Skocz do zawartości

mguzzi

Użytkownik
  • Zawartość

    831
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    21

Zawartość dodana przez mguzzi

  1. mguzzi

    Ciekawe miejsca - przejazd przez Durmitor (Czarnogóra)

    Potwierdzam! My jechaliśmy na przełomie maja i czerwca, na górze leżał śnieg, za to "na dole" fajnie i cieplutko. Było klawo jak cholera.
  2. Super pomysł. Może jak się troszkę ociepli?
  3. No wiesz. Coś trzeba było jeść. Ile można ciągnąć na zielonym? Nie ma ryb, nie ma jedzenia! Coraz lepiej mi idzie segregacją zdjęć. A chciałbym rozpocząć relację jak już będę w miarę ogarnęty i żeby poszło jak zwykle. Jeden dzień jazdy w jeden dzień relacji. Albo jakoś tak
  4. Dla mnie tak, dla Przemka z Warsiawki, a na filmie wyjeżdżamy razem z Poznania.
  5. Nie wiem. Nie znam się na tym. W ruchu nagrywałem starym Midlandem, a stacjonarne czym się dało. Ale prawdopodobnie były ograniczenia sprzętowe w obrubce filmu.
  6. Dziękuję. W sumie taki niewielki wyjaździk, a tyle się wydarzyło. Czekamy na Przemka, aż nawiedzi go Wena i zmontuje kawałek filmu.
  7. Cieszę się, że się podoba. Już przekazałem montażyście, znaczy się Przemkowi. Obiecał zwiększyć, jak sam mówi, "wysiłek tfurczy". I chyba cos jest na rzeczy bo się pytał o nagrania ze starych wyjazdów. Jest szansa, że zmajstruje coś nowego.
  8. Dzień czwarty – Lizanie ran Poranek na parkingu. Californie dwie Włodkowa w jubileuszowym malowaniu Griso, drugi profil ma chyba jednak ładniejszy. Na dzisiejszy dzień każdy ma inne plany. Chętnie bym pojeździł, ale raczej w towarzystwie. A nie za bardzo jest z kim. Organizatorzy pojechali zbierać poległe w dniu wczorajszym sprzęty. Część jedzie do Mediolanu – miejski tłok, to nie dla nas z Babcią. Dwie osoby pojechały na badania lekarskie, Andrzej (szczęśliwie bez szkód) wraca ze szpitala popołudniu. Maciek twierdzi, że na razie ma dosyć wrażeń i poczeka aż pogoda się ustabilizuje, to znaczy przestanie padać. No to czekamy. Pogoda się ustabilizowała, pada coraz bardziej. Około południa przestało padać bardzo mocno. Pada już tylko mocno, a po chwili zostały tylko kałuże. Jak opowiadał Maciek, wstał tylko na chwilę łóżka żeby skorzystać z toalety, a ja już czekałem ubrany w gotowości do wyjścia z kaskiem w ręku. Dał się przekonać i pojechaliśmy na przejażdżkę wzdłuż jeziora poszukać czegoś do jedzenia. Znaleźliśmy pizzerię na ryneczku małego miasteczka. Na ścianach były gabloty z modelami, oczywiście MG. Pochwaliłem się właścicielowi, że moja Babcia stoi tuż przy jego lokalu. Specjalnie go to nie wzruszyło. Twierdził, że o tej porze to tylko wariaci jeżdżą motocyklami, i doprawdy nie rozumie dlaczego akurat MG. On osobiście preferuje Japonię. Ale pizza była wyśmienita. Jak się okazało upiekła ją Polka mieszkająca i pracująca tu od kilkunastu lat. Chwilkę pogadaliśmy i wracamy pod hotel. Budzik po zkończeniu jazdy. Organizatorzy prosili, żeby o 16 tej motocykle były gotowe do zapakowania, ale przyjechali kilka godzin później. Żeby pozbierać motocykle po wczorajszych awariach, mieli do objechania spory kawałek drogi. W dodatku jeden z towarzyszących im motocykli, z powodu awarii również wylądował na pace. Takie życie. Zapakowaliśmy motorki na pakę i lawetę. Przy butelce oranżady każdy powiedział co miał do powiedzenia. :beer: :drinkbeer: Następnego dnia o świcie transfer na lotnisko, przelot i rozjazd do domów. Babcię odebrałem 2 dni później.
