Ale nie ma tak dobrze, temperatura nie przekraczała 13 stopni. Pomimo, że mieliśmy poubierane wszystkie warstwy ocieplające w kurtkach i pomimo bielizny termicznej, odczuwaliśmy leciutki dyskomfort związany z temperaturą. Daliśmy jednak radę i wykorzystaliśmy piękną pogodę, przejeżdżając prawie 500 km.

argen_89.JPG

Mniej więcej w Santo Tome zmieniła się ziemia. Do tej pory była to czerwona, po prostu czerwona gleba, tak charakterystyczna dla Misiones (tak zwana tierra colorada). Od Santo Tome ziemia zrobiła się już brązowa, najpierw lekko, później już całkiem zjaśniała. To takie ciekawe dla tego regionu, a dla nas szczególnie.

argen_90.JPG

Dojechaliśmy do Chajari. Spenetrowaliśmy już po ciemku miasteczko i znaleźliśmy nieco za drogi hotel, w którym się zatrzymaliśmy. Zakupy, kolacja (robiliśmy pyszne empanadas z serem, korzystając z obecności piekarnika w naszym apartamencie). :drinkbeer:

19.06.2014r – dzień sto dziewięćdziesiąty pierwszy

Kolejny dzień w Argentynie. Nieubłaganie zbliża się finał naszej wyprawy. Przynajmniej ten lądowy, po Ameryce Południowej. Dziś zdaliśmy sobie z tego sprawę ! Mamy niewiele kilometrów do Montevideo, toteż zwolniliśmy bardzo. Dzięki temu możemy też zatrzymywać się o wiele częściej w dziwnych miejscach, które normalnie byśmy ominęli.

Specjalnie zatrzymaliśmy się na kilometrze 246 drogi nr 14, by kupić escabeche. To rodzaj takiej zaprawy octowo-olejowej do mięsa. My wybraliśmy eschabeche z chivito (czyli z koziołka) oraz z guanacu. Zawieziemy te pyszności do Polski. Już wiemy, że jest dobre, bo chcieliśmy przed kupieniem próbować, czy to dobre. Niestety nie było to możliwe. Kupiliśmy zatem jeden słoiczek i zjedliśmy ze smakiem kawałeczki koziołka w lekko octowej zalewie. Dobre. Dokupiliśmy do spróbowania dla rodziny.

argen_91.JPG

Jesteśmy w rejonie sadów pomarańczowych (czy można tak napisać?). Po obu stronach drogi, którą jedziemy w kierunku Urugwaju, pełno drzew z pomarańczami. Pomarańczowe kulki odcinają się wyraźnie od zielonych koron drzew. Wygląda to pięknie. Przy drogach pełno stoisk z pomarańczami. Za 20 kilo chcą jedyne 100 peso (około 26 zł).

argen_92.JPG

Zatrzymaliśmy się na noc w Colon. To nadrzeczna (!!!) mieścinka, pełno w niej pensjonatów, kwater i hotelików. Tuż obok przepływa rzeka Rio Uruguay, szerokim, spokojnym nurtem. Szeroka na ponad 150 metrów jest atrakcją dla turystów, można kajakować, pływać… Ale teraz, po sezonie jest prawie pusto.

argen_94.JPG

Dużym problemem jest podróżowanie po Argentynie jesienią lub zimą dla zmarzlaków. Tutejsze hotele czy hostele w ogóle nie są przystosowane do tego. Piecyki, które tu są ledwo dają radę zagrzać pomieszczenie, a klimatyzacja, która sprawdza się w upały, nie daje ciepła gdy jest zimno (zwykle). Niektóre modele działają całkiem znośnie i można wytrzymać, ale większość tańszych lokum nie spełnia naszych oczekiwań. My jednak zaprawieni w bojach, przykrywamy się dwoma kocami i dajemy radę. A słyszeliśmy że w Polsce upały… :twisted:

