Skocz do zawartości

DYROTON

Użytkownik
  • Zawartość

    1 290
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    13

Zawartość dodana przez DYROTON

  1. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Nokian a kto mówił że przeszczep się nie udał? To dopiero 4 tydzień po operacji! Ciężko Panie mówić czy się udał czy nie. Co do cięcia to miałem do wyboru :-D Ma być ładnie czy solidnie wybrałem solidnie :-D :!: :!: :!: Podpadasz Andreas oj podpadasz :-D ale i rację masz :roll: :roll: :roll: :beer:
  2. DYROTON

    Pozdrowienia z Podkarpacia!

    Lewa z Podkarpacia :!: ;-)
  3. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Dzień 6 (22.09.2014) Dzisiejszy dzień jest ostatnim w naszej wyprawie. Do domu pozostało nam 490 km, dlatego leniwie i bez zbędnej spinki pochłaniamy wypasioną jajecznicę i dalej ogarniamy się przed startem. Pogoda tego dnia przeplata się miedzy słońcem a deszczowymi chmurami niestety zapowiedzi pogodowe informują nas, że w dalszej części dnia dopadnie nasz deszcz. Dlatego też ja już od „progu startowego” wdziewam przeciwdeszczowe wdzianko. Wczoraj do miejsca noclegu dolecieliśmy na oparach, dlatego wieczorem zlałem resztę paliwa z zapasowego kanistra, co pozwoliło mi „zaoszczędzić” na powrocie kilka złotych i bez obawy dojechać do najbliższej stacji. Pawłowi niestety się to nieudało. Tuż po starcie w okolicach godziny 9 tej już na autostradzie Pawła GS gaśnie i cichutko zatrzymuje się na poboczu autostrady. Kurde, co jest ??? Kontrolka paliwa szwankowała u niego już wcześniej tak jak i u mnie. Ot taki Ci urok tych naszych bawarskich ślicznotek. Jechaliśmy na km czyli po 350 – ciu tankujemy. Teraz jednak komputer jego BMW – ki troszkę przegina, bo wskazuje ½ bak. Jestem pewny, że to paliwo! Szkoda, że wieczorem rezerwowy bak, który wiozłem ze sobą przez prawie 3000 km dzisiaj jest pusty!!! Przecież zlałem go wczoraj do mojego motka. Bez zastanowienia zjeżdżam z autostrady w poszukiwaniu stacji. Po kilku chwilach docieram do miejsca zjazdu, za którym dostrzegam jedną z nich. Tankuje się na max’a oraz uzupełniam kanister. Docieram do Pawła. Tankujemy! Moto odpala na dyk. Możemy jechać….. Niestety po kilku chwilach dopada nas deszcz i porywisty wiatr. Nie wiem, co jest gorsze czy ulewny deszcz czy bardziej wiatr, z którego porywami przychodzi nam się zmagać. „Miota nami jak szatanami” a z każdym kilometrem przybliżającym nas do domu spada także temperatura powietrza. Ulewa narasta a wiatr robi z nami, co chce! Tumany wody wznoszone w górę przez rozpędzone samochody powodują, że jazda staje się dość niebezpieczna. Musimy zwolnić do max 100 km/h gdyż każdy wyprzedzany tir w takich warunkach to istne starcie Dawida z Goliatem, z którego jednak nie łatwo, ale za każdym razem udaje nam się wychodzić obronna ręką (tak jak Dawidowi, zresztą) Dolatujemy do Słowacji. Stajemy jak zawsze na pierwszej stacji za granicą by dygocząc z zimna pochłonąć jakąś kawę i kanapki, jakie udało nam się przygotować podczas śniadania. Ubieramy grubsze i cieplejsze wdzianka, wykręcamy rękawiczki z wody i odpalamy nasze rumaki, wcześniej ustawiając grzane manetki na MAX. Tuż przy granicy z Polską pogoda lekko się poprawia. Deszcz ustępuje a słońce niemrawo przedziera się zza chmur. Jak zawsze, gdy jesteśmy na Słowacji tak i teraz postanawiamy wciągnąć nosem [wyprażany syr z hranolkami i tatarską Omanką] Miła pani kelnerka zagajając rozmowę mówi, że ona i jej mąż też jeżdżą na motocyklu. Przysiada się do nas by po chwili zadać pytanie. „…to gdzie dzisiaj jeździliście?” Pyta się. A my na to, że wracamy z Albanii odpowiadamy przeżuwając lekko zimny już słowacki przysmak. „O Boże!” Odpowiada zdumiona. „A gdzież to w ogóle jest!!!” Pyta. Opowiadając jej krótką historie naszej wyprawy dojadamy do końca [hranolki] i dopijamy colę by następnie miło się z nią pożegnać. Do domu dolatujemy przed godziną 16 tą tak jak przystało na dobrego męża, który wraca do domu z pracy. No może różnica jest tylko w powitaniu, bo zazwyczaj jest milsze niż dzisiaj!!! No cóż trzeba odpokutować i oswoić się z fochem. Jednak warto