  9. Dzień trzeci – Stelvio Rano na parkingu przed hotelem spotkaliśmy taki cukiereczek Na dzisiejszy dzień plan organizatorów był ambitny. Kolejno zaliczyć Livigno (strefa wolnocłowa), San Marco (?)(Szwajcaria) i przejazd przez góry do Stelvio. Maciek, życiowy realista, podchodzi do tego planu bardzo sceptycznie. Po wczorajszych doświadczeniach z gubieniem grupy, postanawiamy trzymać się razem i swojego tempa. Przejedziemy tyle na ile pozwolą okoliczności przyrody. A te nie były sprzyjające. Od rana padało. Nie za mocno, ale jednak. Część zakładała deszczówki, szkoda że odłączając się z szyku podczas przejazdu przez tunele. Droga nie była za fajna. W tunelach co prawda nie padał deszcz, ale za to płynęły strumyki wody. Wieczorem prawie każdy się przyznał, że złapał na nich jakiś uślizg. Po dwupasmowej drodze ekspresowej zjechaliśmy na zwykłą drogę. Ruch spory, dużo ciężarówek, osobówek i prawie cały czas teren zabudowany, przejścia dla pieszych i ciągłe linie. Prowadzący grupę zaczął śmigać pomiędzy tym całym drobiazgiem. Dla mnie i Babci takie śmiganie w deszczu, gwałtowne przyśpieszanie i nagłe hamowanie były z wielu powodów nie do przyjęcia. Początkowo podjąłem próbę trzymania się w szyku. Ale po kilku wyprzedzeniach na żyletkę, odpuściłem i jechałem zgodnie z rytmem ulicy. Jak ustalaliśmy przed wyjazdem, Maciek trzymał się ze mną. Zamykający śmignął obok nas i w ten oto sposób znowu zgubiliśmy się grupie. Jechaliśmy swoim tempem. Zgodnie z przewidywaniami nikogo nie dogoniliśmy, dlatego zaliczyliśmy przydrożny parking. Maciek przeanalizował mapę, ja wymieniłem przepaloną żarówkę kierunkowskazu. Ustaliliśmy, że odpuszczamy Livignho, San Marco i jedziemy prostą drogą na Stelvio. Matka Natura chcąc nas utwierdzić w słuszności decyzji odwołała deszcz. Trochę słońca, trochę chmur i doturlaliśmy się do Stelvio. Droga za nami Droga przed nami Podjazd na przełęcz godny polecenia. Szczególna uwagę trzeba zachować w tunelach i galeryjkach, są bardzo wąskie (dwa auta się nie miną) i kręte. Żeby się z kimś nie spotkać wewnątrz, trzeba obserwować z oddali drogę przed wjazdem do tunelu z przeciwnej strony. Zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, żeby trzasnąć fotkę, ale zanim zdążyłem wyjąc aparat, napłynęły chmury które zasłoniły widok na dolinę. Tak samo szybko jak napłynęły, tak i odpłynęły. Po drodze mijaliśmy kilkakrotnie motocyklistów, i co potwierdziło się na szczycie były to głównie duże GSy. Jak na złożć, na fotce nie ma GSów Przed samym wjazdem na przełęcz w bok na lewo odchodziła droga w kierunku Szwajcarii. Ale na razie jedziemy na Stelvio. Na przełęczy miasteczko turystyczne, hotele, restauracje, parkingi, sklepiki i wyciąg narciarski. Zaliczyliśmy bułę (wielkości małego chleba) z kiełbaską i kapustą u tubylca. Człek był oblatany, zagadywał w różnych językach, chętne pozował do zdjęć. Miejscówkę do pracy miał kiepską. Ciepło nie było, wiało jak w kieleckim, na trzeźwo tego nie szło ogarnąć. Przez skórę czuliśmy że musi się troszkę wzmacniać. Prawie wszyscy motocykliści degustowali jego wyroby. Jak dla mnie to on robił klimat tego miejsca. Zwiedziliśmy przełęczowe miasteczko (200metrów tam i z powrotem), zaliczyliśmy jeszcze zupkę w garkuchni i po pamiątkowych fotkach rozpoczęliśmy powrót. Tym razem zjechaliśmy w kierunku Szwajcarii. Punkt graniczny symboliczny – podniesiony szlaban i stosowna tabliczka. Zjechaliśmy serpentynami w dół do