20.06.2014r – dzień sto dziewięćdziesiąty drugi

Wczesnym rankiem, skoro świt, to jest około 11.00 wyjeżdżamy z Colon. Mieliśmy tu zostać na dwie noce, ale pomimo, że dni są stosunkowo ciepłe, jak na zimę w Argentynie, to jednak temperatura w nocy pozostawia trochę do życzenia, jak na pomieszczenia ze słabym ogrzewaniem. Nie, żebyśmy zmarźli w nocy, ale jednak nieogrzewana łazienka nie zachęca do pozostawania w niej dłużej, niż to konieczne. Jedziemy zatem do Gualeygachu i tam zostaniemy na noc. W tym mieście już byliśmy, przejazdem. Było to w styczniu, kiedy pierwszy raz przekraczaliśmy granicę z Argentyną, w kierunku Buenos Aires. Teraz, po raz kolejny „zamknęliśmy kółko”. Gualeygachu nas trochę zaskoczyło. Całkiem duże miasto, z malowniczym placem, na środku którego tradycyjnie znajduje się pomnik San Martina. Znajdujemy stosunkowo niedrogi hostel przy samym głównym placu i zatrzymujemy się na noc. Nie liczymy na zbyt wiele, jeśli chodzi o temperaturę w pomieszczeniu, ale widok mamy na katedrę, więc nas to zadowala. Zadowala nas też cena za hostel, bo w tym ostatnim tygodniu naszego pobytu w Ameryce Południowej nie ma za bardzo z czym szaleć… :shock:

argen_95.JPG

Liczymy nasz majątek w Peso argentyńskim - ani dużo ani mało. Za mało żeby szaleć… Nie zważając jednak na to idziemy do restauracji zjeść już po raz ostatni argentyńską wołowinę, do tego zwiększamy dawkę szaleństwa i zamawiamy rabas, czyli kalmarowe krążki panierowane i pieczone w głębokim tłuszczu. Robie dziwna minę przy nich, nie przepadam za „robakami” Na dokładkę empanadas i już jesteśmy zadowoleni.

argen_96.JPG

Wieczorem fundujemy sobie jeszcze lody, robiąc pożegnanie z argentyńskimi lodami w lodziarni Cremolatti. Noc mija nam przyjemnie. Zrobiło się nawet ciepło, a Kostaryka wygrywa mecz z Włochami. Koniec świata!!!

Jutro jedziemy do Urugwaju. Dziś był nasz ostatni dzień w Argentynie. Trochę smutno…

21.06.2014r – dzień sto dziewięćdziesiąty trzeci

Pogoda dziś wymarzona. Zimno, ale słonecznie. Rankiem zapakowaliśmy nasze motorki w cały ekwipunek i ruszyliśmy w stronę granicy. Jeszcze w Argentynie pozbyliśmy się wszystkich peso, kupując maleńkie pamiątki, zostawiliśmy sobie jedynie trochę peso, na międzynarodowy most nad rzeką Uruguay (Puente International Gualeyguachu - Fray Bentos).

ur_1.JPG

Odprawa przebiegła dosyć szybko, choć jak zwykle trochę czasu zmitrężyliśmy w oczekiwaniu na wypisanie pozwolenia na wjazd motocyklami. Wszyscy celnicy zajmowali się raczej oglądaniem meczu, bo akurat grała Argentyna z Iranem (ledwie wymęczyli 1:0!!!).

uru_2.JPG

Tuż za granicą zepsuł się komunikator. Straciliśmy ze sobą łączność. Mamy nadzieję, że uda się to naprawić, trzeba trochę przylutować jeden z kabelków przy mikrofonie i jest szansa, że łączność wróci…

uru_3.JPG

uru_4.JPG

Dojechaliśmy do Mercedes. Tu czekali już na nas Elena i Horacio. Dostaliśmy „swój” pokój i miło spędziliśmy popołudnie oraz wieczór, rozmawiając o podróżach, polityce i historii. Jak zwykle było bardzo sympatycznie. To szczęście mieć takich przyjaciół na drugim końcu świata!