było!!!! Przejechaliśmy 3045 km w 6 dni. Często tankowaliśmy i mało jedliśmy, ale to pewnie, dlatego że żywiło nas otoczenie, z jakim za każdym km dane nam było się zapoznać. Dziękuję Pawciu za kolejną świetną wyprawę!!! Relacje moją rozpoczynałem mając jedną sprawną na 100% nogę, bo druga była jakby jej niebyło dzisiaj kończąc te bałkańskie wypociny także mam tylko jedną nogę sprawną, w 100% ale druga się już goi by móc tej pierwszej dorównać. Miałem kończyć tą relacje w szpitalu, w którym poddałem się przeszczepowi i rekonstrukcji wiązadeł krzyżowych mojego kolana. Bardzo chciałem, ale się nieudało! Czemu? Na to pytanie odpowiedz znają tylko Ci, którzy przeszli taki lifting!!!! :-( :-( :-( :-D Pozdrowienia i do następnej relacji. ;-)
  4. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    oj tam , oj tam lecisz gdzieś na koniec świata.....klimat suchy i po prostu pić Ci się chce!!! :drinkbeer: :drinkbeer: :drinkbeer: Nie bądź taki odpowiedzialny tylko wracaj to się napijemy normalnej polskiej wódki a nie jakieś tam pisco srisco ....... :beer: :beer: :beer: Dziękuje :!: :!: :!: PS Bier se co na sen :-D :-D :-D
  5. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Dzień 5 (21.09.2014) Dzień piaty naszej bałkańskiej polatanki to kolejny dzień powrotu. Poranek napawa optymizmem, choć przed nami nuda autostradowych kilometrów. Przejazd przez Serbię do granicy z Węgrami a tam tyle dojedziemy na ile pozwolą nam nasze odparzone 4 - ry litery. Hotel, w którym ulokowaliśmy się wieczorem nie serwuje nam śniadanka, ale zapewnia je pobliska knajpka w cenie noclegu. Wstajemy dość wcześnie jak na wczorajszą wybuchową mieszaninę nalewki porzeczkowej z serbskim piwnym wyrobem. Kierujemy się, więc energicznie do wskazanej jadłodajni na poranne, co nieco by ponownie przekonać się, że w tym regionie europy turysta na swoja kolejkę poczekać grzecznie musi. Sympatyczne panie oraz pan o charakterystycznym odorze pachy popijając kawkę i dopalając ramkę ichnich cygaretów sugerują nam cierpliwe oczekiwanie. Po 45 minutach, jako ostatni z wizytujących w tym czasie knajpkę otrzymujemy wybraną wcześniej potrawę. Wybór nie był trudny gdyż w ramach hotelowego porozumienia przysługiwała nam „kanapka” lub omlet. Wybór padł na to drugie. Dość obfity jak na moje przyzwyczajenia omlet skomponowany z jaj, tłustej szynki i słonego sera posypanego na wierzchu nasycił nas do granic możliwości strawienia. Po obfitym śniadaniu rozliczamy się z właścicielem hotelu uiszczając 30 euro opłaty za pokój dla 2 osób z omawianą już poranna strawą. Pakujemy się na nasze konie i rozpoczynamy nudną „jak flaki z olejem” podróż. Na Węgry dolatujemy w okolicach godziny 16 tej za nami 550 km, więc czas zacząć rozglądać się za jakąś gorącą sadzawką i miłym hotelikiem w pobliżu. Z tych dwóch ambitnych na tą chwile planów udaje nam się znaleźć tylko miły i pusty od gości hotelik. W niełatwy sposób (dzięki tłumaczowi Google) udaje nam się dojść do porozumienia z młodym Węgrem, co do ceny naszego lokum oraz zawartości znajdującej się w karcie win. Niestety wybór wina a może bardziej jego cena zmusza mnie szybkich odwiedzin w Tesco gdzie zakupuje po zestawie uwzględniającym nasze upodobania. Po szybkim prysznicu oraz stwierdzeniu, że nie ma w europie żadnego programu telewizyjnego ani żadnej stacji, w której możemy obejrzeć finał siatkówki mężczyzn (Polsat rządzi) udajemy się przed hotel do pobliskiego ogrodu celem spożycia wcześniej zakupionego trunku. Za każdą szklaneczką wyśmienitego trunku czas mija nam bardzo miło i nawet nachalność tutejszych komarów nie jest w stanie przerwać nam tej wieczornej degustacji. Po kilku chwilach popadając w głód postanawiamy wyczyścić do zera nasze wyprawowe zapasy urozmaicając je wyborną cebulką i zmrożonym pomidorkiem zakupionym w restauracyjnym barze u lekko już znudzonego swoją pracą młodego człowieka. Wszystko smakuje wybornie! Dochyliwszy naszą baterię do samego końca utylizujemy puste butelki w pobliskim koszu na segregowane śmieci (witamy w UE) i z uśmiechem na ustach udajemy się w kierunku naszego pokoju. Cdn…..
  6. DYROTON

    Witam :)

