Skocz do zawartości

mguzzi

Użytkownik
  • Zawartość

    831
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    21

Zawartość dodana przez mguzzi

  1. mguzzi

    Mongolia 2012

    17.08.2012r (piątek) Hotel w którym nocowaliśmy miał tylko 2 pokoje na 2 piętrze. My zajmowaliśmy jeden. Rano zerkając przez okno na nasze motorki zobaczyliśmy Smarta na holenderskich blachach. Z właścicielami się nie widzieliśmy, ale mocowanie bagażnika i "gmoli" z przodu to lipa. Przyspawane są bezpośrednio do blachy karoserii. Ale koła zapasowe i zapas paliwa są. Przed wyjazdem z miasta, odwiedzamy bank gdzie kupujemy ichnie tubriki. Wojtek ma trochę dziwną minę, gdy wychodzi z banku z harmonijką banknotów. Do jakiej kieszeni je schować? Na wyjeździe z miasta 10km asfaltu i bramka do poboru opłat. Nas jakoś przepuszczają, nie obczaili, że my są obcokrajowcy, albo mieli ludzkie odruchy. Jakiś czas później jedziemy szeroką, płaską jak stół doliną i pośrodku niej zupełnie nie pasujące do krajobrazu wzgórze, a na nim święty kopczyk i jakieś figurki. Tubylcy, którzy odprawiają tam swoje rytuały wjechali na niego samochodem. Ciężko nam się powstrzymać i też podjeżdżamy na niego motorkami. Ponieważ nie chcemy im przeszkadzać w rytuałach religijnych, od razu zjeżdżamy na dół. W dzień jak zwykle upał, jedziemy trochę nasypem, trochę polną drogą, mijamy stada wielbłądów, owiec i kóz. Tu, "ciekawsza fotka" z dedykacja dla Cyklego :beer: . Widzimy też fatamorgany. W jednych rozmywa się horyzont, W drugich widzimy poza horyzontem skały, jeszcze inne sprawiają wrażenie, że przed nami jest rozlewisko – jezioro. Jedziemy i obserwujemy te złudzenia optyczne. Po jakimś czasie widzę kolejną fatamorganę – jezioro. Przejechaliśmy parę kilometrów, zbliżamy się do niego i jestem przekonany że się pomyliłem i faktycznie jest tam jezioro. Po kolejnych kilometrach już wiem że jednak nie ma tam żadnego jeziora. To jednak była fatamorgana. Kolejne zdjęcie drogi i krajobrazu. Wjeżdżamy do położonego na pustynnym stepie jurtowego miasteczka. Ale to jest tym co zadziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Widoczny na zdjęciu wieloprofilowy wysokospecjalistyczny kompleks medyczny z typowym zapleczem, w tym sanitarnym. Budynek po częściowym remoncie. Wtedy tak naprawdę zdałem sobie sprawę, że gdybym zaliczył poważny uraz, to zanim by mnie tu ogarneli, zabezpieczyli, przetransportowali do bardziej specjalistycznego ośrodka (do U.B coś około 1000km), a do innej cywilizacji - sam nie wiem jak daleko - to byłoby naprawdę bardzo ale to bardzo bardzo źle. Do tej pory starałem się jeździć naprawdę ostrożnie, bez szaleństw. Teraz jeździłem jeszcze bardziej rozważnie, jeszcze wolniej i jeszcze bardziej przewidywalnie. Gdyby ktoś wybierał się w podobne okolice i klimaty, proponuje żeby miał w pamięci to zdjęcie, a w wyobraźni widział co go czeka w razie W. Ale nie ma co sr...ć ogniem. Jedziemy dalej. Generalnie "na drodze" pustawo. Czasem z daleka widać tuman kurzu. Znak że coś/ktoś jedzie. Dopiero jak podjedzie bliżej, to widać co i jak. Jak na razie pogoda dopisuje. Utrzymujemy założone dzienne przebiegi. Przekroczyliśmy punkt krytyczne przejazdu przez Mongolię i czujemy że możemy zrealizować plan wyjazdu. jedzie nam się dobrze i tego dnia chcemy przejechać powyżej 3setek. Po południu zjeżdżamy z wyżyny w dolinę do wioski nad rzeką i miny nam rzedną. W górach spadł deszcz i jest wysoki poziom wody. Na brzegu, przy brodzie, stoją samochody, a pośrodku rzeki stoi zniesiona przez wodę cysterna. Jeśli zniosła cysternę, to co z nami? Orientujemy się, że tubylcy świadczą usługi. Traktorem (Białoruśką) przeciągają za opłatą samochody na drugi brzeg. Do nas podjeżdża nastolatek na typowym tutejszym motorku i rysując palcem na piasku proponuje nam przewiezienie motocykli na przyczepie za traktorem na drugi brzeg za 3x90’000 tubrików. Kwota jak na tutejsze warunki nieco zaporowa. W trakcie rozeznania tematu i negocjacji, cyknąłem kilka fotek. Zwróćcie uwagę, na łepki nad kabiną. Koń jaki jest ....... . Ponieważ uważamy, że nieco przesadzili z ceną i nie za bardzo wiemy czy możemy cokolwiek ustalać z nastolatkami zawracamy na wyżynę i jedziemy szukać brodu w innym miejscu. Okazuje się, że rzeka nie płynie jednym korytem, ale jest to delta która ma dużo sporych odnóg. Po kilkunastu kilometrach straciliśmy cierpliwość i zapadła decyzja, że jednak decydujemy się na przeprawę na przyczepie za traktorem. Zdania są podzielone. Do zmroku została najwyżej godzina. Proponuję przenocować na wyżynie, tu gdzie jesteśmy, w ustronnym miejscu. Jednak decyzją większości wracamy od razu nad rzekę, żeby się jak najszybciej przeprawić na drugą stronę i mieć tą nieprzyjemność już za sobą. Wracamy do wioski, a tu niespodzianka. Tubylcy nas ignorują, nie chcą nas przewieźć. To znaczy chcą, ale obiektywne i subiektywne trudności, każą czekać. A to nie ma przyczepy, a to czasu, paliwa i już sam nie wiem czego. Każą czekać. Więc czekamy. Przychodzi wieczór, potem noc. Przypętał się jakiś nastolatek i znowu proponuje, że załatwi nam transport na drugą stronę. Tym razem oczywiście przyjmujemy ofertę. Jednak po kolejnej godzinie, tubylcy pokazują, że są zmęczeni, nie ma przyczepy itd.. Idą spać i przewiozą nas jutro. My mamy też iść spać. Na pytanie Gdzie? Pokazują nam niewielki placyk na brzegu rzeki, przy kozach. Chciał nie chciał, przestawiamy motocykle na wskazane miejsce i ustawiamy je w podkowę. Jest już środek nocy, jesteśmy nieprzygotowani do noclegu, sprzęt kempingowy mamy pochowany. Stawiam prowizorycznie mój odzyskany namiot i śpimy w nim z Wojtkiem na jednym materacu w ciuchach motocyklowych, bez śpiworów. Andrzej nie chciał z nami spać, nocował na bagażach przy motocyklu. Tak wyglądały oświetlone w nocy jurty naszych "gospodarzy". Oświetlenie to żarówki/świetlówki, energia z naładowanych poprzez panele słoneczne akumulatorów. Ta noc była naprawdę zimna, a ponieważ byliśmy ze 2 metry od brzegu rzeki, to była również duża wilgotność, co znacznie wzmaga odczucie chłodu. Ledwie zalegliśmy, podjechały kolejne samochody, i tubylcy przeciągali je traktorem przez rzekę do rana. Z tego co się zorientowałem, to jedna osobówka zerwała im się z liny i się podtopiła. Mieli pełne ręce roboty. Tego dnia przejechaliśmy 300km.
  2. mguzzi