górnego pułapu chmur. Nie no chmury to mamy i u siebie, zawracamy do Włoch. Droga w dół była tak samo przyjemna jak podjazd. Babcia dawała sobie dzielnie radę, nie blokowaliśmy ruchu (aczkolwiek dwa motocykle nas wyprzedziły). Na samej przełęczy po odpaleniu na zimno musiałem nieco przyrrzymać ją na obrotach, a i ochotę do jazdy miała jakby mniejszą. Ale dała radę. W połowie drogi powrotnej do dwupasmówki zatrzymaliśmy się na przerwę na rynku miasteczka. Zrobiłem kilka fotek. Troszkę się zdziwiłem, gdy zobaczyłem że Maciek rozmawia z pasażerami fiacika który się obok nas zatrzymał. Dopiero po chwili dotarło do mnie że są to nasi współuczestnicy wyjazdu w wynajętym samochodzie. Okazało się że Andrzej miał uślizg i jadą do szpitala do najbliższej dużej miejscowości. Pojechali. My chwilkę odpoczęliśmy, wypiliśmy po łyku wody i wnioskując z mapy że pojechali w kierunku dwupasmówki (największe miasto w okolicy) pojechaliśmy ich śladem. Nie zostawimy Kolegi w potrzebie, zawsze się przyda jakieś wsparcie. Dojechaliśmy. Odnaleźliśmy szpital, w ichniej izbie przyjęć zrobiliśmy małą rozróbę szukając Andrzeja. Nie ma go i już. Gorączkowe telefony do organizatorów. I już po kilkunastu minutach okazało się, że poszkodowany pojechał (a raczej został zawieziony) do szpitala ale w przeciwnym kierunku – pod Stelvio. Wycofaliśmy się rakiem i cichutko (niepotrzebnie robiliśmy taką aferę jak go szukaliśmy w Izbie Przyjęć). Trudno. Wracamy pod Stelvio. Po drodze mijaliśmy innych uczestników wycieczki jadących w przeciwną stronę. W nowym szpitalu, już bez problemów znaleźliśmy Kolegę. Dojechało również kilku innych kolegów (i koleżanek). Udzielaliśmy na ile tylko mogliśmy wsparcia. Gdy sytuacja została opanowana, już w nocy i padającym deszczu pojechaliśmy z powrotem w kierunku hotelu. Okazało się jednak, że nawet w mniejszej grupie nie możemy dostosować do siebie prędkości jazdy. Prowadzący grupę oczekiwał że ze względów bezpieczeństwa będziemy jechali szybciej („jedźmy szybciej bo nas kierowcy samochodów pozabijają”). Miał swoje racje. My mieliśmy swoje. Mogłem jechać troszkę szybciej, ale widząc że Maciek zostaje w tyle zwalniałem i czekałem na niego (trzeba jechać tak, żeby mieć kontakt z jadącym za mną). Maciek uznał, ze jedzie tyle na ile się czuje i na co pozwalają okoliczności i szybciej nie pojedzie. Po tankowaniu i wymianie poglądów, ze stacji benzynowej wyjechaliśmy w innej kolejności. I tak prowadzącą została Babcia z oponkami wąskimi jak w rowerze, spowalniaczami zamiast hamulców i światłami które trudno do czegokolwiek porównać. Tempo jazdy na pewno nie wzrosło. Widzialność miałem na kilkanaście czasem kilkadziesiąt metrów. Sytuację ratował fakt, że drogę miałem już obcykaną (jechałem nią już czwarty raz w ciągu dnia: pierwszy raz na Stelvio, drugi raz – do pierwszego szpitala, trzeci raz – do drugiego szpitala, i teraz czwarty raz). Przez całą powrotną drogę padał deszcz, byliśmy mokrzy jak ….