Skocz do zawartości

mguzzi

Użytkownik
  • Zawartość

    831
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    21

Zawartość dodana przez mguzzi

  1. mguzzi

    Witam serdecznie :)

    :beer:
  2. A może jednak KTM. Wtedy będzie jeszcze enduro. Wszedł nowy model i gadżeciaże wyprzedają 990. Zresztą podobna sytuacja jest z dużym GSem. ;-) :beer:
  3. Mam pytanie do szanownych forumowiczów: GS 1200 ADV czy ST 1200 Z - oto jest pytanie. Zmyliło mnie to ST. Myślałem, że ma być BMW. Dużą tenerką jeździłem kawałek na teście. Byłem zaskoczony jej poręcznością i elastycznością silnika. Ale każdy musi wybrać motorek "pod siebie". Ze znanych używek jest taka: http://allegro.pl/yamaha-super-tenere-z-pewnej-reki-max-dodatkow-i3830554710.html
  4. ST nie jeździłem. GS 1200 bardzo fajnie się prowadzi i jest wygodny, aczkolwiek jak dla mnie ma za dużo elektroniki. Raczej szukałbym modelu po 2008r. A może duża tenerka?
  5. 20.06.2013r czwartek Jedziemy w kierunku Czeczenii i Groznego. Na granicy Osetii i Czeczenii znowu duże skrzyżowanie szlaków komunikacyjnych – rondo z posterunkami z każdej strony. Bunkry z worków z pisakiem, stanowiska karabinów maszynowych, kamizelki kuloodporne, hełmy na głowach. Stajemy nas końcu kolejki kilku samochodów. Ale spotyka nas niespodzianka. Mundurowy wyczepia nas z kolejki, ustawia na poboczu z przodu, przyjaźnie wypytuje co, jak, dlaczego i dokąd. Powtarzamy uzgodniony wcześniej tekst, jedziemy zobaczyć Grozny, wracamy do Władykawkazu i będziemy jeździli po górach. Nie mówimy o Gruzji, gdyż nie jesteśmy pewni ich reakcji. Mam wrażenie że niepotrzebnie się obawialiśmy. Tu nie ma mowy o żadnej próbie wyłudzeń. Kieruje do okienka. Sprawdzają dokumenty pierwszego z nas, a my podziwiamy porozwieszane listy gończe – jak w westernach. Sprawdzili dokumenty pierwszego, zgadzały się, pozostałych nie sprawdzali. Życzą spokojnej drogi i mamy jechać dalej. Ale zdjęć jakoś tam nie robiliśmy. Jedziemy dalej. Przestrzegamy przepisów, jedziemy nie za szybko, nie za wolno w jednej grupie. Mnie deprymuje widok wojskowego obozu warownego. Usypany wał ziemny, na szczycie którego były stanowiska karabinów maszynowych, na dole zasieki z drutu kolczastego, jedyna prowadząca do niego droga z blokami betonowymi wymuszająca jazdę zygzakiem, okopany czołg. To nie są żarty i nie przelewki. Wzdłuż drogi kamery, milicja, oznakowana i nieoznakowana, radary. Grucek, który jechał jako ostatni uważa, że w pewnej „bezpiecznej” odległości za nami cały czas jedzie niepozorna biało/szaro/srebrna osobówka. I tak wjeżdżamy do Groznego. Kierujemy się Głowna drogą w kierunku centrum. Które jest luźno zabudowane nowymi budynkami, jakiś uniwersytet, ministerstwo – wszystko odgrodzone porządnym płotem. Parkujemy na chwilę przy drodze, jak się okazało przy jakimś pomniejszym ministerstwie (do spraw integracji z Rosją?) za drzwi którego wychyla się dwóch zdezorientowanych strażników. Ale obaj mieli pistolety automatyczne. Odpowiadają nam, że na kawę i jedzenie najlepiej jechać na plac przy meczecie. Co też czynimy. Po drodze widzimy jakąś niewielką stłuczkę, ale mam wrażenie jakby kilku mężczyzn było uzbrojonych. Wszystko jest takie trochę dziwne: uzbrojeni faceci, część kobiet ubrana po europejsku, prawie wszystkie mają odsłonięte twarze, sklep Zary, samochody starsze i nowe. Bez problemu trafiamy na parking przy meczecie przy którym jest niewielkie Cafe sąsiadujące ze sklepem sanitarnym. Zaciekawieni Tubylcy życzliwie nas zagadują. Trafił się nawet jakiś prawie krajan który kilka lat przebywał w Polsce jako emigrant. Okazuje się, ze Cafe i sklep sanitarny to ta sama firma, ze wspólnym zapleczem. Pani z obsługi prowadzi nas na zaplecze, gdzie palcem pokazujemy w lodówce co chcemy zjeść. Jemy czepaładaż – pyszne pieczone placki z ciasta, białego sera i szczypiorku, które zapijamy tradycyjnie parzoną kawą. Możemy popatrzeć jak panie szykują na zapleczu jedzenie, pozwalają się sfotografować. Pani z „sali obsługi” prosi żeby nie robić jej zdjęć, co oczywiści szanujemy. Pomiędzy dwustolikową jadalnią, a kuchnią jest zaplecze z lodówką i jednocześnie wypożyczalnia filmów. Sam kącik kuchenny płynnie przechodzi w magazyn i zaplecze sklepu z sanitariatami. Ale jedzenie było w porzo. Przy motorkach tubylcy robią sobie pamiątkowe zdjęcia. Mówią, ze teraz to żyje im się spokojnie i bezpiecznie. A co innego mogą mówić? Robię kilka fotek w okolicy. Wracamy tą samą drogą „po śladzie” z GPSa. Miejscowi kierowcy reagują na nas pozytywnie, żadnych wmuszeń, zajeżdżania drogi. Wręcz przeciwnie, jedziemy zwartą grupą, umożliwiają nam jazdę w grupie, umożliwiają włączanie się grupy do ruchu, ustępują pierwszeństwa, pozdrawiają klaksonami. I w ten sposób wyjeżdżamy z Groznego. Przydrożna propaganda. Zatrzymujemy się tuż za miastem przy dużym napisie Grozny. Chcemy sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie, a miejsce upatrzyliśmy jadąc w przeciwną stronę. Ustawiamy sprzęt na parkingu przy napisie ale kadr psuje nam stojąca tam duża czarna toyota. Wysiadł z niej jakiś facio, podchodzi do nas i mówi że czeka tu na nas. Bo w mieście wszyscy wiedzą, ze przyjechała grupa 5 motocykli z europy. Chciałby sobie z nami porozmawiać, zrobić pamiątkowe zdjęcie. Wymieniamy grzecznościowe zwroty, pytam jak mu się tu żyje, on że wspaniale, ja że ładne miasto i chcieliśmy na własne oczy zobaczyć że tu jest normalne życie i wszystko w porządku. Zdjęcie oczywiście może zrobić (i tak przecież już maja nasze zdjęcia). Zegna się z nami i dalej czeka w samochodzie. Dopiero jak pojechaliśmy w kierunku granicy rusza z piskiem opon w kierunku miasta. Jesteśmy zgodni, ze byliśmy pod ciągłą obserwacją, która raczej wynikała z troski o nas żebyśmy nie pojechali tam gdzie nie trzeba, nie „zabłądzili” i być może żeby nie spotkała nas jakaś zła przygoda. Wszystko to sprawia wrażenie rozpaczliwej próby pokazania za wszelką cenę normalności. Jedziemy z powrotem do znanego nam już ronda z posterunkami. Po drodze mamy jeszcze jedno spotkanie. Na dwupasmowej drodze z daleka widzimy stojące na prawym pasie ciężarówki, a przed nimi szpaler żołnierzy z kałachami. Znacznie zwalniamy, mamy nadzieję że to nie na nas czekają, machamy przyjaźnie łapkami i jedziemy dalej. Koledzy mówili, ze to właśnie w tym momencie czuli się naprawdę zaniepokojeni/zagrożeni. Posterunki nas rondzie przejeżdżamy nie niepokojeni. We Władykaukazie uzupełniamy paliwo do pełna. Bolek grzebie przy swoich hamulcach i jedziemy w kierunku granicy z Gruzją. Droga nie jest za dobrze oznakowana, ale koniec języka za przewodnika. Na granicy, do przejścia kolejka. Nieduża tak około 1km. Przejeżdżamy boczkiem do przodu. Około 100-200 metrów przed wjazdem na przejście obydwa pasy ruchu oddzielone są bloczkami betonowymi, żeby nikt nie wjeżdżał z boku. Pomimo wyraźniej niechęci innych kierowców włączmy się w kolejkę i …….............................