Skocz do zawartości

mguzzi

Użytkownik
  • Zawartość

    831
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    21

Zawartość dodana przez mguzzi

  1. Jak nie Wasze, to nasze. Wszyscy zwróciliśmy na nie uwagę. :roll:
  2. 27.06.2013r Czwartek Tego dnia zdejmujemy z motorków kufry i jedziemy na lekko zwiedzać miasto. Pakujemy się do centrum, gdzie parkujemy na nadmorskiej promenadzie przy delfinarium. W wieżowcu pośrodku, to żółte koło to nie jest zegar, tylko karuzela w pionie - taki "diabelski młyn". Przed nami część promenady (taka malutka część - od delfinarium do centrum). Dalej idziemy pieszo. Główny cel to budynek poczty. Idąc po mieście zgodnie ze wskazówkami tambylców robimy po centrum kilka kółeczek. W końcu jest. Nieoznaczona, w podrzędnej bocznej uliczce, idealnie zakamuflowana jako wysoki parter w nijakim postradzieckim bloku. Znaleźliśmy i możemy kupić znaczki żeby wysłać obiecane pocztówki. Samo Batumi to mieszanka architektoniczna: stare przedrewolucyjne budynki z wąskimi ulicami i podwórkami, pokomunistyczne wstrętne bloki i nowe śmiałe aczkolwiek jak dla mnie nieco kiczowate bryły. Generalnie bardzo widoczne są wpływy kulturowe pobliskiej Turcji. Zdjęcia bardziej oddadzą klimat miasta. Jarać! Jarać! Jarać! Tytoń na kilogramy. Zauważyliśmy, że poszczególne ulice wyspecjalizowały się w handu jednym rodzajem towaru. Tu wchodzimy w dział spożywczy. Kawa na worki. Dział ciuchów. Charakterystyczny budynek hotelu. To chyba była ulica z butami. Samo centrum, tu przy dolnej stacji kolejki zbiega się głowna ulica z nadmorską promenadą. Psie życie. Kocie życie. Ręce precz. Pieszczocha na ........., raczej nie na ręce, wszyscy wiemy na co. To chyba jedyny zauważony przez nas w całej Gruzji, tubylec na motorku. Nadmorska promenada? Miodzio z boczkiem!!!! Tylko pozazdrościć. Budynek w głębi, to właśnie delfinarium Na końcu (początku) promenady w centrum, dolna stacja kolejki linowej. Wracamy do motocykli, i niespodziewanie Grucek – najlepszy wśród nas byker- zalicza parter. Stawiamy jego motor i znowu to samo. Okazuje się, że zapomniał zdjąć łańcucha z koła. Takie roztargnienie. Po południu mamy czas wolny. Nawet w domu publicznym można znależć coś ładnego. W podgrupach zażywamy kąpieli w morzu i zwiedzamy okoliczne nieliczne nadmorskie knajpki. :beer: :drinkbeer: Wieczorem zaś, degustując Gruzińskie płyny zaliczamy zachód słońca. To jeszcze nie to zdjęcie. O, to tu zalegliśmy i degustowaliśmy. :drinkbeer: Przejechaliśmy 32km. Następnego dnia zaczynamy powrót. Do Stambułu 1284km. https://maps.google.pl/maps?saddr=E70%2F%E1%83%A12&daddr=Chavchavadze+St+to:41.6527817,41.6410482+to:Nieznana+droga+to:E70%2F%E1%83%A12&hl=pl&ie=UTF8&ll=41.614416,41.613808&spn=0.157601,0.220757&sll=41.596189,41.63372&sspn=0.157645,0.220757&geocode=FXg7egIdTUx6Ag%3BFTt8ewIdS3J7Ag%3BFS2SewIdWGR7AimVrm2aOIZnQDEgJQpv7xFCow%3BFTUbewId6ql6Ag%3BFT1BegIdL1B6Ag&mra=dpe&mrsp=2&sz=12&via=2&t=m&z=12
  3. No dobrze. Sami tego chcieliście. Ze specjalną dedykacją dla Mirka2404 i Xerxesa Jak wrócę z roboty, to pojedziemy dalej. :beer: :drinkbeer:
