Skocz do zawartości

ludziepodrozuja

Użytkownik
  • Zawartość

    229
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    4

Zawartość dodana przez ludziepodrozuja

  1. ludziepodrozuja

    Sprzedam F 650

    Witam Jeśli ktoś akurat szuka, to mam do sprzedania jak w temacie F650. A właściwie to nawet dwie F650 :) Jeszcze nigdzie nie wstawiałem ogłoszeń o ich sprzedaży. Ale zapadła decyzja, że je sprzedajemy po powrocie z wyjazdu do Ameryki Południowej. Narazie mam tylko zdjęcia z wyjazdu. Ale może to nawet lepiej, bo widać je w "prawdziwym" terenie :) Motocykle nie są nowe, ale świetnie dały radę na tym wyjeździe. Około 4 tyś km wstecz wymieniałem w Argentynie kompletne zestawy napędowe, tylne opony, akumulatory w obu motocyklach. I sporo jeszcze innych rzeczy. Dodatkowo po wyjeździe zostało mi sporo części zamiennych zabranych ze sobą na wszelki wypadek. Do jednego jest kufer, jak na zdjęciach. Oczywiście stelaże i gmole też zostają. Dla forumowiczów dorzuce sakwy Oxford, takie jak na zdjęciach. Więcej na priv. Jeden jest z 1998r Przebieg: 91000 tyś Drugi z 1994r Przebieg: 74000 tyś Cena za sztukę to 5500 PLN
  2. ludziepodrozuja

    Oddam do F 650

    1. Oddam nowe klocki hamulcowe EBC FA 209/2HH 2. Uszczelniacze (nowe) przedniego zawieszenia 41 x 54 x 11 (Athena) 3. Dwa lusterka (używane), ale w dobrym stanie 4. Pokrowiec skórzany na bak, czerwono - biały (do renowacji) Najlepiej ktoś z trójmiasta i odbiór osobisty. :)
  3. ludziepodrozuja

    Oddam do F 650

    Części zmieniły właściciela :) Dzięki Wojtek za miłą pogawędkę przy okazji :beer: Temat do zamknięcia :x
  4. ludziepodrozuja

    Sprzedam Sakwy Oxford

    Ostatnio 2 sakwy udały się w podróż dookoła Świata... niestety beze mnie :-o Pozostały mi jeszcze 2 szt czekające na nowego właściciela Sakwy używane tylko na jednym wyjeździe około 6 miesięcy. Jedna ma malutkie przetarcie. Ale w punkcie, który nie wpływa raczej na jej szczelność. Oddam po 100 PLN :)
  5. ludziepodrozuja

    Powitanie i prośba :-)

    Cześć :)
  6. ludziepodrozuja

    Cześć! Tu Cara Bosca.

    Gratulacje prawka i GS-a :) Miłego latania, sezon w Polsce jeszcze trwa...
  7. ludziepodrozuja

    powitanie

    Hej :)
  8. ludziepodrozuja

    Przywitanie

    Witaj :)
  9. ludziepodrozuja

    Dzień dobry

    Cześć :beer:
  10. ludziepodrozuja

    Oddam do F 650

    Pozycja 4 - pokrowiec zmienił właściciela na forum już. Pozostałe elementy dostępne bez zmian.
  11. ludziepodrozuja

    Oddam do F 650

    Pokrowiec jest lekko podniszczony. Znaczy się skóra lekko popękana w paru miejscach. Ale w całości i po renowacji powinien odzyskać dawną świetność. Ja go nigdy nie używałem i leży od prawie 3 lat ... :) Co do wysyłki, to nie wiem jakie są koszty i czy to Ci się opłaca :)? Jak by co, to pisz na priv w sprawie szczegółów.
  12. ludziepodrozuja

    Oddam do F 650

    Na pewno pasują do F 650 do 1999r Zostały mi te części z zapasów na drogę na ostatnia wyprawę. Szkoda żeby leżały bez potrzeby :) Zdaje się, że pasują jeszcze do innych modeli, ale nie wiem dokładnie do jakich :)
  13. ludziepodrozuja

    [K] Kupię F650 Funduro :)

    Wygląda fajnie. Nie znam osobiście :) Ale naklejka na boku sugeruje, że był (może) serwisowany fachowo w Ingolstadt. Jest szansa na dobra maszynę, po weryfikacji wzrokowej na miejscu oczywiście :)
  14. ludziepodrozuja

    Cześć, witamy!

    Witamy :)
  15. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Ostatnio Benefit TV zabrało się za nasze materiały z wyjazdu do Ameryki Południowej. Trochę je pocięli :-P i wyszło coś takiego w kilku odcinkach:
  16. ludziepodrozuja

    Pozdrawiam wszystkich

    Debiut zawsze jest stresujący... Potem będzie lepiej :) Pozdrawiamy !
  17. ludziepodrozuja

    Konserwacja ramy samochodu

    Fajnie, fajnie :) Ja zdecydowałem się od razu na 300 TDi Będzie jakaś relacja z napraw? :)
  18. ludziepodrozuja

