Skocz do zawartości

mygosia

Użytkownik
  • Zawartość

    3 419
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    20

Zawartość dodana przez mygosia

  1. Pustkowie Jako, że nasza grupa jest mało pozbierana, a powroty po ciemku nie są ani przyjemne, ani bezpieczne, to Kajman rozkazał, że wyjazd ma być punkt 10.00. Budzą mnie pierwsze promienie słońca - jest tuż przed 8.00. Wszyscy śpią. Jest bardzo “rześko”. Z niechęcią wygrzebuję się z ciepłego śpiwora i góry koców. Całe ciało mam zesztywniałe i obolałe po wczorajszej jeździe. Aby się rozgrzać i rozruszać, idę na mini spacer po okolicy, połączony z elementami jogi i rozciągania… Noooo… trochę boli - znaczy się, że czuję, że żyję :) Wracając mijam Francuza, który właśnie szykuje się do odjazdu na swoim rowerze - bonżur i bonwojaż :D Po śniadaniu chłopaki trochę marudzą, że nie ma gorącej wody, nie ma haczyka, ani gniazdka. Żeby się poddawać ogólnemu marazmowi idę się spakować. Okazuje się, że Wojtkowi w KTMie juz prawie zeszła tylna opona [czyli trwałość kostek w takim terenie w 1190 [moc!] = dwa-trzy dni] - ma wprawdzie zapasowe kompletne koła, ale w Marakeszu :/ Kajman wsiada w Kajmanowóz i powoli toczy się po nie w na zachód. Przed nim kilkaset km i trochę gór. Prędko nie wróci. A my mamy jechać najpierw zatankować. Do stacji jest jakieś 60km i niektórym benzyny starczy “na styk” [ przynajmniej w teorii :D ]. Punkt 10.00 wsiadam na DRkę i ruszam przed siebie po śladzie. Wiem, że prędzej, albo później chłopaki i tak mnie dogonią. I rzeczywiście - dojeżdżają mnie po kilkunastu km, gdy wjeżdżam na asfalt. Krajobraz się zmienia - zamiast czerwonych i czerwonopomarańczowych skał otacza nas głazowisko ze szczątkową roślinnością. Mimo, że jedziemy razem z Wojtkiem i Wieśkiem czuję się, jakbym była samiuteńka na odludziu. Na kamiennym pustkowiu… Jakaś nieuświadomiona tęsknota wychyna z głębi duszy… Jest… pusto. A potem znów zjeżdżamy na szuter na stromym zboczu. Początkowo jedzie się super, a później znów znajoma rozmiękła glina z twardymi, wąskmi koleinami. Na zboczu po lewej i prawej stronie, to droga, z której jest robione zdjęcie - widać różnicę poziomów :) Tutaj jeszcze miodny szuterek Widoki “nieco” wynagradzają niedogodności… Nie no, prawdę mówiąc to jest zajebiście, znowu… Po 40km wyprzedzamy “naszego” Francuza na rowerze - jestem dla niego pełna podziwu. Teren jest górzysty, a on zapieprza jakby miał motorek w tyłku [nawet go to podejrzewałam ;) ]. 3km przed miasteczkiem ze stacją paliw robimy przerwę na berber whisky. Miętowa, obrzydliwie słodka herbata w cieniu oliwki… mmmm… A któż to nas mija??? No tak - Francuz nie próżnuje, tylko ostro pedałuje :D Ruszamy w mało zwartym szyku w kierunku miasta, gdzie możemy zatankować - gdy docieram na stację widzę chłopaków nadjeżdżających z naprzeciwka, coś mówiących że nie ma tutaj paliwa, że niby dalej w “mieście”, ale tam nic nie ma. No to włącza mi się program “rozwiązywanie problemów” - ruszam przed siebie, i przypadkowych ludzi pytam o “gas” pokazując wymownie na bak. Miejscowi chętnie ruszają na pomoc - jeden z nich wskakuje na skuterek i pędzi przez wąskie uliczki wśród glinianych domków. My za nim. Prowadzi nas do garażu na jakiejś podrzędnej uliczce, gdzie stoją pięciolitrowe butle wypełnione płynem w naszym ulubionym, bladożółtym kolorze. Wtedy Wojtek zauważa, że nie ma z nami Wieśka… Kurde… ostatni raz widziałam go przed miasteczkiem, nie jestem pewna, czy dojechał do miasteczka, bo od razu zaabsorbowałam się szukaniem paliwa… Czuję się winna [pewnie i słusznie ;) ], więc, gdy chłopaki przelewają kolejną pięciolitrową butlę do baku, wsiadam na DRkę i ruszam na poszukiwania. Objeżdżam całe miasteczko tam, objeżdżam z powrotem - po Wieśku ani śladu. Wracam do garażu zatankować i piszemy mu smsa, że będziemy czekać na stacji paliw na wjeździe. Dojeżdżamy tam, Wieśka nie ma. W końcu Wojtkowi udaje się do niego dodzwonić i oto co nam przekazał “Wieśkowi zabrakło paliwa, jechał po śladzie i jest 3-4 km za miasteczkiem”. No