  4. Może za bardzo ubarwiam. :? Od jutra się poprawię ;-)
  5. Ale wtopa. Akurat taka literówka. :oops: Już poprawiłem. Sorki. Stawiam piwo :beer:
  6. Trzeba było jechać z nami. :) Na pewno byśmy Ciebie nie zostawili na trasie. ;-)
  7. Sorki za opóźnienie w relacji. Ale jak to w podróży, czasem coś się spie.(upps) zepsuje i jest nieplanowany postój.
  8. 26.06.2013r Środa Doszczelnianie kufra srebrną taśmą. Jeden z naszych piesków. Rano zwijamy namioty, pakujemy się i idziemy „w miasto”. Przy kasie, nie wytrzymujemy naporu słońca i regenerujemy się zimnym browarem na tarasie z widokiem na rzekę. Skalne miasto bez komentarza: jaskinie, groty, schody, tunele, cerkiew, dzwony. Warto zabrać ze sobą latarkę. Od wczorajszego wieczora rozważamy opcje na następne dni. Pierwsza – pokręcimy się jeszcze 2-3 dni po Gruzji i wracamy. Druga- przejazd do Batumi i leżakowanie. Ku mojej rozpaczy przeważyła druga opcja. Humoru nie poprawia mi też fakt, że nie udało mi się namówić kolegów na powrót do wagono- mostu. Rozstajemy się ze swojakami z Białego, którzy mają deficyt czasu i pognali dalej. Początkowo Oczkins prowadzi nas drogą na skróty - przez Góry. Ale po dokładnej analizie mapy, tym razem odpuścił i wracamy do normalnej, ludzkiej drogi. Droga do Akhaltsikhe kręta, dobry asfalt, trochę górek, można pośmigać. Motorki stoją ładni w szyku, a my mamy przerwę na kawę. Później od miejscowości Adigeni(?) jedziemy 60-70 kilometrowym odcinkiem szutrowym. To prawdopodobnie strumyk, przez który Doodek przejeżdżała kilka razy. Znowu jedziemy luźnym szykiem. Jadę w ogonie, co chwila robię zdjęcia. Moje ociąganie się jest na tyle istotne, że zaniepokojony moją nieobecnością Oczkins wraca do mnie z misja ratunkową. Droga prowadzi przez górską osadę, w której wszystkie budynki są drewniane. We wsi przy drodze stała dziewczynka. Zatrzymałem się przy niej, dałem jej długopis. Gdy sięgnąłem do kufra po cukierki, było ich już troje. Rozdaję im resztę, wiezionych jako souveniry, długopisów i cukierków. Domagały się więcej dla rodzeństwa i znajomych. Były zawiedzone że zostawiłem sobie breloczek z kluczykami do motocykla. Po czym czmychnąłem widząc biegnącą grupę innych dzieciaków. Na szczęście zdążyłem cyknąć fotkę. Zjeżdżamy się wszyscy na przełęczy Ughelt Godsrdzi (2025m). Zaciekawiony zaglądam do niepozornych sklepików. Jest w nich wszystko co jest niezbędne do życia. W bufecie zamawiamy kawę i placki. Nie umywają się do tych pieczonych przez Tamarę. Jakby tego było mało, pani bufetowa każe nam dwa razy płacić za to samo zamówienie. Zdecydowanie protestujemy i skruszona, ale nie speszona mówi „pomyliło mi się”. Przy drzwiach wejściowych dziwnie czytelna naklejka. Znaczy się nasi tu byli. Miałem wrażenie, że Gruzini postanowili coś wybudować w tym miejscu (ośrodek turystyczny? narciarski?) Jeden z obserwujących nas chłopaków, koniecznie chciał, żebym zrobił mu zdjęcie na KaeeMie. Co dobre szybko się kończy i w Khulo znowu wjeżdżam na asfalt. Zatrzymujemy się na chwilę przy biurze informacji turystycznej, w której zostajemy obdarowani mapkami