Skocz do zawartości

ludziepodrozuja

Użytkownik
  • Zawartość

    229
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    4

Zawartość dodana przez ludziepodrozuja

  1. ludziepodrozuja

    buenos días

    Witaj !
  2. ludziepodrozuja

    Zostaw zimę w domu, czyli chilijski chillout

    Doczytałem nareszcie do końca.... ;-) Muy bueno viaje, gracias !
  3. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Dzięki :-o ... A jeszcze nie całkiem koniec... ;-)
  4. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Czas na "odpoczynek" w podróży... :) 19.04.2014 – 24.04.2014 Co może być piękniejszego od porannej kawy z widokiem na wschód słońca nad oceanem? Chyba tylko twarożek i ciemny chleb na śniadanie. Jesteśmy w Villa Gessel i spędzimy tu dobry miesiąc. Trochę odpoczywając, a trochę reperując budżet. Mamy też w planie pracę nad innymi dziedzinami (ja między innymi nad trzema czy czterema zbędnymi kilogramami…). ;-) Na razie rozkoszujemy się spokojem i nadchodzącymi Świętami Wielkanocnymi. Pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych w Argentynie jest w niczym nie podobny do Świąt w Polce. Żadnego ruchu w kościele, w sklepach tylko trochę czekoladowych jajek, a poza tym nic... My jemy śniadanie razem z Galą i Ryśkiem, jajka, sałatki, jak się należy, nawet polska kiełbasa jest. To znaczy tylko się nazywa polaca, ale jest robiona tutaj. Smak ma przyzwoity, jak na kiełbasę… Coś specjalnie dla osób trzymających dietę :). Śmietana w Argentynie (wersja light) zawiera 42% tłuszczu.... Po śniadaniu poszliśmy trochę połazić po miasteczku, przypominaliśmy sobie jak tu wygląda. Trochę mniej turystów niż ostatnio, w końcu to jesień. Po sezonie Villa Gesell jest pusta. Prawie totalnie. W mieście żyje podobno 40 tysięcy ludzi. To dużo. Jest dużo budynków dosyć wysokich, na 10-12 pięter, ale także małych, trzy piętrowych hoteli czy pensjonatów. Villa Gesell jest bardzo, bardzo turystyczna. Ale w sezonie. Styczeń, luty. Potem jeszcze tylko kilka weekendów, podczas których przyjeżdżają udzie i może jeszcze święta wielkanocne. A potem już pustka. Jedna wielka pustka. Na głównych ulicach jeszcze widać ludzi, ale na bocznych, jest pusto jak na marsie. Wszystkie domy, hotele, kwatery są pozamykane, okna zabezpieczone specjalnymi dyktami, przybitymi tak, by nie narażać szyb na szwank. Podobno morze dosyć mocno tutaj operuje, niszcząc szyby piaskiem. Budynki starsze są trochę sponiewierane, przez sól i wilgoć. Nasze mieszkanie jest tak blisko morza (oceanu), że właściwie cały czas słychać szum fal. :beer: Pies wabi się znajda i teraz go pilnujemy. Na zdjęciu patrzy tęsknie za swoim Państwem, którzy jadą na miesięczną wyprawę w cieplejsze rejony Argentyny ... 25.04.2014 – 09.05.2014 Rano okazało się, przy próbie odpalenia Krzyśkowego motoru, że zdechł akumulator. Postał kilka dni i padł… nawet kontrolki się nie świeciły. Niestety, oznacza to że chyba nie mamy wyjścia i musimy kupić nowy akumulator… :roll: Zatem w sobotni poranek pojechaliśmy na zakupy. W mieście są dwie główne ulice (Avenidy) – nr 3 i bulvar Gesell. Avenida 3 jest bardzo mocno turystyczna, a bulwar przeznaczony jest dla mieszkańców. Tu mieszczą się główne sklepy spożywcze (nie turystyczne, czyli trochę tańsze), mechaniczne, z wyposażeniem domowym i hotelowym, techniczne, warsztaty, i temu pokrewne. Wszystko co jest potrzebne do życia i funkcjonowania tutaj. Na przykład sklep z akumulatorami do motocykli. Niestety, model BMW ma zupełnie inne wymagania (plus po prawej) więc