to sprawa prosta. Chłopaki jadą po paliwo dla Wieśka , a ja ruszam po śladzie, aby potowarzyszyć Wieśkowi. Jadę. Jadę. 3km, 4km, 5km… Mijam “naszego” Francuza, który odpoczywa na poboczu w cieniu skał - Bondżur Twardzielu!!! :) Po 7km zatrzymuję się i wysyłam smsa, że Wieśka nie ma! Dochodzę do wniosku, że więcej nie poradzę i ruszam przed siebie, bo droga asfaltowa fajna, a chłopaki przecież mnie dogonią. I jadę dalej. Świetna asfaltowa nawierzchnia, puściutka - w ciągu godziny mijam może ze 2 pojazdy [w tym jednego osła]. Krajobraz, to pusty płaskowyż ciągnące się po horyzont, zamknięty wysokimi górami. Powolutku się do nich zbliżam równiną. Rosnące gdzieniegdzie wśród kamieni skarlałe drzewka są coraz rzadsze. W końcu napotykam tylko na pojedyncze poskręcane od wiatru krzaki. Robi się chłodno i rześko, chociaż słońce świeci jak złoto. Jestem wysoko... Jeszcze kilka serpentyn i dojeżdżam do przełęczy. Postanawiam cofnąć się paręset metrów i lokuję się w idealnym punkcie obserwacyjnym - przede mną rozciąga się widok na ładnych parędziesiąt kilometrów. ' I czekam. Cykam fotki. Zjadam jakiś zapomniany, na wpół suchy kęs chlebka z roztopionym kitkatem. Słońce pali, ale na tej wysokości nie jest to specjalnie męczące. Po kilkudziesięciu minutach najpierw słyszę buczenie. Mija jeszcze kilka minut i dopiero wówczas widzę kilka punkcików przemieszczających się drogą przez równinę. Są takie maleńkie. Po dalszych kilku minutach wyjeżdżają zza zakrętu… Zatrzymują się. Jacyś tacy nadindyczeni. O co kaman? A o to, że okazało się, że Wieśkowi brakło benzyny przed miasteczkiem, a nie za. No i jest to oczywiście tylko i wyłącznie moja wina :D Ubawiona sytuacją wsiadam na DRkę i podążam za chłopakami. No właśnie… za nimi, bo szybko się wszyscy ode mnie oddalają i nie czekają. Aha! To w to się dzisiaj bawimy :D Pokonując kolejne kilometry rozkoszuję się samotnością i możliwością zatrzymywania się tak często jak tylko chcę :) I w takich miejscach, które są pośrodku niczego... Droga wiedzie trochę asfaltem, a głównie równą szutrostradą, często mija wioski, więc czuję się bardzo bezpiecznie. I tak powolutku się bujam w stronę Imilchil, gdzie mamy spać. Kurde - skąd się wzięły takie drzewka, przeciez tutaj same kamienie! W dole wyschnięta rzeka Coraz więcej pofałdowań Jeziorko przed Imilchil Prawie jak Mongolia :D Droga - marzenie - takie krajobrazy śnią mi się prawie co noc. Dojeżdżam do I. W mieście spotykam moich towarzyszy :) Śpimy w bardzo ładnym miejscu - jedyną wadą jest to, że jest cholernie zimno, ciepła woda będzie o 21, a nasze rzeczy do kapieli i tak zostały w Kajmanowozie :D Nocleg Najpierw włażę pod kołdrę i próbuję się rozgrzać - ni chu chu! Więc idę na spacer… w mojej ulubionej godzinie, gdy dzień spotyka się z nocą, a czas się zatrzymuje. Spaceruję korytem półwyschniętej rzeki - jeszcze o tym nie wiem, ale jutro zapoznam się lepiej z taka nawierzchnią. Zapada zmierzch. Z oddalonego o parę kilometrów meczetu dobiega ciche nawoływanie imama. Pasterz pędzi swoje owce do domu… A w mej duszy rozbrzmiewa to prawdę mówiąc, to spiewałam to w głos, korzystając z okazji, że nikt mnie słyszy, a nawet jeśli słyszy, to nie zna :D Wyciszona wracam na nocleg, a tam na stole już czeka gorący tadżin. Umiejscawiam się jak najbliżej kozy, z której bije gorąc. Po kolacji postanawiam zaczekać na Kajmana, aby umyć się w gorącej wodzie. Zabijając czas czytam przewodnik po Maroko. Dwadzieścia minut po północy nie wytrzymuję - gaszę światło i zasypiam. Jadę po luźnych kamieniach, nagle tylne koło ucieka i przewracam się, ostatkiem sił szarpię całym ciałem... ...i budzę się zerwana atawistycznym histerczynym odruchem spadania z drzewa….
  2. Slajdy + Pentax Z1p = mniam! W ogóle swoje najlepsze zjdęcia zrobiłam analogami. Tam każda klatka jest przemyślana. Zwracam uwagę na światło. Kompozycję... Głębię ostrości...