…..czekamy razem z innymi. Wartownik przepuszcza falami po kilka samochodów i zamyka szlaban. Wszyscy są zirytowani, pada deszczyk. Mamy możliwość obserwowania zwyczajów kolejkowych. Jak na większości granic są tu „ułatwiacze”, którzy za opłatą pozwalają wjechać przed kolejkę. I o dziwo innie kierowcy wtedy jakoś siedzą cicho. Praktyczna uwaga. Płyty betonowe ustawione są tak, że motorek, nawet z dużymi kuframi, pomiędzy niektórymi z nich spokojnie się prześlizgnie. Nastroje mamy dobre. Widzimy wracających ze służby żołnierzy. Gdyby nie długie karabiny, można by pomyśleć że to turyści wracający z wycieczki po górach. Robimy zakłady, ile czasu zajmie nam przejazd pod szlaban. Ja obstawiam na jedną godzinę i przegrywam z kretesem. Czekaliśmy 2 godziny. Dobrze, że w ogóle zdążyliśmy, dlatego że przejście jest zamykane bodajże o 21. Mimo że jesteśmy już w kolejce jakiś czas, miejscowi kierowcy są bardzo nerwowi. Próbują się przez nasza grupę przeciskać, tuż przed samym wjazdem na przejście jakiś dupeczek swoja osobówką trąca jedną z beemek. I był zdziwiony, ze otarł sobie brykę o aluminiowy kuferek. Sama odprawa na granicy była sprawna, bez czepiania się. Tylko pani z okienka upewniała się, czy na pewno chcemy jechać, gdyż nasze wizy są jednokrotne i nie pozwolą nam wjechać z powrotem do Rosji. Wyjeżdżamy za ostatnią bramkę, a z drugiej strony droga w wąskim wąwozie w skale i dłuuuuga kolejka w przeciwnym kierunku. Strefa niczyja, pomiędzy posterunkiem Rosyjskim a Gruzińskim ma parę kilometrów jest przecudnej urody. Ale uwaga , są dwa nieoświetlone tunele z dużymi dziurami w nawierzchni. Dojeżdżamy do posterunku Gruzińskiego i tam znowu kolejka kilkunastu/dziesięciu samochodów. Tradycyjnie przetaczamy się obok kolejki na co nerwowy nowobogacki Rosjanin w super wypasionej furze trąbi na nas z przejęciem. Zauważył to pogranicznik. Zatrzymał nas, popatrzył na rejestracje. Nakazał wjazd do kolejki przed nerwowym Rosjaninem któremu pogroził palcem, a ten położył po sobie uszy. Pogranicznik przywitał nas „dzień dobry” i ucięliśmy sobie miłą pogawędkę. Okazało się ze był przez kilka miesięcy w Polsce na kursie służb granicznych. Po kilku minutach byliśmy już przy okienku. A tam obsługa uśmiechnięta, minimum formalności, uśmiech do aparatu (obowiązkowe zdjęcie na granicy), czuć że jesteśmy tam mile widziani. Wreszcie jesteśmy w Gruzji. Zaczyna być ciemno, cały czas pada deszcz, więc mkniemy w kierunku Kazbegi (StepanSminda, Tsminda Sameba w zależności od mapy. Obecnie nazwa Kazbegi oznacza region, Za czasów ZZZR była jednakowa dla regionu i miejscowości) gdzie planujemy przenocować. 20-30 kilometrów które przejeżdżamy od granicy to po prostu bajka. Wielka szkoda, że przejechaliśmy ją tylko raz w jedną stronę i do tego o zmroku. Jest warta grzechu kilkakrotnego przejazdu. Do Kazbegi wjeżdżamy o zmroku. Zatrzymujemy się przy pierwszym z brzegu barze i pytamy o nocleg. Jedna z obecnych tam kobiet proponuje nocleg u siebie w domu. Po chwili podjeżdża po nas jej Syn i jadąc za nim po paru minutach wtaczamy się na podwórko. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze wejść do domu a już jesteśmy częstowani Czaczą (tradycyjny gruziński 50% bimber). Po ogarnięciu się Gospodarze zapraszają nas na kolację. Było trochę dziwnie, kobiety z nami nie siedziały, Gospodarz abstynent, za to jego synowie - nie. Oprócz nas był jeszcze jeden gość, którego imienia nie pamiętam. Pochodzący z Oseti południowej, miał nieco dziwny status. Był gościem, jak i my. Ale to on przewodził spotkaniu, pił dużo (miał możliwości) mówił jeszcze więcej. Taka krzyżówka antysemity i zwolennika teorii spiskowej którą wszędzie widział (wszędzie ci wolnomularze). Trochę się przechwalał, gdzie nie był i czego nie widział, dziwił się że byliśmy w Czeczeni (niebezpiecznie, porwania dla okupu itd.). Twierdził, że nie ma żadnych kłopotów w podróżowaniu do Gruzji, Rosji, Osetii północnej i południowej. Gospodarz, jego synowie i gość odradzają nam wjazd do klasztoru. Od kilku dni pada deszcz, droga jest rozmyta, rozjedżona i błotnista. Z ich relacji wynika że wczoraj jakiś Czech złamał sobie nogę. Nie chcąc wdawać się w dziwne dyskusje dość sprawnie i szybko się zwinęliśmy. Z ciekawszych regionalnych dań zaskoczył nas grillowany bakłażan z orzechami – był bardzo smaczny. Ponieważ nie mieliśmy jeszcze gruzińskich pieniążków, z Gospodarzami umówiliśmy się na zapłatę następnego dnia po wizycie w banku. Na miejscu mają około 15 miejsc do spania. Miejsce ma swój klimat. Piecyk gazowy do ogrzewania. Przejechaliśmy 284km. Współrzędne naszego noclegu: N 42° 39. 262’ E 044° 38.309’ https://maps.google.pl/maps?saddr=Nieznana+droga&daddr=E119%2FM29%2F%D0%9C29+to:%E1%83%A13&hl=pl&ie=UTF8&ll=43.046813,45.101624&spn=1.232413,1.766052&sll=42.622339,44.683456&sspn=0.310227,0.441513&geocode=FaeqlAIdE_m4Ag%3BFaJUkwIddI6nAg%3BFTXfigIdniipAg&mra=mi&mrsp=2&sz=11&t=m&z=9
  6. Mam wrażenie, że na tym posterunku? granicznym?, wymuszanie łapówek jest rutynową procedurą. Obleś z branki odpala dolę szefowi zmiany, ten swojemu przełożonemu. I tak do samej wierchuszki. Cóż, to taki kaukaski "podatek drogowy".
  7. mguzzi

    Pozdrowienia z Roztocza..