    Lewa...
  7. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Dzień 4 (20.09.2014) Ciąg dalszy Upchnięci między bańkami z benzyną a workami jutowymi z bliżej nieokreśloną zawartością chłoniemy otaczające nas widoki. Dziesiątki zdjęć i liczne ujęcia z kamer GoPro wzbudza na łajbie duże zainteresowanie lokalesów. Każdy z nich patrzy na nas jak na kosmitów. Ale czemu??? Opłacamy nasz rejs za bagatela 25 Euro od motocykla i już spokojnie możemy podziwiać tutejsze widoki. Szukając podobieństw miejsca odgrzebuję w pamięci rejs promem przez jeden z norweskich fiordów, jaki odbyłem kilka lat wcześniej. Pamiętam, że siedziałem tuż przy burcie a otwartą z wrażenia japę zatykał mi wszechogarniający mnie wiatr… niestety szybko wracam na ziemię widząc dziesiątki, setki a nawet tysiące pływający jak spławiki plastikowych butelek i przeróżnych śmieci. Z każdą minutą rejsu zastanawiałem się, czemu? Czemu nikt w tym kraju nie docenia i nie szanuje bogactw, jakimi obdarowała ich natura? Czas mija bardzo szybko. Wpływamy do pięknego kanion, w którym łyse od roślinności, pionowe góry bezczelnie dominują nad resztą otoczenia a nasza mała kosmiczna łódeczka wyklepana ze starego autobusu przedziera się przez turkusowe szambo wody. Co jakiś czas spoglądam na nasze motocykle upchnięte ciasno przy burcie i dumny jak paw cieszę się w duchu z miejsca, w jakim się znajduję. Foto w znanym Wam klimacie. Stoner pozdrawiam! Rejs upływa nam bardzo szybko. Dopływamy do Fierze gdzie w pośpiechu rozładowujemy nasze motocykle, analizujemy dalszą trasę i rozpoczynamy powrót do domu. Podczas rejsu dowiadujemy się od płynącego z nami lokalesa dość płynnie posługującego się jeżykiem angielskim, że trasa do Kukes jest bardzo przyjemna widokowo. Taki obieramy, więc cel dalszej naszej podróży. Zaczyna się chmurzyć w pośpiechu przywdziewamy nasze przeciwdeszczowe kondony i pożeramy każdy kawałek krętej jak domek ślimaka drogi. Droga z Fierze do Kukes była jedną z najpiękniejszych dróg, jakimi jechałem. Setki zakrętów usłanych w na łonie czerwonych skał wprawiało nas w osłupienie a ciasne zakręty jeden po drugim zmuszały nas do dużego skupienia. Zroszona przez leniwie opadającą mżawkę droga staję się coraz to bardziej śliska a tu każdy zakręt styka się z następnym swoją krawędzią. Do autostrady mamy lekko ponad 140 km czas mija nam powoli. Kilometr za kilometrem, minuta po minucie. Jesteśmy rozdarci między odczuciem pośpiechu i potrzebą przejechania jak największej ilości kilometrów a nieodpartą chęcią jak najdłuższego upajania się otaczającym nas motocyklowym rajem. Po kilku godzinach wbijamy się na nudną autostradę, która doprowadza nas do granicy z Kosowem. Po drodze pochłaniamy dziwną fasolową polewkę z kawałkiem wieprzka, która przygotował nam młody lokales, który jeszcze kilka minut wcześniej przeganiał swoje krowy z głównej drogi prowadzącej do przejścia granicznego z Serbią. Po kilkuminutowej wymianie zdań na temat Putina i graniczenia naszego kraju z jego folwarkiem dostajemy się na przejście graniczne. Zaczyna mocno padać! Ospały i znudzony życiem celnik lekceważy naszą zieloną kartę i nakazuje nam zakup ubezpieczania naszych motocykli za bagatela 20 Euro. Przez Republikę Kosowa przejeżdżamy dość szybko. Może jest spowodowane sugestią młodego Albańczyka, który odradził nam nocleg w okolicach Prisztiny. „Fajne macie motocykle” mówił „szkoda by ich było ….” Nieprzyjemnie pada deszcz, robi się chłodno a zmrok zapadł już jakiś czas temu. Tuż za granicą szukamy noclegu, po kilku podejściach odbijamy w bok od wytyczonej przez nas trasy by dotrzeć do miejscowości noszącej nazwę Kursumlija. Jak na warunki Serbskie lokum jest dość nowoczesne i bardzo przyjazne. W pośpiechu i przed prysznicem spożywamy przywiezioną z Polski nalewkę o smaku czarnej porzeczki. Wstyd! Wstyd by do domu przywieść nienaruszoną butelkę tak zacnego trunku. Odurzeni procentami porzeczkowego specyfiku sprawnie jeden po drugim zapodajemy sobie prysznic by tak wyrychtowani udać się na nocne zwiedzanie miejscowości. Smaczne i orzeźwiające lokalne piwo smakuje jak nigdy dotąd. Niestety dzisiaj także nieudało się nam zjeść kolacji. No może mi ;-) Po przejechaniu 440 km i trzech godzinach rejsu po albańskich fiordach grzecznie kładziemy się spać. Cdn….