    Konserwacja ramy samochodu

    Dobrze widzę, że to rama od Defa 110? A z jakim silnikiem będzie chodził? :)
  19. Fajnie, fajnie! I co było dalej?? :)
  20. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Aaaa, jeszcze zapomniałem o filmie z wyjazdu.... ;-) Trudno było zmieścić w tak krótkim czasie osiem miesięcy! Ale nie chcieliśmy zanudzać za bardzo, może się udało... :)
  21. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Dzięki za miłe słowa :-) , fajnie, że ktoś czyta te długawe teksty :-D . Ostatnio pracowaliśmy sporo nad wydaniem książki ze zdjęciami z tego wyjazdu... ale trzeba jeszcze poczekać do lata na jej wydrukowanie i premierę :-P Dam znać jak będzie juz w księgarniach :)
  22. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Wiem, wiem. Długo cos piszę to relację ;-) Ale dziś już ostatni kawałek, czas wracać do domu… Pokonujemy około 30 km przy dosyć silnym wietrze i dojeżdżamy do Fram. Fram jest niewielką miejscowością niedaleko Encarnacion, jakieś 30 km od granicy z Argentyną. Pierwsze swoje kroki kierujemy na miejscowy cmentarz, a na stacji benzynowej, gdzie zasięgaliśmy informacji otrzymujemy cenne informacje, że żyją tu potomkowie osób z „naszej listy” - pasażerów MS Chrobry. Cmentarza w Argentynie są ciekawe…, ale zostawmy je w spokoju. Po wizycie na cmentarzu jedziemy do Antonowiczów. Spotkany „tubylec” wskazał nam drogę do ich domu. Po kilku próbach trafiamy wreszcie do Bazylego Antonowicza, jest mocno zaskoczony naszą wizytą i pytaniami, ale szybko łapiemy „kontakt”. Zostajemy ugoszczeni kawą i domowym serem, swojską kiełbasą. Siedzimy przed jego domem, razem z jego żóną i rozmawiamy o dziejach emigracyjnych rodziny Antonowicz. Słuchamy opowieści o jednym z pasażerów MS Chrobry i już wiemy, że nasza podróż osiągnęła cel w tym wymiarze. Mamy dużo materiałów, by móc stworzyć z tego reportaż. Obok w kolejnym domu, mieszka również polska rodzina, która pięknie mówi po polsku, zwłaszcza starsze pokolenie. Wracamy do Posadas już w ciemnościach, przekraczamy znowu granicę, chwile to trwa. W telewizji zakończył się właśnie mecz inauguracyjny Brazylia – Chorwacja. Ameryka Południowa górą … Przyszła pani celniczka, wypisuje nam pozwolenia na wjazd motocyklami. Pierwsze pytanie – gdzie jest ubezpieczenie. Mamy tylko polskie dokumenty i polskie ubezpieczenie OC. Tyle. Musi to wystarczyć. I oczywiście siła perswazji… 13.06.2014r – dzień sto osiemdziesiąty piąty Kolejny dziś dzień jesteśmy w Paragwaju. Ponieważ pada obficie od samego rana, jeszcze wczoraj zadecydowaliśmy wraz z księdzem Marianem i księdzem Jarkiem, że pojedziemy dziś samochodem… Jedziemy do odleglejszych redukcji. Pierwsza z nich to San Ignacio Guazu. To pierwsza misja założona w tym rejonie. Niejako serce zarządzania redukcjami. Odległość około 140 km pokonujemy w strugach deszczu. Całe niebo jest zaciągnięte chmurami i mocno leje. Jednak przed samym celem deszcz ustaje i możemy spokojnie wyjść z auta bez przemoczenia. Zwiedzamy muzeum, gdzie jest masa różnych rzeźb zachowanych z kościoła Jezuitów. Dzięki temu, że odwiedzamy kolejne misje jezuickie, trochę bardziej zaczyna nam się układać w głowie. W XVI wieku jezuici dzięki ustanowionym prawom o traktowaniu Indian Guarani, którzy żyli na tym terenie, założyli redukcje (misje) w których szerzyli wiarę katolicką przy okazji nauczając Guarani, uczyli ich, ale też czerpali korzyści z ich pracy. Można powiedzieć, że były to takie tutejsze „PGR-y”, choć pewnie jest to zbyt duże uproszczenie. Jezuici założyli w tym rejonie około 30 redukcji. Każda z nich miała podobny układ, kościół i pomieszczenia zarezerwowane dla Jezuitów, główny centralny plac, na którym odbywały się zgromadzenia i bloki mieszkalne dla Indian Guarani, a także wydzielone miejsca dla rzemieślników. Te redukcje które mieliśmy okazje zwiedzać w Argentynie i Paragwaju to pozostałości wielu różnych budynków. W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze jedną redukcję nad samą Paraną San Cosme y Damian. Jest już zmrok i możemy ją podziwiać podświetloną światłami. Oglądamy też układ gwiazd w pobliskim planetarium. Późnym wieczorem wjeżdżamy ponownie do Argentyny przez most łączący Encarnacion i Posadas. 14.06.2014r – 18.06.2014r Kolejne 5 dni spędzamy w Posadas w gościnie i nie możemy zdecydować się na wyjazd w dalszą drogę :-P Rozpoczął się mundial i wszędzie na mieście widać futbolowe akcenty. Nawet psy chodzą w koszulkach z barwami Argentyny… Mamy wiele okazji do doskonalenia języka, bo spotykamy mnóstwo ludzi. Prawie codziennie siąpi i nie jest to miła perspektywa. Wieczorem jedziemy zatankować i przewietrzyć motocykle przed dalszą drogą. Przy okazji podjeżdżamy obejrzeć relikt przeszłości - kolej w Posadas. Wreszcie ruszyliśmy… Zatrzymaliśmy się w tym miejscu na bardzo długo, aż to do nas nie podobne. Spakowaliśmy wszystkie nasze toboły i żegnani przez Ojców: Jarka i Mariana w siąpiącym nieco deszczu wyjechaliśmy z miasta. Nie był to najlepszy może pomysł, ale jak się okazało później wszystko się dobrze skończyło. Przez pierwsze 50 kilometrów nie mogliśmy się pozbyć deszczu, czy raczej deszczyku. Posadas leży w takiej jakby dolince i w dodatku nad rzeką, więc zbierają się nad nim wszelkie chmury. Kłębią się, popaduje z nich, i w ogóle się nie rozchodzą. My gnaliśmy na południe, wiedząc, że za chwilę już pokaże nam się błękitne niego, którego przedsmak mieliśmy na horyzoncie. Nie pomyliliśmy się. Pomimo, że jeszcze ponad 100 km musieliśmy jechać do słońca, w końcu je zobaczyliśmy. Piękne słońce i błękitne niebo. Ale nie ma tak dobrze, temperatura nie przekraczała 13 stopni. Pomimo, że mieliśmy poubierane wszystkie warstwy ocieplające w kurtkach i pomimo bielizny termicznej, odczuwaliśmy leciutki dyskomfort związany z temperaturą. Daliśmy jednak radę i wykorzystaliśmy piękną pogodę, przejeżdżając prawie 500 km. Mniej więcej w Santo Tome zmieniła się ziemia. Do tej pory była to czerwona, po prostu czerwona gleba, tak charakterystyczna dla Misiones (tak zwana tierra colorada). Od Santo Tome ziemia zrobiła się już brązowa, najpierw lekko, później już całkiem zjaśniała. To takie ciekawe dla tego regionu, a dla nas szczególnie. Dojechaliśmy do Chajari. Spenetrowaliśmy już po ciemku miasteczko i znaleźliśmy nieco za drogi hotel, w którym się zatrzymaliśmy. Zakupy, kolacja (robiliśmy pyszne empanadas z serem, korzystając z obecności piekarnika w naszym apartamencie). :drinkbeer: 19.06.2014r – dzień sto dziewięćdziesiąty pierwszy Kolejny dzień w Argentynie. Nieubłaganie zbliża się finał naszej wyprawy. Przynajmniej ten lądowy, po Ameryce Południowej. Dziś zdaliśmy sobie z tego sprawę ! Mamy niewiele kilometrów do Montevideo, toteż zwolniliśmy bardzo. Dzięki temu możemy też zatrzymywać się o wiele częściej w dziwnych miejscach, które normalnie byśmy ominęli. Specjalnie zatrzymaliśmy się na kilometrze 246 drogi nr 14, by kupić escabeche. To rodzaj takiej zaprawy octowo-olejowej do mięsa. My wybraliśmy eschabeche z chivito (czyli z koziołka) oraz z guanacu. Zawieziemy te pyszności do Polski. Już wiemy, że jest dobre, bo chcieliśmy przed kupieniem próbować, czy to dobre. Niestety nie było to możliwe. Kupiliśmy zatem jeden słoiczek i zjedliśmy ze smakiem kawałeczki koziołka w lekko octowej zalewie. Dobre. Dokupiliśmy do spróbowania dla rodziny. Jesteśmy w rejonie sadów pomarańczowych (czy można tak napisać?). Po obu stronach drogi, którą jedziemy w kierunku Urugwaju, pełno drzew z pomarańczami. Pomarańczowe kulki odcinają się wyraźnie od zielonych koron drzew. Wygląda to pięknie. Przy drogach pełno stoisk z pomarańczami. Za 20 kilo chcą jedyne 100 peso (około 26 zł). Zatrzymaliśmy się na noc w Colon. To nadrzeczna (!!!) mieścinka, pełno w niej pensjonatów, kwater i hotelików. Tuż obok przepływa rzeka Rio Uruguay, szerokim, spokojnym nurtem. Szeroka na ponad 150 metrów jest atrakcją dla turystów, można kajakować, pływać… Ale teraz, po sezonie jest prawie pusto. Dużym problemem jest podróżowanie po Argentynie jesienią lub zimą dla zmarzlaków. Tutejsze hotele czy hostele w ogóle nie są przystosowane do tego. Piecyki, które tu są ledwo dają radę zagrzać pomieszczenie, a klimatyzacja, która sprawdza się w upały, nie daje ciepła gdy jest zimno (zwykle). Niektóre modele działają całkiem znośnie i można wytrzymać, ale większość tańszych lokum nie spełnia naszych oczekiwań. My jednak zaprawieni w bojach, przykrywamy się dwoma kocami i dajemy radę. A słyszeliśmy że w Polsce upały… :twisted: 20.06.2014r – dzień sto dziewięćdziesiąty drugi Wczesnym rankiem, skoro świt, to jest około 11.00 wyjeżdżamy z Colon. Mieliśmy tu zostać na dwie noce, ale pomimo, że dni są stosunkowo ciepłe, jak na zimę w Argentynie, to jednak temperatura w nocy pozostawia trochę do życzenia, jak na pomieszczenia ze słabym ogrzewaniem. Nie, żebyśmy zmarźli w nocy, ale jednak nieogrzewana łazienka nie zachęca do pozostawania w niej dłużej, niż to konieczne. Jedziemy zatem do Gualeygachu i tam zostaniemy na noc. W tym mieście już byliśmy, przejazdem. Było to w styczniu, kiedy pierwszy raz przekraczaliśmy granicę z Argentyną, w kierunku Buenos Aires. Teraz, po raz kolejny „zamknęliśmy kółko”. Gualeygachu nas trochę zaskoczyło. Całkiem duże miasto, z malowniczym placem, na środku którego tradycyjnie znajduje się pomnik San Martina. Znajdujemy stosunkowo niedrogi hostel przy samym głównym placu i zatrzymujemy się na noc. Nie liczymy na zbyt wiele, jeśli chodzi o temperaturę w pomieszczeniu, ale widok mamy na katedrę, więc nas to zadowala. Zadowala nas też cena za hostel, bo w tym ostatnim tygodniu naszego pobytu w Ameryce Południowej nie ma za bardzo z czym szaleć… :shock: Liczymy nasz majątek w Peso argentyńskim - ani dużo ani mało. Za mało żeby szaleć… Nie zważając jednak na to idziemy do restauracji zjeść już po raz ostatni argentyńską wołowinę, do tego zwiększamy dawkę szaleństwa i zamawiamy rabas, czyli kalmarowe krążki panierowane i pieczone w głębokim tłuszczu. Robie dziwna minę przy nich, nie przepadam za „robakami” Na dokładkę empanadas i już jesteśmy zadowoleni. Wieczorem fundujemy sobie jeszcze lody, robiąc pożegnanie z argentyńskimi lodami w lodziarni Cremolatti. Noc mija nam przyjemnie. Zrobiło się nawet ciepło, a Kostaryka wygrywa mecz z Włochami. Koniec świata!!! Jutro jedziemy do Urugwaju. Dziś był nasz ostatni dzień w Argentynie. Trochę smutno… 21.06.2014r – dzień sto dziewięćdziesiąty trzeci Pogoda dziś wymarzona. Zimno, ale słonecznie. Rankiem zapakowaliśmy nasze motorki w cały ekwipunek i ruszyliśmy w stronę granicy. Jeszcze w Argentynie pozbyliśmy się wszystkich peso, kupując maleńkie pamiątki, zostawiliśmy sobie jedynie trochę peso, na międzynarodowy most nad rzeką Uruguay (Puente International Gualeyguachu - Fray Bentos). Odprawa przebiegła dosyć szybko, choć jak zwykle trochę czasu zmitrężyliśmy w oczekiwaniu na wypisanie pozwolenia na wjazd motocyklami. Wszyscy celnicy zajmowali się raczej oglądaniem meczu, bo akurat grała Argentyna z Iranem (ledwie wymęczyli 1:0!!!). Tuż za granicą zepsuł się komunikator. Straciliśmy ze sobą łączność. Mamy nadzieję, że uda się to naprawić, trzeba trochę przylutować jeden z kabelków przy mikrofonie i jest szansa, że łączność wróci… Dojechaliśmy do Mercedes. Tu czekali już na nas Elena i Horacio. Dostaliśmy „swój” pokój i miło spędziliśmy popołudnie oraz wieczór, rozmawiając o podróżach, polityce i historii. Jak zwykle było bardzo sympatycznie. To szczęście mieć takich przyjaciół na drugim końcu świata! 