    :beer:
  8. 19.06.2013r Środa Tego dnia, zgodnie z priorytetem Oczkinsa jedziemy na Elbrus. Cofamy się około 20 km do obwodnicy Baksanu, gdzie na dużym rondzie pośrodku którego jest posterunek milicjoczegośtam, skręcamy w kierunku Elbrusa. Od ronda do miejscowości Elbrus jest około 100km krętej i bardzo ładnej drogi. Sam wjechał w kadr. Widoki zaburzają posterunki wojskowe. Nie są to takie zwykłe posterunki. Widać, że są one prawdziwe, przygotowane na różne warianty: ukryte bunkry, okopane transportery opancerzone, żołnierze z długą bronią gotową do strzelania. To nie są przebierańcy, i nie jest to zabawa. Jesteśmy w strefie wojennej i to się czuje. Na drodze pierwszy raz spotykamy stada krów, które przemieszczają się po drogach asfaltowych, a sjestę mają zawsze na mostach. Na tychże mostach trzeba zachować szczególna czujność. Jeśli są krowy i konie to na nie, jeśli ich nie ma to na to co po nich pozostało. Świeży nawóz daje duży poślizg, jeszcze gorzej jest gdy jest mokro (deszcz, poranna rosa) – poślizg jest jeszcze większy. Na takie przygody trzeba uważać na całym Kaukazie. Jedziemy luźnym szykiem w dwóch podgrupach. Z Bolkiem jedziemy w tylnej, co chwilę zatrzymujemy się na fotki. Koledzy z pierwszej, co kilkanaście/dziesiąt kilometrów robią przerwę na fajkę i czekają na nas. Sama miejscowość Elbrus jest dużą bazą turystyczną, hotele i hoteliki, ośrodki branżowe i prywatne. Podjeżdżamy pod stację kolejki linowej, którą można wjechać na górę z której widać sam Elbrus. Krótka narada, wszystkie widoczne dookoła szczyty wyglądają tak samo, na płatnym parkingu i tak ktoś musiałby zostać z motorkami. Wjazd i zjazd zeżre czas, Oczkins jest już usatysfakcjonowany – więc wracamy. Tuz po powrotnym starcie spotykamy trzy motorki z Polski, krótkie przywitanie, szybkie relacje – jedziemy z grubsza w tym samym kierunku, ale ich ciśnie czas. Życzymy sobie szerokiej drogi i się rozjeżdżamy. Wracamy znaną nam już drogą na Baksan, Nalczik i jedziemy w kierunku na Biesłan. Nasza spokojna podróż zostaje brutalnie przerwana na dziwnym punkcie kontrolnym. Typowa „bramka”, buda z mundurowymi. Ale niespodzianka, każą nam zjechać na bok, zaparkować motorki i podejść z dokumentami. Jak się okazało jesteśmy na granicy republik Kabardynii i Osetii Północnej. Ze stojącej kilkadziesiąt metrów dalej grupy trzech dziwnie znajomych motocykli podbiega dziewczyna i woła już z daleka „Tylko nie przyznawajcie się, że piliście alkohol”. Jest to grupa studentów z Białegostoku, z którą spotkaliśmy się pod Elbrusem. Okazało się, że mundurowi z budy kolejno wołali ich do okienka, zabierali paszporty i wypytywali o alkohol. Jeden z nich nieszczęśliwie przyznał się, że wczoraj wieczorem wypił jedno piwo. Umundurowany obleśny spaślak z radością orzekł, że jest pijany, zarekwirował paszport i zażądał łapówki – 600€/$. Przyszła kolej na nas. Kolejno Spaślak wzywa nas do okienka i z każdym z nas jest tak samo. Zabiera paszport, wypytuje o alkohol, podstawia do dmuchnięcia niby alkomat (pomiar wyglądał w ten sposób, że dmuchaliśmy w kierunku pudełeczka które trzymał w ręku około pół metra od nas zasłaniając łapskiem wyświetlacz) na którym cały czas wyświetla się 2,7 (chyba sobie zmierzył) i wmawia że to nasz wynik. Po kolei idziemy w zaparte, nie piłem, w ogóle nie piję alkoholu (jestem chory, biorę lekarstwa, religia mi nie pozwala). Spaślak pyta to skąd ten wynik, odpowiedź nie wiem skąd, skoro cały czas pokazuje to samo. Kategorycznie żądamy powiadomienia ambasady, pobrania krwi u wracza. Ja ostentacyjnie odwracam się do Spaślaka plecami i nie kontynuuję dyskusji. Spaślun trzepie moim paszportem o krawędź biurka i wreszcie odrzuca mi go z nienawiścią w oczach. Mi też dobrze z oczu nie patrzy. Z cała naszą piątką było to samo, z tym, że ci ostatni mieli już dużo łatwiej. W międzyczasie widzę jak koleś Spaśluna zatrzymuje tira, kierowca nawet nie gasi silnika, podchodzi i zręcznym, wytrenowanym ruchem zwitek kasy przechodzi z rąsi do rąsi. Teraz już wiem na jakiej zasadzie Czeczeni przejechali przez wszystkie posterunki do Biesłanu. Gorączkowo naradzamy się z Koleżeństwem z Białegostoku co robić. Niestety nie mamy alkometru ( w ostatniej chwili wyrzuciłem go z bagażu), a w chwili negatywnych emocji nie skojarzyłem że mam cyfrowy ciśnieniomierz, którym mogliśmy zablefować. Pech Kolegi z Białego polegał na tym, że mieli oni wizy tranzytowe 7 dniowe, które kończyły im się w tym dniu. Jeśli nie zdążą do granicy, to będzie mały problem. I niestety obleśny spaślun o tym wie. Pechowy Kolega zaoferował oblesiowi 300 i odzyskał paszport. Na pożegnanie Koleżeństwo z Białego uprzedza nas o łapankach z radarem i pomknęli w kierunku granicy. My zniesmaczeni tą przygodą toczymy się dalej w kierunku odległego o około 50km Biesłanu. Niebiosa chyba są zażenowane tym co nas spotkało, bo zaczyna padać. I tak już zostało. Tradycyjnie dla Rosyjskich miast, Biesłan omija się obwodnicą prowadzącą przez obrzeża miasta. Tuż przed miasteczkiem (ok.500metrów), po prawej stronie, jest jedyny pewny, spokojny i bezpieczny nocleg. Teren jest odgrodzony ciągiem zabudowań mieszkalnych i garażowych z wewnętrznym dziedzińcem i jedną dokładnie zamykaną bramą wjazdową. Wejście jest możliwe tylko przez recepcję. Na wewnętrznym dziedzińcu stała taka przeróbka. Ale na razie jedziemy do miasta szukać szynomontażu i szkoły nr.1. W pierwszym na obwodnicy i chyba jedynym punkcie wymiany/naprawy opon pytamy o możliwość zmiany opon w motocyklach i prosimy o namiar na szkołę. Rozmowie przysłuchuje się robiący obok w sklepie zakupy tubylec Rusłan który najpierw pyta się czemu szukamy szkoły. Zaskoczony odpowiedzią, że wiem co tam się stało i dlatego chcemy to niej podjechać, oferuje nam pomoc. Jedziemy za jego samochodem i podjeżdżamy na parking przed szkołą. Do dramatycznych dni była to szkoła nr.1 czyli największa szkoła w Biesłanie. Obecnie poza uprzątniętym otoczeniem budynek szkoły i sala gimnastyczna są niezmienione. Nad salą gimnastyczną postawiono zadaszenie i coś na kształt zewnętrznej ściany chroniące przed deszczem i śniegiem. Pomiędzy nimi są poustawiane wieńce. Przejścia są otwarte, nikt nie pilnuje. Niestety okazuje się, że na miejscu nie można kupić żadnych świeczek. Nasz nowy Kolega (pracuje w Magadanie w kopalni diamentów czy innego złota, przyjechał tu do rodziny, opowiada że podróżuje dożo po Rosji, ale w europie – Polskę zaliczył do europy- jeszcze nie był. A tak w ogóle to podziwia nas, że przyjechaliśmy tu do nich z tak daleka, sami Rosjanie niechętnie się tu zapuszczają – boją się) znika na parę minut i wraca ze świeczkami i zgrzewką wody mineralnej. O pieniądzach za zakupy nawet nie chce słyszeć. Zostaje naszym przewodnikiem. Prowadzi nas pod szkołę i salę gimnastyczną. Tłumaczy nam przebieg wydarzeń. Dociera do nas rozmiar tragedii do której tu doszło. Miasteczko nie jest duże, każdy z mieszkańców stracił tu kogoś bliskiego. Dla nich nie były to obce twarze i nazwiska, to były ich dzieci, znajomi, rodzina, osoby które spotykali codziennie na ulicy. Zginęły głównie dzieci, sądząc po nazwiskach pod fotografiami były również rodziny, rodzeństwo z rodzicem/ ciocią/ wujkiem. Czeczeńcy którzy napadli na szkołę na samum początku wszystkie kobiety i dzieci zamknęli w sali gimnastycznej. Mężczyzn zaprowadzili na piętro i tam ich rozstrzelali. Jeśli