  8. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Pracujemy nad albańskim klipem ale pewnie jeszcze to potrwa. Myślę jednak że zrobię kilka małych filmików np. z załadunku moto czy z drogi do Theth, itp....
  9. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Dzień 4 (20.09.2014) Część nr.1 Kolejny dzień naszej albańskiej tułaczki nastaje z porannym wyciem koguta, który pieje niemiłosiernie za oknem naszego hotelowego pokoju. Wycie czy pianie jak zwał tak zwał ciekawą staje się regułą gdyż jest to nasza trzecia bałkańska noc i zarazem trzecia pobudka o tak swoistym i wiejskim charakterze. Skoro kura budzi nas do życia to i jajo na śniadanie dopełnia całe to drobiowe zamieszanie. Plan na dzisiejszy dzień to realizacja drugiego po Theth z najważniejszych celów naszego pobytu na Bałkanach i zarazem początek powrotu do domu. Musimy dostać się do miejscowości Koman skąd promem przepłyniemy do Fierze i następnie dostaniemy się do Kukes rozpoczynając powrót do domu przez Republikę Kosowa. Plan ambitny, ale realny. http://mapcarta.com/18755704 Hotelowy wywiad owocuje informacją, że prom odpływa o 10 tej rano z Koman, czyli miejsca, do którego mamy jakieś 53 km od naszego hotelu. Po koguciej arii wstaliśmy dość wcześnie może i dobrze, bo z posiadanych przez nas informacji, jakie uzyskaliśmy dużo, dużo wcześniej wynika ze prom odpływa o 9 tej a nie 0 10 tej jak twierdzi lokalny „profesore”. Postanawiamy przyjąć naszą wersję, dynamicznie pakujemy się na motory. Mamy jedną godzinę na dojechanie do promu a przed nami nieznana droga. Sugerując się mapą zrobimy ją w 40 minut. Będzie git. Niestety! Droga, choć malownicza okazuje się być koszmarnie dziurawa. Startując o 8 rano ze Skodra spóźniamy się na prom 15 minut!!! Jest 9.15, wbijamy się w kamienny tunel by na jego końcu wyjechać wprost na parking, przy którym czeka na nas prom lub bardziej trafne określenie to coś co prom przypomina. Ot taki wodny Frankenstein. :shock: Dosłownie czeka wszyscy już siedzą poupychani w dziwnej konstrukcji przypominającej autobus a lokalesi obsługujący prom „rzucają” się na nas i nasze motocykle. Jedni kasują za załadunek 2 euro za dwa motory a drudzy ściągają kufry i wręcz drą maszyny, za co popadnie upychając je na łajbie. Nie pamiętam ile cały proces ten trwał, ale chyba było to max 5 minut! Pamiętam tylko uwagę jakiegoś Czecha, który przypłyną ze swym motocyklem ze strony przeciwnej bym zamknął oczy podczas załadunku, bo moje moto wygląda na nowe. Po czym na jego twarzy zagościł kwiecisty uśmiech. Nie patrzeć! Myślę! Mało, trzeba to nagrać ….. Uff… Płyniemy. Przed nami 3 godziny rejsu. Motocykle upchnięte gdzieś na lewej burcie a my lokujemy się na dziobie zanurzając nogi w turkusie wody. CDN....
  10. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Dzięki Icoo! Dzięki za pomoc i za "zaszczepienie" tym regionem. :beer: PS Dla wszystkich których i ja zaszczepiłem Theth! Śpieszcie się ..... "asfaltowi szutrożercy" już tam są!! :evil: :evil: :evil: Urok Theth to także dojazd do tej miejscowości. Kamienisto-szutrowy dojazd. :!: :!: :!:
  11. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Z jednej strony to szkoda a z drugiej może dobrze bo bym sobie w gębę pluł że nie uścisnąłem Ci dłoni!!!
  12. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Umknęło mi jeszcze kilka fotek! Już wklejam!!!! :-D
  13. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Kurde! Doodek. Ja już byłem!!! :-( :-D
  14. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Dzień 3 (19.09.2014) Kolejny dzień naszej w bałkańskiej tułaczki to realizacja głównego jej celu jakim była wizyta w miejscowości Theth oraz pokonanie drogi, która do niej prowadzi. Theth położona jest w Albanii w Narodowym Parku Thethit na wysokości około 700 m n.p.m. Jest jedną z najbardziej izolowanych osad w Europie. Po konsultacjach z Icoo oraz kilku filmikach na YouTobe wiemy, że będzie to wymagający fizycznie, dzień. To pewnie, dlatego nie zjedliśmy śniadania!!! :) A tak naprawdę chcieliśmy jak najszybciej przekroczyć granicę i wjechać do Albanii, do której mieliśmy 35 km oraz znaleźć lokum nad wybrzeżem. Plan w samych swoich założeniach był sprytny, przewidywał śniadanie po drodze, miły hotelik na albańskim wybrzeżu