    Mongolia 2012

    :) :beer:
  3. mguzzi

    Mongolia 2012

    Już wiem. Nie ma niebieskiego worka z namiotem. Sprawdzam w aparacie fotograficznym, na zdjęciach przy wielbłądach jeszcze był. Musiałem więc go zgubić na ostatnich 30km. To ewidentnie moja "zasługa". Rano podczas pospiesznego pakowania, nie zamocowałem go wystarczająco dobrze (nie przeplotłem taśmy przez szlówki worka), a na kolejnych postojach zaaferowany zakupami, a później spotkaniem z wielbłądami nie zrobiłem tego co zwykle. Czyli nie sprawdziłem należycie mocowania bagażu i nie dociągnąłem taśmy. Wniosek? Zawsze, na każdym postoju trzeba sprawdzać mocowanie bagażu, żeby nie wybrał wolności. Szczególnie na Mongolskich szutrówkach po których jeździ się jak po tarce. Koledzy zostają przy kopczyku, a ja jadę na poszukiwania. Ledwo od nich odjechałem jak zaczął padać deszczyk, założyłem p.deszczówkę tylko na górę, na dół szkoda mi było czasu. Jadę i oczami wyobraźni widzę jak jakiś tubylec zabiera moją torbę z namiotem i będę skazany na spanie pod gwiazdami, lub będę korzystał z gościny kolegów. Jadę dość szybko 8o, na stojąco żeby lepiej widzieć. Jestem zaskoczony, nie wiedziałem, ze tak potrafię. Zatrzymuję mijane samochody (dwa) i wypytuję czy widzieli moją torbę. Pierwszy z nich to Nowozelandczyk, który Land Rowerem jedzie dookoła świata. W kolejnym, to grupa z Mongol Rally. Nikt z nich nie widział niebieskiego worka. Jestem zaniepokojony, gdyż na tym odcinku droga jest „wielopasmowa”. Łatwo przeoczyć taki drobiazg. Tuz przed wielbłądami, dyskretnie, na poboczu jest. Leży zakurzony, ale cały mój wypatrywany niebieski woreczek. W międzyczasie nadjeżdża Nowozelandczyk i razem odtańczamy wokół worka taniec zwycięstwa, a w zasadzie znalezienia. Potem tak go mocuję że nie ma możliwości się uwolnić. Do pozostawionych przy kopczyku kolegów jadę już znacznie wolniej. Dociera do mnie, że nic mi po worku i namiocie, jeśli zaliczę poważną glebę. Gdy ja mokłem u kolegów przy kopczyku nie spadła kropla deszczu. Za to w międzyczasie zawarli znajomość z poszukiwaczami złota, którzy zatrzymali się zaciekawieni a może zwabieni zapachem kawy. Po pamiątkowym zdjęciu, jedziemy dalej. Pogoda się ustabilizowała. Znowu jest gorąco. Gdy na chwilę zatrzymaliśmy się "w celach organizacyjnych" zatrzymał się przy nas prawdziwy pogromca pustymi ze swoimi wielbłądami. Zatrzymał się dyskretnie obok nas, skręcił papierosa, przysiadł i patrzył. Pytająco wskazuję na aparat, czy mogę zrobić zdjęcie. Kiwnął przyzwalająco głową. No i jest. Najwyraźniej chciał się z nami zaprzyjaciólkować. Ale sorki, czas nas goni. Musimy jechać dalej. Szkoda. Kilka godzin późnej. Jedziemy wzdłuż niewysokich, ale za to bardzo bardzo kolorowych i uroczych wzgórz – Ałtaju Gobijskiego. Ałtaj Gobijski. Ponownie Ałtaj Gobijski. Tu zatrzymaliśmy się na krótki postój, odpoczynek i zebranie sił przed dalszą drogą. Na zdjęciu, częsty tutaj widok "Rodziny na swoim". Mały chiński motorek jest chyba najpopularniejszym środkiem lokomocji. Koledzy rozszyfrowali go jako licencyjny model jednego z wielkiej japońskiej trójki. Niestety nie pamiętam, o jakim modelu mówili. Troche już odzczuwamy trudy podrózy. Więc gdy dojeżdżamy do miejscowości Altaj, która jak na Mongolię jest sporym miastem. Postanawiamy poszukać tam noclegu, mimo że do zachodu słońca pozostały jeszcze ze 2-3 godziny. Przed centrum naprawczo wulkanizacyjnym spotkaliśmy grupę z Mongol Rally. Pamiętacie Henrego z przejścia granicznego? Na zdjęciu stoi pierwszy z prawej. Jego skuter jest na bagażniku dachowym samochodu. Zniszczył oponę i właśnie się dowiedział, że na jakąkolwiek inną musi czekać kilka a może nawet -naście dni. Tu nikt takimi wynalazkami jak skuter nie jeździ. Więc szansy na używaną oponę nie ma. A nową opoę trzeba zamówić, musi dojechać do U.B.,a potem dopiero do warsztatu w miejscowości Altaj. Dalej więc razem ze skuterem pojechali samochodem. W mieście są w dwa hotele. W jednym za pokój żądają 100$, w drugim 40$. Masz wybór jest oczywisty. Zatrzymujemy się w hotelu, ponieważ chcemy się nieco ogarnąć, wyprać, umyć, naładować baterie aparatów i telefonów. Przed konkurencyjnym hotelem stoją 3 BMW 1200gs i jeden KTM, wszystkie z Włoch, ale właścicieli nie spotkaliśmy. Na razie nie. Przejechaliśmy 338km. Jak na Mongolię, i na nas, to naprawdę sporo.
  4. mguzzi

    Mongolia 2012

    BRAWO Było dokładnie tak jak napisał Cykli. :beer:
  5. mguzzi

    Mongolia 2012

    Sorki Grzeję do roboty, bo mnie Szefowa ubije.
  6. mguzzi

    Mongolia 2012

    :-( Szukamy dalej ;-)
  7. mguzzi

    Mongolia 2012

    16.08.2012r (czwartek) Wstajemy o wschodzie słońca. Wojtek ponagla nas widząc nisko wiszące "ciężkie" chmury. Szybko się zwijamy i mkniemy dalej uciekając przed deszczem. W m. Darvi tankujemy i robimy zakupy spożywcze w bardzo dobrze zaopatrzonym sklepie spożywczo wielobranżowym prowadzonym przez dwie sympatyczne panie. Koledzy twierdzą, że widzieli w tym sklepie ogórki konserwowe Urbanka. Samo miasto jest z rodzaju tych, które nazywam „westernowymi”. Jedna długa uliczka, wzdłuż niej sklepy, „restauracje”, usługi, a na końcu jak na prawdziwym "dzikim zachodzie" - największy w mieście biały budynek - bank. Szczęśliwie uciekliśmy przed chmurami i nas nie zmoczyło. Tego dnia po raz pierwszy widzimy swobodnie biegające wielbłądy. Biegają sobie luzem. Ale bez złudzeń, tu nie ma niczyich zwierzaków, właściciel zawsze jest gdzieś w pobliżu, mniej lub bardziej widoczny. 30km dalej zatrzymujemy się na krótką przerwę przy "świętym kopczyku". Mamy ruszać dalej, gdy podczas rutynowego obejścia motocykli orientuje się, że coś jest nie tak. No właśnie. Co jest nie tak?
  8. mguzzi