22.06.2014r – 02.07.2014r - Jedenaście dni jak w domu…

Na to, że zostaniemy u Eleny i Horacio tak długo sami nie byliśmy przygotowani i nie spodziewaliśmy się tego. Jednak wiele czynników, a przede wszystkim ogromna gościnność gospodarzy, na to się złożyła. Zasiedzielismy się więc… Co prawda miało na to wpływ też przesunięcie się wypłynięcia naszego statku w trakcie pobytu w Mercedes.

uru_7.JPG

Zwiedzamy więc okolicę i pobliska bodegę.

uru_6.JPG

Trafiamy na wyścigi psów. Stawki w zakładach nie są małe…

uru_10.JPG

Oglądamy namiętnie mecze, bo przecież mundial trwa w najlepsze…

uru_13.JPG

Zajadamy się mięsem i nie całkiem nam smakującymi innymi częściami wołu, flaki i nerki…

uru_9.JPG

uru_12.JPG

A na rozgrzewke, bo na dworze chłodno tradycyjne Urugwajskie trunki.

uru_14.JPG

uru_11.JPG

A po wygranym przez Urugwaj meczu, fiesta na ulicach miasta. Ach, ten latynoski temperament…

Idziemy na ryby nar Rio Negro

uru_16.JPG

A potem ….kupujemy taka rybę, bo nic nie brało….

uru_17.JPG

Czas na fryzjera, bo już od kilku tygodni sam się troche podcinałem…

uru_18.JPG

Horacjo gotuje tradycyjne danie, ale wyleciało mi z głowy jak się nazywa

uru_20.JPG

W gościnie mija nam niepostrzeżenie 200 dni w podróży. Z tej okazji (i jeszcze innej) małe spotkanie towarzyskie z pieczeniem prosiaka

uru_22.JPG

Sami motocykliści w międzynarodowym towarzystwie. Argentyna, Urugwaj i Polska

uru_23.JPG

Kobiety w swoim gronie….taka tradycja kultury Macho….

uru_19.JPG

Jutro ruszamy dalej…

03.07.2014r – dzień dwieście piąty

Elena uparła się że załatwi nam nocleg i załatwiła. Rano przyszła do domu Eleny Tatiana, współwłaścicielka mieszkania w Montevideo. Zgodziła się z radością, byśmy parę dni pomieszkali u niej. Tatiana ma 20 lat, jest studentką, urodziła się w Mercedes i często tu przyjeżdża.

Wyruszyliśmy o 11.00 z Mercedes żegnani czule przez Horacio i Elenę. Udało nam się wyrwać z jej gościnnych ramion. Pogoda była piękna, pomimo, że naprawdę było zimno. Słońce też krótko było na niebie. Nie ma się co dziwić, w Urugwaju zima. Nie było dziś więcej niż 15 stopni. :-o

uru_27.JPG

Za miastem wjechaliśmy na drogę numer 2 w kierunku Montevideo. Po około 70 km zatrzymaliśmy się aby dolać do zbiorników paliwo z bańki kupione jeszcze w Argentynie. Tym sposobem zaoszczędzimy parę złotych. Przy okazji robimy przerwę na małą przekąskę. Jedziemy dalej rozglądając się na boki, jakbyśmy chcieli na zapas nasycić się Urugwajem, bo to nasze ostatnie kilometry w tej wyprawie na kontynęcie amerykańskim.

uru_28.JPG

Dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą numer 1, którą już kiedyś jechaliśmy, tylko w drugą stronę. Kolejny raz podczas tej wyprawy ogarnęło nas dziwne wzruszenie. Zamknęliśmy kółko. Wracamy do metropolii, w której w styczniu zaczęliśmy amerykański etap naszej podróży. Po ponad półrocznym zwiedzaniu południowej części Ameryki, wracamy do kraju, do domu. Na podsumowania naszej drogi na pewno będzie jeszcze czas. Dotychczas przejechaliśmy blisko 19000 km drogami i bezdrożami.

uru_29.JPG

Montevideo widziane po raz drugi jest już nieco inne, wjeżdżamy od strony Colonia del Sacramento, przejechaliśmy kawałek przez miasto po czym dojechaliśmy do domu Tatiany.