gdzie zwalimy graty przed atakiem na Theth oraz gdzie po powrocie miło spędzimy czas pluskając się w błękicie wody lekko podochoceni regionalnym trunkiem. Planować zawsze warto, jednak często w różnych okolicznościach z dużych planów wychodzi jeszcze większy ich planowy niewypał tudzież rozjazd. Granicę przekroczyliśmy w miejscowości Muriqan. (Inaczej niż wskazuje mapa, jaka załączyłem powyżej) Postanowiliśmy, że kierujemy się w kierunku miasta Shkoder a następnie odbijamy w stronę wybrzeża by jak najszybciej znaleźć lokum, które stanie się dzisiaj miejscem wypadowo-rozrywkowym. Optymalnie pada na miejscowość Velipoje do której pozostaje nam około 45 km. Nasz wizyta, w Shkoder była dla mnie ciężkim przeżyciem gdyż pierwszy raz w życiu gościłem w miejscu gdzie przepisy ruchu drogowego, na których się wychowałem były tylko moją imaginacją. A może po prostu nie ma w Albanii przepisów o ruchu drogowym. Tu wygrywa ten, co głośniej trąbi, ma większego i bardziej rozpadającego się mercedesa :-D lub najszybszego osła z zaprzęgiem. Ludzie łażą po drodze gdzie popadnie, jeden na rowerze z kopą siana na plecach, drugi na ośle poganiając biedaczysko rękodzielniczym pejczykiem. Dość ciężko było mi wybałuszać wszystkie moje gały, jakie w jednej chwili wylazły mi wokół mojej łysej łepetyny by ogarnąć otoczenie. Duszne od dymu powietrze miesza się w upale z fetorem padłych przy drodze zwierząt a chude świnie taplają się w przydrożnym błocie. Zapach palących się koszy na śmieci i składowanego przy drodze obornika uniemożliwiał racjonalne funkcjonowanie mojej percepcji. Gdzie ja jestem? Zadaje sobie pytanie ochlapany gnojem płynącym po drodze przez tylne koło motoru kompana wyprawy. Myślałem, że podczas moich rumuńskich wojaży to właśnie Rumunia i jej „uroki” przydrożnych mieścinek spowitych biedą to wyjątkowo przykry obraz, jaki nakreśliłem w swojej pamięci. Niestety! Albania pobija moje rumuńskie doświadczenia o dużą kupę śmieci. Wszystko ma jednak swój urok! Myślę i szukam każdych możliwych pozytywów dla miejsca, w którym aktualnie się znalazłem. Jedziemy nad wodę tam na pewno będzie lepiej. Widziałem przecież tyle pięknych zdjęć albańskiego wybrzeża w internecie :) Czas mija ospale a droga wije się przez małe mieściny pełne leniwych lokalesów o ciemnej karnacji. Przedzieramy się przez łany kukurydzy a ja liczę każdy kilometr, który pozostał nam do plaży. Przecież jest już 11- ta a my oddalamy się od Theth zamiast się do niego zbliżać. Na wybrzeże prowadzi nas okazały bilbord „Palm Resort And Beach”, którego niesiona treść napawa optymizmem. Jest 11.30 docieramy do wybrzeża szukając dogodnego miejsca postoju. Kiszki grają mi marsza a okolica nie zachęca do miłego wakacyjnego wypoczynku. Koszmarne budowle odziane we wszelakie kolory tynków, jakie mieści paleta barw RAL powala mnie, jako budowlańca na moje obolałe kolana. Kurde mam wyrzuty sumienia, bo to ja chciałem i uparłem się by zobaczyć albański brzeg, Paweł chciał ulokować się, w Shkoder by resztę czasu poświęcić Theth. Niestety! :( Smutną i szarą plaże, pustą o tej porze roku obserwujemy z pobliskiego parkingu obsadzonego palmami na obrzeżach, którego śmieci wylewają się za budki spełniającej rolę szalety. Skruszony wykonuje kilka urokliwych zdjęć by pozostał ślad naszej tu obecności i pospiesznie gramolę się na moje, moto by rozpocząć powrót do Shkoder. Realizujemy plan Pawła. W centrum miasta Shkoder znajdujemy kilkugwiazdkowy hotel, ilość gwiazdek hotelu raczej nie ma znaczenia warunki jak w naszym PTTK’a, cena 30 Euro za pokój dla 2 osób ze śniadaniem. Pośpiesznie zwalamy graty pozostawiając na motorach tylko kufry centralne pełniące funkcję technicznych. Jest godzina w okolicach 13 tej. Jesteśmy pod kreską z czasem! Pochłaniam w pośpiechu snickers’a i popijam go wodą, musi mi to wystarczyć na drogę do Theth. Walcząc z lokalnym zgiełkiem wyzbytym wszelkich norm i zasad poruszania się po drodze wydostajemy się z miasta w kierunku celu dzisiejszego dnia. Białe wzgórza północno albańskich gór witają nas z oddali a my z każdym kilometrem zbliżamy się do ich majestatycznego oblicza. Do Theth pozostaje nam tylko 60 km. Super! Myślę sobie…. Niestety mój optymizm rozwiany zostaje przez świadomość trudności, na jakie możemy tam