    Mongolia 2012

    S U P E R !! Wreszcie coś się dzieje. Dla takich chwil warto uprawiać grafomaństwo. """Ale 90 na szutrach to sobie pofolgowałeś.... :-D :beer: """ To tylko dlatego że było mocno z górki ;-) :beer:
  9. mguzzi

    Mongolia 2012

    Halo!!!!!!!!!! Tu ZIEMIA!!!!!!!!!!!! Czy ktoś mnie słyszy? Odkąd wjechaliśmy do Mongolii jakoś tak cicho. Czy w ogóle ktoś to czyta? A gdzie emocje, pytania, kąśliwe uwagi i komentarze? No gdzie?
  10. mguzzi

    Mongolia 2012

    15.08.2012r (środa) Poranny widoczek nad górskim jeziorkiem przy którym nocowaliśmy. Rano ruszamy dalej. Przejeżdżamy strumień bez przygód. Parę kilometrów dalej trafiamy na bardzo ładną, szeroką i równą szutrówkę którą jedziemy 10km. W pewnej chwili zorientowałem się że jadę 90, więc bardziej z rozsądku niż konieczności nieco zwalniam. Widoczek w dolince. Jak wyżej z konikami. Po wyjechaniu z gór trafiliśmy na pustynię. W dzień gorąco, a dla odmiany w nocy zimno. Pustynia nie była jednolita. Raz była taka. Później zmieniała się w step, gdzie spotkaliśmy karawanę. Co jest na pierwszym wielbłądzie? Talerz anteny satelitarnej. W komplecie jest tez zapewne panel słoneczny. Jechaliśmy też przez wzgórza z na zmianę kamienistą lub piaszczystą drogą (to nie było przyjemne). Przydrożny święty kopczyk. Złożenie na nim ofiary ma skutkować spełnieniem prośby i szczęśliwym zakończeniem podróży. Składane ofiary są różne. Najbardziej wytworną jest kawał błękitnego materiału. Ale widziałem też pieniądze, kule, głowy zwierząt, butelki po alkoholu. My podłożyliśmy pod kamienie przywiezioną z Polski specjalnie na tą okazję błękitną wstążkę Zazwyczaj, tam gdzie się zatrzymywaliśmy, byliśmy sporą sensacją. Tubylcy oglądali nas tak samo jak my ich. Widoczny na zdjęciu senior rodu w tradycyjnym mongolskim ubraniu (czapeczka, paltocik z filcu który chroni zarówno przed zimnem jak i ciepłem oraz deszczem, przewiązany szarfą i buciki z czubkami uniesionymi ku górze żeby nie kaleczyły ziemi) ogląda Tenerkę. Tu jesteśmy na przełęczy przed zjazdem do zielonej doliny w której leży spora miejscowość Khowd. Tankujemy w niej paliwo na normalnej stacji benzynowej (przy wyjeździe z miasta). Wreszcie mamy zasięg w telefonach, więc piszemy SMS do rodzin i obserwatorów. Uwaga Przy wjeździe do miasta są jurty do wynajęcia. W mieście główna droga jest asfaltowa, nawet spotykamy naukę jazdy. Za miastem znowu 30 kilometrowy odcinek asfaltowej drogi. Nad strumieniem robimy 2 godzinną przerwę obiadowo gospodarczą. Wypoczęci jedziemy dalej, dalej, dalej, dalej. Jedno z Mongolskich gospodarstw.Te brązowe kopczyki, to suszący się opał (zwierzęcy nawóz) Pod wieczór w m. Zereg nie udało nam się uzupełnić zapasów wody. Miasteczko - osada jak na Mongolię całkiem spore, ale pomimo usilnych prób skorzystania z pomocy tubylców, nie odnajdujemy sklepu. Pytamy się o sklep i wodę w każdym znanym nam języku, w tym uniwersalnym migowym. Bez żadnej chęci porozumienia. Dziwne zachowanie tubylców interpretujemy jako nieprzyjazne i zmywany się dalej. Zaczynamy szukać miejsca na nocleg, ale jesteśmy na równinnej pustyni. Płaska na kilkadziesiąt kilometrów w każdą stronę. Nie ma gdzie przycupnąć z namiotem. Spotkaliśmy zagrodę z noclegiem, ale jak wytoczył się z niej pijany w d....pę właściciel, czmychnęliśmy dalej. Dosłownie tuż przed zmrokiem rozbijamy namioty na niewielkim wzgórzu, za nasypem żwirowni do budowy nasypu drogi. Trochę nas atakują komary, ale co gorsza mamy tylko 8 litrów wody, więc przechodzimy w tryb oszczędnościowy. Z powodu upału zużywamy 5-7 litów wody na osobę/dobę. Przejechaliśmy 297km. Ta noc była stosunkowo ciepła, tzn. nie zmarzliśmy.
  11. mguzzi