Otworzyliśmy dwuskrzydłowe drzwi wejściowe, kluczami które od Tatiany dostaliśmy i się załamaliśmy. Już widać było z daleka, że motory nie zmieszczą się przez nie. Chociaż próbowaliśmy wiele razy, zdjęliśmy nawet sakwy, niechętnie co prawda, ale zdjęliśmy. Motory jednak nie chciały za żadne skarby przejechać przez drzwi do korytarza, w którym miały spędzić czas postoju.

Za szeroki rozstaw kierownicy. A na dodatek przed mieszkaniem był bardzo wysoki krawężnik, a dwa bardzo wysokie progi zaraz za nim. Na datek w odległości równej rozstawowi kół w motocyklu i nie pozwalały na żaden manewr. Klnąc głośno i żałośnie poddaliśmy się. Zaczęliśmy szukać hotelu, dalej klnąc donośnie.

Zaczęła się najokrutniejsza część dnia. Jeździliśmy od hotelu do hotelu szukając miejsca parkingowego na motory. Nic z tego. Piętnasty hotel z kolei nie miał parkingu. Owszem, są parkingi w mieście, ale nie wyglądają bezpiecznie to raz, po drugie chcieliśmy motory mieć na widoku, po trzecie kilka parkingów powiedziało „nie, nie przyjmujemy motocykli”.

Witamy w Montevideo. Żadnego taniego hotelu z parkingiem. Załamaliśmy się. W końcu daliśmy za wygraną i odstawiliśmy maszyny na parking, dwie przecznice od hotelu. Nie czujemy się bezpiecznie, zostawiając je tam, ale nie ma innego wyjścia.

W centrum dużo żebraków, dziwnych ciemnoskórych elementów podejrzanych (jakiś rasizm się we mnie odzywa!!!) w ogóle dziś byliśmy tak zmęczeni ponad 4 godzinnym poszukiwaniem hotelu, że w ogóle nam się nie chciało rozmawiać z zaczepiającymi nas ludźmi. Do tego stopnia, że kręciłam cały czas głową wzruszając ramionami, na zasadzie, że nie rozumiem.

Utknęliśmy w końcu w hotelu Floryda, który musiał być piękny, jakieś 80 lat temu. Większość wystroju wygląda na tyle lat, ale jest nawet dosyć czysto. Dostaliśmy czyste ręczniki i cztery mydełka cięte z metra… Niestety ogrzewania w hotelu brak, co prawda jeden z pokoi które pokazała nam recepcjonistka miał mały grzejni czek, za to nie miał okna i nie mieściło się tam nic poza łóżkiem. Zdecydowaliśmy się na widok na miasto i port, oraz zimno…

Wieczorem zaszaleliśmy i to co zaoszczędziliśmy będąc w Mercedes, wydaliśmy na włoską pizzę. Ceny tu są astronomiczne… Zasnęliśmy kamiennym snem pod trzema kocami…

04.07.2014r – dzień dwieście szósty

Rano trochę chłodno. Nie chce się wyjść z ciepłego łóżka. Z niechęcią wstaliśmy wreszcie i poszliśmy do agencji celnej, która zajmuje się naszą odprawą.

uru_30.JPG

Nie mieliśmy daleko, jakiś dwie przecznice od naszego hotelu. W agencji pojawiło się niewielkie światełko w tunelu. Jest szansa, że juro wypłyniemy. Co prawda nasz statek jeszcze cały czas stoi w Zarate, ale jest szansa, że jutro popołudniu dopłynie do Montevideo. Tak twierdzą w agencji. Musimy czekać na wiadomość od nich. Czekamy zatem, spacerując po Montevideo. Przechadzamy się po uliczkach starego miasta, dochodząc do wniosku, że jednak warto wracać w te same miejsca. Ma się zupełnie inne spojrzenie, inaczej postrzega się miasto.

uru_31.JPG

Na śniadanie zjedliśmy pizzę, jakoś tak wyszło, byliśmy głodni i chcieliśmy coś zjeść, a pizzeria była jedynym pobliskim miejscem, gdzie można było zapłacić kartą, bo niestety nie mieliśmy przy sobie urugwajskiej waluty. Wczorajszy parking „zjadł” nam wszystkie peso które jeszcze mielismy. Jedząc pizzę dyskutujemy, jakie to niezwykłe, a normalne w Ameryce Południowej, że w knajpach, restauracjach pracują osoby delikatnie mówiąc wiekowe. Chodzi nam o to, że w przeciwieństwie do polskich miejsc gastronomicznych, gdzie zwykle pracują młode, lub bardo młode dziewczęta, tutaj jest to najnormalniejsze pod słońcem, że kelnerka ma 60 lat, a przynajmniej na tyle wygląda. I to nie, że jakiś sporadyczny przykładek. Tak po prostu jest. To norma.