natrafić. Szybciej, ciaśniej, krócej. Ale co to, tu miał być szuter!!! Przynajmniej tak wynikało ze zdjęć, jakie dużo wcześniej przesłał mi Icoo. Niestety podobnie jak w Rumunii na Alpinie i Fogarskiej taki i tu bezlitosna i czarna jak noc lawa asfaltowej powłoki zalewa piękno dziewiczego dotychczas obrazu. Szkoda! Gdzieś na szczycie jednego ze wzgórzy mijamy asfaltowych szutrożerców i ich maszyny. Nareszcie rozpoczynamy prawdziwie off’owe zmagania z dalszą częścią drogi. Droga wije się jak spinacz biurowy a luźne kamienie, liczne kałuże i rwące potoczki zmuszają nas do maksymalnej koncentracji, niestety mocno zdrętwiałe i obolałe już ręce odmawiają nam często posłuszeństwa. Droga, mimo że mocno wymagająca kondycyjnie i technicznie jest zarazem lekiem na całe dzisiejsze zło. Głód, odparzoną dupę, bolące kolano i zdrętwiałe ręce. Na miejsce docieramy koło godziny 16 tej. Miejsce jest magiczne … i ta cisza przerywana tylko szumem rwącej, turkusowej wody. Seria zdjęć, kilka ujęć na resztkach baterii GoPro i dalsze poznanie miejsca, które ciężko ogarnąć wzrokiem. Upojeni urokiem i leniwą ciszą miejsca szukamy czegoś do jedzenia, będzie to nasz pierwszy posiłek od wczorajszej kolacji!!! No, bo przecież, kto by tracił czas na jedzenie jak przed nami takie uroki motocyklowej poniewierki :) Wybór nie jest zbyt duży, bo i mieścina mała. Z dwóch knajpek wybieramy tą najokazalszą tuż przy szkole i nieczynnym punkcie ambulatoryjnym szczelnie zakutym przez kraty. Po umyciu rączek w miejscu gdzie król chodzi piechotą i gdzie sika się do dziury w podłodze niecierpliwie czekamy by ktoś z obsługi zwrócił na nas uwagę. Niestety po 40 minutach i kolejnych mętnych izopolifonicznych pieśniach dowiadujemy się, że właśnie upieczony prosiaczek się skończył i najlepiej to pewnie jak byśmy sobie już poszli, bo zawracamy komuś tu głowę. No cóż! Ich prawo. Lokalni mieszkańcy ważniejsi są od przyjezdnych. Coś w tym jest przecież będziemy tu pierwszy i ostatni raz a oni codziennie chcą coś zjeść czy się napić. Kierujemy się do drugiej a zarazem ostatniej knajpy tuż przy zjeździe z mostu. Miły młody pan proponuje nam rybkę z tutejszej rzeczki lub świnkę z patelni, frytki i szopską sałatę. Decyzja padła na zestaw nr 2 ze świnką oraz bonus, jaki otrzymałem w postaci wypasionej muchy lub bąka usmażonego razem z mięskiem. No cóż menu okazało nietrafnie, urozmaicone muchą jednak zawartość talerza znikła w oka mgnieniu. (Dzięki Pawciu ;-) ) Nasyceni zaserwowaną potrawą i opowieścią, jaką sprzedali nam napotkani Polacy o kawie i kałasznikowie, jako narzędziu pomocnym podczas negocjacji cenowych w Albanii rozpoczynamy powrót. Założenie jest jedno….”do góry to Panie dzida! Będzie łatwiej pokonywać wzniesienia, bo zjeżdża się inaczej niż wjeżdża no i zostaje nam godzina do zmroku…trzeba się sprężać” Cebulowy oddech w kasku po wchłoniętej sałatce przyprawia mnie o łzawienie oczu. Myślę sobie ….”no cebulę to mają tu zacną” Mobilizuję swoją uwagę na każdym ruchu manetki gazu a ciągły balans ciała uzupełnia enduro’wą ucztę. Z zakrętu w zakręt coraz bardziej ponosi mnie off’owa fantazja, wybijam się na wzniesieniach by oderwać koła od podłoża a operując gazem doprowadzam do lekkich uślizgów tyłu. Ten motocykl stworzony jest do jazdy w takich okolicznościach podłoża. W hotelu jesteśmy w okolicach godziny 19 tej 30 … To był udany dzień, choć jego początek nie napawał nas optymistycznie, co do realizacji założonych celów. Parkujemy motocykle i prosto kierujemy się do hotelowego baru. Piwo smakuje jak nigdy dotąd, lekko otępiali po jego procentach ostatkiem sił udajemy się do pokoju. Szybki prysznic, schodzimy na dół i poprawiamy poprzednią kolejkę. Na więcej nie mamy sił. Zapominając o zdjęciach hotelu wracamy do naszego ciasnego *** lokum z niedziałającym telewizorem. Przykrywając się dziurawym prześcieradłem odgrywającym rolę kołdry zapadamy w głęboki i zasłużony sen ……cdn.
  15. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Jasinku! Nie mów że Ty także byłeś w tych regionach!!! Pamietam że mijaliśmy na lewym ciasnym winklu (tylko nie pamiętam w jakim kraju) trzech jeźdźców. Jeden z nich na żółtym big'u i jeden na małym GS. Trzeci zaś inszy niż nasze. Była lewa i pojechaliśmy dalej czy to byłeś TY?????
  16. DYROTON