    Mongolia 2012

    14.08.2012r (wtorek) Noc była dość zimna. Po 9 przyszli pogranicznicy. Typowe graniczne formalności, tyle że trudno się z pogranicznikami porozumieć. Malutka dygresja. Na wschód od Moskwy, funkcje toalety spełniają sławojki z dziurą w podłodze. Na przejściu granicznym Mongołowie postawili wielki dwupiętrowy, nowoczesny budynek, z niezliczoną ilością anten na dachu i wokół niego. Ale za toaletę, robiła ustawiona w narożniku ogrodzonej działki sławojka. W swojej naiwności myślałem, że jest ona tylko dla nas ze „strefy demarkacyjnej”. Ale jak rano poszedłem się bliżej z nią zapoznać, zobaczyłem jak z głównego budynku zbieżnym do mojego kursem podąża Pani Celniczka. Musi być, że była jakaś ważna, bo na pagonach i na piersi miała gwiazdek i znaczków jakby ją ptaki obs….. Puściłem kobietę przodem. Ta rozejrzała się, odłożyła na murek pęk kluczy i krótkofalówkę. Po skorzystaniu ze sławojki poprawiła na sobie mundur, zabrała swoje fanty i poszła dalej do roboty. Okazało się, że była to główna i jedyna toaleta tego przejścia granicznego. Już o 11.3o podjeżdżamy pod ostatni szlaban. Jadę jako ostatni, pilnująca szlabanu kobitka w mundurze zabiera mój paszport i się pyta czy mam długopis. Zaskoczony podaję jej długopis, a ona …….…… jedna chowa go bezczelnie do kieszeni i mówi że jest jej potrzebny. Jakoś nie pomyślała, że mnie też może być potrzebny. Jeszcze zanim schowałem paszport i odjechałem, zawołała stojącego za budką 8-10letniego dzieciaka i przekazuje mu już nie mój długopis. Mongolia tuż za przejściem granicznym. Kilkadziesiąt metrów za szlabanem zatrzymujemy się przy budzie (stoi znak stop), gdzie dokonujemy dziwnych opłat, jedna z nich to ubezpieczenie (500R za wszystkich), druga nie wiemy za co, ale płacimy – porównywalna kwota. Przy okazji wymieniamy pieniądze na ichnie tubriki (1$ odpowiada 1300tubrikom). Chcemy wymienić od razu 300$, nasi kontrahenci nie mają tyle kasy i robią ściepę we wsi. Wreszcie możemy jechać dalej. Pierwsze wrażenie, poza przygodami na granicy, jest niezłe, fajne widoczki, niezły szuterek. Moją podejrzliwość budzi tylko fakt, że gdy mijamy jurty, to wybiegają z nich tubylcy, machają rękami (żebyśmy zwrócili na nich uwagę, zatrzymali się) i próbują nas gonić na koniach, lub motorkach. Po kilkunastu/dziesięciu kilometrach koledzy zatrzymują się i wdają w rozmowę z przydrożnym Majfriendem. Rozmowa po angielsku typu, skąd, dokąd, jak wygląda Polska, porównania do Mongolii. Wreszcie pada propozycja, pojedźmy do mojej jurty, ugoszczę was, napoję, mój dziadek chętnie was pozna, porozmawia i udzieli bezcennych wskazówek jak jechać. Koledzy są tak zaaferowani i chętni poznania, że korzystamy z propozycji i jedziemy za Majfriendem do jego jurty, tuż - tuż - kilkaset metrów, - parę kilometrów. Gdy podjeżdżamy pod zagrodę, wita nas cała rodzina, w środku już czeka zastawiony stolik ze sklepowymi cukierkami, ciastkami własnego wypieku, masłem z mleka jakiegoś zwierzaka. Gadka szmatka, znowu dokąd, jaką drogą i dyskusje, Dziadek radzi jedźcie północną, myfriend – południową. Po kilkunastu minutach zmiana, dziadek – jedźcie południową, myfriend – północną. Po kolejnej wnikliwej analizie mapy - znowu zmiana. W międzyczasie żona myfrienda wrzuciła do stojącego pośrodku jurty piecyka („koza”) wysuszony krowi placek, podpaliła go i podgrzała wodę w misce. Coś do niej wrzuciła, dolała, zabełtała i mongolska herbata gotowa (składniki: podgrzana woda, coś ciemnego, mleko). Całą procedura trwała około minuty. Co do smaku "mongolskiej herbaty", jest niesamowity. Niczego gorszego i bardziej niesmacznego nie piłem. Posmak tej herbaty czułem jeszcze przez parę dni. Ale trzeba napisać prawdę, sensacji żołądkowo jelitowych po niej nie mieliśmy. Do herbatki dostaliśmy, jak twierdziła żona dizadka, własnego wypieku ciasteczka, posmarowane grubo „na palec” własnego wyrobu masłem. Prawdziwa bomba cholesterolowa. Wnętrze jurty w świetle naturalnym. Nad drzwiami, po obu stronach kruszeje miąsko. Patrząc od wnętrza w kierunku wyjścia: na lewo od drzwi jest część kuchenna, na prawo garderoba (w walizkach). Myfriend zaproponował, że małżonka przygotuje nam miąsko, które świeżutkie właśnie się suszyło przy wejściu do jurty. Grzecznie się wymówiliśmy, „właśnie jedliśmy, więc nie jesteśmy głodni, chcemy jeszcze przejechać parę kilometrów itd.” . Gdy żegnaliśmy się z gospodarzami, Wojtek szepcze mi do ucha „ ten stary dz……................. chce ode nas kasę (500R) za gościnę, cenne uwagi itd.”. Decyzja była szybka, nie ma się co targować, szkoda czasu i fatygi (50złotych na trzech, za poznanie folkloru, i degustację, potraktujmy to jak bilet do muzeum) dajmy mu tą kasę i spieprzajmy stąd jak najszybciej dopóki jeszcze możemy. Jednak co to znaczy hierarchia. Jak reszta rodziny zobaczyła, że dziadek dostał co jego, każdy chciał coś wyszarpnąć dla siebie. Mnie dopadła żona myfrienda. Bardzo spodobały jej się moje ekspandery do mocowania bagażu i niewątpliwie były jej bardzo ale to bardzo potrzebne. Kategorycznie odmówiłem takiego podarunku. Na otarcie łez chciała chociaż długopis, którego nie miałem bo już mi go zap… chwilę wcześniej na granicy. O dziwo, pomimo tego, że każdy z nas mówił w swoim rodzimym języku, to doskonale się rozumieliśmy. Od Wojtka chcieli okulary, również byli niezmiernie zdziwieni że jednak są mu potrzebne, a drugich nie ma. Andrzej nie przyznał się co od niego chcieli, i czy im dał. Trzeba jednak przyznać, że po kategorycznej odmowie, pozostali już nas nie atakowali. Czym prędzej zmywany się w kierunku szlaku. Gdy jedziemy przez wioskę, z jurt wybiegają próbujące nas zatrzymać dzieci. Widoczek z drogi. Początkowo staramy się jechać nasypem pod drogę asfaltową (w budowie). Jednak okazuje się, że praktyczniejsze są drogi szutrowo-polne ciągnące się wzdłuż nasypu. Nawierzchnia nasypu jest równiejsza, ale co kilkaset metrów są