Spotykamy grupę troje studentów z Polski którzy podróżują po Gruzji autostopem. Jest już późne popołudnie, więc odradzamy im dzisiaj dalszą podróż. Sugerujemy nocleg i wyruszenie w dalsza drogę jutro rano. My jedziemy dalej wzdłuż rzeki (dużo miejsc do łapania pstrągów, kilka zabytkowych mostów) do Batumi. Przydrożny punkt naprawy opon. Radość z jazdy psują nam miejscowi kierowcy fordów transitów super turbo extra sport, którzy za wszelką cenę próbują dowieść wyższości swoich maszyn i umiejętności. Wyprzedzają nas na ciasnych „ślepych” zakrętach jadąc po sąsiednim pasie, wjeżdżają na siłę w grupę, żeby po 100metrach dać ostro po heblach i się zatrzymać – to normalne w Gruzji. Oni nie jeżdżą. Oni się ŚCIGAJĄ. Traktują to jak sportową rywalizację. Na jezdni mogą ciebie zabić, ale po jeździe/wyścigu można ich wprost do rany przyłożyć. Skoro już o tym piszę. Kierowcy mają tu specyficzny sposób włączania się do ruchu z ulicy podporządkowanej lub pobocza. Nazywaliśmy to WPEŁZANIEM. Mianowicie włączają kierunkowskaz i bez patrzenia w lusterko powoli, ale płynnie i zdecydowanie wjeżdżają na interesujący ich pas ruchu. Gdy tylko dojeżdżamy do ciągnącej się wzdłuż morza głównej drogi, skręcamy w kierunku przeciwnym do Batumi i szukamy noclegu. Z miejscem na namiot cienko. Zwarta zabudowa. Zagadnięty taksówkarz wskazuje nam budynek po przeciwnej stronie jezdni. Teren ogrodzony. Bierzemy dwa pokoje (wychodzi po 20 pieniążków/osobę). Dopiero po chwili dociera do nas, że jest to regularny burdel. A ponieważ wiadomo, że w burdelu musi być ład i porządek więc zostajemy. Co prawda w pokojach ciągle na zmianę czegoś nie ma: albo prądu, albo ciepłej wody, albo w ogóle jakiejkolwiek wody, albo wody w spłuczce. Widocznie jesteśmy poza sezonem. Coś dla fetyszystów. Ceny za nocleg były dumpingowe. Właścicielka pewnie liczyła, że zarobi na czym innym. I tak było. Za 7 piw w barze zapłaciliśmy 41 pieniążków. Zaskoczeni ceną poszliśmy w miasto. Kilkadziesiąt metrów dalej był przydrożny bar, w którym zamówiliśmy kolację. Na osobę miało być: pieczone skrzydełka kurczaka (5 sztuk w zestawie) i piwo. Wyszło, że skrzydełko kurczaka liczy się od stawu do stawu (jedno tradycyjne „Polskie” skrzydełko to tak naprawdę trzy „Gruzińsko – Tureckie” skrzydełka). Rozliczyliśmy się (61 pieniążków za wszystkich) i wracając „na pokoje” kupujemy w sklepiku piwo. Potem jest jak zwykle. Turystyczna, piwo i czacza. Przejechaliśmy 248km Dla zainteresowanych współrzędne „hotelu” N 41° 33.707’ E 041°34.096’ https://maps.google.pl/maps?saddr=vardzia-mirashkhani&daddr=41.6483693,42.1090205+to:E70%2F%E1%83%A12&hl=pl&ie=UTF8&ll=41.504464,42.489624&spn=2.525861,3.532104&sll=41.527086,42.558289&sspn=0.631255,0.883026&geocode=FSIidwIddQGUAg%3BFfGAewIdXIiCAildNDw9x1xdQDFoRCrsAdkBag%3BFRtVegIdDVZ6Ag&mra=mrv&via=1&t=m&z=8
  9. Kompletna porażka. Cały pokazuje się komunikat "Wystąpił błąd Nie możesz użyć grafiki o takim rozszerzeniu na tym forum" Wykasowałem już prawie wszystkie zdjęcia (zostało 10) i nic. Ciągle to samo. Poddaję się. Sorki, ale relacji dzisiaj nie będzie.