… ........... kura w deszcz. Kolejna niespodzianka czekała mnie już na dojeździe do celu. Do tej pory znałem / kojarzyłem drogę do miejscowości w której mieszkaliśmy. Samego dojazdu do hotelu nie znałem, nawigacji też nie miałem. Miasto niby nieduże, ale z dwupasmówki w tunelu było do niego kilka zjazdów. Ani koleżanka w samochodzie (z nawigacją), ani żaden z Kolegów (również z nawigacją) jakoś nie uznali za stosowne mnie zmienić na prowadzeniu. Więc jechałem jak wykalkulowałem. Słowa szczerości wyszły ze mnie samoistnie, gdy w tunelu (dwupasmowa, jednokierunkowa) wszyscy jadący za mną jak jeden mąż odbili w bok. Zostałem sam. Psia krew. Przecież w tunelu nie zawrócę, nie cofnę, bo naprawdę mnie zabiją. Kląłem i jechałem dalej. Pojechałem tak jak planowałem i dojechałem pod hotel bez pudła. Jako pierwszy. Reszta grupy dojechała po jakimś czasie. W podgrupach. Jak opowiadał Maciek, sam nie wie czemu skręcił za wszystkimi, był już dość zmęczony, jechał naswiatła poprzedzającego i wyszło jak wyszło pojechał za grupą. Ale pocieszył mnie, że i tak go za chwilę zgubili i musiał samemu szukać drogi. Co się wydarzyło w głównej grupie wiem tylko z opowieści. Fakty są takie, że jeden motocykl został „u gospodarza”, drugi z awarią na Stelvio, trzeci w galeryjce pod Stelvio, jedna z Koleżanek dojechała do hotelu o własnych siłach aczkolwiek z kontuzją.
  10. A to coś super ekstra specjalnego. Model do bicia rekordu prędkości z tylnym błotnikiem uformowanym w kształt "rybiego ogona". Prawdopodobnie miał poprawić aerodynamikię i stabilność podczas jazdy, a w decydującym momencie dociążyć tylne koło. ŻART to tylko nakładające się na zdjęciu dwa różne modele
  11. Jak już doszliśmy do końca „horyzontu” schodkami zeszliśmy na parter gdzie prezentowane były modele do bicia rekordów prędkości, wszędołaz i kilka modeli z serii V7. Tam też na samym końcu stała siostra Babci. Kraina V siódemek Widoczna na pierwszym planie V7 sport. Być może nie wszyscy pamiętają, że założycielem i pierwszym redaktorem świata motocykli był śp. Krzysztof „Wydra” Wydrzycki. W jednym ze swoich wstępniaków pisał (dość swobodny cytat) „…Jeżdżę wieloma motocyklami dostarczanymi dla testów, jak również kolegów i moimi. Ale jeśli chcę się przejechać tak naprawdę, bez kompromisów, poczuć jedność z maszyną i niczym nie zmąconą radość z jazdy, to siadam na swoja starą V7…” Właśnie taką jak ta, choć w innym malowaniu (a może to był Le Mans?, głowy nie dam). Silniki V35 miały też inne zastosowanie Po zwiedzaniu mieliśmy „bonusik”. W przyfabrycznym sklepie panie uzupełniły swoją garderobę, a panowie mogli nabyć kilka gadżetów dla siebie i/lub swoich motocykli. Po zwiedzaniu i zakupach chętni przeszli kilkaset metrów do skleposerwisu Agostiniego. Sama fabryka nie sprzedaje motocykli ani części, nie prowadzi również serwisu. Ale funkcje te pełni właśnie Agostini. Okazało się, że w Newadzie padła płytka, nowa będzie dopiero w poniedziałek. Więc naprawa będzie już w Polsce. Mnie udało się nabyć drogą kupna kilka drobiazgów do Babci. Do hotelu część grupy wróciła krótsza drogą, „chętni” dłuższą przez góry. Babcia była „chętna”.
  12. W międzyczasie dołączyła do nas reszta grupy. Mógłbym tam spędzić cały dzień, a tu na zwiedzanie jest tylko godzina. Na pierwszym piętrze są prezentowana modele powojenne, ustawione wzdłuż ścian „po horyzont”. Tu już bywają modele bardziej znane, a im bliżej czasów współczesnych tym częściej było słychać: „takiego widziałem”, a czasem nawet „takiego miałem”. Co ciekawe, nikt nas nie pilnował, nie widziałem kamer. Oczywiście o profanacji i dosiadaniu nie ma mowy, ale nikt nie bronił dotykać, fotografować, czy też filmować. A teraz coś bardizej forumowego I znowu bardziej "zwyczajnie" W tle za oknem widoczne nasze motorki zaparkowane przed fabryką .