22.06.2014r – 02.07.2014r - Jedenaście dni jak w domu… Na to, że zostaniemy u Eleny i Horacio tak długo sami nie byliśmy przygotowani i nie spodziewaliśmy się tego. Jednak wiele czynników, a przede wszystkim ogromna gościnność gospodarzy, na to się złożyła. Zasiedzielismy się więc… Co prawda miało na to wpływ też przesunięcie się wypłynięcia naszego statku w trakcie pobytu w Mercedes. Zwiedzamy więc okolicę i pobliska bodegę. Trafiamy na wyścigi psów. Stawki w zakładach nie są małe… Oglądamy namiętnie mecze, bo przecież mundial trwa w najlepsze… Zajadamy się mięsem i nie całkiem nam smakującymi innymi częściami wołu, flaki i nerki… A na rozgrzewke, bo na dworze chłodno tradycyjne Urugwajskie trunki. A po wygranym przez Urugwaj meczu, fiesta na ulicach miasta. Ach, ten latynoski temperament… Idziemy na ryby nar Rio Negro A potem ….kupujemy taka rybę, bo nic nie brało…. Czas na fryzjera, bo już od kilku tygodni sam się troche podcinałem… Horacjo gotuje tradycyjne danie, ale wyleciało mi z głowy jak się nazywa W gościnie mija nam niepostrzeżenie 200 dni w podróży. Z tej okazji (i jeszcze innej) małe spotkanie towarzyskie z pieczeniem prosiaka Sami motocykliści w międzynarodowym towarzystwie. Argentyna, Urugwaj i Polska Kobiety w swoim gronie….taka tradycja kultury Macho…. Jutro ruszamy dalej… 03.07.2014r – dzień dwieście piąty Elena uparła się że załatwi nam nocleg i załatwiła. Rano przyszła do domu Eleny Tatiana, współwłaścicielka mieszkania w Montevideo. Zgodziła się z radością, byśmy parę dni pomieszkali u niej. Tatiana ma 20 lat, jest studentką, urodziła się w Mercedes i często tu przyjeżdża. Wyruszyliśmy o 11.00 z Mercedes żegnani czule przez Horacio i Elenę. Udało nam się wyrwać z jej gościnnych ramion. Pogoda była piękna, pomimo, że naprawdę było zimno. Słońce też krótko było na niebie. Nie ma się co dziwić, w Urugwaju zima. Nie było dziś więcej niż 15 stopni. :-o Za miastem wjechaliśmy na drogę numer 2 w kierunku Montevideo. Po około 70 km zatrzymaliśmy się aby dolać do zbiorników paliwo z bańki kupione jeszcze w Argentynie. Tym sposobem zaoszczędzimy parę złotych. Przy okazji robimy przerwę na małą przekąskę. Jedziemy dalej rozglądając się na boki, jakbyśmy chcieli na zapas nasycić się Urugwajem, bo to nasze ostatnie kilometry w tej wyprawie na kontynęcie amerykańskim. Dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą numer 1, którą już kiedyś jechaliśmy, tylko w drugą stronę. Kolejny raz podczas tej wyprawy ogarnęło nas dziwne wzruszenie. Zamknęliśmy kółko. Wracamy do metropolii, w której w styczniu zaczęliśmy amerykański etap naszej podróży. Po ponad półrocznym zwiedzaniu południowej części Ameryki, wracamy do kraju, do domu. Na podsumowania naszej drogi na pewno będzie jeszcze czas. Dotychczas przejechaliśmy blisko 19000 km drogami i bezdrożami. Montevideo widziane po raz drugi jest już nieco inne, wjeżdżamy od strony Colonia del Sacramento, przejechaliśmy kawałek przez miasto po czym dojechaliśmy do domu Tatiany. Otworzyliśmy dwuskrzydłowe drzwi wejściowe, kluczami które od Tatiany dostaliśmy i się załamaliśmy. Już widać było z daleka, że motory nie zmieszczą się przez nie. Chociaż próbowaliśmy wiele razy, zdjęliśmy nawet sakwy, niechętnie co prawda, ale zdjęliśmy. Motory jednak nie chciały za żadne skarby przejechać przez drzwi do korytarza, w którym miały spędzić czas postoju. Za szeroki rozstaw kierownicy. A na dodatek przed mieszkaniem był bardzo wysoki krawężnik, a dwa bardzo wysokie progi zaraz za nim. Na datek w odległości równej rozstawowi kół w motocyklu i nie pozwalały na żaden manewr. Klnąc głośno i żałośnie poddaliśmy się. Zaczęliśmy szukać hotelu, dalej klnąc donośnie. Zaczęła się najokrutniejsza część dnia. Jeździliśmy od hotelu do hotelu szukając miejsca parkingowego na motory. Nic z tego. Piętnasty hotel z kolei nie miał parkingu. Owszem, są parkingi w mieście, ale nie wyglądają bezpiecznie to raz, po drugie chcieliśmy motory mieć na widoku, po trzecie kilka parkingów powiedziało „nie, nie przyjmujemy motocykli”. Witamy w Montevideo. Żadnego taniego hotelu z parkingiem. Załamaliśmy się. W końcu daliśmy za wygraną i odstawiliśmy maszyny na parking, dwie przecznice od hotelu. Nie czujemy się bezpiecznie, zostawiając je tam, ale nie ma innego wyjścia. W centrum dużo żebraków, dziwnych ciemnoskórych elementów podejrzanych (jakiś rasizm się we mnie odzywa!!!) w ogóle dziś byliśmy tak zmęczeni ponad 4 godzinnym poszukiwaniem hotelu, że w ogóle nam się nie chciało rozmawiać z zaczepiającymi nas ludźmi. Do tego stopnia, że kręciłam cały czas głową wzruszając ramionami, na zasadzie, że nie rozumiem. Utknęliśmy w końcu w hotelu Floryda, który musiał być piękny, jakieś 80 lat temu. Większość wystroju wygląda na tyle lat, ale jest nawet dosyć czysto. Dostaliśmy czyste ręczniki i cztery mydełka cięte z metra… Niestety ogrzewania w hotelu brak, co prawda jeden z pokoi które pokazała nam recepcjonistka miał mały grzejni czek, za to nie miał okna i nie mieściło się tam nic poza łóżkiem. Zdecydowaliśmy się na widok na miasto i port, oraz zimno… Wieczorem zaszaleliśmy i to co zaoszczędziliśmy będąc w Mercedes, wydaliśmy na włoską pizzę. Ceny tu są astronomiczne… Zasnęliśmy kamiennym snem pod trzema kocami… 04.07.2014r – dzień dwieście szósty Rano trochę chłodno. Nie chce się wyjść z ciepłego łóżka. Z niechęcią wstaliśmy wreszcie i poszliśmy do agencji celnej, która zajmuje się naszą odprawą. Nie mieliśmy daleko, jakiś dwie przecznice od naszego hotelu. W agencji pojawiło się niewielkie światełko w tunelu. Jest szansa, że juro wypłyniemy. Co prawda nasz statek jeszcze cały czas stoi w Zarate, ale jest szansa, że jutro popołudniu dopłynie do Montevideo. Tak twierdzą w agencji. Musimy czekać na wiadomość od nich. Czekamy zatem, spacerując po Montevideo. Przechadzamy się po uliczkach starego miasta, dochodząc do wniosku, że jednak warto wracać w te same miejsca. Ma się zupełnie inne spojrzenie, inaczej postrzega się miasto. Na śniadanie zjedliśmy pizzę, jakoś tak wyszło, byliśmy głodni i chcieliśmy coś zjeść, a pizzeria była jedynym pobliskim miejscem, gdzie można było zapłacić kartą, bo niestety nie mieliśmy przy sobie urugwajskiej waluty. Wczorajszy parking „zjadł” nam wszystkie peso które jeszcze mielismy. Jedząc pizzę dyskutujemy, jakie to niezwykłe, a normalne w Ameryce Południowej, że w knajpach, restauracjach pracują osoby delikatnie mówiąc wiekowe. Chodzi nam o to, że w przeciwieństwie do polskich miejsc gastronomicznych, gdzie zwykle pracują młode, lub bardo młode dziewczęta, tutaj jest to najnormalniejsze pod słońcem, że kelnerka ma 60 lat, a przynajmniej na tyle wygląda. I to nie, że jakiś sporadyczny przykładek. Tak po prostu jest. To norma. W południe odwiedzamy muzeum Casa Gobierno. W Urugwaju większość muzeów jest bezpłatna, co nas bardzo cieszy. Krótko po południu wpadamy znowu w szał zakupów i dokupujemy parę pamiątek. Wieczorem jemy skromny posiłek w pokoju i czekamy. Czekamy na nasz statek. To był bardzo udany dzień. 05.07.2014r – dzień dwieście siódmy Wczoraj jeszcze byliśmy pełni nadziei, że dziś wsiądziemy na statek. Niestety nie udało się. O 12.00 zadzwoniliśmy do agenta ale niestety powiedział, że najwcześniej jutro o 9.00. po południu dostaliśmy telefon, że jednak o 14.00 jutro mamy się okrętować. Wszystko się tak przesuwa, a do tego wszystkiego jeszcze dziś padało od samego rana, co nas trochę rozbroiło. Musieliśmy iść w deszczu na parking i przesunąć datę odbioru motorów. Bardzo to uciążliwe, bo jednak jest to kawałek od hotelu. Czemu parkingi w Montevideo nie mogą być przy samym hotelu? Nie wiadomo. Po południu trochę przestało padać. Poszliśmy się trochę przejść po mieście. Przy okazji zahaczyliśmy o port, miejsce z którego wyjeżdżaliśmy na naszą wyprawę. Temperatura jest tylko teraz o jakies 30 stopni niższa… 06.07.2014r – dzień dwieście ósmy Kolejny poranek w Montevideo przyniósł nam wiadomość, że z zaokrętowania się dziś nic nie wyjdzie. Sprawdziliśmy pozycję statku w internecie i okazało się, że z Zarate owszem wypłynął, ale stoi na redzie ponieważ wieje silny wiatr i port jest zamknięty. Cóż robić na siły natury nic nie poradzimy i musimy czekać dalej. Z telefonu z recepcji dzwonimy ponownie do agenta Grimaldi i dowiadujemy się tylko tyle, że da nam znać jak rozwija się sytuacja. Idziemy więc ponownie na miasto, tym razem szukać kantoru gdzie wymieniamy trochę dolarów aby zapłacić za kolejny dzień parkowania motocykli. Jemy pizzę w znanej nam knajpce i wracamy do hotelu. Recepcjonista chciał nas namówić na zmianę hotelu na jakiś inny, podobno lepszy ze śniadaniem. Ale niestety droższy. Może nie dużo droższy, ale teraz już nie chcemy wydawać niepotrzebnie kasy. Zostajemy więc w tym samym. Zmieniamy tylko pokój na inny z ogrzewaniem. Co prawda nie działa ono zbyt wydajnie, ale pokój jest mniejszy i niższy, więc mamy przynajmniej kilka stopni cieplej. A na dworze dziś 11 stopni. Ciekawe kto wymyślił taki wyjazd w zimne kraje … Siedzimy zatem w pokoju hotelowym i obmyślamy plan następnej podróży… :idea: 07.07.2014r – dzień dwieście dziewiąty... i kilkadziesiąt kolejnych ;-) Rano o 8.00 zadzwonił budzik. Pierwsze co zrobiliśmy, to sprawdziliśmy w Internecie na marinetrafic pozycje naszego statku. Udało się ! Jest! Grande Amburgo stał w porcie w Montevideo, według danych internetowych. Ubraliśmy się, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na parking. Na szczęście dla nas parking okazał się być bezpieczny. Trochę się martwiliśmy, bo zostawiliśmy motory z całym ekwipunkiem, z sakwami, z workami. Co prawda przykryliśmy je pokrowcami, ale co to za ochrona!? Pomyślnie dla nas, cały bagaż był nienaruszony i spokojnie mogliśmy jechać w stronę portu. Dojechaliśmy do bramy, zatrzymaliśmy się i już widzimy parę machającą do nas. Okazało się że to Suzi i Ruedi z Australii i częściowo ze Szwajcarii (są multinarodowi, mają domy w dwóch krajach). Obok druga para ze swoim zaparkowanym obok camperem. TO nasi najbliżsi towarzysze podczas rejsu. Witamy się i czekamy wspólnie na agenta, który za paręnaście minut przyjechał. Okazało się że to Fabrizio, ten sam młody człowiek, który prowadził naszą odprawę, kiedy przyjechaliśmy do Montevideo. Wszelkie formalności nas, motocyklistów w zasadzie nie obchodziły. Samochody pojechały na rentgen, a my czekaliśmy. Celnicy zabrali tylko nasze pozwolenia na motory i nic więcej. Podjechaliśmy pod statek i czekaliśmy jeszcze około godziny na możliwość wjazdu do środka. Najpierw wyjechali pasażerowie, którzy przyjechali Grande Amburgo do Montevideo. Włosi i Niemcy. Pierwsze o co pytamy, to czy kucharz jest ok. To nas najbardziej interesuje… Ze statku wysiadł jeszcze Gonzales – ten sam cargo agent, którego poznaliśmy podczas pierwszego rejsu, podczas postoju w Zarate i później spotkaliśmy się ponownie, gdy wysiadaliśmy z Grande Amburgo w Montevideo. Gonzales jest motocyklistą, jeździ Honda Translapem. Przywitaliśmy się serdecznie. To miłe spotkać „starych znajomych”. Przyszła wreszcie chwila wjazdu na statek. Po metalowym trapie wjechaliśmy na poziom szósty i zaparkowaliśmy motocykle. Dobre wiadomości, które już od spotkania z pasażerami mieliśmy to takie, że jest nas tylko trzy pary pasażerów. Dzięki temu, że nas tak niewiele, mamy kabinę z oknem. Dzięki Bogu nie musimy spędzać rejsu w „norce” bez okna. ;-) Do nocy trwały prace załadunkowe Az wreszcie wypłynęliśmy…. A to nasza ekipa pasażerska w komplecie podczas ćwiczeń alarmowych. Długo można by znowu opisywać rejs powrotny. Był bardzo pouczający. Fantastyczni ludzie, podróżnicy się nam trafili za towarzyszy. Jeśli ktos ma ochotę tu można o nich poczytać: http://www.schoensle...ca_2014_e.shtml Po kilku tygodniach na oceanie bezpiecznie dotarliśmy do Hamburga, a z tamtąd w środku naszego lata już był tylko „skok” do domu…. Jak tu teraz żyć…. :shock: :-P
  23. ludziepodrozuja