  3. ReddyS - pozdrów Bestyję i podrap ją za uchem ode mnie ;) W sumie mam kolejny motek do objeżdżenia przez niego :P Jarku - no zbliżamy się do najbardziej dramatycznego odcinka, którego tytuł będzie brzmiał "Zaufaj mi, jestem weteryniarzem!", ale nie uprzedzajmy faktów ;) maxiu - nie mam dokładnych śladów :( Miałam pozyczonego Garmina, którego potrafiłam tylko odpalić i zgasić. Ślady były wgrywane na bieżąco, a że pamięć pozwala miec tylko 20 śladów [a czasem ślad dzienny składał się np. z 5 części], to też były one kasowane na bieżąco :( Mniej więcej wiem gdzie spaliśmy. Co do aparatu jeszcze - z mojego doświadczenia najlepszym jest ten, który jest zawsze z nami! Miałam lustrzankę, ale co z tego, skoro było mi jej szkoda. Zabrałam ja na moto chyba raz... Kurzyła się na półce 2 lata, więc ją sprzedałam. Niektórym nie będzie przeszkadzać jej ciężar, ani gabaryty. Na pewno lustrzanką można osiągnąć o wiele lepsze efekty. Ale początkujący, albo amator pełną gębą [co nie jest złe], tego nie doceni. Moja znajoma kupiła sobie lustro, aby robić lepsze zdjęcia i prawie się nim zabiła. Zamiast wysnuć wnioski [bo to nie aparat ją ograniczał!], to kupiła sobie większe lustro... Kto bogatemu zabroni :) Ale mnie serce boli, jak widzę sprzęt ponad miarę, ponad potrzeby i umiejętności. I jeszcze - dość sporo czasu poświęcam na obróbkę. Tak samo, jak w ciemni mam możliwość panowania nad kontrastem, ziarnem, stosuję filtry korygujące balans bieli, stosuję filtry połówkowe, robię maskowanie cieni/świateł - to samo robię w "ciemni cyfrowej". Nie trzymam się sztywnych zasad - obrabiam zdjęcia tak jak JA je PAMIĘTAM. A że mam bjną wyobraźnię, to czasem efekty są dziwne ;) Goły plik z aparatu traktuję jak niewywołany [! - bo juz na tym etapie mamy olbrzymi wpływ na odbitkę] negatyw. Ale wiecie... Ja dziwna jestem. Pozbyłam się lustrzanki cyfrowej, a zostawiłam sobie kilka analogów, w lodówce mam 30 slajdów i 20 negatywów czarno-białych, a zapach utrwalacza jest IMO lepszy, niż zapach benzyny :D
  4. Ben - dziękuję! Aż normalnie się zaczerwieniłam. :oops: życie pisze najlepsze scenariusze, pełne niespodzianek [taaaa... juz niedługo w relacji ;) ] - ja tylko przelewam na papier, jak ja to widzę i czuję. ARG - ale wiesz, że aparat, to tylko narzędzie? ;-) Robię Sony Ne 5n. Jest w miare kompaktowy, ma matryce jak w lustrzankach cyfrowych APSc, która sobie wysmienicie radzi w gorszych warunkach oświetleniowych. I mam do niej podpięty: - nalesnik 16mm/2,8 - jakieś 80-90% zdjęć - SuperTakumar 50/1,4 z izotopami ziem rzadkich - podpięty pod przejściówkę z chin ;) Ciągle się go uczę. Walczę z balansem bieli, który się rozjeżdża [żółty zafarb radioaktywnych szkieł]. Z ostrością - bez przymkniecia jest mydlany. Ale nie szkoda mi go na motór :) a wożę aparat i zapasowe szkło w tankbagu. wymoszczonym jak się da, aby za bardzo się nie trzęsły. Nie jest to idealny sprzęt. Po przesiadce z lustrzanki wkurza małe panowanie nad kompozycją [brak wizjera]. Ale nic lepszego, tak kompaktowego nie znalazłam.
  5. Odkąd tylko otworzyłam oczy, to marudzę, że ja chcę zobaczyć ślady dinozaurów [a raczej tropy ;) ]. To jeden z powodów, dla których zdecydowałam się na ten wyjazd. Ale jakoś nikt nie podziela mojej ekscytacji. No cóż - zobaczymy co z tego wyjdzie, najwyżej pojadę sama :) A tymczasem... Wszyscy w kolejce do łazienki. Jedynej. Po lewej dziura w podłodze - kibel. Po prawej rączka na ścianie - prysznic. Pachnie “tak se”. Woda się leje w sposób niekontrolowany, gdyby nie ręcznik pod drzwiami, to by się zrobiła kałuża w jadalni :) Chłopaki się parują... Idziemy “na miasto” cos zjeść. Na ulicach panuje rozgardiasz. Taksówki, osioły, kupa facetów siedzących po kawiarniach i sączących kawkę. Kobiet jak na lekarstwo - “Chłopy się obijają, a baby zapieprzają w polu” oznajmia jeden z chłopaków :) Znawca, widać ;) Jedna z pań jest zajęta robieniem placuszków - decydujemy się na śniadanie. Pieruńsko słodkie zawijańce z miodem, albo “nutellą”, do tego słodka herbata i kawka - też słodka. Taka dieta mi służy średnio na jeża. Czuję się po niej sennie. Tęsknię za swoim żytnim chlebkiem na zakwasie i pastą z cieciorki... No