    Powitanie z podkarpacia

    Witaj z Krosna!
  17. Ja się mogę nim zając!!! Teraz polatam jeszcze po bieszczadzkich winklach w lutym mogę przewietrzyć go w Maroku a na majówkę pokaże mu Słowenię i Chorwację.... Czemu ma się chłopak nudzić. Spanko oczywiście w ciepłym garażyku będzie miał to Ci obiecuję!!!! :twisted: :twisted: :twisted:
  18. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Dziękuję MISTRZU!!! :-D :beer:
  19. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Dzień 2 ciąg dalszy: Scrambled eggs, która przybrała postać omleta oraz owocowa herbatka nasyciły nas resztę dnia, w którym zaplanowaliśmy przejazd przez kanion Pivy i pasmo gór Durmidor. Przez Czarnogórę tuż do samej granicy Albanii. Żegnając się z Czarnogórą zaplanowaliśmy jak na spragnionych jeźdźców przystało wizytę w mieście Bar, które jakoś dziwnie miło się nam na skojarzyło. Z Wiszegrad’u kierujemy się przez Brod, niedaleko miasteczka Foča do granicy z Bośnia i Hercegowiną. Droga przez kanion Pivy leniwie wiła się wzdłuż turkusu rzeki …… początkowo jest naprawdę wąsko i ciasno a setki zakrętów zmuszają nas do częstym operowaniem manetką gazu i dźwignią zmiany biegów. Miejsce rysuje się urokliwie i wydaje się stwarzać wrażenie raju dla rafter’ów. Magia tego miejsca zaczyna nas oczarowywać bardziej i mocniej z kilometra na kilometr, ale z apogeum obrazu zderzamy się w Bośni i Hercegovinie. Wzbijamy się wyże j i wyżej oddalając się zarazem od turkusu wody a zbliżając do błękitu nieba. Z zakrętu w zakręt z tunelu w tunel, z mostu na most ……upojeni widokiem kierujemy się w stronę miejscowości Żabliak by po krótkim czasie rozebrać się ze zbędnych ciuszków. Robi się gorąco! Żar leje się z nieba a każdy tunel wyryty w skale przysparza nam ukojenia. Za każdym zakrętem coraz wyżej wspinamy się po drabinie drogi, która kieruje nas do podnóża górskiego pasma Durmidor. Magiczne miejsce! Początkowo przypomina mi transalpińskie obrazy a cieniutka jak makaron nić drogi wije się polanami na tle gór. Z minuty na minutę jazda zaczyna przybierać postać transu. Jest ciepło, równo, kręto i bajecznie tylko leniwo snujące się po drodze owce stają nam na przeszkodzie do całkowitego odlotu!!! W takiej scenerii tyrolska i chleb ze śniadania smakują wyśmienicie! Nasyceni widokiem i zaspokojeni puszkowym rarytasem dalej przeszywamy góry dynamicznym mruczeniem naszych wydechów. Czule żegnając się z durmidorskimi wzgórzami jeszcze milej witamy długo oczekiwany zasięg naszych telefonów. Jedno zdanie, kilka wyrazów i raport wykonany. 3 godziny bez meldunku …oj dostani mi się po powrocie do domu za to milczenie. Na wybrzeże pozostaje nam około 100 km droga jest szeroka, gładka i szybka, więc kilometry znikają w oka mgnieniu. Bar, jako miejscowość zachwyca nas swym urokiem, ale zniechęca mnóstwem turystów ospale snujących się po ulicach. Oblizujemy się smakiem zrodzonym z zapachów przydrożnych barów i kontynuujemy naszą jazdę w stronę granicy z Albanią. Stajemy w miejscowości Ulcinji gdzie szybko przechwyca nas niskiego wzrostu lokales proponując lokum w swoich apartamentach. Po krótkich negocjacjach dobijamy targu. Motocykle parkujemy tuż pod naszym lokum a po szybkim prysznicu idziemy napaść nasze brzuszki i obgadać plan na następny dzień naszej bałkańskiej przygody. Sama miejscowość nie powala jak na Czarnogórę można powiedzieć nawet, że teraz żałujemy, że nie zatrzymaliśmy się w Bar. Brak uroków okolicy rekompensuje nam jednak jedzenie. Poezja smaków. Jak na pizzę J i „szopską” sałatę. cdn .....
  20. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Przykro mi! Relacja z dnia nr 2 musi tylko tak wyglądać j/w. Pakuje ze 40 szt zdjęć i nie mogę ich wstawić gdyż stale mam taki komunikat: "Nie możesz użyć grafiki o takim rozszerzeniu na tym forum" Ku....a siedzę już 3 godziny!!! Wszystko robię jak zawsze a forum pokazuje mi rogi. Niestety dzisiaj nie mam już cierpliwości!!! I myszki!!!!!!!!!!!!!!
  21. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Dzień 2 (18.09.2014r.) Dzień drugi naszej bałkańskiej tułaczki rozpoczynamy tuż po spacerowym zapoznaniu się z Wiszegrad’em oraz jego urokami do których na pewno można zaliczyć Most Mehmeda Paszy Sokolovicia który w 2007 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Grobowa ciekawostka. Po szybkiej przebieżce oraz wystawnym jak na te regiony śniadaniu szykujemy się do realizacji planu na dzisiejszy dzień. Poranna mgła dynamiczne rozpływa się w porannych promieniach słońca. Pogoda zapowiada się na idealną. Bardzo nas to cieszy i nastraja optymistycznie. Plan na dzisiaj, 350 km cdn.... problemy ze zdjęciami?????
  22. DYROTON