któraś z kobiet była niepokorna czekał ją ten sam los co mężczyzn. Przetrzymywane w sali gimnastycznej dzieci nie dostawały nic do picia i jedzenia, nie mogły wychodzić do toalety. I tak przez kilka dni. Próby uwolnienia ich były nieudolne, a ostateczny atak tragiczny w skutkach. Czeczeńcy zamiast do atakujących strzelali do stłoczonych dzieci. Makabra. Na ścianach sali wiszą gabloty ze zdjęciami tych, którzy tu zginęli, spalona podłoga, na ścianach ślady po kulach. Pośrodku stoi krzyż, naczynie z piaskiem na świece, i butelki z wodą. Wokół ścian świeże kwiaty, zabawki, maskotki i butelki z wodą. Zgromadzeni przy krzyżu zapalamy świeczki. Robimy to co Rusłan: z butelki nalewamy wodę do kubeczków, później część wody rozlewany na podłogę, resztę wypijamy. Wracamy do motocykli przy których jest kilkoro dzieci. Rozdajemy im souweniry. Uderzający jest dysonans, za nami tragiczne miejsce, obok nas roześmiane dzieci. Takie jest życie. Wracamy do szyno montażu, gdzie uzgadniamy warunki wymiany opon, jedziemy do motelu, wynajmujemy pokoje (czyste, schludne, jest ciepła woda). Z Przemkiem idziemy po zakupy, a pozostała trója jedzie beemkami wymieniać opony. Opony wymieniają sami (są przecież z wykształcenia i pracy mechanikami samochodowymi) przy pomocy udostępnionej im przez właściciela maszynie. Uwinęli się szybko. Właściciel nie chciał pieniędzy, prawie na siłę trochę mu wcisnęli. W międzyczasie pojawił się tez Rosłan żeby sprawdzić czy wszystko w porządku i zostawił nam flaszkę do przeczytania. Mieliśmy co jeść i pić. Odpoczywany przed dalszą podróżą. Jutro mamy do zaliczenia priorytet Bolka – Grozny. Stolica Czeczeńców, których dokonania dzisiaj widzieliśmy. Przejechaliśmy 350km. Szkoła w Biesłanie – parking N 43° 11. 098’ E 044° 32. 458’ Hotel w Biesłanie Tel. 8-928-861-75-79 N 43° 12. 585’ E 044° 32. 055’ https://maps.google.pl/maps?saddr=%D1%83%D0%BB.++%D0%9A%D0%B0%D0%BB%D1%8E%D0%B6%D0%BD%D0%BE%D0%B3%D0%BE&daddr=%D0%90158+to:E119%2FM29%2F%D0%9C29&hl=pl&ie=UTF8&ll=43.145086,43.59375&spn=2.460856,3.532104&sll=43.31119,44.239197&sspn=1.227088,1.766052&geocode=FT7YlwIdyFGZAg%3BFSYylAIdsiqIAg%3BFaJUkwIddI6nAg&mra=mi&mrsp=2&sz=9&t=m&z=8
  9. 18.06.2013r Wtorek. Rano ponowna kąpiel w morzu, i ponowne odwiedziny. Tym razem tubylcy przyjechali gruzawikiem, i pomimo wczesnej pory kierowca i jego pomagier dla odmiany byli narąbani jak meserszmity. Chcieli papierosów, pogadać, ale tak naprawdę, to powiedzieli, że pić im się chce. My byliśmy już częściowo spakowani i nie za bardzo mieliśmy ich czym uraczyć. Ale oni nie chcieli wody, kawy, herbaty. Swoim sokolim wzrokiem wypatrzyli wciśniętą gdzieś w oponę 1,5 litrowa butelkę z piwem kupiona 2 dni temu. Odjechali ze swoim łupem, wytrzęsionym, wygrzanym piwem. A my odzyskaliśmy swobodę. Czas było się zbierać, drogą przy której było nasze obozowisko, zaczęły jeździć gruzawiki z piaskiem. Kierując się do Rostowa zjechaliśmy do m. Taganrog szukać kantoru, bankomatu, banku. Okazało się, ze jest gdzieś w centrum. Gdy znaleźliśmy bank, to okazało się że czegoś tam nie mają i zainteresowani zakupem rubli poszli już pieszo szukać kolejnego banku. Wjazd do miasta, szukanie jednego i drugiego banku, szukanie drogi wyjazdowej i wyjazd zajęły nam 1,5 -2 godziny. Kolejną wtopę mieliśmy w Rostowie. Zamiast objechać miasto „obwodnicą” kierując się na Krasnodar, wjechaliśmy do centrum. A Rostów to duże i totalnie zakorkowane miasto. Oznakowanie dróg jak u nas, jak nie wiesz gdzie i jak, to nie wyjedziesz. Ale udało się. Po przejechaniu mostu zrobiło się nieco luźniej. Pogoda w kratkę. Upał, albo deszcz. Więc ćwiczymy zakładanie i zdejmowanie deszczówek. Droga dobra, w większości dwupasmowa. Z ciekawszych wydarzeń podczas tankowania na stacji benzynowej spotykamy Dwójkę Rosjan na motocyklu. Jada z Petersburga do Soczi. Mam wrażenie, że ich główny bagaż to kart kredytowe. Ale ciekawy to był sposób zamocowania tablicy rejestracyjnej. Podczas kolejnego zakładania deszczówek zjeżdżamy na parking, gdzie po tradycyjnych pytaniach Skąd? Dokąd? Gdzie? Dlaczego? Otrzymujemy od sprzedawców trochę owoców. Jadąc obwodnicą miasta Mineralnyje Wody kolejno mijamy skleposerwisy samochodowe. Duże są. Mam wrażenie, że jest to autohandel na cały Kaukaz. Zacząłem się zastanawiać, i nie znalazłem żadnej istniejącej marki, która nie miałaby tam swojego przedstawicielstwa. Noclegu postanawiamy poszukać w Nalcziku. Miejscowość jest turystyczna, więc liczymy że nie będzie kłopotów z noclegiem. Do miasta wjeżdżamy dwupasmowa drogą, olewamy porządny, murowany i uporządkowany motel na wjeździe. Zagadnięty taksówkarz prowadzi nas do pobliskiego centrum miasta. Przy głównej ulicy, obok hipodromu jest hotel Favorit. Nasza noclegownia. Co prawda jest w remoncie, ale za 1200 rubli wynajmujemy w nim dwupokojowy „apartament” bez limitu nocujących osób i bez ciepłej wody. Korytarze bez podłóg, ściany bez tynków, ale łóżka są. Naszymi sąsiadami w hotelu (razem zajmowaliśmy całe piętro) są Mołdawianie (wysiedleńcy, przesiedleńcy?) o śniadej cerze, nie sprawiają wrażenia przepracowanych. Ale parking skutecznie zastawiony (głownie beemki i audiki). Dla pewności pilnujemy bagażu, motorki spinamy łańcuchami i opłacamy portiera (100r), żeby na nie zerkał. Zaskoczyło mnie dziecko naszych sąsiadów. A raczej nie sam chłopiec, ale zwierzątko, które wyprowadził na spacer – małą kaczuszkę. Za radą portiera poszliśmy coś zjeść do odległego o kilkaset metrów „Cafe Eldorado”. Po drodze minęliśmy mały bar piwny z tubylcami, ale idziemy dalej. W Cafe Eldorado na wstępie kelnerka nas opieprzyła, że tak późno przychodzimy, a oni zamykają lokal za 30 minut i żebyśmy się pospieszyli. Zamawiamy po piwie, i dla kolegów miąsko z ryżem. Z relacji jedzących - niesmaczne, nie polecamy. Jak tylko donieśli jedzenie, panie uraczyły nas rozkręconym na maxa discorusko. Aluzju poniali. Sprężyliśmy się, i po zapłaceniu (1500r) poszliśmy w kierunku „Hotelu”. W drodze powrotnej mijaliśmy poprzednio przez nas olany lokal pod Akadami kompleksu hipodrom – hotel. Zdjęcie z rana. Zachęceni tym, że jeszcze byli jacyś goście i był otwarty wstąpiliśmy na jedno piwko. Zamówiliśmy piwko i grzecznie skinęliśmy głowami w kierunku tubylców, którzy siedzieli kilka stolików dalej. Jeszcze nie dopiliśmy piwa, jak kelner przyniósł następną kolejkę i wędzoną rybę na zakąskę. My, że nie zamawialiśmy, on – to poczęstunek od sąsiadów z którymi się poprzednio przywitaliśmy. Nie mogliśmy wyjść na barbarzyńców i nieokrzesańców, więc umyślny skoczył do pokoju po kilka piersiówek, które zabraliśmy jako souweniry. Podeszliśmy do naszych dobroczyńców, przedstawiliśmy się i po prezentacji wręczyliśmy nasze prezenty. Spowodowało to że zostaliśmy ich gośćmi, zaprosili nas do swojego stolika i rozpoczęły się nocne rozmowy. Naszych gospodarzy było trzech: Rusłan – prawnik pracujący w Moskwie, Murat – handlowiec i Salim – menager. Wszyscy są Kabardyńcami, co bardzo podkreślają. Nie czują się Rosjanami i nie są z nią związani. Owszem ich kraj jest podległy Rosji, ale cały czas podkreślają swoją niezależność, dumę i urodę swojej ojczyzny – Kabardyni. Opowiadają, o ekologicznych uprawach (zwierzątka pasą się w naturalnych warunkach, jedyny nawóz to naturalny, podkreślają urodę gór, łagodny klimat (w zimie w górach leży śnieg, a w dolinie w Nalcziku chodzą w koszulkach z krótkim