ale cóż, taki urok wyjazdów - nie ma co wybrzydzać :) Znów zbieramy są stanowczo zbyt długo. Chłopaki smarują łańcuchy, grzebia przy DRzetach. koszystając z wolnej chwili zmieniam ustawienie tylnej zawiechy na “miękko” i upuszczam nieco powietrza w oponach. I czekam… Nooo! Jedziemy w końcu! Kawałek asfaltem i znów zjeżdżamy na znajomą półwyschniętą glinę. Droga powoli pnie się zboczem w górę. Dołączają się luźne kamienie i małe głaziki. W końcu powoli zgrywam się z DRką - zaczynamy zgrabnie hopsać po nierównościach. W pewnym momencie podbija mi przednie koło w górę i spadając widzę, że lecę na ostrą jeżącą się na mnie krawędź głazu. Skóra mi cierpnie, lekko dodaję gazu i mocno trzymam kierownicę [jesteśmy 50cm od krawędzi urwiska :/ ], czekając na uderzenie. No walnęło koncertowo. Myśl pierwsza - dętka poszła. Myśl druga - Król mnie wywali, jak kiedyś pojadę do niego prostować tą felgę… Dętka nie poszła. Ani wtedy, ani w czasie kolejnych kilkudziesięciu uderzeń [miałam nieco za niskie ciśnienie w oponach, zanim to skorygowałam, to minęły ze 2-3 dni, skleroza ;) ]. Polecam grube gumy z całego serca - mam założone haidenau! REWELACJA. Jedziemy, jedziemy, po 20km rozwidlenie. Wybieramy drogę w dół - zjeżdżamy prawie do samego koryta rzeki w gliniastych koleinach. Po czym chłopaki orzekają, że trzeba jechać w górę. Mam co do tego wątpliwości - droga w góre nie wygląda na uczęszczaną, przynajmniej w tym sezonie. Nie ma kolein, ani żadnych śladów pojazdów, gdzieniegdzie rosną krzaczki, a co chwila pod koła dostają się luźne, kuliste zbitki krzaczków. Oni nawigują, to jedziemy. Nie jest lekko. Widać, że niedawno [1-2 sezony temu?] była tutaj droga, ale została zalana mułem spływającym z topniejących śniegów. Im wyżej, tym widoki dziwniejsze. Zaschnięte żwirowate błoto tworzy łagodne wypukłości. Nasze motocykle zostawiają za sobą dziewicze ślady w tym nieziemskim krajobrazie… Zatrzymuję się, aby zrobić zdjęcie, szybki rzut oka na podgląd - i zaczynam rzucać mięsem. Nosz k….. - co się stało? Zdjęcia całe rozmyte, zero kontrastu. Cos nie halo z obiektywem. Podpinam przez przejściówkę starą pięćdziesiątka [Takumar SMC z radioaktywnymi szkłami - taki obiektyw-legenda :) ] - ufff… wszystko ok. Mam czym robić zdjęcia, chociaż dłuższa ogniskowa do widoków ogranicza mnie nieco. Ale ma to też swój urok, bo zaczynam patrzeć na świat pod określonym kątem :) Postanawiam później przyglądnąć się mojej 16-ce. ;) A tymczasem męczę 50-tkę. Wjeżdżamy do kanionu wiodącego do fantastycznej dolinki. Jest tak pieknie, że aż chce się płakać. Genialne. Dróżka to jedna glina - całe szczęście wyschnięta. Zatrzymujemy się na sesję i okazuje się, że mój obiektyw uległ cudownemu ozdrowieniu - przyczyna niedomagania było zalanie tłustą wodą z pasztetu sojowego, który się rozszczelnił od wstrząsów w tankbagu. :D I znów mogę wąsko… i szeroko…. Nagle wyjeżdżamy nad małą wioską - ślad prowadzi jakoś dziwnie w dół - i wąziutką ścieżynką wśród glinianych lepianek, wśród kóz, dzieci, osłów, po śliskim zboczu zrytym tysiącem raciczek, przejeżdżając przez strumyki [a może to był jeden strumyk przekraczany wielokrotnie?] zjeżdżamy serpentynami w dół. Myślę sobie “ciepło” o Kajmanie - nosz kurde, prawie sie przewróciłam i to ze 3 razy! a ja sie przecież nie lubię przewracać ;) Doganiamy chłopaków, którzy po drugiej stronie dolinki obserwowali nas i obstawiali, czy zjedziemy, czy nie :) Ruszamy dalej, ale za chwilę znów przestój. Tym razem problem z rozjeżdżoną gliniastą kałużą - ja zakopuję przednie koło DRki w błocie po ośkę, a chłopaki próbują ją wyciągnąć, co kończy ogólnym taplaniem w gęstej mazi :) Zdjęć nie mam, bo kręciłam filmik - może kiedyś do mnie dotrze ;) Pniemy się wyżej i wyżej. Przejeżdżamy przez rozmiękłe błotnisto-gliniaste pośnieżne łaty - ja je pokonuję w stylu mało finezyjnym, ale skutecznym, czyli “na listonosza” ;) Ubłocona DRka :)Dalsza droga, to ta z tyłu :P A potem… potem zaparło dech z wrażenia, więc nic nie powiem, za to pokażę Dojeżdżamy do