specjalnie usypane wały ziemne lub wykopy tak aby uniemożliwić jazdę nasypem. Generalnie w Mongolii droga asfaltowa jest od północnej granicy z Rosją do Ułan Bator i dalej około 500 km na południe. I to wszystko. Gdy przypominam sobie zdjęcie z relacji z podróży Hajabusą do Władywostoku zrobione na asfaltowej drodze z podpisem „i kto mówił że w Mongolii nie ma asfaltowych dróg?” to ogarnia mnie śmiech. Przecież tak naprawdę to autorzy przejechali od północnej granicy z Rosją do Ułan Bator i z powrotem. Czyli jechali dokładnie tylko tam gdzie akurat są prawie jedynie w Mongolii asfaltowe drogi. Co oczywiście w żaden sposób nie umniejsza Ich wyczynu. Szacunek i czapki z głów. Natomiast prawdą jest że w Mongolii budują drogi. Przez część trasy którą będziemy jechali są usypane nasypy ziemne pod przyszły asfalt. Nasypy robione są, w naszej ocenie, tragiczną technologią. Materiał pod nasyp biorą z odkrywek które powstają bezpośrednio przy drodze. Nasypy wystają około 1-1,5metra powyżej poziomu ziemi, są kiepsko utwardzone, nie mają odpływów, boki są nie umocnione. Tak więc za rok, dwa może trzy można będzie przejechać przez Mongolię tą trasą co my nie zjeżdżając z asfaltu. Ziemia w Mongolii jest specyficzna, nieważne, czy to jest pustynia, step, czy jakaś forma pośrednia, to ma jedną wspólną cechę – nie chłonie wody. Więc jeśli spadnie deszcz, a jeśli tu pada to intensywnie, to woda nie wsiąka tylko spływa dalej. Powstają więc okresowe rzeki, strumienie i rozlewiska. Jeśli pada deszcz to lepiej nie jechać. Trzeba rozbić obóz i czekać. Nieważne jak długo. Jadąc w błocie można przejechać w cały dzień 30km, zużyć całe paliwo i energię. Lepiej przeczekać. Dlatego takie okresowe strumienie będą rozmywały nasyp, co w mniejszej skali już widzieliśmy na nasypach będących w budowie, lub na wybudowanych odcinkach drogi. A co będzie po zimie? A co po kilku zimach połączonych z przejazdami przeładowanych powyżej rozsądku ciężarówek? Lokalne środki transportu to głownie UAZy, Toyoty Land Cruizer, radzieckie busy i wielkie, przeciążone ciężarówki, prawie zawsze z przyczepą, załadowane po burty, i jeszcze kilka pięter wyżej. Dwa razy na tak załadowanej ciężarówce widziałem jeszcze samochody osobowe! Przepisy ruchu drogowego nie obowiązują, w zasadzie jest tylko jeden – większy ma pierwszeństwo. Samochody mogą być oświetlone, ale nie muszą. Podobnie w nocy, nie włączają żadnych świateł, lub włączają wszystko co mają. Mniejsze środki transportu to tradycyjne drobne mongolskie koniki i chińskie motocykle o małej pojemności po tuningu (każdy ma obowiązkowo na siodle narzutę/dywanik, lusterka i kierunkowskazy zdemontowane, dołożone bagażniki przednie i tylne oraz gmole, dużo gmoli. Przechodzimy praktyczny kurs jazdy po Mongolii. Jechać głównym szlakiem, lub tak jak prowadzą ślady, albo tak jak jadą tubylcy, jeśli akurat jakiegoś widać. Natężenie ruchu jest zmienne, widać kilka pojazdów, a potem przez godzinę żadnego. Ale wystarczy się zatrzymać i już po chwili dosłownie znikąd pojawiają się lokalesi. Widoczek Kolejny widoczek i jeszcze jeden. Mamy pierwsze tankowanie na Mongolskiej „stacji benzynowej”, i od razu okazuje się że tankujemy 10 litrów benzyny więcej niż mogło nam się zmieścić do zbiorników (przed tankowaniem mieliśmy po pół baku paliwa każdy). Po naszych protestach cena została zweryfikowana. Benzyna nie wiadomo ile ma oktanów, ale tankujemy z każdego napotkanego dystrybytora, czyli co 100-150km. Bo taka jest odległość pomiędzy miasteczko – osadami. Czasem pojawiają się rozjazdy dróg, oczywiście nieoznakowane, wtedy jedziemy tą która prowadzi w nasz azymut, a wybór weryfikujemy u kierowców napotkanych samochodów. Na zdjęciu skrzyżowanie? rozjazd? zwał jak zwał, ale to właśnie rozchodzi się główna droga w zachodniej Mongolii. W takim aspekcie, na ozanakowanie naszych dróg nie możemy zanaddto narzekać. Czy to droga do Ułan Bator? Niespodziewanie przy m. Olgivy jedziemy około 30km asfaltową drogą, która tak jak nagle się pojawiła, tak samo się skończyła. Przejeżdżamy przełęcz i jesteśmy w górach. Na nocleg zatrzymujemy się na wysokości 2428m.n.p.m., na płaskowyżu, przy rozlewisku – jeziorku przez które przepływa strumień. Nasz biwak, ale zdjęcie zrobione już o poranku. Na nocleg zatrzymali się tam szwajcarzy podróżujący trzema Citroenami 2CV, uważamy że będzie bezpieczniej zatrzymać się obok nich. Szwajcarzy zgadzają się żebyśmy rozbili namioty przy nich. Okazuje się, że Szwajcarzy jadą w towarzystwie obstawy, którą stanowi Toyota L.C. z przewodnikiem, tłumaczem i kucharką, a 400 metrów dalej stoi ich samochód serwisowy – ciężarówka z nadwoziem warsztatu samochodowego i dwoma mechanikami. Jeszcze nie jest ciemno, więc wyjmuję wędkę bez szczytówki, blachy i ……................................ nie mam przyponów. Gonitwa myśli i za przypon posłużył zwykły drut. Porzucałem 15 minut, zapadł zmrok i po łapaniu. Podczas tego wyjazdu był to pierwszy i zarazem ostatni raz kiedy łapałem ryby. Sam nie wiem, po co ciągnąłem ze sobą wędkę, dwa kołowrotki i ze trzy pudełka akcesoriów. Noc była bardzo chłodna. W środku nocy budzi nas hałas. Okazało się że w osobówka, która przejeżdżała w nocy przez strumień, nie zrobiła rozpoznania przejazdu i wjechała w bród dla ciężarówek (dla osobówek był 20 metrów obok), auto się utopiło i obsługa serwisowa szwajcarów wyciągnęła je na brzeg. Kierowca pechowego samochodu, pijany zresztą, pootwierał drzwi, klapę silnika, bagażnika, a po 2-3 godzinach odpalił maszynę i pojechał dalej. Tego dnia przejechaliśmy 212km.
  12. Dopiero dzisiaj mogłem odebrać od Huberta zakupione kalendarze (nr. 282-284) Naprawdę robią wrażenie. Widać, że Organizatorzy włożyli w nie dużo pracy. Za to że się podjęli i podołali temu trudnemu zadaniu. DZIĘKUJĘ. Dobrze, że mogliśmy wspomóc tą akcję. Sorki, ale dalej nie piszę, myślę ze wszyscy mamy podobne odczucia.
  13. mguzzi