  13. Muzeum Moto Guzzi otwarte jest w dni powszednie od godziny 15 do 16, wstęp bezpłatny z przewodnikiem. Ekspozycja jest imponująca, przedstawia kompletną historię i rozwój marki. A możliwość zobaczenia historycznych modeli wyścigówek, którym za tło służą fotografie z rajdów w których one startowały i zwyciężały docenią nie tylko miłośnicy Moto Guzzi. Muzeum mieści się na dwóch poziomach. Tuż przy wejściu w najstarszej części fabryki, na parterze są najcenniejsze eksponaty, pierwszy z brzegu, w szklanej gablocie – pierwszy model. Do tej pory takie modele MG widziałem tylko na fotografiach i rysunkach w książkach. Większości modelom za tło służą fotografie z rajdów w których startowały. Nasz przewodnik po muzeum Pani z kolorowymi włosami, to "nasza" Tasmanka. Trzy cylindry proszę bardzo Dodatkowy zbiornik paliwa Zmniejszenie masy, chłodzenie? Pełne koło Makieta tunelu aerodynamicznego. Jedno z mich ulubionych zdjęć. Miałem ochote podać je jako propozycję do kalendarza, ale uznałem, że jest niestety ale nie podróżnicze. Widok z drugiego końca korytarza Za chwilę będzie ciąg dalszy.
  14. Dzień drugi – Muzeum Pomimo niekorzystnych prognoz, pogoda jest całkiem dobra. Nie pada deszcz, a momentami widać słońce. Głównym celem dzisiejszego dnia jest zwiedzanie przyfabrycznego muzeum Moto Guzzi. Niestety samej fabryki nie możemy zwiedzić z powodu modernizacji, przestawiania linii produkcyjnej, przenosin do nowej hali, czy czegoś tam jeszcze. Ale na wizytę w muzeum trzeba sobie „zasłużyć”. Do Mandello najkrótszą drogą mamy 9-10 kilometrów, jedziemy więc w przeciwnym kierunku w góry. Szyk grupy jest na tyle luźny, że w najbliższej miasteczku na kilku następujących po sobie rondach grupa rwie się na dwie mniejsze podgrupy. Z Maćkiem (Yamacha Drag Star), z którym trzymamy się razem, zostajemy w drugiej grupie. Na szczęście ktoś ma nawigację i wie gdzie jedziemy. Nawigacja prowadzi nas najkrótszą drogą. W pewnym momencie lądujemy na coraz bardziej zwężającej się polnej drodze, mokre kocie łby, ostro pod górę. Nie ma możliwości nawrócenia. Na szczęście nikt się nie zatrzymał, a na szczycie wzniesienia…. A na szczycie wzniesienia dojechaliśmy do szerokiej asfaltowej drogi, którą ku nam zmierzała reszta grupy która tak łatwo nas zgubiła. Dalej jedziemy znowu razem. Podczas tankowania robimy pitstop. Koledze w Newadzie szwankuje prędkościomierz. Pokazuje jakieś absurdalne wskazania, do tego na liczniku tak szybko przybywa kilometrów, że jak obliczyliśmy nawet stojąc motocykl jedzie około 300km/godzinę. Naprawa przebiega w klasyczny, wielokrotnie wypróbowany sposób. Jeden pracuje, pozostali obserwują i udzielają niewątpliwie cennych wskazówek. Ponieważ nie udało się „nam” usunąć usterki, postanowiliśmy że zostawimy pole do popisu przyfabrycznemu serwisowi na popołudnie. Nie wiem dokładnie gdzie dalej jechaliśmy, ale droga była fajowska. Była droga przez pełen uroku i krętej drogi malowniczy wąwóz z płynącą przez niego rzeczką. Później znowu góry z przełęczą S. Marco (w schronisku była pyszna kawa) Z dalszej drogi pamiętam dłuuuuuuuuugi zjazd. Koledzy nie wytrzymali naszego tempa zjeżdżania z góry i cierpliwie zaczekali na nas w najbliższym miasteczku. Przejeżdżając przez miasto zaliczaliśmy liczne ronda, na których zostawaliśmy z Maćkiem coraz bardziej w tyle za resztą grupy. Prawie na każdym rondzie grupę rozdzielały coraz bardziej samochody. Na koniec na wyjeździe z miasteczka, z Maćkiem jadący jako ostatni dojechaliśmy do rozjazdu dróg nie wiedząc gdzie pojechała