  10. mguzzi

    witam z Poznania

    ale autoreklama. :beer:
  11. Icoo! 4,08!!!!!!! Ci tubylcy faktycznie jakoś tak się przyczepili do nas, i mam wrażenie że byli z nami przez całą drogę. :? I ciągle chcieli sprawdzać jakąś szczelność jak nie kufrów, to kubków. :drinkbeer:
  12. mguzzi

    witam z Poznania

    Pasmo sukcesów, silne postanowienie, tak trzymaj. :-D :beer:
  13. 25.06.2013r Wtorek Zgodnie z umową, przed 7 rano Wasilij wiezie nas pod klasztor. Tym razem jedziemy fajoską furgonetką z napędem na obie osie. Na górze mamy pół godziny na obejście klasztoru i fotki. Ta góra z białym to Kazbeg. Na tej łaczecze wygrzewał się mnich. Jak nas zobazcył, to pobiegł do straganu wyciągać szklane paciorki. Cóż, nie mogliśmy pozwolić, by czuł się zawiedzony i kupiliśmy kilka sztuk. Wracamy na dół do samochodu. Zalecenie Wasilija o porannym wjeździe było bardzo dobre. Jak wjechaliśmy na górę, to była bardzo dobra widoczność, która stopniowo się pogarszała. Jak zjeżdżaliśmy w dół szczyty były już w chmurach. Jeszcze tylko krótki postój w punkcie widokowym na pocztówkowe fotografie i prujemy na kwaterę, bo na 8 jest zamówione śniadanie. Po śniadaniu jedziemy dalej. Tym razem „dla odmiany” drogą wojenną do Tbilisi. Droga pokazuje nam swoje jeszcze inne oblicze. Widzimy szczegóły których wcześniej nie dostrzegliśmy. Nieczynna stacja benzynowa. Stacja benzynowa i sklepik. W mijanym miasteczku, fotka w jedną stronę (powyżej). I w drugą (poniżej). Są krowy, znaczy się jest mostek. Jadąc szukamy źródeł mineralnych zabarwiających skałę w charakterystyczny sposób. Tu mniejsze źródełko i "nieduże" zabarwienie skał. Osady mineralne na zboczu góry (charakterystyczny czerwony osad, największe jego nagromadzenie jest jadąc z Kazbegi przed przełęczą, na początku budowanego tunelu, po prawej stronie na dużym łuku zakrętu ze straganami gdzie sprzedają czapki. Zatrzymujemy się przy straganie, podziwiamy rdzawoczerowny osad (ostrożnie, osadza go spływająca z góry woda i jest ślisko). Woda mineralna nie była jakoś szczególnie smaczna, ale też nie odrzucało od niej. Stragan z czapkami i kiełbasą z orzechów. Zbijamy cenę prawie o połowę i kupujemy kilka czapek. Tradycyjne fotki i lecimy dalej. Jeszcze przed przełęczą drogę zablokował zepsuty tir. Byłoby nieźle, ale gruzawiki, tiry i osobówki blokują całkowicie drogę. Ledwo przeciskamy się motorkami. Znowu zatrzymujemy się przy graficznym przedstawieniu histiri Gruzji. Jest tak kiczowate, że aż przez chwilę chce się popatrzeć. Tu fragment przedstawijący prawdopodobnie ostatnie sto lat, od rewolucji bolszewickiej po współczesny dobrobyt. Ale skąd w Gruzji rudzielce i szatyni? Jedziemy dalej bez emocji i szczególnych wydarzeń. Drogę znamy i dobrze nam się nią jedzie. Przelotowa droga przez Tbilisi jest przykorkowana. Gdyby nie duży ruch byłoby całkiem przyjemnie. Gdyż ciągnie się ona wzdłuż rzeki w centrum miasta. Mijamy jakiś bazarek, bulwar. Jest klimatycznie. Dla nas tym bardziej, że szukamy zjazdu na podrzędną drogę którą mamy zamiar dojechać do Wardzi – skalnego miasta. Niestety nie ma żadnego oznaczenia. Więc pytamy się tubylców o drogę i jeździmy bulwarem wzdłuż rzeki w te i nazad. Kilka razy. Najfajniejsze są nawrotki w korku. Wreszcie trafiamy w tą drogę co trzeba. Jeszcze