    Mongolia 2012

    13.08.2012r (poniedziałek) Znowu ta zmiana czasu. Liczyliśmy, liczyliśmy i źle wyliczyliśmy. Tym razem dla odmiany wstaliśmy godzinę wcześniej niż zamierzaliśmy. Wjeżdżamy w góry Ałtaj. W swojej książce McGregor pisze, ze jest to najładniejsza droga jaką dane było mu jechać. Tak samo dla mnie jest to najładniejsza droga dla motocykli jaką znam. Jeśli ktoś porównuje jazdę motocyklem do seksu, to jest to trwający 450km orgazm z krótką przerwą na tankowanie. :) :D :rolleyes: :wub: :-P :lick: Droga jest bardzo urozmaicona, są wyższe i niższe górki, w oddali b. wysokie obsypane śniegiem. Prowadzi przez wzgórza, góry, wąwozy, doliny, przełęcze, by bliżej granicy z Mongolia przejść w płaskowyż. Asfalt bardzo dobrej jakości, bardzo dużo zakrętów, wszystkie dobrze wyprofilowane. Droga sprawia wrażenie bezpiecznej i przewidywalnej (oczywiście poza zwierzętami i tubylcami). Jedzie się dolinką na dnie której płynie rzeczka, strumień i/lub inna woda. Nad rzeczką ładna trawka, wyznaczone miejsca do biwakowania, stoły, ławki i sławojki. Gdzieniegdzie porozbijane namioty. Jadę i tak sobie myślę, że jeśli nie wpuszczą nas do Mongolii, to byłoby całkiem nieźle i pojeździmy sobie tydzień po tym raju. Mijamy parę Rosjan na Transalpie, ale oni planują jeździć po Ałtaju. Na jednej z przełęczy robię pamiątkowe zdjęcie Dakarka z "pomnikiem gruzawika" (wg mnie to GAZ 51) Im bliżej granicy, tym krajobraz robi się bardziej „mongolski”, tubylcy mają również inny typ urody. bez komentarza. Nieczęsto się widzi Andrzeja w lusterku. Zbliżamy się do Taszanty, granicy Radzieckiej. Przepraszam Rosyjskiej. Parę kilometrów przed Taszantą na posterunku drogowym zatrzymuje nas radziecki mundurowy, ale pyta się tylko dokąd jedziemy, czy mamy wszystkie dokumenty, czy są w porządku, życzy dobrej drogi. Jest to jedyny raz kiedy zatrzymali nas do kontroli. W Taszancie, „mieście” granicznym, które ma kilkadziesiąt „budynków”, uzupełniamy zapasy napojów (jest ciepło i wypijamy dziennie po kilka litrów wody i innych gazowańców), a w „barze” szybko jemy ciepły posiłek (potrawka jakiegoś miąska z warzywami). Mała dygresja. Widoczne w głebi po lewej stronie drogi budynki: biały z brązowawym dachem - to sklep; za nim turkusowy z brązowym dachem- to restauracja bar; kolejny biały z niebieskim dachem to konkurencyjny bar restauracja. Wioczne nad nimi na tle nieba "przecinki", to opisane niżej ptaszki. Później z pewnej odległości, czekając w kolejce do granicy, zobaczyłem że nad barem krążą orły. Piszę ogólnie orły, bo były wielkie jak orły i wyglądały jak orły. Ale nie potrafię podać ich poprawnej pełnej nazwy. Orły które są najpopularniejszymi ptakami w Mongolii. Robią tu za ścierwojady. Czyściciele z wszystkiego co jest jadalne, lub pozostało z tego co było jadalne. Tego co odeszło w sposób naturalny, udało im się upolować, lub pozostało porzucone przez ludzi. Przy niektórych obejściach widzieliśmy skupiska kilkudziesięciu orłów. Klika razy widzieliśmy orły przywiązane sznurkiem do wbitego w ziemię palikau. Przygotowane do zrobienia sobie z nimi za stosowną opłatą zdjęcia. Były one w fatalnym stanie, i pomimo że korciła mnie myśl o wspaniałym zdjęciu z orłem, to ze względu na warunki więzienia i ich stan – zabiłem w sobie takie pragnienia. Na rosyjskie przejście graniczne podjeżdżamy o 15. W kolejce kilka samochodów. Objeżdżamy je boczkiem, ale i tak pogranicznicy wstrzymują nas aż przyszła nasza kolejka. Procedury są nieco uciążliwe, ale bez żadnej złośliwości. Bagaży nie trzepią, zadowalają się zapewnieniem, że „aruża niet, narkotikow niet, wodku prapili, cigarety prapalili”. Dziwią się że jedziemy do Mongolii, a po co, dlaczego, tam nic nie ma, tam dzicz. O 17,3o puszczają nas dalej. Uwaga praktyczna: Radzieckie przejście graniczne działa od 9 do 18, w niedziele nieczynne (Mongolskie podobnie). Pomiędzy radzieckim, a mongolskim przejściem granicznym jest odległość 25km. 20km za przejściem granicznym jest granica państw i radziecki posterunek wojskowy. Kolejna brama, drut kolczasty, wieżyczki, te sprawy. Jeszcze raz sprawdzają dokumenty. Przejeżdżamy przez bramę i ……………………………...............………………… koniec asfaltu. Widoczny na prawo od "drogi" biały budyneczek to właśnie ostatni Rosyjski posterunek graniczny i początek Mongolskiego szuterku. Jedziemy następne 5 km drogą szutrową i już o 17,50 podjeżdżamy pod bramę mongolskiego przejścia granicznego. Z budki wychodzi mongolski pogranicznik. Wyraźnie zniesmaczony naszym widokiem, dłubiąc palcem w nosie zabiera nasze paszporty. Po czym kieruje nas na wybetonowany, ogrodzony siatką z koroną z drutu kolczastego placyk i każe czekać. Przejeżdżamy grzecznie na placyk, a tam piknik. Wzdłuż ogrodzenia stoją zaparkowane samochody Mongol Rally. Mongol Rally to akcja charytatywna, polegająca na tym, że uczestnicy wyprawy kupili stare samochody i jadą nimi z europy przez Rosję, Kazachstan do Ułan Bator, gdzie auta będą sprzedane na aukcji charytatywnej. Uczestnicy wracają koleją lub samolotem. Moim zdaniem to trochę pic na wodę. Samochody są różne, ale same starocia, nieprzystosowane do jazdy terenowej. Nie wiem jak dojadą do Ułan Bator, ale raczej nie będą w stanie nigdzie wrócić, więc wygodniej jest dorobić troszkę ideologii, mieć ładny wpis do CV, zaliczyć fajny wyjazd i na spoko wrócić samolotem. Uczestników tej akcji będziemy spotykali na całej drodze do U.B. Na razie w wydzielonej strefie rozbili się z piknikiem, gril, gitara, kajak, hamak, rozłożone krzesełka, stoliki, rozmowy, śpiewy i ogólna biesiada. W pewnym momencie z grupy M.R. podchodzi do nas dryblas i zagaduje: „Cześć jestem Henry. Jestem z Kanady, jadę z M.R. do U.B. Jechałem motorkiem, ale w Niemczech jakaś baba rozbiła mój motorek, więc za to co miałem kupiłem skuter i jadę skuterem. A wy co tak stoicie, rozstawiajcie namioty, a jak nie macie co pić lub jeść to zapraszamy do nas”. My na to że dziękujemy, ale nie możemy, czekamy na paszporty i chcemy jeszcze trochę dzisiaj przejechać. Rozbawiliśmy chłopaka. Mówi, że na przejściu pracują do 18, a już jest 18.15, i pracownicy już dawno spierdolili do domu. Niestety jego teoria była prawdziwa. Na terenie przejścia granicznego został tylko stróż z rodziną. No i my. Jak żartowaliśmy zamknięci w strefie demarkacyjnej. Koledzy nie mieli zasięgu w telefonach, więc z mojego wysłaliśmy stosowne SMSy do rodzin i obserwatorów. (Dopiero po kilku dniach, gdy mieliśmy zasięg w telefonach, dowiedzieliśmy się, że jedna z nerwowych żon interweniowała w Ambasadzie Polskiej w U.B. Gdzie jej powiedzieli że mogą nas tak przetrzymywać do 48 godzin, i jeśli przekroczą ten czas to dopiero wtedy Polska Ambasada rozpoczyna akcję poszukiwawczo- ratunowo- jakąśtam). Trochę jesteśmy rozgoryczeni sposobem w jaki potraktowali nas Mongołowie. Zwłaszcza niepoinformowaniem nas że mamy tu nocować. Nie zainteresowali się czy mamy co pić, jeść, gdzie spać. Ale taki tu naród i takie zwyczaje. Rozbijamy namioty na betonie i czekamy do jutra. Wieczorem przychodzili tubylcy z pobliskiej mongolskiej osady i proponowali jakieś geszefty. Ale ich spławiliśmy. Nie chcieliśmy nic kupować, ani wymieniać pieniędzy. Obawialiśmy się, że mogą nas naiwnych innostranców oszukać, a poza tym nie wiedzieliśmy czy nas wpuszczą do Mongolii. A gdybyśmy pozostali z niewymienialnymi tubrikami, moglibyśmy sobie nimi co najwyżej kufry poobklejać. Przejechaliśmy 485 km, z tego około 450 po raju Ałtaju.
  14. mguzzi