Tabant. Patrząc się na mapę 1:1 000 000 [czyli 1cm + 10km - bardzo precyzyjnie ;) ] to mniej więcej w tej okolicy mają być ślady dinozarów, które uparłam się zobaczyć. Kajman próbował ignorować moją chęć odszukania atrakcji. Delikatnie próbował wbić z głowy. Ale jak ja się uprę, to nie ma siły :) Wiesiek decyduje się jechać ze mną, więc wysyłamy smsa do reszty, aby na nas nie czekali. No i teraz na chybił trafił podchodzę do ludzi i starając się, aby moja wymowa była jak najbardziej francuska [chyba nie wspominałam, ale w tym języku potrafię tylko powiedzieć: mersi, merde, że tę i esku ;) ] czytam dwa wyrazy z mapy… Nikt nie kuma o co mi chodzi. ale jak pokazuję mapę [uff - umieli czytać], to okazuje się, że wiedzą gdzie są te dinozaury. Powtarzając procedurę powoli zblizamy się do naszego celu. Na samym końcu naszym przewodnikiem jest kilkuletni chłopczyk, który kieruje nas prosto do jakiegoś domostwa, pokonujemy kilkanaście stromych schodków, przechodzimy przez korytarzyk wiodący na podwórko - i stajemy przed elegancką tablicą informacyjną! Nasi przewodnicy Mamy tutaj jednocześnie ślady męsożerców i roślinożerców Mięsożerca Roślinożerca Okoliczności przyrody - ciekawe jak to jest mieszkać w takim bajecznym miejscu. Po jakim czasie bym zobojętniała na cudne krajobrazy Jedziemy dalej Znów gładka szutrostrada, która pnie się wyżej i wyżej… W końcu patrzymy na garmina, a tam 2600 m npm. Wysokość, śnieg, słońce zniża sie nad horyzontem - robi się chłodno. Z wdzięcznością przyjmujemy wyjazd na asfalt - przed nami jeszcze ponad 80km, jakieś półtorej h po krętych drogach górskich. DRka jakby była zupełnie innym motocyklem, niż wczoraj. Bujamy się rytmicznie po winklach na świetnym, szorskim asfalcie. Tak to można jechać… Taaaa… Ino za paręnaście kilometrów znów zaczyna się szuter, dużo gorszej jakości. Jeszcze jest jasno, jeszcze walczymy z czasem, mając nadzieję, na powrót asfaltu. Zmrok zapada, gdy jedziemy urokliwą dolinką - przed nami jeszcze 40-50km, normalnie śmignęlibysmy to na luzie, ale po ciemku prędkośc spada dramatycznie. Znów jedziemy wąską półką na zboczu. Droga kręta. Po prawej prawie pionowa ściana, po lewej przepaść, bo bardziej wyczuwam, niż widzę wielką, czarną, ziejącą chłodem otchłań, która się tam rozciąga. Zakręt, kawałek prostej, zakręt, zakręt, prosta, zakręt, prosta… Wleczemy się chyba 20km/h. Staram się jechać na tyle blisko Wieśka, aby widzieć cos w jego światłach, ale na tyle daleko, aby nie jechać w chmurze pyłu, która się za nim ciągnie. Spinam mięśnie pleców i rąk. Uwagę mam wyostrzoną. Mam problem z ochraniaczami kolan, które od początku dnia dociskają mi rzepki - wieczorem ból staje się nieznośny :/ Ale co robić… Trzeba jechać. Jeszcze 20km, 19… 19,5… 18… - cyferki zmieniają się w żółwim tempie. Nagle ze stuporu wytrąca mnie wrażenie, że jedziemy strumieniem. Kamienie, płynąca z góry woda. No nie, to nie wrażenie, my rzeczywiście jedziemy w górę strumienia! Droga zakręca, a potok tworzy malowniczą [tak mi podpowiada wyobraźnia ;) ] kaskadę… biegnącą w poprzek drogi. Wiesiek przejeżdża. Ja po krótkim zawahaniu również - do butów wlewa się woda, otacza mnie chmura pary wodnej - aż kwiczę z radości [jak to blondi ;) ]. wow! Ale czad :) Strasznie, strasznie żałuję, że jedziemy w nocy… Chwila rozrywki, a potem znów monotonne kręcenie zakrętu za zakrętem. Gdy pozostaje nam jakieś 4-5km, dochodze do wniosku, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej na kanapie - bolą mnie plecy, kończyny, a rzepki odpadają z bólu. Stajemy, gasimy silniki, światła… Jesteśmy sami w dolinie. Kupę kilometrów od cywilizacji. Szumi potok. Na niebie iskrzą setki gwiazd i świeci księzyc w pierwszej kwadrze. Na ich tle widać smigające nietoperze. Gdzieś cyka cykada. Magia. I czuję te charakterystyczne wibracje… Wibracje komórki ;) Nadchodzi sms - “gdzie jesteście, martwimy się!”. Odpisujemy, wsiadamy na moto, odpalamy i po kilku minutach zajeżdżamy do zajazdu. Tam czeka na nas gorąca kolacja, nie za ciepła woda i zimne łóżko. Tym razem nie mam sił na długie pogaduszki. Walę się spać. Ale plan zaliczony - widziałam tropy dinozaurów! :D