tylko przecinamy jakiś duży plac lekko na bakier z przepisami, ale co tam, ważne że jedziemy i prawdopodobnie tam gdzie chcemy. Bo drogowskazów w dalszym ciągu nie ma. Wyjeżdżamy na wzgórza otaczające miasto i jedziemy dalej. Kierunek wydaje się słuszny. Dopiero mijając jakieś wioski, które są na mapie orientujemy się, że jesteśmy na dobrej drodze. Ale ostatnie tankowanie było poprzedniego dnia. W ferworze walki w Tbilisi nie tankowaliśmy, a na naszej wylotówce nie ma żadnej stacji benzynowej. Tragedi nie ma. W bakch jeszcze coś chlupie. Z przemkiem mamy po 3-4 litry w kanistrach. Ale jak niesie więść gmina, skoro w grupie jadą KTMy, to trzeba tankować. Tak naprawdę, spalanie w KTMach i GeeSach było na tym samym poziomie. Tylko, że BeeMki mają o 2 litry większy bak. Wreszcie jest jakaś miejscowość. Taksówkarz kieruje nas na stację benzynową, gdzie paliwo z beczki przelewają do pięciolitrowych baniek a potem już prosto do baków. Tankujemy na wszelki wypadek po banieczce obawiając się o jakość sprzedawanego paliwa. Niepotrzebnie. Do jakości benzyny ani sprzęty, ani my nie mamy żadnych zastrzeżeń. W międzyczasie troszkę nas zmoczyło. Ale to dobrze, było jakieś urozmaicenie w podróży a i sprzęt obtoknięty. Wyjeżdżamy z lasów na piękny płaskowyż. Na nastęnym postoju nie chce mi się odwracać i robię zdjęcia na leniucha, w lusterku. Narada, studiowanie mapy. A za chwile umyślny jedzie zobaczyć co jest napisane na przystanku. W dalszym ciągu nie na żadnych drogowskazów. Robimy krótką przerwę na zorientowanie się czy jedziemy w dobrym kierunku. I konsternacja. Mamy trzy GPSy. Każdy z nich pokazuje północ w innym kierunku. W dwóch przypadkach były to skrajnie rozbieżne kierunki!!!!! Tradycyjny kompas rozwiewa wątpliwości. A zatrzymany kierowca busa potwierdza że jedziemy dobrą drogą i w dobrym kierunku. W mijanych wioskach widzę znane z Mongolii kopczyki z suszonego krowiego nawozu, czasem również w formie ogrodzenia. Dojeżdżamy do Ninodsminda, gdzie tankujemy paliwo i rzutem na taśmę, 5 minut przed zamknięciem, kupujemy w banku lokalne pieniążki. Liberty bank. Koledzy przy najładniejszych motorkach mieli największe wzięcie. Przydrożna sprzedaż najbardziej potrzebnych produktów: benzyna, gaz i mąka w workach. Zmienia się krajobraz. Tuz za Akhalkalaki jedziemy uroczym wąwozem wzdłuż rzeczki. Za jeden z mostów służy oparty na dwóch brzegach wagon kolejowy. Fotki nie ma, trzeba gonić resztę grupy. Za twierdzą skręcamy na drogę prowadząca do Vardzi, która to droga jest jeszcze bardziej urokliwa. Do skalnego miasta dojeżdżamy po około 20km. Nie sposób go nie zauważyć. Po drugiej stronie rzeki w wysokim klifie/skarpie widoczne są z daleka jaskinie i groty. Zatrzymujemy się na parkingu – punkcie widokowym na wprost skalnego miasta i podziwiając widoki szukamy odpowiedniego miejsca na biwak. W tym czasie stojący spokojnie Przemkowy KTM postawania jednak sobie poleżeć i wywija samoistnie parkingowego paciaka. Położył się na tyle nieszczęśliwie, że oryginalny kufer SwMotech uderzył w kamień, odkształcił się i stracił szczelność. Radości nie ma. Nasze rozważania na temat trwałości oryginalnych kufrów w motocyklach wyprawowych przerywają wjeżdżające na parking motocykle z naszymi znajomymi z Białegostoku. Dalej już razem