taki akumulator trzeba dla nas sprowadzić. Niby można kable zamienić, ale nie ma takiej potrzeby, skoro mamy trochę czasu i możemy poczekać. Zamówiliśmy zatem i czekamy. Przy okazji kupiliśmy olej i będziemy wymieniać… Czegóż to się nie robi, by utrzymać motory w dobrej formie. W końcu musza jeszcze przejechać kilka tysięcy kilometrów… w drugiej części naszej podróży… jak już tylko odpoczniemy trochę w Villa Gesell… czyli jeszcze parę tygodni. Jak to dobrze, że na świecie są tacy ludzie, którzy nam to umożliwiają… Wczoraj wieczorem upiekliśmy nasz pierwszy chleb w Argentynie. Trochę mało soli, trochę za krótko był w piecu, ale całość jest ok. Przymierzamy się teraz do sernika na kruchym spodzie…. Skoro robimy sami twaróg, to trzeba go wykorzystać. Póki co zrobiliśmy kruche ciastka. Pycha. Do kawki jak znalazł… Cały dzień leje. Jak zaczęło w nocy, tak padało do 20.00. Zaczynamy się trochę obawiać o pogodę. Za miesiąc jedziemy dalej, a tu się ochładza i częściej są deszczowe dni. Na szczęście i Alejandro z Buenos Aires i Horacio z Mercedes, potwierdzili nam że możemy u nich zatrzymać się w naszej dalszej podróży. Wczoraj wieczorem pojechaliśmy do centrum Villa Gesell, kupić lody. We wtorki, środy i czwartki w jednej z najlepszych lodziarni w mieście, jest promocja: dwa kilo lodów można kupić po 167 peso, gdzie normalnie kilogram kosztuje 130 peso. Takiej okazji nie możemy przepuścić! Kupujemy dwa kilo lodów, w specjalnych styropianowych pojemnikach (na wynos) i jedziemy do domu. Co najważniejsze w każdej lodziarni jest co najmniej 20 smaków lodów. My wybieramy tradycyjnie: mój mąż czekoladowe, a ja owocowe i dulce de leche con merenga (czyli takie słodkie, karmelowe z kawałkami bezy). Cudo. Wracamy do domu i objadamy się. Nie mamy małych pucharków na lody, to jemy w większych miseczkach, ledwie się opierając, by nie zjeść co najmniej pół kilo na raz. Na szczęście próba charakteru okazuje się zwycięska. Mamy co jeść jeszcze jutro i może pojutrze… Długi, męczący dzień. Praca, gotowanie rosołu, wieczorem film. Podjechaliśmy dziś też po raz kolejny po akumulator, który zamówiliśmy, ale niestety nic z tego. Nie ma gościa, który się tym zajmował, trzeba podjechać jutro. To już będzie trzecia próba odebrania go… :-D Następnego dnia wreszcie udaje się i możemy zająć się motocyklami. Ale wcześniej na plaże… I do miasta na lody… Dziś bowiem jest nasza rocznica ślubu. Pogoda co prawda lekko deszczowa, ale decydujemy się jechać na dwóch motocyklach brzegiem oceanu Atlantyckiego. Do plaży mamy nie więcej niż 100m. Jest spora frajda znowu razem pojeździć… Po drodze widzimy sporo zamkniętych campingów. Jeden jest otwarty i remontują coś. Chcemy zapytać, czy jest o tej porze roku otwarte i jaka jest cena. Zaraz za otwartą bramą widzę psa biegnącego w naszą stronę. Średniej wielkości kundelek. Szczeka i biegnie… a potem jak nie użre mnie w łydkę... a to bestia! Niby nie mocno, a na nodze dwa ślady po kłach i długa szrama, w miejscu gdzie mu się zęby zacisnęły. Słabo tu witają podróżnych… Pies już stoi spokojnie, a z budynku wychodzi jakiś gość i pyta czy wszystko OK. Potem przynosi jakiś środek dezynfekujący, trochę gazy i przemywam rankę. Nie ma co robić afery. Pies raczej zdrowy, noga nie odgryziona. Camping drogi – 95 Peso od osoby! Wracamy do domu… Wieczorem jedziemy do pralni. Właściciel w mocno dojrzałym już wieku około 70 lat. Jak się okazuje podczas rozmowy pasjonat motocykli. Ogląda najpierw nasze ubrania pod kątem rodzaju zabrudzeń i nastawia odpowiedni