rękawem). Bardzo im zależy, żebyśmy wiedzieli, że jest tu spokojnie, bezpiecznie, można tu przyjeżdżać na wypoczynek. Są bardzo gościnni, kelner co chwila przynosi do naszego stolika kolejne kolejki piwa i przysmaki tutejszej kuchni. Poranna fotka jadłospisu. Nie ma się co rozpisywać, wszystko było przepyszne, i tylko żałowałem że mogę tylko próbować. Nasi gospodarze spotkali się na zaproszenie Rusłana, który przyjechał z Moskwy w odwiedziny i zaprosił swoich przyjaciół. Było ich więcej, ale gdy się pojawiliśmy , to oni właśnie się rozchodzili i zostało tylko ich trzech ostatnich. Rozmawiamy po angielsku i rosyjsku. Zostajemy przeszkoleni jak zachowywać się przy stole zgodnie z kaukaskimi tradycjami. Przy każdym spotkaniu najważniejszą osobą jest TANADA. Jest to osoba, która kieruje uroczystością, spotkaniem. Sam wznosi pierwszy toast, dyktuje tempo picia, wskazuje kto wygłasza kolejny toast, udziela głos lub go zabiera. Toast typu nasze „na zdrowie”, „za spotkanie” jest nie do przyjęcia. Każdy toast jest przemówieniem. Rozpoczyna się ogólnym zagajeniem, przedstawieniem okoliczności spotkania, nawiązaniem do poszczególnych osób lub sytuacji. Później zawężeniem tematu i płynnym przejściem do sedna sprawy (np. dzieci, rodziców, ojczyzny, spotkania, przyjaciół) i wreszcie zakończeniem sednem toastu. Takie przemówienie może trwać kilkanaście/dziesiąt minut. W czasie toastu trzeba trzymać szkło w dłoni, nie można odstawić, nie można upijać, ani przerywać – inaczej kara. Karę wyznacza oczywiście Tanada, takie ma prawo. Karą może być wypicie poza kolejką, albo zakaz picia, czasowy lub do końca imprezy, albo odesłanie „do kąta” lub do domu. I nie zdarzyło się że ktoś nie posłucha Tanady. Tanadą może być najstarszy przy stole, lub najbardziej doświadczony, lub posiadający największy autorytet. U nas Tanadą jest Rusłan – organizator spotkania i sponsor. Zgodnie z jego wskazaniami kolejno wznosimy toasty, wychodzi nasz brak doświadczenia w toastach, ale chociaż w piciu nie zostajemy w tyle. Nasi gospodarze opowiadają o sobie, czym się zajmują, swoich rodzinach. Inaczej niż zwykle, więcej opowiadamy o sobie i naszych rodzinach, niż o naszych podróżach, skąd dokąd i dlaczego. Gdy mówią o rodzinach, okazuje się, że żona Salima jest w ciąży. Pytaniem, czy nie będzie na niego zła, że ona jest sama w domu a on z kolegami trochę naszych Kabardyńców rozbawiliśmy. Tłumaczą nam, że w ich kulturze obowiązkiem żony jest siedzieć w domu i czekać, a prawem męża jest chodzić kiedy, gdzie, z kim chce i wracać kiedy chce. Na przykład, może powiedzieć że idzie do kochanki i wraca za tydzień, albo i nic nie tłumaczyć. Żona nie ma prawa powiedzie mu złego słowa. Pytam się czy to tak funkcjonuje. Odpowiadają, że w teorii tak, ale w praktyce nic by nie mówiły ale by płakały i patrzyły z wyrzutem. Więc sobie odpuszczają. Dla nich żona jest jak palec, a mąż jest jak dłoń która ten palec chroni ale i utrzymuje w ryzach i porządku. Rusłan opowiada nam o swoim synu, który kończy 7 lat i przechodzi od matki pod jego wychowanie. Trzyma go „pewna ręką”, a jak trzeba to skarci „żeby był mężny i twardy jak mężczyzna, a nie miękki i łagodny jak kobieta”. Tłumaczą, że w ich kulturze i zwyczaju powiedzenie „gość w dom, Bóg w dom” ma prawdziwy wymiar. Ktoś, kto staje się ich gościem (niezależnie czy tego chcieli, czy też nie, czy go zapraszali, czy sam przyszedł), jest dla nich najważniejszą osobą, która nie może odczuć żaden zagrożenia, niebezpieczeństwa, nie może jej niczego brakować. A gospodarz swoim honorem odpowiada za bezpieczeństwo swojego gościa. Ktoś kto jest osobistym wrogiem, ale przychodzi do ich wsi i do ich domu, honor gospodarza nakazuje mu go ugościć, nakarmić, napoić udostępnić nocleg i czego tam potrzebuje, zapewnić mu bezpieczeństwo. Ale gdy przekroczy próg domu, granicę wsi, znowu staje się wrogiem i zgodnie ze swoim sumieniem i honorem może mu zrobić krzywdę. Co to znaczy, jak funkcjonuje zasada gościnności zobaczyliśmy sami. Mianowicie, gdy biesiadowaliśmy, do innego stolika przysiadło kilku tubylców. Po chwili największy z nich podszedł do nas i czegoś chwiał. Wstałem by wyjaśnić sytuację, na co nasz Tanada - Rusłan dał mi znak dłonią żebym usiadł. Po czym podszedł do obcego, przywitał się po muzułmańsku (wyglądało to jakby byli starymi znajomymi i pocierali się noskami), powiedział mu kilka zdań i każdy wrócił do swoich. Przekaz był jasny: jesteśmy Kabardyńcami a to są nasi goście, lepiej zostańmy przyjaciółmi i się razem bawmy, niż wrogami i nie pakujmy się w kłopoty. Jakiś czas później do sąsiadów przysiadł się grajek grający za gościnę. Gdy zaczął śpiewać, tak prawdziwie, nieważna była czystość dźwięków gitary i głosu, ważne że śpiewał z głębi duszy. Dosiadaliśmy się do ich stolika, żeby posłuchać jak śpiewa. Ale nie było już takich przyjacielskich rozmów jak z „naszymi” Kabardyńcami. Poznaliśmy za to inny kaukazki zwyczaj. Murat wyjął z kieszeni swój scyzoryk, zademonstrował ostrze, wbudowaną zapalniczkę i latarkę. Po demonstracji, powiedział że nie mogą komuś wprost ofiarować noża (broni). Ale obchodzą ten zwyczaj w ten sposób, że po takiej prezentacji, kładą go na stole przed osobą której chcą go ofiarować i mówią, że teraz popatrzą sobie na góry (albo gdzieś tam) przez minutę. Ofiarowany ma wtedy czas, żeby prezent przyjąć i schować. Po czym zastosowaliśmy ten zwyczaj w praktyce. Dostosowując się do tradycji i czując wewnętrzną potrzebę rewanżu, przyniosłem z „hotelu” swoją finkę. Dokonałem prezentacji, jak się lekko wysuwa, działanie mechanizmu zatrzaskującego w pochwie, ergonomiczny uchwyt, kształt ostrza i jego ostrość. Oczy Murata robiły się coraz większe i „gorejące”. Podkreśliłem jakość stali z jakiej jest zrobiony i że jest odporny na korozje i sól morską. Poczym położyłem go przed Muratem i zgodnie z zapowiedzią popatrzyłem przez minutkę na hipodrom. Prezent został przyjęty, a na twarzy Murata nieschodzący z niej uśmiechał zmienił się w prawdziwego banana. Ponieważ naszym gospodarzom skończyły się papierosy, podarowałem Salimowi paczkę kubańskich fajek. Oczywiście przedtem wyjaśniłem, że są to prawdziwe kubańskie papierosy, takie które palą normalni zwykli kubańczycy, a nie jakiś eksportowy szajs, które jeszcze dwa tygodnie temu były na Kubie. Chłopaki wypalili po fajce, jak dla mnie to nieco capiły. Ale cóż skoro takie palą na Kubie? Drobne prezenty scalają przyjaźń. Czuliśmy się pewnie i bezpiecznie, ale gdy w pewnym momencie stojący tyłem do nas kelner pochylił się i zobaczyliśmy że ma za paskiem spodni „klamkę” to miny nam nieco zrzedły. Zrobiło się dość późno, a my mieliśmy jechać dalej. Nasi nowi przyjaciele odprowadzili nas te parę metrów do hotelu, obejrzeli nasze motorki i po uściskach pożegnaliśmy się i poszliśmy spać. W tym niezapomnianym dniu przejechaliśmy 694km Kilka fotek z Nalczika: Hipodrom. Życie dopisało swój scenariusz, około 2 miesięcy później w Nalcziku pewna pani odziana w pas z materiałem wybuchowym wysadziła w powietrze siebie i przypadkowych, nieznany sobie ludzi. https://maps.google.pl/maps?saddr=Nieznana+droga&daddr=%D1%83%D0%BB.++%D0%9E%D1%81%D0%B5%D1%82%D0%B8%D0%BD%D1%81%D0%BA%D0%B0%D1%8F&hl=pl&ie=UTF8&ll=45.437008,40.792236&spn=4.733384,7.064209&sll=43.466874,43.588943&sspn=0.305986,0.441513&geocode=FR8gzwIdw9RLAg%3BFaOklwIdvm6ZAg&mra=me&mrsp=1&sz=11&t=m&z=7