    Sprzedam Sakwy Oxford

    Już o nich zapomniałem, ale w czasie porządków w szafie niespodziewanie się odnalazły ... :-P Wiosna już przyszła na całego, co będą leżały na darmo. Może ktoś potrzebuje właśnie takie. Oddam po 100 PLN za sztukę :)
  24. Fajnie, fajnie... Prosimy więcej :)
  25. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Ciąg dalszy... 25.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty szósty Po prawie 5 tygodniach w gościnie u przyjaciół, wreszcie wyjechaliśmy z Villa Gesell. Pogoda była piękna, słońce świeciło, ale nie było wcale za ciepło. Zima zadomowiła się już na dobre w tej części Argentyny. Niestety, daleko nie ujechaliśmy, po jakiś 100 km jeden motocykl zaczął się krztusić. Myślałem, że nie trzeba już będzie pisać historii o tym jak odmawiają nam posłuszeństwa, ale jednak nasze motocykle zawsze chcą być na pierwszym planie… uwielbiają jak się pisze o ich awariach… :twisted: Diagnoza była oczywista, brak paliwa, a ponieważ zbiornik był prawie pełen padło na filierek w gaźnikach. Ciekawe czemu nie wyczyściłem go jak był czas… Oto jest pytanie! Po małej dyskusji decydujemy się znaleźć nocleg i powalczyć z problemem gdzies w bardziej sprzyjających warunkach, nie na środku drogi. Jakiś wygodny się zrobiłem ostatnio… Zatrzymaliśmy się w Dolores, 200 km przed Buenos Aires (do którego mieliśmy w planie dziś dojechać), znaleźliśmy hotel w ekonomicznej cenie i ja zabrałem się do roboty, a moja piękniejsza połowa za obiad. Z wyjęciem go było trochę zabawy, ale samo czyszczenie to już pestka, pomimo, ze filtr (a raczej filierek, bo jest on wielkości połowy naparstka) był zabity zwiórowanymi paprochami. Tym sposobem spędzamy dziś noc w hotelu, ale w nagrodę zaoszczędziliśmy z 50 dolarów na wizycie u mechanika. 26.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty siódmy Ranek był zimny, a nawet bardzo, nie więcej niż 11 stopni, ale my, poubierani ciepło, ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy może 150 km i byliśmy już na dwupasmówce, prosto przed Buenos. Nagle poczułam, że coś dziwnego stało się z moim motorem, usłyszałam dziwny chrzęst i moto straciło ciąg. Na sprzęgle zjechałam na pobocze, wyhamowałam, a w komunikatorze usłyszałam głos mego męża: „łańcuch spadł”… Dobrze, że nie zablokował koła, bo było to w trakcie wyprzedzania ciężarówki. Spadł łańcuch, blokując się o wahacz, wyrwał plastikowe mocowanie osłony i wygiął metalowy uchwyt do śruby. Z łańcucha zrobił się spiralny, zakręcony wężyk. Zaczęła się operacja ponownego zakładania łańcucha, albo raczej tego co z niego zostało. Ogniwa nieco się powykrzywiały, ale staraliśmy się je wyprostować i założyć z powrotem na zębatki. Po ponownym naciągnięciu koła, pomimo chrzęstów i chrobotów, łańcuch jako tako się kręcił. Krótka rundka po bocznych drogach zasiała maleńką nadzieję, że jednak się uda. Ruszyliśmy powolutku drogą w kierunku Buenos, cały czas obserwując i nasłuchując co się dzieje. Spokojnie, nie nerwowo dojechaliśmy do Buenos, staraliśmy się zachować spokój i zimną krew pomimo ogromnego tłoku na ulicach Buenos Aires i wariackiej jazdy portenios. Zatrzymaliśmy się na Avenida 9 de Julio, najszerszej ulicy na świecie. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy, by przejechać jeszcze niecałe 30 km do domu Alejandra. Już na nas czekał, przywitał nas z otwartymi ramionami, a my go winem… To bardzo miłe przyjechać do gościnnych ludzi, wiedzieć, że się jest oczekiwanym i mile widzianym. Po godzinnej serdecznej rozmowie pojechaliśmy do sklepu z częściami. Niestety czekała nas ta przyjemność, (a nieprzyjemność dla naszego portfela), że musieliśmy kupić zestawy napędowe i zdecydowaliśmy też od razu nabyć opony na tył. Nasze wołały już o pomstę do nieba, wytarte tak, że nie widać bieżnika… Stwierdziliśmy, że bezpieczeństwo nie ma ceny i musimy kupić: dwa zestawy napędowe – zębatki i łańcuchy, oraz dwie opony – do każdego motoru po jednej na wymianę na tylną oś. Po zakupach nasz budżet rozpoczął rozpaczliwe narzekania i pochlipywania. Wydaliśmy cały zapas Peso przeznaczony na dalszą drogę do Iguazu, trochę ponad 10.000 Peso. Ceny dobrych części zamiennych w Argentynie, są średnio o połowę wyższe niż w Polsce, a niektóre nawet dwukrotnie. Zmęczeni tuż przed północą zasypiamy. Nasi gospodarze udostępnili nam pokój, włączyliśmy ogrzewanko i spokojnie spaliśmy całą noc. 27.05.2014 - dzień sto sześćdziesiąty ósmy Cały dzień trwały intensywne prace przy obu motocyklach. Na szczęście warsztat i narzędzia nasz gospodarz ma dobrze wyposażony. Na pierwszy ogień poszły tylne zębatki. Z łańcuchami jednak wyszedł mały kłopot. Okazało się, że są o 8 oczek za długie. Tak oto na pracach warsztatowych zleciał nam prawie cały dzień. Wieczorem jeszcze oglądaliśmy dużo zdjęć z podróży motocyklowych Alejandro po Argentynie. Dostaliśmy sporo cennych wskazówek dotyczących dalszej drogi do wodospadów Iguazu. 28.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty dziewiąty Dwa dni z Alejandrem i Lilianą minęły miło. Bardzo miło. To przesympatyczni, otwarci ludzie. Bardzo przyjaźni i co ważne, są prawdziwie argentyńscy, czyli bardzo, bardzo pomocni i tacy bezproblemowi. Na wszystko „no hay problema”, i po prostu załatwiają spokojnie, co trzeba załatwić. Niestety czas ruszać dalej do wodospadów Iguazu. Naprawione motocykle już czekają gotowe od wczoraj. Robię jeszcze rano małą jazdę próbną, aby sprawdzić czy wszystko działa prawidłowo. Jest OK. Mijamy parę autostradowych bramek, ale my bokiem za darmo. To się nazywa przyjazny kraj dla motocyklistów. Pogoda początkowo bardzo ładna lekko się psuje. Przejeżdżamy przez gęste mgły. Jest spory ruch na drodze. Całe szczęście po kilkudziesięciu kilometrach mgły opadają i jest już dobrze. Chociaż nie do końca…. Byłoby dobrze gdyby na naszej drodze nie stanęła kontrola policji. W szczerym polu, kilkadziesiąt kilometrów za Zarate. Do tej pory jakoś nas ten zaszczyt omijał. Tylko raz, nie licząc odpraw granicznych, mieliśmy ją w Patagonii. Tym razem wszystko było by dobrze gdyby nie to, że kilka dni temu na jeden z motocykli skończyło się ubezpieczenie. My co prawda zapłaciliśmy je, ale nie mieliśmy jeszcze przy sobie potwierdzenia. Dopiero mieliśmy zamiar je wydrukować. I do tego właśnie przyczepił się policjant. Nie pomogły tłumaczenia. Skończyło się na ponad trzy krotnie większym mandacie niż samo ubezpieczenie… Może i dobrze, że tylko tak. Bo nie wspomnę już, że nasze ubezpieczenie OC nie jest w ogóle ważne w Argentynie… Ale od czego jest siła przekonywania… Jeszcze tylko mała przekąska na poprawienie humoru. W podłamanych nastrojach dojeżdżamy do Concordia. Zatrzymujemy się w hotelu i idziemy na zakupy, oraz wymienić ostatnie dolary które nam zostały w gotówce. Policjanci zabrali nam spory pliczek Peso z naszego portfela. Musimy się wspomóc i uzupełnić miejscową walutę. Przynajmniej sprawnie znajdujemy punkt wymiany złota gdzie robimy zamianę po korzystnym kursie na peso. Wracamy do hotelu na kolację i zasłużony odpoczynek. Na dziś została nam jeszcze jedna ważna dla naszej podróży sprawa. Finalizujemy załatwianie powrotu do Europy. Po długich wcześniejszych dyskusjach, analizowaniu różnych opcji dotyczących pytania: „co zrobić z motocyklami? 1) Sprzedać, 2) zostawić na rok w Urugwaju, 3) zabrać do Polski”, nadszedł czas decyzji. Zapłaciliśmy za bilety na statek powrotny do Hamburga. Rejs jest planowany na początek lipca. Będziemy wypływać z Montevideo, tam dokąd przypłynęliśmy. Teraz więc mamy już konkretna datę powrotu i motocykle wrócą z nami. Z jednej strony się cieszymy z powrotu. Z drugiej jednak szkoda… Ale to jeszcze nie koniec przygody z Ameryką Południową… Przed nami miesiąc zwiedzania północnego regionu Argentyny, gdzie mamy nadzieję spotkać wielu Polaków, a co ważniejsze, zobaczyć jedne z najważniejszych miejsc – wodospady Iguazu. 