program w wielkiej pralce. Takiej jak na amerykańskich filmach w pralni samoobsługowej. A potem wychodzimy na zewnątrz i ogląda nasz motocykl dokładnie. Widać spore zainteresowanie do jednośladów. Po niecałej godzinie zabieramy ubranka już czyste i jedziemy je wysuszyć w domu. Dziś dzień rytmów latynowskich. Zapisałam się na kurs i udzielam się dzielnie. Nie jest to łatwe, bo dwie godziny wycisku, dwa razy w tygodniu. Prowadzi je Jose Luis i jest niezmordowany w mordowaniu swoich kusantek. Nie wiem skąd ten chłopak czerpie energię, ale jest niesamowity. Wreszcie ogarniamy się z motocyklami. Na pierwszy strzał mycie. Potem akumulator zdobyty po długim oczekiwaniu… Filtry powietrza. I olej. 10.05.2014 – dzień sto pięćdziesiąty pierwszy Dziś jedziemy na większe zakupy do miasta. Przebywanie przez dłuższy czas w jednym miejscu podczas podróży ma sporą zaletę. Poznaje się miejsca gdzie można kupić coś dobrego i nie trzeba za każdym razem szukać nowych sklepów. Dziś jednak zakupy z małą przygodą. Jedziemy dwoma motocyklami. Żeby trochę popracowały, bo podobno sprzęt nie używany szybciej się psuje… czy jakoś tak… Po drugie, bo teraz oba znowu działają po wymianie akumulatora na nowy. Już przy wyprowadzaniu mojego motocykla jakoś opornie mi idzie. To znaczy coś ciężko się toczy. Ale jedziemy. Kilkaset metrów dalej zauważam, że jest za mało powietrza w przednim kole. Trzeba jechać dopompować. Ale kawałek dalej jest już kompletny flak. Dobrze, że to przednie koło a do wulkanizacji było około 300 m. :-P Pan zabiera się sprawnie za rozkręcanie. Wyjmuje dętkę i okazuje się, że wentyl jest całkowicie wyrwany. Nie nadaje się do naprawy. Trzeba wymienić na nową. Niestety nie mają takiego rozmiaru. Ale to nic. Przecież jesteśmy na takie ewentualności przygotowani. Mamy jeszcze przywiezione z Polski zapasowe dętki. Jadę ją przywieźć, a moja żona ćwiczy hiszpański rozmawiając w warsztacie. Dowiaduje się mnóstwa ciekawych rzeczy, na przykład, że można łowić ryby przy brzegu oceanu, zakopując koniec wędki w piachu (od strony trzonka), a jako przynętę należy stosować kalmary. Kalmara kupujemy w sklepie dla wędkarzy lub rybnym i kroimy w paseczki. Paseczek umieszczamy na haczyku i do dzieła. Przywożę dętkę. Montujemy, znaczy patrzymy się jak fachowiec ją montuje. Cała operacja kosztowała tylko 20 Peso – około 6 PLN. Możemy spokojnie jechać na zakupy i uzupełnić lodówkę… 11.05.2014 – 12.05.2014 Dziś niedziela. Z samego rana, to jest około 9 idziemy na spacer nad ocean. Jest tak blisko, że słychać go cały czas. 13.05.2014r dzień sto pięćdziesiąty czwarty Wtorek to dzień na który czekamy z utęsknieniem. To czas, kiedy jedziemy do naszej ulubionej lodziarni i kupujemy dwa kilo lodów. DWA KILO. Zjadamy to prawie w trzy dni i choćbyśmy nie wiem jak się starali, to nie wystarcza na kolejne dni. Dziś próbowałam nowy smak: kokosowy czyli coco Split. Chyba mi smakuje i wezmę go następnym razem, w kolejny wtorek… 18.05.2014 - 21.05.2014 Dzisiaj zaprosił nas na obiad Andres. Andres prowadzi program Motoencuentro.tv w lokalnej telewizji. Poznaliśmy go przypadkiem. Zobaczył nas na motocyklach i zaproponował wywiad do programu który prowadzi. Mieliśmy trochę stresu jak to wyjdzie, ponieważ wszystko było w języku hiszpańskim. Ale jakoś daliśmy radę powiedzieć trochę o nas i naszej wyprawie. Teraz czekamy, aż zmontuje całość, a potem na efekt w TV. Zostaliśmy zaproszeni też do jego domu, gdzie ugościł nas przepysznym mięsem. Krucha wołowina to jest to, można ją jeść zawsze. Zwłaszcza