jedziemy na wypatrzone miejsce po drugiej stronie rzeki, u podnóża skarpy. Na całej polance porozstawiały się kampery, więc rozbijamy namioty gdzieś pomiędzy nimi. Miejsce na biwak jest super, blisko wody, widok na jaskinie. Toalety i browar przy wejściu na teren skalnego muzeum. Po rozbiciu namiotów integrujemy się z Koleżeństwem z Białego. Szwajcarzy(?) z najbliższego kampera z niepokojem obserwują rozwój wydarzeń, ale siary nie było. Być może dlatego, że arbuz nasączony czaczą nie wiedzieć czemu nie cieszył się powodzeniem. W międzyczasie cowieczorne rytuały uzupełniamy o zmianę opatrunku na Bolkowej nodze, naprawę (siekierą) i uszczelnienie (upchana w szczelinie torebka foliowa uzupełniona od wewnątrz silikonem odpornym na wysokie temperatury, - jutrzejszego ranka dodatkowo naklejamy od zewnątrz srebrną taśmę) uszkodzonego kufra. I po robocie. Gruziński pasterz zjawił się nie wiadomo skąd i chciał sprawdzić szczelność kufra, po namyśle inaczej spożytkowaliśmy zacny płyn. Jakichś dwóch obdyduchów dorwało się do nogi Bolka. Domyślam się, że w butelce jest płyn dezynfekcyjny - czacza. Rana na nodze goiła się dobrze, a kufer odzyskał szczelność i utrzymał ją już do końca wyjazdu. Na biwaku mamy „swoje” dwa pieski, które w zamian za jedzenie pilnują nas przed innymi psami, a o świcie przeganiają od namiotów stado krów. Takie zmyślne. Część jaskiń jest zajęta przez kler, dzięki czemu w nocy jest dodatkowa iluminacja. Przejechaliśmy 386km Współrzędne „pola namiotowego pod skalnym miastem” N 41°22.784’ E 043°17.190’ https://maps.google.pl/maps?saddr=%E1%83%A13&daddr=Tbilisi-Kojori-Tsalka-Ninotsminda+to:E+691+to:Khertvisi-Vardzia-Mirashkhani&hl=pl&ie=UTF8&ll=41.939063,44.02771&spn=2.508841,3.532104&sll=41.43552,43.325958&sspn=0.316074,0.441513&geocode=FUrrigIdhiqpAg%3BFUC5dQIduk2ZAg%3BFQn2eAIdoIKUAg%3BFRqDdwIdy8qUAg&mra=mi&mrsp=3&sz=11&t=m&z=8
  14. Myślę, że nic. On raczej nie jest żadnym mafiozo. Po prostu jest zaradny, "pomaga" i nam i pobratymcom. Można jeździć i samemu szukać, co wcale nie jest trudne. Wystarczy zagadnąć pierwszego z brzegu tubylca. Albo skorzystać z jego usług, na minę nie wsadzi, bo dba o swoją reputację. A i sklep otworzy po godzinach. A jak ktoś potrzebuje czegoś szczególnego, np. mechanika, to jestem pewien że też da radę. A że coś mu przy tym skapnie? Każdy musi z czegoś żyć. Wasilij żyje z pomagania. ;-)
  15. Pamiętam, jak na slajdowisku w Łodzi Lewar mówił o Wasiliju, że każdy przyjeżdżający do Kazbegi go spotka. Wystarczy tylko stanąć i zaczekać. Prawdę mówiąc nie za bardzo wtedy w to wierzyłem. Ale to naprawdę tak działa. Wasilij wychacza wszystkich przyjezdnych i rozlokowuje po kwaterach. Nie wiem jak Wy. Ale my krzywdy nie mieliśmy. :beer: :drinkbeer:
  16. mguzzi

    Witam z Wawy

    Prawdziwym rzutem na taśmę wyręczyłeś szyma! http://f650gs.pl/topic/6076-ostatnie-przywitanie-w-2013/ :beer: :drinkbeer:
  17. 24.06.2013 Poniedziałek Ranek nie był lekki. Okazało się, że Bolek w nocy doznał kontuzji. Rana na nodze była na tyle duża i upierdliwie krwawliwa, że zorganizowaliśmy na werandzie punkt segregacji medycznej, dobijania rannych i salę operacyjną w jednym. Nasz blok operacyjny. Krzesło posłużyło za stół operacyjny, wsparcie kolegów za znieczulenie, a otrzymana w prezencie od Tito czacza za środek dezynfekcyjny. Na żywczyka, na jezuska. Po przygotowaniu pola operacyjnego, chirurgicznej rewizji i opracowaniu rany, założyliśmy kilka szwów, zasypaliśmy ranę wszystkoleczącym żółtym proszkiem i zakończyliśmy zabieg jałowym opatrunkiem. W środku akcji na werandę, przepraszam blok operacyjny, weszła Tamara. Zbladła, odwróciła się i uciekła bez pytań. Podczas gdy my dojrzewaliśmy, ojciec Tamry od świtu pracował już na polu kukurydzy. Widząc nasze skwaszone miny, Tamara pocieszała nas "Wy się nie przejmujcie, oni tak ćwiczą codziennie i mają dużą wprawę". Trochę nas to uspokoiło. Nasze wcześniejsze plany, żeby pojechać za powrotem do Omalo, tym razem na motorkach spaliły na panewce. Część zespołu nie była w stanie jechać, a Bolek był kontuzjowany. Wyjazd w dwie osoby odpadał. Pozostali by nieefektywnie czekali. Ale i tak musieliśmy wytracić trochę czasu. Co prawda, jak wiemy od Tito, w Gruzji dopiero za trzecim razem jak złapią za jazdę po pijaku zabierają "papiery". Ale dla własnego bezpieczeństwa lepiej "chwilę" zaczekać. Robimy poranek gospodarczy. Obserwujemy proces technologiczny pieczenia placków. Na prawdziwym oleju, jeden placek piekł się kilkanaście minut. Jak za bardzo wyrósł, to Tamara dziabneła go szpikulcem, ciasto opadło i piekło się dalej. I pokrojony, gotowy do spożycia. Najbardziej mi smakował z prawdziwym miodem i konfiturami z jagód (znalazła się kolejna miseczka do wchłonięcia). Prawdziwy domowy żólty ser (krótkodojrzewający) Około południa niezawodna Tamara karmi nas śniadanioobiadem. Rozliczamy się za nocleg i gościnę (około 30lari/osobę). Zadnej stawki nie ma. Płaci się po uważaniu. Cenę ustaliliśmy na poziomie naszych pozostałych noclegów. Dowiaduję się że wczorajszego wieczoru, gdy już testowałem łóżko, Przemo podarował Tamarze naszyjnik z bursztynów (oczywiście ze stosownym komentarzem, co to jest, skąd, jak i dlaczego jantar jest tylko nad Bałtykiem). Wygląda na to że nasza Gospodyni była zadowolona z całokształtu naszego pobytu. Znika na chwilkę w piwniczce. Wynik jest taki, że dostajemy na pamiątkę „na drogę” 2litrową buteleczkę czaczy. Która wystarczy nam na zmianę opatrunków Bolkowej nogi i ogólny uzytek już do końca wyjazdu. Jedziemy dalej na skośkę przez Akhmeta, Tianeti do Zhinvali gdzie wjeżdżamy na znaną nam już wojenna drogę. Koniec asfaltu. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów, to prawdziwa szutrówka. Niestety po drodze mijaliśmy geodetów. Nie wróży to dobrze. Właśnie zauważyłem, że Bolek pomimo kontuzji wstał do zdjęcia. A do Omalo nie mógł jechać!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Dochodzi na niej do ciekawej sytuacji. Przed zakrętem drogi stoi rozkraczona bulwarowa terenówka, wspomagamy pasażerów naszymi narzędziami. Proponuję zwrócić uwagę na znajdujący się w bagażniku zbiorniczek na gaz. Ale przyczyna awarii jest w module sterującym. Zabieramy swoje zabawki i jedziemy dalej. W końcu dojeżdżamy skrócikiem do drogi wojennej. Współrzędne miejsca w którym droga na skróty łączy się z drogą wojenną: N 42°27.752’ E 044° 28.870’ Jedziemy do Kazbegi, żeby zobaczyć klasztor będący ikoną Gruzji. Drogę znamy. Jedziemy znowu luźnym szykiem spotykając się na stacji benzynowej a następnie na przełęczy krzyżowej. Przez