29.05.2014 dzień sto siedemdziesiąty Rano ruszamy z Concordia w pięknym słońcu. Co prawda nie ma upału, ale nie jest też za bardzo zimno. Przynajmniej jak się stoi, bo podczas jazdy trzeba już mieć założone wszystkie warstwy ubrań motocyklowych i dodatkowo ubrania termiczne, wtedy można jechać bez obawy o przemarznięcie. Piękniejsza połowa składu podróżniczego zakłada jeszcze podgrzewane rękawice dla pełnego komfortu. Około 25 km za miastem dojeżdżamy do granicy z Urugwajem. Zdecydowaliśmy się jechać do Urugwaju, bo mieliśmy nadzieję, że w bankomacie można wypłacić tam dolary. Musimy podeprzeć się naszymi żelaznymi rezerwami. Opony, łańcuchy, które kupiliśmy w Buenos Aires, a także mandat, który dostaliśmy, zmusiły nas do tego kroku. A na obiad została marchewka… Ciekawe po co człowiek się tak męczy, zamiast siedzieć w domu… A do tego paradoksalnie jest zadowolony! Przejeżdżamy przez Rio Uruguay do pobliskiej miejscowości Salto. Właściwie jedynym naszym celem jest znalezienie banku i wypłata twardej zielonej waluty. Urugwaj to jednak „cywilizowane” państwo, nawet dolary można wypłacać z bankomatu. Przejeżdżamy przez miasto w kierunku obwodnicy, podziwiając z perspektywy siodełka jego architekturę. Następne około 150 km zlatuje bez przygód. Dojeżdżamy do Bella Union na granicy z Brazylią. Wita nas jeszcze mniejsze przejście z tylko 4 osobową obsadą. Okazuje się, że na tym odcinku nie potrzebujemy żadnych dokumentów ze strony brazylijskiej. Przejeżdżamy tranzytem, ale po tak zwanej „wolnej drodze”, nie są wymagane pieczątki w paszporcie. Mijamy więc most na tamie na Rio Quarai i wjeżdżamy po raz pierwszy w tej wyprawie motocyklami do Brazylii. Tankujemy po kilka litrów paliwa na stacji i dolewamy po 5l do każdego motoru z karnistra. Wcześniej w Argentynie kupiliśmy to paliwo specjalnie na przejazd przez drogi Urugwaj (paliwo kosztuje tu drożej niż w Chile!). Około godziny zajmuje nam przejechanie 80 km do Uruguaiana. Po drodze robimy postój na przegląd zawartości spiżarki w kufrze. Wymietliśmy dużą część owoców, chyba mamy jakieś braki w witaminach… Wjeżdżamy bezpośrednio na terminal celny w Uruguaiana i pomijając odprawę brazylijską odprawiamy się w argentyńskiej. Dziś więc mamy dzień przejść granicznych. Trzykrotnie mijaliśmy granice państw. Zrobiliśmy około 250 km. Około godziny 17 wjechaliśmy do Paso de Los Libres, miasteczka granicznego. Pomimo poszukiwań hotelu w rozsądnej cenie, nie udało nam się. Wszystkie są jakieś drogie, mimo że wszystko jest w nich nadszarpnięte zębem czasu, a ich świetność dawno już minęła… ( o ile kiedyś mogły się szczycić jakimś luksusem!). Wracamy się na wylot z miasteczka, gdzie wcześniej widzieliśmy szyld hoteliku. Pominęliśmy go wtedy z powodu słabego wyglądu… Teraz w świetle wiadomości, co do cen w miasteczku jedziemy spróbować. I zostajemy. Przekonuje nas 100 peso mniej, niż w poprzednich i śniadanie, o wyglądzie i standardzie nie będziemy wspominać… Właściciel jest potomkiem Włochów, przemiły sympatyczny człowiek. Motocykle mają miejsce pod dachem, a my w malutkim pokoiku z malutkim piecykiem. 30.05.2014 dzień sto siedemdziesiąty pierwszy Cały dzień leje. Od samego rana. Aż przykro. Tak leje, że nie możemy się ruszyć dalej, bo to żadna przyjemność jechać w deszczu, pomijając już to, że jest to niezbyt bezpieczne. Siedzimy zatem w lobby najtańszego hotelu jaki znaleźliśmy w Paso de los libros i piszemy różne artykuły. Sprawdzamy prognozę pogody – nieciekawie… Są szanse, że za 2 dni ten front przejdzie… 31.05.2014 dzień sto siedemdziesiąty drugi Ryzyko to jest coś co warto czasem podjąć. Wczoraj przeanalizowaliśmy wszelakie prognozy pogody. I rano, pomimo zachmurzonego nieba, zdecydowaliśmy się jechać dalej. Mieliśmy w planie dojechać do Apostoles. Pakowaliśmy się patrząc co chwila przez okno, czy aby na pewno nie pada, ale rozpadało się dopiero, kiedy wyjeżdżaliśmy z garażu przy hotelu, w którym spędziliśmy noc. I też nie mogliśmy mówić że pada, bo na początku ledwie siąpił delikatny kapuśniaczek. Zatankowaliśmy i drogą nr 14 ruszyliśmy na północ. Ryzyko czasem się opłaca. A czasem nie. Deszcz nie przeszedł ani na chwilę, przejechaliśmy przez La Cruz, potem przez Alvear, nie było co prawda ściany deszczu, ale opady spowodowały, że nasze ubranie było całkiem mokre. Na dodatek przez całą drogę była dosyć gęsta mgła, a spory ruch ciężarówek też nie ułatwiał nam jazdy. W Santo Tome zatankowaliśmy i już mieliśmy zamiar dojechać do Apostoles kiedy, niestety przemokła moja kurtka, a ściekająca po bokach kasku woda ciurkiem wleciała pod koszulkę. Tego było za wiele. Zarządziłam nocleg w najbliższej wiosce. Dojechaliśmy do Gobernador Virasoro. Ciekawa rzecz, wujek Google w ogóle nie uwzględnia tej wioski na mapie. W wiosce - miasteczku są jednak trzy hotele i wybraliśmy jeden, który miał zadaszony parking. Rozwiesiliśmy w pokoju na linkach wszystkie mokre ciuchy. Ciekawe, czy jutro da się wyruszyć, czy będziemy czekać, aż wszystko wyschnie? 01.06.2014 dzień sto siedemdziesiąty trzeci Po wczorajszej ulewie pozostały nam mokre ciuchy. Całą noc warczał grzejniczek, który dostaliśmy od pani recepcjonistki, a i tak część ciuchów nie doschła, nie mówiąc o butach, które zawilgotniały okrutnie. Na niebie było kłębowisko chmur, ale o 12.00 wypogodziło się na dobre. Do Apostoles mieliśmy zaledwie 40 km. Zjechaliśmy z drogi nr 14, minęliśmy niewielką wioskę i zatrzymaliśmy się zrobić parę zdjęć, widoczki były ładne, obok drogi stała tablica z napisem „Apostoles – capital de yerba mate”. Dojechaliśmy do Apostoles. To polska kolonia, na początku XX wieku osiedlało się tu wielu Polaków. Na sklepowych reklamach widzimy wiele polskich lub polsko brzmiących nazwisk. Niestety, żadnego Polaka nie spotkaliśmy. W centrum miasta zaparkowaliśmy przy kościele katolickim. Obok kościoła stoi pomnik upamiętniający odzyskanie przez Polskę niepodległości po I Wojnie Światowej, gdzie znajdujemy polskie inskrypcje. Obok Krzyż, gdzie również po polsku są wyryte zdania. Niestety, kościół i plebania są zamknięte (pomimo, że dziś niedziela). Próbujemy się „dostukać” i „dodzwonić” na plebanię, niestety nikt nie otwiera. Trudno. Pomimo, że spotkana przy kościele Argentynka potwierdza, że jest na plebani polski ksiądz (padre Francesco), to niestety nie udaje nam się go spotkać. Do Apostoles przyjechaliśmy nieprzypadkowo. W tym mieście, a właściwie kilka kilometrów obok znajduje się słynna wytwórnia Yerba Mate – Amanda. Sama firma nazywa się Cachuera, co oznacza mały wodospadzik, strumyk wartko płynący. Firma powstała prawie 100 lat temu, a założycielem jej był Jan Szychowski, a raczej Juan Szychowski, który przyjechał do Argentyny wraz z rodzicami w 1900 roku. Miał wtedy 11 lat. W ciągu całego swojego życia udowodnił jak polski duch może zaistnieć w świecie. Swoją determinacją i ciężką pracą stworzył wielką firmę uprawy i przetwórstwa yerba mate. Ten zdolny człowiek skonstruował przeróżne, pionierskie jak na swoje czasy, maszyny, żeby tylko usprawnić pracę swojej fabryki. Wykorzystał nawet miejscowy strumień i wybudował kanał, a doprowadzona woda, napędzała urządzenia do mielenia i sortowania ryżu. Dziś firma Szychowskiego, prowadzona przez jego wnuków jest czwartą co do wielkości na świecie firmą, produkującą Yerba Mate. Muzeum piękne, ale najpierw trzeba było do niego dotrzeć. Wiem, że nie trzymam się chronologii, ale cóż… wiedzieliśmy (bo sprawdziliśmy w Internecie), że Muzeum Jana Szychowskiego jest 12 km od Apostoles. Wiedzieliśmy też, że przynajmniej 6 km trzeba pojechać boczną, najprawdopodobniej szutrową drogą. Nie pomyliliśmy się. Tylko, że jesteśmy już w prowincji Misiones, która słynie ze swojej tierra colorada, czyli ziemi, która ma kolor dosłownie czerwony. I jest bardzo gliniasta i ŚLISKA :shock: Padało cały dzień. Nie muszę więc opisywać, jak wyglądała droga do Muzeum Szychowskiego. Jechaliśmy po śladach kół samochodów, gdzie teren wydawał się najbardziej ubity. To co było poza śladami kół, wyglądało jak błotnista maź i takie właśnie było. Kleiła się do wszystkiego, a próba postawienia na niej nogi kończyła się poślizgiem. Staraliśmy się jechać ostrożnie. Bardzo ostrożnie… :twisted: Ale się nie udało. Gmol tym razem mocno dostał i wykrzywił się bardzo. Brakowało 1 cm, żeby pękła obudowa termostatu. Ale nie pękła ! Droga powrotna trwała dwa razy dużej, bo jechaliśmy dużo wolniej i znaczną część asekurowaliśmy się nogami, by znowu motor się nie przewrócił. Dojechaliśmy ponownie do Apostoles i skierowaliśmy się na drogę nr 14, na Oberę. Jechaliśmy prawie 80 km, a krajobrazy zapierały dech w piersiach. Droga jest taka jakby pofalowana, raz lekko w górę, raz lekko w dół. Nowiutki asfalt, także gładko przemieszczaliśmy się, podziwiając fantastyczne widoki. Jeszcze na drodze do Apostoles widzieliśmy tablicę z dużym napisem: „oddychaj głęboko. Strefa lasów”. I coś w tym jest. Nie dziwimy się, że te rejony wybrali polscy osadnicy. Jest tu przeogromna ilość lasów, które widać jak na dłoni, gdy się tak jedzie drogą, raz w górę, potem znowu w dół. Droga którą jechaliśmy jest też miejscami jakby wykuta w dwu, trzymetrowych skałach, po których sączy się woda, a czasami nawet drobnym strumieniem spływa w dół. Piękne. Cudowne, niezapomniane. W tych pięknych okolicznościach przyrody dojeżdżamy do Obera. Długo nie szukamy. Jesteśmy już zmęczeni i głodni. Co do głodu to męczy nas czasem, bo nie możemy przestawić się na argentyńskie pory jedzenia. Oznacza to, że jeśli nie zjemy do 14.00 czegoś treściwego, to później już tylko zostają nam zapasy, które mamy, czyli zwykle bułki, masło i żółty ser (no, i marchewka). Dziś mamy szczęście. Znajdujemy po przyjeździe do Obera niedrogą Cabana (domek letniskowy z kuchnią, zwykle z pełnym wyposażeniem). Właścicielka cabanasa jest Argentynką, o