    Mongolia 2012

    12.08.2012r (niedziela) „Rano” Wowa zabiera nas do warsztatu (w niedzielę zaczyna pracę o 9, ale wszyscy solidarnie zaspaliśmy). Dojazd do warsztatu, pakowanie, pożegnania, spowodowały że ruszyliśmy dużo później niż zwykle tzn. około południa. Podczas pakowania odkrywam przecięcie w wymienionej przedniej oponie (prawdopodobnie w piątek na tłuczniu). Po ustaleniu z Kolegami, oponę zostawiam, nie ma sensu zabierać jej jako zapas, gdyż mamy jeszcze dwie zapasowe przednie opony. Wyjeżdżając z Nowosybirska jedziemy zaporą wodną na rzece Ob, a potem wzdłuż zalewu – ze względu na swoją wielkość robią wrażenie. Jedziemy drogą M52, do granicy z Mongolią mamy około 950km. Ale planujemy nieco zboczyć z trasy i wstąpić do Burnau. Uzupełniamy tam zapas rubli (z bankomatu) i wstępujemy do polecanej przez Wowę knajpy motocyklowej. Lokal częściowo jest na świeżym powietrzu, ze stosowną "stajenką"dla motocykli. Na zdjęciu, pod motocyklem jest wejście do głównej części. Lokal faktycznie ma klimatyczny wystrój. Wypiliśmy tam po kawie i pojechaliśmy dalej. I tu ciekawostka. Gdziekolwiek się zatrzymywaliśmy, to ludziska się interesowali, dziwili, Skąd? Dokąd? Dlaczego? Byli ciekawi. Ale nie w knajpie motocyklowej w Burnau, tam się tylko spytali co podać. Może pora była nie ta, albo my za ciency żeby warto było pytać. Samo miasto Burnau, jak i później Ałtaj w ogóle nie pasują do Rosji. Miasto czyste, kolorowe, ludzie uśmiechnięci, dziewczyny zadbane, ładnie ubrane. No ale nam trzeba jechać dalej. Pogoda dopisuje, droga dobra. Jest niedziela i mijamy sporą ilość wracających z gór wczasowiczów. Za GornoAłtajskiem wjeżdżamy w góry Ałtaj, zapada zmrok i szukamy noclegu. Zupełnie inaczej w Rosji którą znamy, jest tu bardzo dużo kwater prywatnych, coś jak nasze „Zasypane”. Znajdujemy pokój w budynku dla wczasowiczów na piętrze za 1800R (po negocjacjach). Gospodarze razem z innymi wczasowiczami oglądają motorki, twierdzą, że zatrzymywali się już u nich zagraniczni poszukiwacze złota i inni motocykliści, ale ci ostatni bywali tylko na KTMach. Wioska w której się zatrzymaliśmy jest malowniczo położona nad rzeką, zagaduję gospodarzy czy są ryby. Okazuje się że w zeszłym roku, „pękła tama, przyszła duża woda i ryba poszła w pi..du”. Mówią, że ryb jest bardzo mało i łapią tylko profesjonaliści. Po czym starszy gospodarz popatrzył na mnie, pomacał wędkę, i powiedział że zamiast szukać ryb lepiej żebym się napił. Ruszamy więc do sklepu, uzupełniamy zapasy jedzenia i picia. Klienci sklepu zagadują o to co zwykle. Na koniec Pani Sklepowa mówi, że jesteśmy sąsiedzi. No prawie krajanie, bo jej mąż pochodzi z Ukrainy. Mieszkają tu już 5 lat i jest im tu bardzo dobrze. Piwo z beczki nalewa nam do dużego pojemnika (jak u nas na 5 litrową wodę mineralną) ale wybraliśmy pojemnik o mniejszej pojemności. Za to wzięliśmy dwa :drinkbeer: . Tego dnia przejechaliśmy 526km, o niewysokim przebiegu zdecydował późny wyjazd od Wowy i pobyt w Burnau. Następnego dnia jedziemy przez góry Ałtaj do Mongolii. Będzie się działo. Tak o świcie wyglądała rzeczka przy której nocowaliśmy.
  15. mguzzi

    Sprzet turystyczny - jaki nóż?

    :beer:
  16. mguzzi

    Sprzet turystyczny - jaki nóż?

    Upolowani przez Ciebie faceci, to dopiero szczęściarze :-D
  17. mguzzi

    Sprzet turystyczny - jaki nóż?

    Nożownik z Ciebie Strach się bać. :roll:
  18. mguzzi

    Sprzet turystyczny - jaki nóż?

    To jest nas tylko/aż dwóch z ręką w górze. Aby do zlotu :beer:
  19. mguzzi

    Mongolia 2012

    11.08.2012r (sobota) Rano podczas pakowania, złamałem szczytówkę od wędki. WRRRRRRR. Gdybym potrafił, to sam siebie bym zagryzł. Droga do Nowosybirska była bardzo dobra, długie proste, mały ruch. Krajobraz monotonny, albo pola, albo nieużytki, albo bagno z kępką drzew w oddali, można zasnąć. Musieliśmy robić częstsze postoje, bo oczy same się zamykały. O zmroku wjeżdżamy do Nowosybirska z mocnym postanowieniem wymiany opon. Z rozpoznania tematu przed wyjazdem wynika, że w Nowosybirsku jest serwis motocyklowy, tylko piszący „zapomniał” napisać gdzie, a w Internecie nic na ten temat nie znaleźliśmy. Tocząc się przez miasto, nagle mijamy warsztat samochodowy. Na banerze namalowany motorek, a w środku stoi Hayabusa. Zawracamy, podjeżdżamy po warsztat. W środku dryblas macha do nas przyjaźnie ręką. Jak się okazało jest to WOWA, właściciel warsztatu, dużego nawet jak na nasze warunki. Na co dzień ujeżdżający no co? Motocykl na H. Honda Gold Wing 1500. Po krótkiej rozmowie wprowadzającej, skąd, dokąd i dlaczego, pytamy o możliwość wymiany opon i czego tam jeszcze trzeba. Wowa popatrzył na zegar, podrapał się po głowie, i po konsultacji za pracownikami wydał werdykt: Co prawda jest sobota i pracujemy tylko do 20tej (a była już 21), ale sam też jeżdżę i wiem, że jak trzeba pomóc to trzeba. Wymienił nam opony, u mnie przy okazji klocki z tyłu, Wojtkowi lusterko, które odpadło 2 dni temu. Koledzy wymienili olej w silniku i jeszcze sam nie wiem co. Za całość zapłaciliśmy jakąś symboliczną kwotę. Gdy serwis zbliżał się ku końcowi, nieśmiało spytaliśmy się Wowy gdzie tu jest fajna, dobra ale niedroga gostinica. Wowa popatrzył na nas i stwierdził „przenocujecie u mnie”. Tłumaczę jak człowiekowi, że rodzina nie będzie szczęśliwa, że w środku nocy sprowadza gości. Na co Wowa „Ja razwiedzion, łóżka są, ale weźcie śpiwory, żarcia mało, do picia tylko rum. A no i nie ma ciepłej wody”. Tak więc o 23 pakujemy się do samochodu Wowy, i wsiada z nami dziewczyna (Ola) Jedziemy w miasto i dosiada się druga dziewczyna (Tania). Zawracamy do sklepu po jedzenie i picie. Potem jedziemy już prosto do mieszkania Wowy. W wielopiętrowym i wieloklatkowym bloku duże wielopokojowe mieszkanie. Co tu dużo pisać, była to najprzyjemniejsza noc podczas wyjazdu. Tania jest narzeczoną Wowy, a Ola tak jak i my klientem serwisu. To jej Hayabusa stała w warsztacie. Ola podróżuje samotnie po Rosji. Jest maniakiem szybkości. Żeby pośmigać jeździ do Kazachstanu, dlatego że tam są bardzo gościnni ludzie, dobry asfalt i dłuuuuuugie proste. Pytam co z milicją, a Ola śmieje się i mówi że jak chcą ją zatrzymać, to tylko zwalnia, pokazuje na zegarek że nie ma czasu i pruje dalej. Raz ją zatrzymali, ale tylko dlatego że zrobili specjalnie dla niej blokadę drogi i nie miała się jak prześlizgnąć. No i co? Zatrzymała się, opieprzyła milicjantów, że ją zatrzymują, a ona pokazuje na zegarek że przecież nie ma czasu. Puścili ją dalej!!!!!! Nieprawdopodobne. U Wowy znalazła się przypadkiem tak jak i my. Jechała w nocy i jej Suzi stanęła. Poprzez kolegę kolegi dostała telefon do Wowy, który w środku nocy pojechał jej szukać (120km w jedna stronę). Teraz naprawia jej motorek, a Ola tak jak i my jest jego gościem. Przegadaliśmy kilka godzin, ale były to zupełnie inne rozmowy niż z Paszą. Rozmawialiśmy jak się żyje im, nam, o motocyklach, podróżach i takie tam…. Bardzo mnie interesowało jak się żyje na Syberii, z ciekawostek mają tam monotonną pogodę albo lato +30°, albo zimę i -30°, prawie nie ma wiosny i jesieni. To lato było wyjątkowo suche i dlatego nie ma robactwa. W zimie jak są bardzo duże mrozy i jeszcze więcej śniegu, zamykają szkoły i najważniejsze żeby było dojście do sklepu po jedzenie. Odpowiednik naszego "Motocykliści są wszędzie" Motocyklistów jest w Rosji bardzo mało. Ci którzy jeżdżą na motorkach znają się doskonale i w razie potrzeby wspierają. Wowa opowiadał, że przejazd i powrót ze zlotu nie jest taki prosty. Kolejno wypada zaliczyć gościnę u kolegów w pobliżu których się przejeżdża. Gościnę taką wiecie, prawdziwą, rosyjską. W czasie naszej podróży przez Rosję, od Moskwy do Nowosybirska (to około 3,5 tyś km), poza kilkoma starymi ruskimi bokserami, z „normalnych” motocykli spotkaliśmy: - 1 turystę na BMW, - w Czelabińsku chłopaka na Suzuki (tego który pokazywał nam drogę), - grupkę 3 Hond Gold Wing (które wracały ze zlotu, na którym byli też Wowa z Tanią). Natomiast dogadaliśmy się, że Ola spotkała Polaków którzy w tym roku jechali do Japonii na Hayabusie. Wowa i Tania nie wyobrażają sobie życia gdzie indziej niż na Syberii. Współrzędne warsztatu Wowy N 54°56,718’ E 082°50,610’ tel. do warsztatu (383)214-83-73. adres Nowosybirsk ul. Pietuchowa 2 (rosyjska pisownia na zdjęciu, to jedna z główniejszych ulic w N. , nietrudno ją zaleźć) Tego dnia przejechaliśmy 846km.
  20. mguzzi