grupa. Mogliśmy jechać w prawo, lub lewo. Wybraliśmy na czuja w lewo. Droga okazała się zjazdem na drogę ekspresową. Według pozycji słońca wydawało się że kierunek jest słuszny. Zatrzymaliśmy się na najbliższym postoju. Wygrzebaliśmy z kufra mapę, ustaliliśmy z grubsza gdzie jesteśmy i dokąd jedziemy. Po kilkudziesięciu minutach byliśmy już w Mandello na parkingu przed fabryką. Kolejny gutek do kupienia - California III Do otwarcia muzeum mieliśmy jeszcze godzinę czasu. Rozbiliśmy więc biwak na przystanku autobusowym i czekaliśmy. Jak się okazało nie sami. Przysiadła się do nas „dobrze zbudowana” pani, mówiąca dziwnym angielskim. Okazało się, że jest z Tasmanii. Zwiedza Włochy i jako wielbicielka motocykli (mąż i brat są również motofanami, nawet mają jakiegoś gutka) czeka na otwarcie muzeum. Z oferowanych przez nas kanapek zrezygnowała, ale bardzo chętnie skorzystała z możliwości zrobienia sobie fotek przy Babci na tle fabrycznej czerwonej bramy. Później już tylko rozmawialiśmy o niej i o nas. Kompletnie nie wiedziała gdzie leży Polska, ale zapraszała do siebie do Tasmanii. Ale adresu i telefonu nie dała! A potem niespodziewanie brama otworzyła się i po wpisaniu się do książki wejść można było rozpocząć zwiedzanie. Przerwa technicza
  15. Był to czterodniowy wyjazd typu „fly and drive” zorganizowany w ramach grupowych wycieczek Guzzistów – Buongiorno Guzzi. Tym razem do Włoch nad jezioro Como przy którym leży matecznik wszystkich gutków – Mandello Del Lario. Malutkie urokliwie położone nad brzegiem jeziora miasteczko z istniejącą w tym samym miejscu od 1921 roku fabryką Moto Guzzi. W wyznaczonym terminie dowiozłem Babcię na przyczepce na miejsce zbiórki do Warszawy na ulicę Kaczeńca. Później przez tydzień nie sypiałem po nocach, czy aby nie dzieje się jej jakaś krzywda podczas transportu na lawecie. Dzień pierwszy – Pojeżdżawka. Zbiórka na lotnisku, przywitania z Koleżeństwem znanym i świeżo poznanym. Lot samolotem, transfer z lotniska do hotelu. I są, stoją grzecznie szeregiem na pace busa i na lawecie. W sumie 14 motocykli. 11 Gutkom (przegląd oferty od turystycznych Norge, przez klasyczne Californie, Newady i Bellagio, po szybkie i niegrzeczne Griso i V11) towarzyszą zaproszone przez nie Beemka, Yamacha i jeden na H. Pomimo zmęczenia bardzo wczesną pobudką i podróżą, jesteśmy wszyscy żądni jazdy. Ogarniamy się i jedziemy wszyscy na przejażdżkę wokół komina. Niestety Babcia strzela focha. Nie chce odpalić. Trochę mi wstyd, bo pozostali już grzeją silniki, a u nas tylko chechłanie. Do tej pory nigdy tak się nie zachowywała. No cóż, zalałem świece. Robię szybki pitstop, odkręcam świece, przedmuchuję silnik, wkręcam nowe świece. I.......................................……. . I jest już tak jak było zawsze TRATAtatatataTutuTutuTutuTutuTutuTutuTutu. Robię jeszcze fotkę budzika z Ubota, żeby na koniec wiedzieć ele przejechaliśmy Zaczynamy od wizyty na stacji benzynowej, niestety bezobsługowej. Płacisz i później tankujesz. A u nas w portmonetkach raczej grubsza gotówka, no i nie wiadomo ile tego paliwa wejdzie. Ale daliśmy radę i jedziemy na przejażdżkę. Najpierw bardzo malowniczą trasą wzdłuż jeziora. Kręta wąska droga, asfalt dobrej jakości, ruch niewielki, ale prawie cały czas teren zabudowany. Rozsądek nakazywał prowadzącemu skręcić w prawo, nawigacja w lewo. Siąpiący początkowo deszczyk w końcu nam odpuszcza, ale droga pozostaje mokra. Skręcamy w góry. Droga