korzeniach polsko, ukraińsko, rosyjskich. Przychodzi do nas jej ojciec, chwilę porozmawiać i tak kaleczymy języki posługując się mieszanką polskiego, ukraińskiego, hiszpańskiego i rosyjskiego. Dostajemy jeszcze pomarańcze i urządzenie do koktajli. Dziś życie ma sens. Jak zawsze… 02.06.2014 dzień sto siedemdziesiąty czwarty Dziś od rana świeci piękne słońce, ale gdy wychylamy się z naszego domku jest jeszcze chłodno. Pakujemy się w miarę sprawnie do sakw. Część rzeczy trzeba było suszyć, bo po przedwczorajszej jeździe w deszczu są jeszcze mokre. Jedziemy do centrum Obery, około 3 km. Na głównym placu jest remont i musimy kawałek objechać aby stanąć obok kościoła i informacji turystycznej. Budowlańcy, którzy wykładają płytkami przykościelny plac zaczepiają nas prawie natychmiast, ciekawi. W informacji turystycznej dowiadujemy się, że dom polski jest niestety zamknięty o tej porze roku. Jedziemy tam jednak, aby go zobaczyć. Stoi wśród kilku innych budynków zbudowanych przez emigrantów z różnych krajów. Wyjeżdżamy z miasta, jeszcze tylko tankujemy po drodze na obwodnicy. Następnie obieramy kierunek na San Vicente. Droga prowadzi przez piękne tereny. Wije się pośród niewielkich zalesionych wzgórz. Kilkukrotnie mijamy rzeki i rzeczki, aż w końcu dojeżdżamy do celu. A jest nim kawałek Gdyni na drugim krańcu świata. Kościół zbudowany na planach gdyńskiej świątyni (tej na ulicy Portowej, kościół Redemptorystów). Zatrzymujemy się i dłuższą chwilę patrzymy w milczeniu. Dziwne uczucie zobaczyć jakby przeniesiony obiekt z Polski do Argentyny. Nie jest co prawda identyczny, bo różni się pewnymi rzeczami, (schody prowadzące do kościoła są otwarte, a nie okolone murem, jak w Gdyni), ale jest i stoi przed nami. Jeszcze kilka miesięcy temu w Lago Puelo dowiedzieliśmy się o tym miejscu i o polskim księdzu w San Vincente. Idziemy więc na poszukiwania. Nikogo nie ma, ale po kilkunastu minutach oczekiwania doczekaliśmy się. Polski ksiądz. Po chwili rozmowy dowiadujemy się, że jest tu od 3 miesięcy, a właśnie dziś obchodzą 50 rocznicę kapłaństwa księdza Jerzego Maniaka, który jest tu od 1968r. Dostajemy zaproszenie na obiad. Plebania wraz ze starym, kościołem mieści się 50 m dalej, przy ulicy która nosi imię Jorge Maniaka, to właśnie „nasz” ksiądz, który zbudował kościół własnym sumptem. Rozmawiamy miło około godziny i dostajemy pyszny obiad. Przez tak krótki czas nie sposób dowiedzieć się wszystkiego, ale historia księdza Maniaka jest imponująca. Przybył tu kiedy miasto właściwie nie istniało. Jak nam opowiedział do szkoły chodziło wtedy siedmioro dzieci. To on właśnie, większość własnymi rękoma zbudował kościół, który jest prawie wierną kopią gdyńskiego. Za kilka dni wyjeżdża do Polski w której nie był od kilku lat, aby odwiedzić rodzinę. Przy kościele ma nawet ulice swego imienia. Postanawiamy wykorzystać poprawę pogody i po pożegnaniu się ruszamy dalej do Puerto de Iguazu. Dostajemy zaproszenie, aby w drodze powrotnej zajechać ponownie do San Vicente. Dwie godziny później lądujemy w hoteliku w centrum. 03.06.2014 dzień sto siedemdziesiąty piąty Dziś wielki dzień . Jedziemy do głównego punktu naszej wyprawy. Jednego z kilku, ale na pewno do najważniejszego. Wodospady Iguazu. Ósmy cud świata. Z ciężkim sercem zapłaciliśmy za najdroższy bilet wstępu. Zobaczyć wodospady może każdy (dzięki Bogu), ale za różną cenę. Na przykład – zagraniczni turyści za 215 peso, Argentyńczycy za 65peso , a mieszkańcy prowincji Misiones za 30 peso. Jawny przykład dyskryminacji, w Europie nie do zaakceptowania. Nie ma jednak wyjścia. Kupujemy i wchodzimy na teren parku. Musicie wiedzieć, że wychodząc czuliśmy, że wodospady są warte każdej ceny, żeby tylko je zobaczyć. W takich chwilach czujemy, że nie liczy się nic co materialne. Możesz kupić sobie wiele rzeczy materialnych, ale zawsze mogą się zepsuć, zniszczyć, ktoś może ukraść. A tego co zobaczysz, nikt już Ci nie odbierze. Najpierw przeszliśmy do stacji kolejki wąskotorowej, którą przejechaliśmy na najbardziej odległy kraniec parku, po stronie argentyńskiej, do największego na świecie wodospadu – Garganta del Diablo. Przechodzimy po metalowym pomoście zbudowanym na wartkiej rzece (Rio Iguazu Superior). Jakieś 1100 metrów do punktu widokowego. Już z oddali słyszymy hałas spadającej wody. Po 500 metrach widzimy ogromne kłęby skroplonej w powietrzu wody. To rozbryzgujące się krople, kropelki wody, które unoszą się w powietrzu tworząc jakby parę wodną, ale tak naprawdę są to miliardy odprysków wodnych z ogromnej ilości wody, która z wielkim hukiem spada na dół. Po chwili jesteśmy mokrzy, bo w zależności od tego jak zawieje wiatr, kropelki tańczą na wietrze i osiadają wszędzie, i tak cały czas od nowa, kolejne kłębowisko drobinek wody otacza cię ze wszystkich strony. Wielkie, piękne, ogromne, niesamowite. Brakuje słów, żeby opisać, jakie to piękne i niezwykłe. Usatysfakcjonowani wracamy do stacji kolejki i zjeżdżamy trochę niżej, do stacji Cataratas. Tam przez system metalowych pomostów i przejść przerzuconych nad odnogami rzeki Rio Iguazu oglądamy kolejne wodospady, kolejno Salto Alvar Nunez, Salto Bossetti, Salto Chico, Saldo Dos Hermanas, Salto Adan y Eva, salto Berbabe Mendez, by na końcu pomostów, przy Salto Bossetti zobaczyć ogromne skupisko wodospadów, ogromny wodospad Salto Escondido, Salto San Martin i Salto Mbigua. Są tak piękne, że brakuje nie tylko słów, myśli nie są w stanie tego ogarnąć. Nad wszystkimi unosi się mgiełka, z powodu rozbryzgującej się wody, a w wielu miejscach widać piękne tęcze. Po parku biegają całe stada ostronosów (po hiszpańsku „coati”). Niestety, są dosyć rozpieszczone przez nierozsądnych ludzi i chcą żeby je karmić jakimkolwiek pożywieniem. Posuwają się nawet do drobnych kradzieży, jeśli nie pilnujesz swojej porcji jedzenia. W parku jest parę restauracyjek, gdzie można kupić coś do jedzenia, na zewnątrz stoją stoliki i krzesełka, a także zwykle czeka zgraja ostronosów by potowarzyszyć a przy okazji może coś uszczknąć dla siebie. Mamy dużo szczęścia. Po wczorajszych opadach straciliśmy nadzieję na słońce. A tu i wczoraj i dzisiaj piękne świeci, trochę ponad 20 stopni, ani za ciepło, ani za zimno. Pamiętamy, że w Argentynie jest teraz zima, nie mamy więc złudzeń, co do pogody.. Po 19.00 rozpoczynamy wieczorny spacer po Puerto Iguazu. Ogromne ilości sklepów z pamiątkami, ceny europejskie, nawet bardzo europejskie… Znajdujemy lodziarnię, ale lody niestety nie powalają smakiem na kolana. 04.06.2014 dzień sto siedemdziesiąty szósty Po śniadaniu decydujemy się wykorzystać kolejny dzień ładnej pogody i ruszamy ponownie oglądać wodospady Iguazu. Tym razem z Brazylijskiej strony. Na ulicy łapiemy autobus z napisem Foz do Iguacu i jedziemy na granicę. Samo łapanie autobusów jest w Argentynie bardzo proste. Wystarczy pomachać ręką. Przystanki owszem są, ale nie są jedynymi miejscami gdzie staja autobusy. Jedziemy więc kilkanaście minut, a następnie ze wszystkimi pasażerami wysiadamy do argentyńskiej kontroli granicznej. Podajemy paszporty w dwóch osobnych okienkach. Ja po chwili przechodzę dalej z pieczątką wyjazdową, a moja żona ma problemy… Zostaje aresztowana, żartuje! Jest jakiś kłopot, bo pomimo posiadania pieczątki wjazdowej do Argentyny z 29 maja, pani w okienku nie może znaleźć tego w systemie. Oddaje gdzieś paszport do kierownika, a sama wychodzi kończąc pracę bez słowa. Trochę stresująca sytuacja. Autobus już nam uciekł, bo przecież nie będzie czekał, a my stoimy i czekamy na wyjaśnienie sprawy. Całe szczęście po kilkunastu minutach wszystko jest OK. Znaleźli w systemie potrzebne dane i możemy jechać. Niestety nie ma czym. Aby nie tracić czasu decydujemy się na taxi. Podwozi nas do bramy wejściowej do wodospadów i ma po nas wrócić za kilka godzin. Kupujemy bilety za 49 Reali od osoby. Znowu cena jest ponad dwukrotnie wyższa dla obcokrajowców. Trudno mi zrozumieć tą politykę, ale co zrobić. Płacimy i wchodzimy. A właściwie wjeżdżamy, bo trzeba jeszcze kilka kilometrów dojechać autobusem (wliczonym w cenę) w pobliże wodospadów. Wysiadamy na przedostatnim przystanku i przechodzimy na pierwszy taras widokowy. Już z pewnej odległości, jeszcze przez gałęzie drzew widzimy ich ogrom. Jest takie powiedzenie dotyczące wodospadów Iguazu, że Argentyna je posiada, a Brazylia ma na nie widok. Coś w tym jest, sami mamy okazję tego doświadczyć. Naszym oczom ukazuje się ogromny i imponujący obraz. Mamy świadomość, że jest to nie codzienny widok i zostanie w naszej pamięci na długo. Niezliczone pomniejsze kaskady spadają pomiędzy drzewami z wysokości kilkudziesięciu metrów. Tworząc na dole kipiel i unosząc w powietrze kropelki wody. Przechodzimy tarasami gdzie widzimy kolejne załomy skał i kolejne wodospady. Jednak na sam koniec mamy okazję podejść do samego serca żywiołu. Garganta del Diabolo. To