W południe odwiedzamy muzeum Casa Gobierno. W Urugwaju większość muzeów jest bezpłatna, co nas bardzo cieszy. Krótko po południu wpadamy znowu w szał zakupów i dokupujemy parę pamiątek.

Wieczorem jemy skromny posiłek w pokoju i czekamy. Czekamy na nasz statek. To był bardzo udany dzień.

05.07.2014r – dzień dwieście siódmy

Wczoraj jeszcze byliśmy pełni nadziei, że dziś wsiądziemy na statek. Niestety nie udało się. O 12.00 zadzwoniliśmy do agenta ale niestety powiedział, że najwcześniej jutro o 9.00. po południu dostaliśmy telefon, że jednak o 14.00 jutro mamy się okrętować. Wszystko się tak przesuwa, a do tego wszystkiego jeszcze dziś padało od samego rana, co nas trochę rozbroiło. Musieliśmy iść w deszczu na parking i przesunąć datę odbioru motorów. Bardzo to uciążliwe, bo jednak jest to kawałek od hotelu. Czemu parkingi w Montevideo nie mogą być przy samym hotelu? Nie wiadomo.

uru_32.JPG

Po południu trochę przestało padać. Poszliśmy się trochę przejść po mieście. Przy okazji zahaczyliśmy o port, miejsce z którego wyjeżdżaliśmy na naszą wyprawę. Temperatura jest tylko teraz o jakies 30 stopni niższa…

06.07.2014r – dzień dwieście ósmy

Kolejny poranek w Montevideo przyniósł nam wiadomość, że z zaokrętowania się dziś nic nie wyjdzie. Sprawdziliśmy pozycję statku w internecie i okazało się, że z Zarate owszem wypłynął, ale stoi na redzie ponieważ wieje silny wiatr i port jest zamknięty. Cóż robić na siły natury nic nie poradzimy i musimy czekać dalej. Z telefonu z recepcji dzwonimy ponownie do agenta Grimaldi i dowiadujemy się tylko tyle, że da nam znać jak rozwija się sytuacja.

uru_33.jpg

Idziemy więc ponownie na miasto, tym razem szukać kantoru gdzie wymieniamy trochę dolarów aby zapłacić za kolejny dzień parkowania motocykli. Jemy pizzę w znanej nam knajpce i wracamy do hotelu. Recepcjonista chciał nas namówić na zmianę hotelu na jakiś inny, podobno lepszy ze śniadaniem. Ale niestety droższy. Może nie dużo droższy, ale teraz już nie chcemy wydawać niepotrzebnie kasy. Zostajemy więc w tym samym. Zmieniamy tylko pokój na inny z ogrzewaniem. Co prawda nie działa ono zbyt wydajnie, ale pokój jest mniejszy i niższy, więc mamy przynajmniej kilka stopni cieplej. A na dworze dziś 11 stopni. Ciekawe kto wymyślił taki wyjazd w zimne kraje …

Siedzimy zatem w pokoju hotelowym i obmyślamy plan następnej podróży… :idea:

07.07.2014r – dzień dwieście dziewiąty... i kilkadziesiąt kolejnych ;-)

Rano o 8.00 zadzwonił budzik. Pierwsze co zrobiliśmy, to sprawdziliśmy w Internecie na marinetrafic pozycje naszego statku. Udało się ! Jest! Grande Amburgo stał w porcie w Montevideo, według danych internetowych. Ubraliśmy się, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na parking. Na szczęście dla nas parking okazał się być bezpieczny.