  6. Miło mi :) Teraz będzie odcinek, gdy mnie po prostu wyrwało z butów z zachwytu. Tylko straaasznie długi wyszedł - nie wiem, czy Was nie zanudzę :/ I jeszcze jedno - 1 komentarz w wątku, choćby najkrótszy, motywuje bardziej, niż 10 lajków - potwierdzone naukowo :D
  7. No i takiż Nifuroksazyd kupiłam :D Oczywiście wahałam się do ostatniej chwili i nabyłam go dzień przed wylotem. Miałam sprzeczne informacje, czy można leki przewozić w podręcznym [bagaże główne pojechały Kajmanowozem], ale spokojnie - można :D Na razie jeszcze więcej pisania, niż zdjęć, ale już jutro będzie odwrotnie :D Czyli nadchodzi piątek. Rano z małym plecaczkiem wsiadam w pociąg na naszym zadupiu. W Katowicach przejmuje mnie rumpel i jedziemy do Pyrzowic. Tam szybka odprawa i... dzwoni telefon. To chłopaki, którzy mieli lecieć z Warszawy o 14.00. O 7.20 dostali smsy, że lot odwołany i mogą lecieć z Wawy tym o 23.00. Szybko wsiedli w auto i popędzili do Katowic. Wolę nie myśleć w jakim tempie się pakowali i jak szybko jechali, ale o 12.00 nasz samolot startuje z kompletem uczestników :) Nasza grupka nie jest duża - ja, Jacek i Paweł [DRZ400], Wiesiek [KTM 690] i Wojtek [KTM 1190]. Chłopaki zagłębiają się w nudne szczegóły techniczne swoich motocykli ;) Lot mało komfortowy - czułam non stop wahania ciśnienia, mój błędnik reagował kiepsko, jakieś turbulencje... W Barcelonie wysiadam zniesmaczona. Leciemy "na miasto", tam posiłek w knajpce przy La Rambla - ja zajadam się pysznymi pieczonymi ziemniaczkami pod "chmurką" czosnkową - genialne! Inni jedzą jakieś stwory morskie :) Później spacerkiem nad morze… W drodze powrotnej zahaczamy o kawiarnię. I już pędzimy na lotnisko - które wydaje mi się wyjątkowo ciche i spokojne. Ludzie giną w wielkiej przestrzeni, która wytłumia rozmowy i dźwięki. Czas zwalnia. Mam uczucie, że jestem w innej rzeczywistości, otoczona warstwą waty, która wygłusza wszelkie bodźce. Jest dziwnie. Wylatujemy już po ciemku. Lot przebiega łagodniej, stabilniej, delikatniej - może dlatego, że kapitanem jest kobieta? Ale i tak dostaję lekkiego załamania nerwowego, gdy okazuje się, że z powodu różnic czasu [-2h] lecimy godzinę dłużej, nimi się wydawało ;) Czas umilam sobie wyglądaniem przez okno - co jakiś czas z czarnej otchłani wyłaniają się światełka miasteczek - wyglądają jak skupiska babiego lata z perełkami rosy podświetlonej o wchodzie słońca… Urokliwe bardzo. W końcu lądujemy w Afryce. Czeka na nas Kajman, który zabiera mnie na pokład K-wozu, a faceci jadą taksówką. Ze zmęczenia niewiele rejestruję z trasy i z rozpakowywania się. Pamiętam tylko, że kobitki śpią w "1", a faceci w "12". Dobranoc! ________________________________________________________________________________ Poranek rześki. Nawet bardzo. Dobrze, że miałam swojego Pajaka, który mnie dogrzewał nocami. Kemping z duża ilością zieleni i miejsc do leżakowania. Kobiety spały w zimnym wigwamie Mężczyni spali w ciepłym domku :D Odpalamy sprzęty - DRka wyjątkowo długo marudzi. Biedaczka chyba wynudziła się jak mops w towarzystwie czyściutkich i odpicowanych motocykli… No tak… nie ma kumpla Trampka i kumpeli DRakuli… Protestuje głośno i jękliwie. Nooo… dalej… obiecuję, że będziemy się dobrze bawić! Wytaplamy się w błotku i pokryjemy pyłem… Dalej! Odpaliła po kilku minutach i to był koniec jej fochów w czasie wyazdu :D Również 690 nie chce odpalić - prąd wyszedł. Doładowanie pomaga :) Po przedłużającym się rozruchu i pakowaniu w końcu wyruszamy. Słońce już wysoko. Jedźmy! Pierwsze zderzenie z ruchem drogowym - no kurde - podoba mi się! Wszyscy poruszają się płynnie. Zazwyczaj przewidywalnie [jeśli przewidujesz, że ktoś się wciśnie przed Ciebie, albo z boku, to zapewne masz rację ;) ]. Wyprzedzanie z lewej, z prawej - jak komu wygodnie. Zero agresji! Kciuk na klakson i rura do przodu! :) Kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy asfaltem - ja i DRka jedziemy