największy z wodospadów w całym systemie. Ze strony Brazylijskiej, kilkadziesiąt metrów poniżej górnego progu wodospadu jest pomost na samą jego krawędź. W kłębowisku unoszącej się wszędzie wody, jesteśmy mokrzy po kilku sekundach. Widok i doznania słuchowe są za to imponujące. Właściwie ze wszystkich stron otoczeni jesteśmy wodą. Chronimy aparat jak się da i robimy fotki. Trochę nam „przeszkadza” wycieczka Japońskich turystów. Spora ich grupka, jednakowo ubrana w peleryny przeciwdeszczowe, karnie podąża za przewodnikiem. Każde z nich wyposażone w słuchawki do łączności z grupą i aparaty foto wyglądają zabawnie. Wolimy jednak sami… Później wjeżdżamy jeszcze windą na górny taras, skąd rozciąga się panorama na większość terenu. Aż nie chce nam się wracać. Trzy godziny minęły niepostrzeżenie i niestety kierowca taxi będzie na nas czekał. Robimy jeszcze małe zakupy pamiątek i wracamy do hotelu. Na granicy już tym razem nie ma problemów, a paszporty dajemy do podbicia przez okienko auta. Idziemy jeszcze na styk trzech granic. Wody Rio Iguazu i Rio Parana łączą się w tym miejscu. Wracamy do hotelu i gotujemy spaghetti… ponownie. Co jutro? Jeszcze nie wiemy… 05.06.2014 – dzień sto siedemdziesiąty siódmy Rankiem na szczęście nie padało. Pomyśleliśmy zatem, że dobrze by było zrealizować nasz plan i wyjechać dziś do Wandy. Nieśpiesznie ruszyliśmy, spoglądając z lekkim powątpiewaniem w niebo. Ciemne chmury zbierały się na zachodzie, ale ciągle jeszcze nie padało, tylko nieśmiało przebijało słońce. Mieliśmy szczęście. Zaczęło padać dopiero wtedy, gdy dojeżdżaliśmy do celu, więc deszcz nie zmoczył nas za bardzo. Bardzo szybko zaczepia nas jeden Argentyńczyk, chwilę rozmawiamy po czym on mówi, że ma tutaj brata, który prowadzi hotel i ma cabanasy. Dzwoni do niego i już za chwilę, tamten podjeżdża. Pilotuje nas do swojego hotelu, który okazuje się kilkoma mieszkaniami, wybieramy jedno z nich, mamy do dyspozycji kuchnię. Od słowa do słowa, podczas rozmowy, mówimy, że szukamy Polaków. Na co on, potomek niemieckich emigrantów, mówi, że zna wielu polaków, a jeden z nich jest jego przyjacielem i może nam go przedstawić. Chętnie przystajemy na tą propozycję i już za chwilę jedziemy razem do pana Władysława Firka, czy raczej do Ladyslaw Firka. Następne godziny będą dla nas bardzo wzruszające. Pan Władysław wraz z żoną, Anną Woronowicz mieszkają w Argentynie od zawsze. Pan Władysław przypłynął w 1938 roku, na SS Kościuszko. Miał wówczas 3 lata, razem z rodzicami i ósemką rodzeństwa. Pani Anna urodziła się już w Argentynie, ale jej matka przyjechała razem z rodziną do Argentyny pod koniec lat trzydziestych. Słuchamy z zaciekawieniem historii ich życia w Argentynie, w prowincji Misiones. Aż serce rośnie, kiedy się słucha PO POLSKU, opowieści ludzi, którzy całe swoje życie spędzili na obcej ziemi. W domu państwa Firków jest całe mnóstwo polskich akcentów, polska flaga, biało czerwony szalik z napisem „Polska”, godło orła białego na ścianie. Jesteśmy poruszeni, ze ludzie ci tak pięknie mówią po polsku, bo pomimo, że miedzy sobą rozmawiają po polsku, to jednak cały czas mówią też po hiszpańsku, skończyli szkoły w tym języku, pracowali i pozostawali w społeczności, gdzie naturalnie porozumiewali się w tym języku. Mało tego, poza rodzinnymi domami nie mieli wielu możliwości do swobodnej, naturalnej nauki polskiego, a pomimo to mówią tak, że aż się chce ich słuchać. Dostajemy zaproszenie na następny dzień do nich i mamy pewność, że na pewno skorzystamy, ich historie są bardzo ciekawe, a dodatkowo ściśle związane z naszym projektem Chrobry, bo nadal szukamy potomków pasażerów. Od państwa Firków udajemy się do miejscowego supermercado. Kupujemy drożdże, mąkę i jajka, dziś na kolację bułeczki drożdżowe. Przy kasie zatrzymuje nas staruszka, mówiąc: „dzień dobry, słyszałam, że państwo po polsku mówią, skąd państwo tutaj przyjechali?”. To ciągle bardzo dziwne dla nas i miłe, usłyszeć polską mowę, choć wiedzieliśmy że w Wandzie, w Misiones jest dużo Polaków. Opowiadamy swoją historię. Ludzie mówią tutaj bez żadnego obcego akcentu, co często spotyka się na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie Polacy mówią „dziwnie”. Tutaj, w Argentynie, jeśli już ktoś mówi po polsku, to bez akcentu. Mówi po prostu. Jest to ten język przodków, więc raczej nie ma w nim słów takich jak „fajnie” czy innych nowomodnych naleciałości, przynależnych naszym czasom. Pięknie się tego słucha. 06.06.2014 – dzień sto siedemdziesiąty ósmy Cały dzień, od rana pada. Popołudniu poszliśmy w odwiedziny do Państwa Firków, tym razem już z zapowiedzianą wizytą. Pani Anna przygotowała pyszne ciasto, raczymy się więc kawą i słuchamy kolejnych opowieści. Wzięliśmy ze sobą listę pasażerów Chrobrego, ale niestety żadne nazwisko nie jest znane naszym gospodarzom. Trochę nas to martwi, ale wygląda na to, że większość osób z naszej listy powędrowała do Paragwaju, tak jak rodzina Gracieli, z którą spotkaliśmy się na początku naszej wyprawy w Buenos Aires. Potwierdza się też to, co podejrzewaliśmy. Upłynęło 75 lat od tego rejsu. To szmat czasu. Coraz trudniej jest nam znaleźć osoby, którym nazwiska na liście coś mówią, z kimś się kojarzą. Pan Władysław czytając listę pasażerów przyznał to, o czym myśleliśmy. Tym rejsem płynęło bardzo wielu Ukraińców z polskimi paszportami. Zagłębiając się w historię Polski i Ukrainy w latach trzydziestych XX wieku, wiemy że Ukraina jako państwo nie istniała, zawładnęło nią z jednej strony ZSRR, a z drugiej Polska. Słuchamy opowieści, jak ciężko było Polakom, którzy tu przyjechali na początku lat trzydziestych. Jak trudno im było „ujarzmić” nieznaną, czerwoną ziemię, jak wielu z nich uciekało z tych terenów, bo nie mogli dać sobie rady z upałem, później z dużą wilgotnością, owadami, brakiem lekarzy czy możliwości konsultacji. Pan Władysław opowiada nam, jak jego rodzina przywiozła ze sobą kosę, sierp, hebel, siekierę. Ludzie wieźli ze sobą mnóstwo rzeczy, by tylko mieć na zagospodarowanie tutaj, ale wyobrażamy sobie, jak ciężkie to musiało być, te początki, gdy emigranci próbowali się tu „urządzić”. Pani Anna przytacza różne historie jak ciężko było uprawiać i gospodarować na tej czerwonej ziemi, bo w porze deszczowej było błoto, a w lecie ogromny kurz. Kurz tak wielki, ze jak się pranie wywiesiło, to całe czerwone było. Słuchamy i słuchamy, do późna… 07.06.2014 – dzień sto siedemdziesiąty dziewiąty Dziś był długi dzień, a prawie w całości upłynął nam na rozmowach z Polakami. Najpierw w sklepie spotkaliśmy, a raczej zaczepiła nas, słysząc naszą rozmowę Marta Sawa (Sawicka). Później Damaso (Damazy) Iber, z pochodzenia Polak, zaprosił nas na przejażdżkę po Wandzie, a później poszliśmy razem na obiad do restauracji. Rodzina Damaso przyjechała z małej miejscowości pod Suwałkami pod koniec lat 30 ubiegłego wieku. Damaso jest już na emeryturze, ale wcześniej wiele lat mieszkał w Buenos Aires, gdzie między innymi był pilotem śmigłowców i szybowców. O 14.00 jedziemy do radia Wanda. Marta Sawa zaprosiła nas na krótki wywiad, także debiut radiowy mamy już za sobą… ;-) W rozgłośni poznajemy Ojca Florencjusza, który właśnie prowadzi audycję religijną. Pomiędzy naszym, a jego wejściem na antenę rozmawiamy chwilę i dostajemy zaproszenie na kolację na następny dzień do Libertad. W miejscowości tej około 8 km w kierunku Iguazu mieszkają polscy księża. Z lekkim stresem rozmawiamy kilka minut o naszej podróży i spotkanych w Wandzie Polakach. 08.06.2014 – dzień sto osiemdziesiąty Dzisiaj dzień kolonizatora/osadnika polskiego w Wandzie. Na szczęście o 14.00 przestało padać i wyszło słońce. Dla nas to trochę za późno, aby ruszać dalej, zwłaszcza że mamy dziś zaproszenie na kolację do Franciszkanów w Libertad. W ciągu dnia trochę szykujemy motocykle do drogi, zwłaszcza że prognozy mówią, ze jutro będzie bezdeszczowo, a po południu idziemy na mszę do tutejszego kościoła, który się nazywa Częstochowa. Msza odprawiana jest w języku hiszpańskim. Trochę różni się od tych w Polsce. Trudno opisać jaka jest, może bardziej egzotyczna, dlatego że w obcym języku. Pieśni śpiewane po hiszpańsku też trochę się różnią, chociaż słowa mają te samo znaczenie. Wychodząc z kościoła po mszy wszyscy żegnają się z księdzem przed wejściem. To bardzo miły zwyczaj. Jedziemy z Damaso do Libertad. Tym razem z powodu awarii jego auta autobusem. Już prawie po ciemku dojeżdżamy do miasteczka. Przed kolacją czeka na jeszcze jedna msza dzisiejszego dnia. Kościół jest tym razem murowany i sporo większy. Ale nie ma się co dziwić, to stosunkowo młoda budowla. W odróżnieniu od zabytkowego już jak na warunki argentyński kościółka w Wandzie. Udajemy się na plebanię gdzie serdecznie wita nas Ojciec Florencjusz i Seweryn, który prowadził drugą mszę. Poznajemy też nauczycielkę Teresę, oraz jej męża Darka. Teresa jest tu już od ponad roku i uczy języka polskiego w szkole. Wieczór upływa na ciekawych rozmowach w bardzo miłej atmosferze i tracąc poczucie czasu zasiedzieliśmy się prawie do północy. Ach, te wieczorne Polaków rozmowy........ 