  10. Niedobrze! Gdzieś mi się jedna fotka schowała. Trzeba będzie szukać.
  11. 17.06.2013r Poniedziałek Wstajemy o 6 rano. Okazuje się, że wczorajsza wieczorna decyzja o dniu dziecka była słuszna. Nasze obawy związane z nienaturalnie brązowawym kolorem wody i jej dziwny zapach były w pełni uzasadnione. Mieliśmy możliwość obserwowania porannej kąpieli dużego stada krów. Ruszamy w drogę. Wjeżdżając do Zaporoża, na środku jednego z większych skrzyżowań siedzi/leży roznegliżowany pijany w drobiazgi młody człowiek. Który nie jest w stanie wstać, przemieścić się, wykonać żadnego skoordynowanego ruchu. Wszystkie pojazdy omijają go i jadą w swoim kierunku. Nie robi on na nich większego wrażenia. Na nas robi. Ale ponieważ musimy się dynamicznie włączyć z podporządkowanej w dwupasmówkę skrętem w lewo, to nie ma czasu na zrobienie fotek. Przez Dniepr przejeżdżamy jeszcze zakorkowanym starym mostem. Ale obok widzimy budowaną nową kilkupasmową przeprawę. Kierujemy się drogą E105 w kierunku Melitopola. W Vasyliwka odbijamy w bok na drogę P37 będącą skrótem na Berdjansk. Ten ostatni odcinek drogi jest w porzo. Długie proste, dobry asfalt, można nieco podgonić. Mijamy charakterystyczny słup z motocyklem na szczycie (fotki nie mam). Ale w zamian jest łabądek. Podczas przerwy na kawę. Dalej jedziemy M14 w kierunku Mariupola i granicy z Rosją. Wyjeżdżając z miasta widzimy krajobraz jakby żywcem wzięty z filmy sf/katastroficznego „Rok 2tysiącektóryśtam, jak doprowadziliśmy naszą planetę do zagłady”. Plątanina starych hal fabrycznych, taśmociągów, przewodów, rur wszelkiego rozmiaru. A wszystko to w specyficznym wszechogarniającym brązowym kolorze rdzy uwydatnionym przez słońce wczesnego lata. Niesamowita sceneria. Oczywiście obiekt jest o znaczeniu strategicznym i zdjęć robić nie należy. Za miastem czeka na nas nagroda. Widok na Morze Azowskie. Plan podróży zakładał kąpiel w Morzu Azowskim, ale ponieważ jest jeszcze za wcześnie na biwak, postanawiamy przekroczyć granicę, i poszukać noclegu już w Rosji. Za Nowoazowskiem, 500-800metrów przed przejściem granicznym z Rosją, po lewej stronie jest stacja benzynowa na której warto się zatrzymać. Wydać ostatnie Ukraińskie pieniążki i zakupić Rosyjskie. Część Kolegów nie uznała za stosowne zakupienie rubli, co odpokutowaliśmy następnego dnia. Mianowicie po rosyjskiej stronie nie ma kantoru. W konsekwencji trzeba szukać banku w mieście, a nie jest to takie łatwe jak u nas. Na przejściu granicznym przed podjazdem pod szlaban, po prawej stronie jest stoisko samoobsługowe gdzie pobiera się i wypełnia papier „Wriemiennyj wwoz”. Na tablicy jest instrukcja obsługi po radziecku i angielsku. W razie potrzeby tubylcy pomogą. Przekroczenie granicy zajęło nam 1,5 godziny. Bez żadnych złośliwości, nagabywań. Po prostu tyle trwa procedura zaliczania kolejnych okienek. Miłym zaskoczeniem był brak kolejki oczekujących. Podjechaliśmy pod szlaban i okienka „z marszu”. Po przekroczeniu granicy znowu musimy przestawić zegarki jedną godzinę do przodu. Zapomniałem o swoich dolegliwościach i trochę niechcący pojechałem dalej, oczywiście z opcja nawrotki i powrotu. Kilkanaście kilometrów za przejściem granicznym, tuż za mostkiem dajemy w pierwszą w prawo i dojeżdżamy do wsi nad brzegiem morza. W sklepie spożywczym robimy zakupy (picie, jedzenie i suszone ryby i kalmary). Przemiła Pani Sprzedawczyni nakłada dla nas suszone kalmary. Dalej jedziemy zgodnie ze wskazówkami miejscowych (bezpośrednio za bliźniakiem skręcić w lewo i dojedziecie na plażę). Już po kilkunastu minutach, po przejechaniu przez pas nadmorskich wydm jesteśmy na brzegu morza. Robimy szybki rekonesans, miejsce wydaje się spokojne, w zasięgu wzroku kilka samochodów, kilka osób „w piaskownicy”, przepłoszyliśmy jakąś parę. Rozbijamy obozowisko za niską wydmą, kilkanaście metrów od piaszczystej drogi którą przyjechaliśmy i 20-30metrów od morza. Woda nie jest zachęcająca do kąpieli, nie ma klarowności, sprawia wrażenie mętnej i brudnej. Do tego jest bardziej słodka niż słona. Z mapy wynika, że jesteśmy nad Zatoką Taganrodzką do której wpływa pobliski Don. Słońce już nie grzeje, ale całodzienny upał powoduje że wszyscy, mniej lub bardziej zażywamy kąpieli. Rozpalamy ognisko. Mamy gości. Skuterem podjeżdża dwóch tubylców. Starszy około 60 i Młodszy około dwudziestki. Obaj narąbani jak szpaki. Przyjechali łapać ryby siecią. Ale przedtem wyciągają flaszkę z bimbrem. Ponieważ nie jesteśmy za bardzo chętni do degustacji, radzą sobie sami, ale zostawiają co nice na później. Stawianie sieci wyglądało w ten sposób, ze Starszy wszedł do morza (do 1,5m głębokości) i rozwiesił sieci na tyczkach w poprzek do linii brzegowej. Po godzinie pracy zjawili się przy ognisku jak duchy i zaczęli się rozgrzewać. Okazało się, że starszy to były wojskowy, który stacjonował kiedyś w Polsce (Legnica?). Ryby (śledzie i byczki) łapią, żeby mieli co jeść. A tak w ogóle to bieda. Starszy mówi też coś o KONDIUKACH. Nie wiemy co to jest, więc pokazuje ruchy dłonią. Myślimy że chodzi mu o ryby. On się denerwuje. Nie, nie ryby. I dalej pokazuje swoje. Tym razem uzupełnione o grubość przedramienia i długość całej ręki . Może chodzi mu o węgorza? Nie znowu nie to. I znowu pokazuje to samo. Czy to coś żyje w wodzie? Nie. I znowu te same ruchy dłonią. Tym razem unosi górną wargę odsłaniając nieliczne zęby i przykłada do nich dwa rozłożone palce, którymi rusza na bok. Eureka! - Wąż? - Żmija? - TAK! NIEDOBRZE. Pytam się, czy są jadowite. A ten skubaniec śmiejąc się mówi „Tak jadowite”. A po chwili dodaje „Ale nie tak bardzo”. No to nas pocieszył. Faktyczne, od plaży do skarpy na której jest wioska rozciąga się kilometr niskich wydm, a na drodze widziałem rozjechanego, wysuszonego, jak się okazało kondiuka. W podziękowaniu za odwiedziny poczęstowaliśmy ich papierosami, piwem i wodą życia. Zmęczeni drogą, znużeni towarzystwem, zostawiamy naszych gości przy ognisku i chowamy się w namiotach. Rybacy po kolejnej godzinie poszli w morze, zebrali sieci z rybami i zniknęli. Przejechaliśmy 390km. Temperatura w dzień 32°C. https://maps.google.pl/maps?saddr=Nieznana+droga&daddr=Nieznana+droga&hl=pl&ll=47.070122,36.760254&spn=4.594641,7.064209&sll=47.118037,38.534889&sspn=0.143447,0.220757&geocode=FR8gzwIdw9RLAg%3BFdhw3AId4kIUAg&mra=me&mrsp=0&sz=12&t=m&z=7
  12. Zawyżyłbym średnią wieku :?
  13. To wyjazd turystyczny, nie wyścig. ;-) W końcu są wakacje. :-D Mamy spokojnie i bezpieczne dojechać do celu a potem wrócić cali.
  14. To dzisiaj ze zdjęciami dobiłem do górnej granicy. Nie za bardzo się rozpędziłem? ;-)
  15. U nich się zmienia, u nas też się zmienia. Kto pamięta jakie mieliśmy drogi kilkanaście lat temu? A o Ukraińskich dziurach w których mieściły się całe samochody też słyszałem.