strasznie kwadratowo. Nie wiem, czy to wina nowych kostek, ciśnienia w oponach, czy może cos źle skręciłam w zawieszeniu ;) A może to dlatego, że ostatnią dłuższą jazde miałam pół roku wczesniej? Jedzie mi się koszmarnie. Co chwila tracę równowagę, nie umiem wchodzić w zakręty, wyrzuca mnie gdzieś na bok. Masakra. W końcu wjeżdżamy w góry i kończy się asfalt… Eee - no co Wy chłopaki, tutaj? Tą kozią ścieżką? Całe szczęście żartowali :) Pniemy się coraz wyżej i wyżej. W końcu pierwszy postój… Droga wygląda mniej więcej tak: jest to zaschnięta glina, a miejscami jedynie lekko przeschnięta i wtedy śliska jak fiks. Co rusz dziękuję Bogu, że mam kostki i że nie padało ostatnio. Gdyby nie to trasa byłaby dla mnie ekstremalnie trudna. A to to jest “tylko” wymagająca ;) Jadę sobie powolutku, co rusz zwalniając w śliskich koleinach. Mówię chłopakom, że nie muszą czekać, ale oni śmigają szybciutko, a potem robią przerwę. Staram się jak mogę, ale i tak jestem sporo wolniejsza od nich. Nic to! Stresuje mnie też, że po jednej stronie drogi jest przepaść. Szczególnie na zakrętach mam pietra W końcu znów kawałek asfaltu. Jadę przedostatnia, chłopaki znikają mi z oczu i przez jakieś pół godziny jadę samiutka… Samiutka? Chwila, a gdzie Wojtek, który był za mną? Aaaa - pewnie gdzieś źle skręciłam i się zgubiłam. Spoko - jak mi się znudzi, to mam przecież mapę, mogę odpalić Garmina. Teraz chcę po prostu jechać przed siebie. W końcu widzę chłopaków. Czyli jednak sie nie zgubiłam. Ale gdzie Wojtek… I wtedy dowiaduję się, że Wojtek nie ma ani śladu, ani mapy. Kurde - jakbym wiedziała, to bym bardziej na niego uważała :/ Jakoś go lokalizujemy telefonicznie. Przekazuję mu instrukcje jak ma sie kierować wg słońca i że spotkamy się za jakąś godzinę przy jeziorkach. Dojeżdżamy do jeziorek. Chłopaki na DRZetach postanawiają jeszcze “machnąć” pętelkę dużą offową. Po chwili nadjeżdża Kajmanowóz i Kajman przejmuje nawigowanie Wojtkiem - kieruje go prosto do Demnate asfaltem. A my z Wieśkiem postanawiamy pojechać na mniejszą pętelkę offową. Ech. Cóż mówić. Początek jest boski. Piękny, równy, drobny szuterek… Widoki pyszne. Ale z czasem pojawiają się znajome na wpół wyschnięte, śliskie gliniaste koleiny - najczęściej na ciasnych zakrętach. DRka jakoś dziwnie się zachowuje - po prostu wali się do wewnętrznej. Spinam się. Zaczynam tracić równowagę... Prędkość spada. Słońce chyli się ku zachodowi, a do asfaltu mamy jeszcze spory kawałek. Widoki nadal cudne Staram się zachowywać spokój, nawet gdy przychodzi mi zawrócić na stromym gliniastym zboczu w środku wioski… na oczach kilkunastu mieszkańców... ...albo gdy dojeżdżamy do końca drogi - a raczej kamienistej ścieżynki, w której woda wyrzeźbiła miniwąwozik. No to dupa. Ale że jak to? Zawrócić? I zrobić jeszcze raz te parędziesiąt km, tym razem po ciemku? Jak zawsze w sytuacjach kryzysowych włącza mi się tryb awaryjny i umysł się wyostrza. Analizuję mapę, spoglądam na Garmina - do asflatu mamy jakieś 500m w poziomie i 200 w pionie. Zaraz, zaraz. Przed chwilą mijalismy jakiegoś busa. SKADŚ musiał przyjechać. Tam chyba było rozwilenie. Wycofujemy się i stromą, kamienistą ściezką podążamy w górę. Jeszcze kilka minut… Jeeee! Asfalt :) No to jeszcze 50km i będziemy w domu :D Zmierzcha. Po ciemku pokonujemy serpentyny w dół. Na jednej z nich KTM staje. Benzyna wyszła… Całe szczęście moja krowa dojna ma jeszcze spory zapas - przelewamy trzy litry i kulamy się dalej. Dojeżdżamy do Demnate, gdzie czeka na nas cały komitet powitalny - martwili się… Okazało się, że chłopaki na DRzetach też pojechali najkrótszą drogą, po asfalcie i od dawna są na miejscu. A ja się zastanawiałam czy im starczy paliwa i na którą dotrą. Hm. Jestem podbudowana, bo okazuje się, że leszcz przejechał tego dnia najwięcej offu :) Idziemy “na miasto” coś zjeść. Do posiłku dostajemy pyyyszną miętową herbatę. Słodką jak fiks. Czyli pierwsze spotkanie z berber whisky - mniam! po powrocie “na bazę” mamy jeszcze siłę siedzieć i gadać. Nie jest źle!
  8. mygosia