    Sprzet turystyczny - jaki nóż?

    Jako zwycięzca stawia kolejkę :drinkbeer:
  21. mguzzi

    Mongolia 2012

    Zwrot, że "jest dużo niczego", zapożyczyłem od Kanadyjczyków, którzy tak mówią o swoich monotonnych krajobrazach. Białoruś i Rosja były dla nas tylko dojazdówkami. I tak też je potraktowaliśmy, jako drogę tranzytową. Nie szukaliśmy w niej atrakcji, tylko chcieliśmy ją jak najszybciej przejechać. Gdybyśmy jechali przez "stany" też byłyby tylko dojazdówkami. A niepotrzebnie wytracilibyśmy dużo czasu i nerwów na granicach. Zresztą tak naprawdę, przejazd przez stany to był nasz pierwotny plan, który po analizie czasu i kilometrażu porzuciliśmy. Chcieliśmy nie tylko wjechać do Mongolii, ale też troszkę w niej przejechać. A limit czasu mieliśmy sztywny. Początkowo planowane 3 tygodnie udało nam się zwiększyć do 4. Ale ta czwórka ze względu na różne zobowiązania rodzinne i zawodowe, była nieprzekraczalna. A i tak musiała uwzględnić niewielką rezerwę czasową. Opisywana wcześniej, na początku podróży, awaria przed Moskwą według mnie pokazała, że nasze założenia i plan były nie najgorsze. Zresztą spróbujcie sobie wyobrazić jakie musieliśmy robić ekwilibrystyki urlopowe. Negocjacje z Rodziną i w pracy. No i zgrać termin i czas tak, żeby wszystkim pasowało. Okres szkolny mamy już za sobą i do dyspozycji mamy nie wakacje, tylko urlop. :-(
  22. mguzzi

    Sprzet turystyczny - jaki nóż?

    B R A W O !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jest dokładnie tak jak napisałeś. :beer:
  23. mguzzi

    Mongolia 2012

    10.08.2012r (piątek) Znowu wyjechaliśmy później niż planowaliśmy. To nie jest tak, że zaspaliśmy, zapiliśmy, zajedliśmy czy jeszcze coś innego na za……. Po prostu jedziemy cały czas na wschód i zmieniamy strefy czasowe. Tak naprawdę to nigdy nie wiemy jaka jest aktualnie godzina. Jednego dnia nie przekraczamy żadnej strefy czasowej, innego nagle dwie. Jak nam później w Nowosybirsku tłumaczył Wowa, w Rosji zmniejszyli liczbę stref czasowych, łącząc dwie w jedną. Więc w jednej nowej Radzieckiej strefie czasowej zmieniały się od razu dwie godziny. Obecnie jesteśmy już 5 godzin do przodu. Dlatego cały czas brakowało nam …………………...............… no właśnie czasu. A to są dominujące na naszej trasie przez Rosję krajobrazy: jest tak albo tak Czasem jest strefa przejściowa między jednym, a drugim. Jesteśmy już na wysokości Kazachstanu. Najkrótsza droga na wschód prowadzi przez Pietropawłowsk, który jest w Kazachstanie. Ale jadąc przez Kazachstan musielibyśmy przekroczyć dwie granice, a jak mówią - przekroczenie jednej granicy na wschodzie to jeden dzień. Rosjanie też nieco zaskoczeni byli niezależnością Kazachstanu i dopiero budują drogę objeżdżająca Kazachstan od północy. Tam gdzie zdążyli położyć asfalt, droga jest naprawdę bardzo dobra, długie proste, łagodne łuki, dobrej jakości asfalt. Tam gdzie nie zdążyli …… .................................................................. około 80 km na zachód od Iszin jest 20 kilometrowy odcinek nasypu pod drogę z na szczęście ubitego kołami samochodów tłucznia z koleinami. Koledzy na kostkach pomknęli, ja się potoczyłem. Na nocleg zatrzymaliśmy się ok. 200km na zachód od Omska w motelu (pokój za 1350R). Obok motelu jest szynomontaż (wymiana/naprawa opon), ale o wymianie opon w motocyklu nie chcieli nawet słyszeć. Mieli pełne ręce roboty, cały czas podjeżdżali kolejni klienci. Przejechaliśmy 698km.
  24. mguzzi

    Mongolia 2012

    Mam jeszcze jedną fajną fotkę poTwojego Dakarka w zanadrzu (będzie za dni kilka) ;-) :beer:
  25. mguzzi

    Sprzet turystyczny - jaki nóż?

    Według mnie, te doniczkowce, to są takie pamiątkarskie do otwierania listów. Pamiętam, że BARDZO chciałem sobie jakiś nożyk kupić. Ale jedyne na co mi starczyło kasy to był ten "widelec" ze zdjęcia, ale tylko dlatego że był akurat w promocji (3-5euro). Użyłem go ze 3 razy. Kto wie do czego on służy? :-D
×