uru_34.JPG

Trochę się martwiliśmy, bo zostawiliśmy motory z całym ekwipunkiem, z sakwami, z workami. Co prawda przykryliśmy je pokrowcami, ale co to za ochrona!? Pomyślnie dla nas, cały bagaż był nienaruszony i spokojnie mogliśmy jechać w stronę portu.

uru_35.JPG

Dojechaliśmy do bramy, zatrzymaliśmy się i już widzimy parę machającą do nas. Okazało się że to Suzi i Ruedi z Australii i częściowo ze Szwajcarii (są multinarodowi, mają domy w dwóch krajach). Obok druga para ze swoim zaparkowanym obok camperem. TO nasi najbliżsi towarzysze podczas rejsu. Witamy się i czekamy wspólnie na agenta, który za paręnaście minut przyjechał. Okazało się że to Fabrizio, ten sam młody człowiek, który prowadził naszą odprawę, kiedy przyjechaliśmy do Montevideo.

uru_36.JPG

Wszelkie formalności nas, motocyklistów w zasadzie nie obchodziły. Samochody pojechały na rentgen, a my czekaliśmy. Celnicy zabrali tylko nasze pozwolenia na motory i nic więcej. Podjechaliśmy pod statek i czekaliśmy jeszcze około godziny na możliwość wjazdu do środka.

Najpierw wyjechali pasażerowie, którzy przyjechali Grande Amburgo do Montevideo. Włosi i Niemcy. Pierwsze o co pytamy, to czy kucharz jest ok. To nas najbardziej interesuje…

Ze statku wysiadł jeszcze Gonzales – ten sam cargo agent, którego poznaliśmy podczas pierwszego rejsu, podczas postoju w Zarate i później spotkaliśmy się ponownie, gdy wysiadaliśmy z Grande Amburgo w Montevideo. Gonzales jest motocyklistą, jeździ Honda Translapem. Przywitaliśmy się serdecznie. To miłe spotkać „starych znajomych”.

uru_37.JPG

Przyszła wreszcie chwila wjazdu na statek. Po metalowym trapie wjechaliśmy na poziom szósty i zaparkowaliśmy motocykle. Dobre wiadomości, które już od spotkania z pasażerami mieliśmy to takie, że jest nas tylko trzy pary pasażerów. Dzięki temu, że nas tak niewiele, mamy kabinę z oknem. Dzięki Bogu nie musimy spędzać rejsu w „norce” bez okna. ;-)

at_1.JPG

Do nocy trwały prace załadunkowe

at_3.JPG

Az wreszcie wypłynęliśmy….

at_8.JPG

at_24.jpg

A to nasza ekipa pasażerska w komplecie podczas ćwiczeń alarmowych.

at_22.jpg

Długo można by znowu opisywać rejs powrotny. Był bardzo pouczający. Fantastyczni ludzie, podróżnicy się nam trafili za towarzyszy. Jeśli ktos ma ochotę tu można o nich poczytać:

http://www.schoensle...ca_2014_e.shtml

at_20.JPG

at_27.jpg

at_32.JPG

at_31.JPG

at_30.JPG

Po kilku tygodniach na oceanie bezpiecznie dotarliśmy do Hamburga, a z tamtąd w środku naszego lata już był tylko „skok” do domu….

Jak tu teraz żyć…. :shock: :-P

Edytowane przez ludziepodrozuja
  • Like 13

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

piękna wyprawa, bardzo fajnie spisana i ukazana na zdjęciach :)

gratuluję

196, 197, 198 ..... dzień wyprawy :shock: - zazdroszczę :)

trzeba będzie kiedyś się zmierzyć z tą Ameryką Południową

Edytowane przez red
  • Like 2

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Zajesuperfajna wyprawa, tylko pozazdrościć :-D

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Bravo :). Ja także przeczytałem całą relację. Bardzo mi się podobała. Chętnie spotałbym się kiedyś osobiście i podpytał o kilka kwestii ;). Mam nadzieję do zobaczenia!

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Miło widzieć osoby, które spełniają wspólne marzenia pełną parą.

  • Like 1

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na stronach

Żeby dodać komentarz, musisz założyć konto lub zalogować się

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą dodawać komentarze

Dodaj konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się tutaj.

Zaloguj się teraz

×