    Orzep

    Od wczoraj nie potrafię w to uwierzyć. Chłop jak dąb... Odpoczywaj w pokoju, panie Orzepie.
  9. mygosia

    X w Trzebnicy

    Jak ma imię sprzedający?
  10. mygosia

    KTM 950, zamieniać czy nie zamieniać ?

    Siedziałes już na takim KTMie? Jeśli nie, to usiądź - możliwe, że juz nie będziesz miał dylematów :D Na forum africa twin mój kolega Grucha zmienił ostatnio Afrykę na 950 - możesz się go podpytać czy żałuje ;)
  11. mygosia

    [S] BMW f650 GS

    Jarku - to to źródło skąd miałam pierwszą DRkę. Tą z przebiegiem 16.500 ;)
  12. Marycha - złoteńko Ty moje! :kisshe:
  13. mygosia

    Zakup komputera stacjonarnego.

    Nie pamietam dokladnie co zmascili, ale kuzyn, to na bank - on to pamietliwa bestia:) Tez mi sie zdawalo, ze nie da sie zrobic zle. Teraz juz wiem, ze mozna ;) Mozna zrobic tez dobrze, albo lepiej.
  14. mygosia

    Zakup komputera stacjonarnego.

    A ja Kontrastu nie polecam - owszem złożą, może i dobrze, ale nie jak Ty chcesz, ale jak im wygodnie ;) Dwa razy się sparzyłam... Teraz robię sama.
  15. mygosia

    Odczucia pasazera

    Miałam okazję przejechac się kilka razy jako plecaczek transalpa :) Bardzo fajna chwila relaksu. Można pooglądać co sie dzieje dookoła. Mi sie podobało :)
  16. mygosia

    buty motocyklowe dla kobietki

    Tylko, że Stingery sa bez goretexu. pisałam o nich w tym wątku juz ;)
  17. mygosia

    Louis wita.

    Bo ja kiedys chcialam miec bmw. Ale potem siadlam na KTMa i mi przeszlo ;)
  18. mygosia

    Louis wita.

    No cześć! :)
  19. ... jakby ktoś rozważał kupno fajnego, lekkiego motocykla w dobrym stanie, z dobrych rąk, to może sie przygotować mentalnie i finansowo :D Za niedługo szczegóły. Cena - nie będzie wygórowana, ale znam wartość mojej kochanej maszynki, która mnie nigdy nie zawiodła :) Zdjęcia wkrótce. Ostatnio gdzieś wstawiałam jakieś, ale do sprzedaży będzie bez akcesoryjnego baku acerbisa i bez akcesoryjnej kierownicy z grzanymi manetkami [z którą wg niektórych i tak się nie da jeździć ;) ].
  20. mygosia

    Już wkrótce kolejna zDRada Mygosi...

    Michała z Wrocławia? :) Na razie sprawa zawieszona. Motkiem zainteresował się kupiec z Białorusi. Wpłacił solidna zaliczkę i prosił o przytrzymanie kilku tygodni. Jeśli nie wyjdzie, to odwieszę ogłoszenie :)
  21. mygosia

    buty motocyklowe dla kobietki

    Typowo crossowe to Sidi Stingery - konstrukcyjnie podbne do Crossfirerów. Mają zawias. W miare wysokie. Sztywne. Mało przemakalne i szybkoschnące [brak chłonnej wyściółki]. Bezpieczne. Idealne dla kobietek z niskim podbiciem. Mają jedną wadę - wg polskiego dystrybutora producent ich nie ma ;) Kałmczuszki, bo za naszą południową granicą [przypominam - 10mln mieszkańców!] są dostępne we wszystkich rozmiarach i dwóch kolorach. Trzeba mierzyć. Ja zwykle noszę 37,5-38, a Stingery pasowały 36. teraz z nich nieco wyrosłam [inna opowieść], więc jakby ktos potrzebował, to sa do sprzedania. Tak subiektywnie myslę, że to jakieś wąskie 37. http://www.4ride.pl/buty-off-road-sidi-stinger.html Ps. Są oczywiście w ofercie kilkunastu sklepów w Pl, ale jak chces zamówić, to sie okazuje, że dystrybutor się wypiął. No chyba, że się coś zmieniło od 2 lat.
×