    Siemanko!

    Lewa!
  23. DYROTON

    Siemanko!

    Lewa Superg......u :!: ;-)
  24. DYROTON

    Albania na jednej nodze ....

    Mój dobry przyjaciel powiada od dawien dawna. Cyt..”twardym trza być nie miętkim” Choć coraz ciężej ostatnio być mi bardziej twardym niż miętki ...postanowiłem!!! Jadę! Jadę do Albanii mimo kontuzji kolana! Mam dwa miesiące by pozbierać się do kupy. Co z operacją? Pewnie pytacie…Dobre pytanie. Po konsultacjach z moim znajomym lekarzem, ordynatorem ortopedii doszliśmy do wniosku że z operacją możemy poczekać. Przecież gorzej już być nie może. Nauczony doświadczeniem corocznych urazów podjąłem decyzję że nie będę usztywniał nogi przez najbliższe 4 tygodnie bo wydłuży to (moim zdaniem) czas rekonwalescencji i spowoduje szybką utratę mięśni. Daję sobie tydzień luzu, noga odpoczywa usztywniona. Kolejne tygodnie to rehabilitacja, wykupione zabiegi laser, krioterapia, magnes, prądy na odbudowę mięśnia trójgłowego uda, ćwiczenia. Trzy tygodnie później, rower, rower, ławeczka, rower. …. Po 4 tygodniach funkcjonuje normalnie. Noga jest niestety słaba i niepewna stabilnie jednak pierwsze testy moto wyszły pozytywnie. Będę uważał! Myślę :? :? Decyzja jednak zapadła! JADĘ DO ALBANII!!! :-D :twisted: Postanowione! Dzień 1 (17.09.2014r.) Planując wyprawę od dwóch lat plany pozostają niezmienne. Główny cel wyprawy to Theth (dzięki Icoo!!!) rejs statkiem lub tym co statek przypomina przez jezioro Koman oraz Góry Durmitor. Reszta niech będzie tylko przypadkiem ;-) Rok wcześniej Albańskie plany zamierzałem zrealizować w październiku. Pamiętam że o 6 tej rano było dość zimno jak na moto bo – 2 C. Gdzieś na wysokości Budapesztu pijąc kolejne espresso i analizując pogodę online dochodzimy do wniosku że przy tak dużych opadach deszczu w górach nasza wyprawa będzie koszarem a zaplanowane cele okażą się ciężkie do realizacji. Decyzja zapadła! Rezygnujemy z Albanii i skierujemy się ponownie do Rumunii. Decyzja była dobra! Poznaliśmy kolejny raz uroki rumuńskich bezdroży i uniknęliśmy albańskiego potopu jaki dotkną te regiony w zeszłym roku. Niedosyt pozostał dlatego Albania stała się planem na 2014. Tegoroczny start zaplanowaliśmy o 6:00 rano z mojego garażu. Reszta tego dnia to ponad 800 km autostrady czyli wszechogarniająca nuda. Kolejne ponad 200 km dość kręte i urokliwe, szkoda tylko że zmrok zabiera nam możliwość ich pochłonięcia wzrokiem. Do celu wyznaczonego na dzień 1 naszej wyprawy docieramy po godzinie 20 tej. Wiszegrad w miasto w wschodniej części Bośni i Hercegowiny, nad rzeką Driną, ulokowane na drodze z Goražde i Ustipračy do Užic w Serbii. Administracyjnie należy do Republiki Serbskiej. Po przejechaniu ponad 1000 km kierujemy się w stronę centrum tego uroczego miasteczka. W objęciach mgły oraz mroku znajdujemy miejsce na nocleg. Hotel „Andricev konak” 30 Euro ze śniadaniem za pokój dla 2 osób z całodobowym dozorem naszych motocykli :-o Parkowanie moto, szybki prysznic….i czas na kolację. Dochodzi godzina 21:30 a nasze żołądki nucą wieczorową symfonię głodu. Znajdując „lokalesową” knajpkę zamawiamy typowe dla regionu frykasy począwszy od piwa oczywiście… :drinkbeer: :-D Nektar za nektarem, ostatni rzut okiem na mapę. Plan na jutro i grzecznie kładziemy się spać. Cdn …
×