tych kilka dni które minęły od naszego poprzedniego przejazdu droga nieco się zmieniła, luźny poprzednio tłuczeń został ubity i częściowo zabetonowany. Widzimy na własne oczy jak zabetonowywany jest ostatni szutrowy odcinek drogi wojennej. Mijamy grupę 3 motocykli (Afryka, GS 1100 i ?) wyglądają na naszych, ale mijamy się i każda grupa jedzie w swoją drogę. W Kazbegi zatrzymujemy się na poboczu, chcemy się zastanowić, czy szukamy innego noclegu czy jedziemy w znane miejsce. Ciekawe, ze przed sklepim z winami wisi Polska flaga. Podjeżdża biała łada Niwa taxi z Wasilijem. Opisywanym w przewodniku po Gruzji, bodajże na 116 stronie, przewodniku i organizatorze spraw wszelakich. Z dumą pokazuje kartkę z przewodnika, na której jest opisany. Ale wszystkie linijki, poza tymi o nim, są starannie zakreślone. Proponuje nam nocleg u siebie, za 35lari/osobę. Schodzimy z ceną do 30. W cenie zawarte są posiłki (kolacja i śniadanie) i domowe wino do kolacji. Przeważa chęć poznania czegoś nowego i jedziemy do noclegu zaproponowanego przez Wasilija. N 42° 39.344’ E 044° 38.405’ Mamy dwa pokoje, ogrodzone podwórko. Ogarniamy się i idziemy w miasto po browar. Nie uszliśmy daleko. Wasilij wypatrzył nas ze swojej Niwy i zawiózł do swojego sklepu. Sklep był co prawda zamknięty, ale Wasilij otworzył kłodkę i nas obsłużył. Po drodze poinformował, kto, co, gdzie i jak. Np. dwoje polaków otworzyło knajpkę w mieście, ale jak twierdzi jest tam dość drogo (piwo biorą od niego i sprzedają z kilkakrotnym przebiciem). Na podwórku obdarowuje nas oponą którą ktoś zostawił w razie „W”. Z Przemkiem patrzymy po sobie, jest to bliźniaczy do naszych opon Heidenau z powyrywanymi kostkami. Rozmiar pasuje do naszego tyłu. Dokonujemy oględzin opon, nasze na szczęście są bez zarzutu. Wasilij odradza wjazd motocyklami pod klasztor. Proponuje że zawiezie nas na górę swoim samochodem (w końcu jest przecież taksówkarzem) za 60 lari. Bolek na motorze nie wjedzie. Dobrze, ze w ogóle jeździ, a trzeba jeszcze wrócić do Polski. A jednak chciałby zobaczyć klasztor. Przystajemy na propozycję Wasilija i umawiamy się na 7 rano. Robimy zmianę opatrunku Bolkowej nogi. Będzie to już codzienny rytuał – poranna i wieczorna zmiana opatrunku. Wieczór spędzamy tradycyjnie. Stoliczku nakryj się! Obserwując gwiazdy i degustując, zaleznie od upodobań, Gruzińskie wino/piwo. Przejechaliśmy 189km. https://maps.google.pl/maps?saddr=Pshaveli-Abano-Omalo&daddr=Nieznana+droga+to:Zhinvali-Barisakho-Shatili+Rd+to:%E1%83%A13&hl=pl&ie=UTF8&ll=42.356514,45.013733&spn=1.246191,1.766052&sll=42.661105,44.649811&sspn=0.077509,0.110378&geocode=FcI7gwIdpgq1Ag%3BFT4TggIdIEq1Ag%3BFeCsggIdyzerAg%3BFTvligIdaimpAg&mra=mi&mrsp=3&sz=13&t=m&z=9
  18. Trochę nie wyrabiam się z tą relacją, ale jutro idę do roboty to będzie łatwiej. ;-)
  19. Obiecuję poprawę. :oops: :beer:
  20. Przed wyjazdem sprawdzałem koszty wynajęcia motocykla na miejscu. Koszty były kosmiczne. Albo źle szukałem. W Omalo ma bazę polska grupa koniarzy (lisowczycy cośtam). Jest transport lotniczy, przewóz na miejsce, koń i objazd okolicy. Może wysłać motorki kontenerem?
  21. Planowaliśmy przejechać ją następnego dnia. Ale o tym jutro. W każdym bądź razie miesiąc po nas pojechał tam Wojtek. I wjechał. Może nam coś o tym napisze?
×