  16. 16.06.2013r Niedziela Rankiem idziemy na zamówione śniadanko i niespodzianka. Koledzy jeszcze poprzedniego wieczora zamówili dla mnie na śniadanie miseczkę ryżu z odrobiną masełka. Szczęśliwy, jak mały Wietnamczyk, najadłem się nią na cały dzień. Szybciutko dojeżdżamy do Kijowa, który w ciągu 30minut objeżdżamy obwodnicą. Sama obwodnica to 3-4 pasy ruchu w jednym kierunku bez linii wyznaczających pasy ruchu. Zabudowa w okolicach Kijowa to po prostu wybuchowa mieszanka słowiańskiej fantazji, wschodniego rozmachu i czegoś co jest w notatniku nieczytelne ale pewnie miałem na myśli niegraniczone nowobogackie fundusze okraszone lekkim brakiem smaku i wyczucia. Tuż po zjeździe z obwodnicy, po prawej stronie mijamy cerkiew/pomnik wydaje mi się że upamiętniający rewolucyjne ofiary głodu. Ruch na drodze taki sobie, da się sprawnie jechać. Policji tez tak sobie nie za dużo nie za mało. Po prostu są i łapią za prędkość. Na szczęście kierowcy się ostrzegają światłami. W pewnym momencie wyprzedza nas przeciskając się „na chama/Kurskiego/trzeciego/czwartego/grubość lakieru” biały merolek, którego kilometr dalej zatrzymuje milicja. Gdy ich mijamy, milicjant raźno do niego podbiega. Ale już pięć kilometrów dalej ten sam merolek znowu nas wyprzedza. Albo kierowca merolka jest nietykalny, albo wysoko wypłacalny. O ile poprzedniego dnia był spokój, to dzisiaj w kierowców jakby diabeł wstąpił. Szczególnie tych w dużych terenówkach, ale i pozostali nie zostają daleko w tyle. Po prostu taki dzień. Tak około 200 kilometrów za Kijowem zmienia się krajobraz urbanistyczny. Płynnie przechodząc w taki postsocjalistyczny radziecki realizm. Pojawiają się drewniane zabudowania, gospodarstwa są skromniejsze. Co nie znaczy że od razu zaniedbane czy brudne. Wzdłuż drogi stoją stragany z wiejską żywnością (owoce, warzywa, jajka, miód). Dzień jest ciepły i słoneczny. Następnie w Korsuniu pomnik zwycięstwa Kozaków nad "Lachami" w 1648r. Mijamy kolejno miejscowości Smila, Oleksandrija (przed którą zatrzymaliśmy się w przydrożnej jadłodajni, która była o tyle ciekawa, że gospodarz był weteranem sowieckiej armii i wystrój wnętrza zdobiły wypchane zwierzaczki i inne weterańskie pamiątki, kucharka przybiegła z domu żeby realizować nasze zamówienie – nic wyszukanego jakieś pierożki, a do toalety przechodziło się przez pokój gościnny). Dniepropietrowsk omijamy obwodnicą kierując się na Solone i dalej w kierunku Zaporoża. Scenka rodzajowa przy parkingu. U nas takiego adresu nie znajdziesz: ulica Lenina 23A Wg GPS po 8 godz. jazdy i 3 godz. postoju (kurcze przecież to niemożliwe żebyśmy przez 3 godziny pili kawę i tankowali paliwo? No tak zapomniałem, że jedliśmy pierożki) na godzinę przed zmrokiem zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Około 10km przed Zaporożem, starym zwyczajem dajemy pierwszą w prawo i powoli jedziemy dopóki nie znajdziemy tego czego szukamy. W pierwszej wsi robimy zaopatrzenie w sklepie w jedzenie i picie. Miejsce na namioty, kierując się wskazówkami tubylców „na skraju wsi za rozwaliuchą ze stawoczkiem”, znajdujemy ze 2kilometry dalej na grobli nad niewielkim rozlewiskiem. Ustawiamy motocykle w szyku obronnym w głębi grobli, rozstawiamy przed nimi namioty. W międzyczasie Bolek ścina suche drzewo i rozpala ognisko. Kto może ten je i pije. Uznaję, ze jeszcze dam radę i pojadę dalej w kierunku granicy z Rosją, żeby chociaż zobaczyć morze Czarne. Z przykrością stwierdzam, że mój Olympus nie robi zdjęć w trybie nocnym. Za to Przemkowy Samsung, owszem tak. Przejechaliśmy 643km. https://maps.google.pl/maps?saddr=Nieznana+droga&daddr=48.681724,33.1143908+to:47.9971423,34.9768096+to:Nieznana+droga&hl=pl&ll=49.088258,32.080078&spn=4.41803,7.064209&sll=48.264913,34.178467&sspn=2.245269,3.532104&geocode=FZguAAMdNY--AQ%3BFfzS5gIdFkn5ASknIW-Z8Z3QQDFtgC1bAruX8w%3BFdZg3AIdKbQVAikTXrzfv3DcQDGrCpua9cMh4A%3BFdhw3AId4kIUAg&mra=dpe&mrsp=1&sz=8&via=1,2&t=m&z=7
  17. mguzzi

    Cześć!

    :beer: :drinkbeer: tak zrozumiale?
  18. mguzzi

    Cześć :-)

    Ale Jej się spodobał akurat TEN. Witaj POPKATE :beer:
  19. Nie nadążam ;-) A do tego jeszcze muszę jakoś zwabić Mikołaja :-D
  20. 15.06.2013r Sobota Po konsultacjach z Gospodarzami, zamiast cofać się do Drohobycza, jedziemy w kierunku przejścia granicznego w ZOSINIE. Przejście graniczne z Ukrainą kameralne, tylko dla osobówek. Przed granicą jest kantor, ale jest za wcześnie i nie mają pieniędzy na sprzedaż. W kolejce do przejścia dosłownie 2-3 samochody. Cała odprawa i przekraczanie granicy trwała 30-50 minut. Bez złośliwości, zbędnego przeciągania, niepotrzebnego wytrącania czasu. Tuż za przejściem po Ukraińskiej stronie jest kantor, ale pan z obsługi odradza nam wymianę walut u niego. Twierdzi że kurs jest niekorzystny, za to parę kilometrów dalej w najbliższej miejscowości kantor ma jego szwagier i tam jest już zupełnie co innego. No cóż nie to nie. Jedziemy do szwagra. Faktycznie parę kilometrów dalej, po lewej stronie jest „pasaż handlowy” – budki spożywcze i kantor, a tuż za nimi stacja benzynowa. Tankujemy na poleconej nam stacji benzynowej z logo lwa (podobnego do tego z Pegouta). Początkowo planujemy dojechać jak najszybciej do głównej drogi na Kijów. Ale prowadzącemu Oczkinsowi jakoś tak się omsknął palec na mapie, że jedziemy dalej tak jak jechaliśmy. Temperaturę mamy około 25°C, ale od południa bawimy się z deszczem w chowanego. Spod jednej chmury uciekamy i wjeżdżamy w inną. Ogólnie jestem miło zaskoczony. W mijanych miejscowościach i wioskach budynki są murowane (inaczej niż w Rosji), stacje benzynowe ogarnięte, ceny paliwa około 11ichnichpieniązków/litr. W miastach ład i porządek. Nie widziałem specjalnej różnicy z Polską. No może tylko mniej ludzi. No i kwestia toalet. Ze skrajności w skrajność. Albo klasyczny wschód, czyli wiadomo co, albo normalnie. A przypominam, ze ta kwestia miała dla mnie bardzo duże znaczenie. Ruch drogowy przy większych miastach rośnie. Samochody skromniejsze niż u nas, ale nie ma jakiejś szczególnej zawziętości w kierowcach. Pewnego przyzwyczajenia wymaga sygnalizacja świetlna. Puszki z lampkami nie wiszą, jak u nas, nad jezdnią. Tylko stoją skromnie obok drogi, a światełka mają jakieś takie niemrawe i wyblakłe że na początku w ogóle ich nie dostrzegałem. To znaczy dostrzegałem, ale były takie marne, że odruchowo nie interpretowałem ich jako normalną sygnalizację świetlną. Naprawdę trzeba uważać. Późnym popołudniem przebijamy się jednak na główną drogę na Kijów i średnia prędkość nieco wzrasta. Przejście graniczne w Zosinie jest godne polecenia, ale jeśli komuś zależy na czasie, to powinien od razu kierować się na główną drogę na Kijów. Pod wieczór zbliżamy do Kijowa. Nie mamy szansy na przejechanie go za dnia, więc szukamy noclegu. Znajdujemy go tuż przed zjazdem na m. TSARIVKA (ok. 90km do Kijowa). Kierując się za drogowskazem zjeżdżamy w boczną drogę w prawą stronę i dojeżdżamy do motelu „Cariv Hutir” nad niewielkim zalewem. Mają pokoje gościnne, ale jest sobota w środku lata i akurat mają imprezę „wieczór panieński”. Taka mała wprawka przed weselem. Wszystkie pokoje pozajmowane. Ale jest to inicjatywa prywatna, więc właściciel szuka możliwości żeby nas zatrzymać. Różnicy cenowej pomiędzy zaproponowanym miejscem pod namioty, a spaniem na łóżkach polowych w niewykończonej sali grilowej dwoma toaletami nie ma. Więc wybieramy salę grilową. Porządna łazienka z ciepłą wodą bez ograniczeń, przy saunie w głównym obiekcie, w cenie. Kolację Koledzy jedzą i zapijają w motelowym barze/restauracji. Twierdzą, ze było naprawdę smacznie. Ja pozwiedzałem lokal (wystrojony fotografiami złowionych w zalewie rybek, między innymi jedno dziwadełko przypominające małego delfina z długim nosoryjkiem - nie mamy pojęcia co to za ryba) zjadłem kromkę suchego chleba, toaleta i spanko. Nie wiem jak to wychodzi cenowo, ale lokal wart uwagi. Czysto, schludnie, miła obsługa, życzliwie usposobiony właściciel, basen, leżaczki, zalew, las. Gdyby nie język obsługi, nie ma możliwości stwierdzenia w jakim zakątku europy się znajdujemy. Kurcze czemu robiłem tak mało notatek. Dobrze że jeszcze coś pamiętam, resztę dopowiem. Tak naprawdę jestem „na głodzie”, ciągnę na wodzie i zjedzonej ukradkiem, żeby flaki nie widziały, jednej kromce chleba rano i drugiej wieczorem. Na motocykl jakoś wejdę i na nim siedzę, ale to raczej on prowadzi mnie niż ja jego. Przejechaliśmy 423km, na granicy zegarki przesuwany o 1 godzinę do przodu. https://maps.google.pl/maps?saddr=Nieznana+droga&daddr=Nieznana+droga&hl=pl&ll=50.296358,26.773682&spn=4.309662,7.064209&sll=50.344474,29.266548&sspn=0.033632,0.055189&geocode=FRVnCQMduM5tAQ%3BFZguAAMdNY--AQ&oq=Tsariv&mra=dme&mrsp=1&sz=14&t=m&z=7