09.06.2014 - dzień sto osiemdziesiąty pierwszy Dziś jest kolejny dzień naszego pobytu w Wandzie. Pomimo poprawy pogody nie pojechaliśmy dalej. Zostaliśmy ponownie zaproszeni do Libertad, tym razem na obiad… Ale wcześniej wycieczka na wieś. Najpierw szkoła. Na gliniastym boisku dzieci grają w piłkę, a w jednej z dwóch sal będą zaraz jakieś lekcje. Kilka kilometrów dalej dojeżdżamy do brzegów rzeki Parana. Po drugiej stronie jest już Urugwaj. Spotykamy znajomego Ojca Florenciusza który ma tu kawałek ziemi. Opowiada nam, że stan wody jest teraz wyjątkowo wysoki i nigdy takiego nie widział. Faktycznie koryto rzeki jest ogromne, a jej nurt szybki i widać jak przenosi konary drzew. Idziemy na mały „spacer” do dżungli. Pomimo, że dziś pogoda jest słoneczna, zaraz po wejściu do lasu otacza nas lekki mrok i mnóstwo komarów. Wilgotność powietrza jest ogromna. Idziemy wąską ścieżką wijącą się po zboczach pagórków. Co chwile musimy się schylać, albo przechodzić przez jakieś przeszkody. Kilka metrów od nas jest w niektórych miejscach sporo wody. Teren jest bardzo podmokły, a ziemi śliska i trzeba uważać przy każdym kroku. Kilkanaście minut takiego marszu w zupełności nam wystarcza. Z ulgą wychodzimy do drogi gruntowej gdzie jest więcej słońca i mniej komarów. Przed odjazdem jemy jeszcze pyszne mandarynki zerwane prosto z drzewa. Owoce są bardzo dojrzałe, a ich zapach jest tak intensywny, że unosi się dookoła. Wracamy powoli do Libertad na plebanię, aby dokończyć pozostały pyszny rosół. A następnie około 17 mamy jeszcze okazję wybrać się z Ojciec Seweryn Do wioski Indian Guarani. Jedziemy tam zawieźć trochę materiałów do budowy domków drewnianych w których mieszkają. Pomimo, że niezbyt daleko od drogi, wioska jest jak mi się wydaje bardzo tradycyjna. Na lekko przerzedzonej polanie stoi kilkanaście chatek. Większość kryta liśćmi drzew, które nie chronią za bardzo podczas opadów deszczu. Wszystko umazane jest w czerwonej ziemi. Dookoła chodzą kury, a w jednej z chatek przez dziury w bambusowej ściance widać palące się ognisko. Stoimy tak jakiś czas i oglądamy z zaciekawieniem ten nie codzienny dla nas widok. Ludzie tu żyjący nie mają zbyt wiele. Mam mieszane uczucia, bo cywilizacja chyba za bardzo do nich nie dotarła. Dobrze to, czy źle… nie mnie oceniać. Niestety fotek nie pozwolili nam robić. :evil: 10.06.2014 – dzień sto osiemdziesiąty drugi Rano nie padało. Postanowiliśmy to wykorzystać i wyjechać z Wandy. Już i tak za długo tu siedzieliśmy… spędziliśmy miło czas, ale najwyższa pora jechać dalej. Spakowaliśmy się, podjechaliśmy do Teresy i Darka, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w stronę Libertad. Musieliśmy się trochę cofnąć, o jakieś 6 km, ale chcieliśmy się też pożegnać z Franciszkanami. W Esperanza zatankowaliśmy i spokojnie jechaliśmy dalej. Tuż za tym niewielkim miasteczkiem widzimy skutki wypadku - bus potrącił motocyklistę. Nie jest to miłe, taki widok. Na drodze w okolicach Libertad, Wandy i Esperanzy, co jakiś czas są na asfalcie namalowane gwiazdy z imieniem. Przypominają trochę Aleję Sław w Holywood. Trochę. To imiona osób, które zginęły w tych miejscach. W Polsce stoją przy drodze krzyże, tutaj gwiazdy z imieniem namalowane na asfalcie. Nie ujechaliśmy daleko. Jakieś 5 km za El Dorado zamknięta droga. „Que paso?” Okazało się że na skutek ulewnych deszczy w południowej Brazylii i otworzeniu zapór na tamach, po Argentyńskiej stronie jest mnóstwo wody w rzekach. Droga, którą chcieliśmy jechać - Ruta 12 – jest zamknięta bo rzeka płynie przez środek jezdni. A właściwie płynie ponad mostem. Podobno wody jest mniej więcej metr, ale raczej nie przejedziemy, bo policja i tak nam na to by nie pozwoliła, stoją i pilnują. Nie ma wyjścia. Jeśli chcemy dziś gdziekolwiek dojechać, musimy dojechać do równoległej ruta 14. Wracamy do El Dorado, jedziemy przez San Pedro do San Vicente. Los zdecydował dziś za nas. Mieliśmy jechać do San Ignacio, a później do Posadas. Niestety musimy to odłożyć. Nadkładamy ponad 100 km. Po drodze do San Vicente widzimy kolejny wypadek samochodowy, tym razem autobus nie wyhamował jadąc za ciężarówką i cała przednia szyba w mak rozbita. Coś dziś dzień wypadkowy. Tego dnia zobaczymy jeszcze jeden wypadek, tuż za San Pedro. Na szczęście jedziemy ostrożnie i w pełnej koncentracji. Jest raczej chłodno, ale pod koniec naszej trasy wychodzi słońce. Cały dzień było pochmurnie. Po drodze widzimy też mnóstwo turystów z Chile, którzy długimi kawalkadami jadą do Brazylii na Mundial. Samochody są oflagowane (narodowe symbole Chile), a także mają różne naklejki związane z Mistrzostwami Świata. Coś czuję, że ten Mundial mnie ominie w tym roku… Dojeżdżamy do San Vicente z zapowiedzianą kilka dni temu wizytą. Ojciec Zenon przyjmuje nas z otwartymi ramionami. Dowiadujemy się z lokalnych gazet, że zalane jest część Puerto Iguazu, a w Libertad ogłoszono alert pomarańczowy. Nie jest dobrze… :shock: 11.06.2014 – dzień sto osiemdziesiąty trzeci W nocy było trochę chłodno ale rano jest w miarę pogodnie i robi się cieplej. Jedziemy zatankować paliwo na stacje w miasteczku i ruszamy drogą numer 14 na południe. Dziś nie napotykamy już żadnych niespodzianek w postaci zalanych mostów. Po około 1,5 godzinie mijamy Obera tranzytem, a po następnej godzinie skręcamy w drogę numer 12 w prawo. Musimy cofnąć się około 20 kilometrów do San Ignacio. A wszystko to z powodu bardzo wysokiego poziomy rzeki Parana. Dojeżdżamy do pierwszej misji Jezuickiej jaka odwiedzamy w Argentynie. San Ignacio Mini. Za pozwoleniem strażników zostawiamy motocykle, kaski i kurtki wewnątrz na placu przy wejściu. Kupujemy bilet po 90 peso i zaczynamy zwiedzanie od małego muzeum. Rysunki i makiety dają nam obraz jak kilkaset lat temu wyglądała cała misja. Na środku kompleksu mieści się ogromny plac, a zaraz za nim pozostałości kościoła. Dosyć dobrze zachowała się cała sieć systemu odprowadzania wody wokół placu i budowli. Konieczna, bo jak zacznie tu padać, to leje intensywnie. Chodzimy dobrą godzinę po terenie redukcji. Oglądamy i chłoniemy klimat tego miejsca. Mieszkało tu kilka tysięcy Indian. Z San Ignacio jedziemy prosto do Posadas. W Tym mieście na granicy z Paragwajem mamy zgłosić się do polskich księży z misji Redemptorystów. Jeszcze w San Vicente ojciec Zenon mówił nam, że w Posadas są polscy księża, więc jedziemy. Ponownie zostajemy bardzo mile przyjęci. Zatrzymujemy się w Domu Redemptorystów, a ksiądz Marian i ksiądz Jarek goszczą nas i częstują kolacją. Dostajemy na noc bardzo ładny pokój, a motocykle bezpieczne miejsce. Paragwaj Paragwaj to niewielki kraj ( jak na ten kontynent) w samym sercu Ameryki Południowej. Paliwo jest tu o 40% droższe niż w Argentynie, a sprzedać i kupić możesz podobno wszystko. Tak nam mówiło sporo osób. I przestrzegali żebyśmy mieli oczy dookoła głowy, a najlepiej żebyśmy tam w ogóle nie jechali… No to pojechaliśmy… :!: Granice przechodzimy w miarę sprawnie. Kolejka jest co prawda spora, ale motocykle przejeżdżają bokiem do oddzielnego okienka. Posadas z Encarnacion w Paragwaju łączy most na rzece Parana. Przy odprawie Paragwajskiej widzimy różnice w procedurach, a raczej w rozbudowanej biurokracji. Kilka osób w pokoju gdzie czekamy na wypisanie czasowego zezwolenia wjazdu motocykli, a tylko jedna zajmuje się nami, reszta ogląda relację z meczu. Wczoraj zaczęły się mistrzostwa świata w piłce nożnej i wszyscy tym się emocjonują. Po prawie godzinie możemy jechać dalej. W mieście mamy jeszcze w miarę prosto, bo w naszej nawigacji mamy plan Encarnacion, ale dalej czarna dziura. Oprogramowania do Paragwaju nie udało mi się nigdzie znaleźć w Internecie. Jedziemy więc trochę na orientację. Kierujemy się drogą numer 6 na Ciudad del Este i po około 45 km dojeżdżamy do Trynidad. Kupujemy bilety po 25000 Guarani. Pomimo kilkuset lat niszczycielskiego działania wody całość wygląda imponująco. Robimy pamiątkowe fotki i jedziemy kilkanaście kilometrów dalej do Jesus de Tavernague. Dojazdu do poszczególnych miejsc nie sposób przegapić, są oznaczone ładnymi tablicami „droga Jezuicka”. To kolejny kompleks gdzie byli Jezuici. Ten obiekt jest trochę mniejszy od poprzednich, ale za to lepiej zachowany. Do środka wchodzimy na tym samym bilecie co do poprzedniej redukcji. Cena obejmuje wejście do trzech zabytków. Po odwiedzeniu w dniu dzisiejszym dwóch redukcji, nadszedł czas na przejazd do Fram. To miejsce w Paragwaju zajmuje szczególna pozycję na naszej drodze. Jeszcze w Buenos Aires dowiedzieliśmy się, że właśnie tu dotarła rodzina Gracieli zaraz po tym jak przypłynęła z Gdyni do Ameryki Południowej. CDN...
×