w dalszym ciągu wąska i kręta, pojawiają się pierwsze serpentyny. Z Babcią trzymamy się w szyku, pod górę nawet udaje nam się czasem odjechać tym z tyłu. Z góry jest już gorzej, tylny hamulec jest symboliczny, a przedni pomimo tego że na tarczy to jednak tylko spowalniacz. Pozostaje hamowanie silnikiem z pohamowywaniem i redukcją biegu (jeśli się uda - wejdzie ten bieg który chcę, jeśli nie - to ten który akurat chce Babcia, trzecia możliwość to taka że będę w zakręcie na luzie). Rozsądek i rozwaga w połączeniu z obawą o sprzęt powstrzymują skuteczne moje wszelkiego rodzaju rajdowe zapędy. Później w rozmowach z Koleżeństwem staram się tłumaczyć zawiłości i niuanse jazdy 40letnim motocyklem. Mam wrażenie, że niektórzy z nich nie za bardzo rozumieją co próbuję im wytłumaczyć. Dojeżdżamy do jakiegoś punktu widokowego z pomnikiem motocyklistów, i baaardzo starym cyprysem (jednym z większych jakie widziałem). Jest pełne zachmurzenie, poniżej widać jakąś dużą wodę (pewnie jezioro wokół którego jeździmy) w oddali przez chwilę w przerwie pomiędzy chmurami wiać przeciwległy brzeg. Po wspólnych fotkach jedziemy dalej. Dojeżdżamy do urokliwego miasteczka, parkujemy motorki w szeregu wzdłuż nabrzeżnej promenady i idziemy w miasto na żer. Po zrobieniu pętelki wokół miasteczka, niestety częściowo po schodach, trafiamy do lokalu położonego niedaleko naszego parkingu. Posileni wracamy do motocykl i promem przeprawiamy się na drugi brzeg jeziora. Jezioro ma kształt litery „Y” z długimi niczym fiordy trzema zatokami. W miejscu gdzie się one schodzą, kursują promy które znacznie ułatwiają, a co najważniejsze skracają drogę. Naszym kolejnym celem jest Manderlo Del Lario – matecznik Moto Guzzi. Do miasteczka wjeżdżamy podekscytowani, fabryka jest już zamknięta, muzeum nieczynne (w dni pracujące działa w godzinach 15-16, wejście bezpłatne, zwiedzanie z przewodnikiem). Ale jest ona – brama fabryczna. Ta sama od blisko 90 lat. To przez nią wyjechały z fabryki wszystkie nasze Gutki. Moja Babcia 40 lat temu. Pomimo zmroku robimy przy bramie sesję zdjęciową. Gdyby ktoś planował zakup starego Gutka Delagacja udaje się do pobliskiego supermercatto po artykuły pierwszej potrzeby :drinkbeer: i w zwartej grupie wracamy do hotelu. Motorki zostawiamy na parkingu pod hotelem a my przy kolacji omawiamy wrażenia z dzisiejszego dnia.
  16. To tylko taka luźna interpretacja. Jutro będą fotki z muzeum.
  17. Ta "Babcia" to California III, w najbogatszej wersji Vintage. Mogłaby zawstydzić niejednego plastika. Kiedyś dawno temu, miałem Californię III, ale była dla mnie za szybka. Albo raczej ja byłem dla niej za cienki żeby wykorzystać jej możliwości. Cyferki na papierze nie powalały, ale wrażenia z jazdy ............ . W każdym bądź razie był to mój najładniejszy motorek (jak do tej pory).
  18. Chyba się zagalopowałem z tym opisem. Filmiku z odpalania na razie nie będzie. Babcia jest po przeglądzie u Pawła z Golubia Dobrzynia i przygotowana do zimy zapadła w sen. Natomiast materiały z wyjazdu utneły u Przemka na pulpicie montażowym. Będę go nękał telefonami, ale nie za często, bo się zamknie w sobie.
  19. mguzzi

    Kalendarz motocyklowy IZI Meeting 2015

    Moje jeszcze nie dotarły :cry:
  20. mguzzi

    Kalendarz motocyklowy IZI Meeting 2015

    Takie jego zbójnickie, sorki, Admińskie prawo :-D
  21. mguzzi

    Kalendarz motocyklowy IZI Meeting 2015

    Zakupiłem, tradycyjnie 3 :-D
×