  21. Oj tam. Oj tam. Jakoś musiałem wypełnić cały dzień relacji.
  22. No tak. Później będzie jeszcze gorzej :cry:
  23. 14.06.2013r Piątek Umówiliśmy się na spotkanie w piątek wieczorem w gospodarstwie agroturystycznym „Nadbużańska cisza" MATCZE 52. Miejscówka znaleziona przez Internet, godna polecenia. Mamy kilkuosobowy domek z ciepłą wodą, wyszło nas 50pln/osobę, dosłownie kilkadziesiąt metrów do granicznej rzeki. Na miejsce zbiórki dojeżdżamy w podgrupach (zobowiązania rodzinne, w pracy i takie tam). Nasz pierwszy nocleg w gospodarstwie agroturystycznym (zdjęcie z rana) Startujemy z okolic Płocka, o różnych godzinach i jedziemy różnymi trasami. Oczywiście w dniu wyjazdu nie byłem jeszcze spakowany i wyjeżdżam z opóźnieniem. Jadę przez Warszawę skąd zgarniam Przemka i razem jedziemy dalej jak te dwa pomarańczowe Teletubisie w kierunku granicy. Tankujemy w okolicach Chełma, żeby jutrzejszego ranka nie rozpoczynać szukaniem stacji benzynowej. Ostatni 30km drogi z Dorohuska, prowadzi wzdłuż Bugu, granicy, przez las. Wygląda na malowniczą, ale pojawia się mgła, droga nie za szeroka, dziurawa, ze żwirkiem na zakrętach. Do tego zwierzaki, dzieciaki, tubylcy i Straż Graniczna (ostatni spotkany patrol jedzie za nami aż do samego noclegu). Nie ma czasu na podziwianie krajobrazów. Na miejsce docieramy już po zmroku jako ostatni. Witamy się, wyciągamy z prowiantu, co kto ma do jedzenia i picia i zaczynamy integrację. Zdziwieni? Pierwszy wieczór i już biesiada! Co niektórzy z nas widzieli się pierwszy raz. Musieliśmy się zintegrować, poznać i omówić parę spraw. Bolek mieszka w Irlandii, Przemek w Wawie. Sami stachanowcy i pracusie. Nie znaleźliśmy przed wyjazdem terminu w którym wszyscy moglibyśmy się spotkać. Dotychczasowe ustalenia robiliśmy w mniejszych, przeplatających się podgrupach. Po pierwsze ustaliliśmy priorytety. Co jest dla każdego najważniejsze podczas tego wyjazdu. Okazało się, że dla Oczkinsa istotny był Elbrus, dla Bolka Grozny, dla pozostałych po prostu jeździć ile się da i gdzie się da, a najlepiej gdzieś w Gruzji i okolicach. Pozwoliło to nam na wstępne ustalenie trasy uwzględniające preferencje i priorytety wszystkich uczestników wyjazdu. Omówiliśmy kwestię zachowania się podczas kontroli przez milicję. Dominują dwie „szkoły”. Pierwsza mówi, że zatrzymuje się prowadzący. Pozostali jeśli mogą to ………… jadą dalej i za czekają za kilkaset metrów. Zatrzymany prowadzący płaci mandat/łapówkę czy co tam trzeba ze wspólnej kasy. Teoria ta zakłada, że wysokość opłaty zależy od ilości zatrzymanych pojazdów. Druga „szkoła” twierdzi zupełnie co innego. Na wschodzie znane nam reguły cywilizacji zachodniej nie działają. Tam wysokość opłaty nie zależy od tego ilu? i za co?/po co? zatrzymają. Ci których zatrzymają i tak muszą zapłacić za pozostałych. W takiej czy innej formie, niezależnie czy chcą zapłacić czy nie. Po prostu muszą. Jedziemy wszyscy razem, zatrzymujemy się wszyscy razem. Jednego mogą „zadziobać” i zrobić z nim co tylko chcą. W kupie „jest bezpieczniej, kupa śmierdzi, kupy nikt nie ruszy”, a jeśli już to z niechęcią i obrzydzeniem. Poza tym im więcej świadków, tym mniej mogą sobie panowie milicjanci poczynać. Biorąc pod uwagę wschodnie doświadczenia Kolegów, wybieramy opcję drugą. Ustalamy tempo jazdy – raczej zgodne z przepisami, w granicach zdrowego rozsądku. Godziny ruszania, kwestie noclegów, posiłków, postojów, tankowania (jeśli tankujemy, to tankujemy wszyscy niezależnie od tego ile kto ma w baku i ile jeszcze może przejechać). Jeśli zatrzymujemy się na założenie deszczówek, to zakładamy wszyscy (jeśli ktoś się decyduje że nie zakłada, to trudno drugiej szansy na założenie nie będzie). Przy zdejmowaniu deszczówek podobnie. Wyjazd ma być raczej niskobudżetowy, bez szaleństw, pięciogwiazdkowych hoteli, spa, i innych wynalazków. Jeśli tylko będzie możliwość, to priorytetem będzie spanie w namiotach. Grupa rusza, grupa jedzie, grupa się zatrzymuje. Na odcinkach specjalnych dopuszczalny jest, po wcześniejszym ustaleniu, luźniejszy szyk. Główne decyzje podejmuje grupa i wszyscy się im podporządkowują. Podjęte decyzje są akceptowane przez wszystkich. Bieżące, mniej ważne decyzje podejmuje prowadzący w danym momencie grupę. Jeśli komuś nie odpowiada np. nocleg, to proszę bardzo przejmuje prowadzenie grupy i dalej sam szuka tego noclegu. Wszystko to było już omówione i ustalone przed wyjazdem (poza priorytetami), ale teraz wszyscy razem to sobie powiedzieliśmy i potwierdziliśmy. Wydaje mi się, ze te ustalenia i ich respektowanie spowodowały że podczas wyjazdu nie było żadnych nieporozumień, fochów i jak się na koniec okazało wszyscy miło wspominamy wyjazd. Zmęczeni ustaleniami, ustalmy na jutro godzinę wyjazdu i spanko. Zgodnie ze wskazaniami GPS przejechałem 389km. https://maps.google.pl/maps?saddr=Wyszogrodzka&daddr=DW816&hl=pl&ll=51.6998,21.928711&spn=4.181362,7.064209&sll=50.906713,23.998947&sspn=0.132927,0.351562&geocode=FaavIQMdWtIsAQ%3BFYRoCQMdN7ptAQ&oq=zosin&mra=dme&mrsp=1&sz=12&t=m&z=7
×