jak zaproszą cię mili ludzie. Rozmawialiśmy o wielu ciekawych rzeczach, o podróżach, o miejscu w którym jesteśmy, o zwyczajach w Polsce i w Argentynie, o religii. W Argentynie jest mnogość kościołów, przeróżnych odłamów katolicko protestanckich, prawosławnych i innych, bliżej przez nas niezidentyfikowanych. Kościoły nie są wystawne, nie są to budowle stawiane z przepychem, ale raczej skromne domy, w których spotykają się wierni. Domy, to chyba jest najlepsze określenie. To stojące budynki, bez wież, witraży czy ołtarzy wypasionych w środku. Dzień za dniem mija nam niepostrzeżenie… :drinkbeer: 22.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty trzeci Najlepsze mięso, jakie można kupić w Argentynie z wołowiny, to ta część, która nazywa się bife de chorizo. Jak jesteś w restauracji i zamawiasz seco, albo bien cosido to oznacza że dostaniesz suchy jak wiór kawałek mięsa. Niejadalne. Jeśli zamówisz a punto, to będzie to w sam raz, a jeśli jugoso (czytaj Hugoso) to będzie to mięso krwiste w środku. A już bien jugoso to osobna sprawa. Dostajesz kawał mięsa po 2 mm upieczony z każdej strony, a w środku 5 cm surowizny… A my lubimy domowe asado, które przyrządza „miszczuniu”: Ricardo … I takie zjedliśmy po powrocie naszych przyjaciół. Tak, tak to już miesiąc naszego „byczenia” się… 23.05.2014 dzień sto sześćdziesiąty czwarty Dzisiaj dzień rytmów Latino. Profesor Jose był dziś wyjątkowo smutny. Pewnie dlatego, że to moja ostatnia lekcja… Teraz czekamy już tylko na pogodę. W każdej chwili jesteśmy gotowi jechać… Sakwy wyprane, ubrania motocyklowe wyprane, kaski przygotowane. Jechać, jechać już nam się chce… ;-) ... CDN...
  5. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Tak...., z tego jestem najbardziej zadowolony i dumny :twisted: ...
  6. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Wreszcie udało mi się skończyć zwiastun do filmu z Ameryki Południowej ;-) Zapraszam do oglądnięcia... :)
  7. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    ...na jednym udało mi się uśmiechnąć... ;-) Ale za to moja piękniejsza połowa nadrabia za nas oboje... :-D
  8. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Ciąg dalszy podróży... Spokojnie odprawiliśmy siebie i nasze motory i ruszamy dalej, jedziemy do Susques, najwyżej (podobno) położonej wioski w Argentynie, do której możemy dojechać asfaltem. Wioska jest mała, trzy ulice, kościółek, dwa sklepy. Przed wioską jest hotel do którego zajeżdżamy. Trochę drogi, decydujemy więc podjechać do wioski i rozejrzeć jeszcze. Rezerwujemy go jednak, mówiąc, że zrobimy zakupy i wrócimy. Pod Kościółkiem podjeżdża do nas motocyklista wiekowy, siwy. Pyta gdzie nocujemy. Mówię, że najprawdopodobniej w tym hotelu przed wioską. A on do mnie, że właśnie wykupił ostatni pokój. Zdezorientowani wracamy (nie wyglądało na duże obłożenie) i okazuje się, że niestety to prawda. Pomimo tego, że obsługa obiecała… Musimy się wrócić 2 kilometry (oj, jak my się nie znosimy wracać) do drugiego hotelu. Niestety okazuje się droższy, niż ten, w którym pokój sprzątnięto nam przed nosem. Po dłuższej pogawędce z recepcjonistką, okazuje się, że trochę dalej jest wieloosobowy pokój i możemy go wynająć za niezbyt duże pieniądze. Trochę nie mamy wyjścia, więc decydujemy się właśnie na to rozwiązanie. Gotujemy obiadokolację, to znaczy ja gotuję, a Krzysiek walczy z motorami. W jego motorze szprychy w kole poluzowały się z jednej strony i koło nie kręci się centrycznie ( w jednej linii), bije na boki. Przez to ociera o tłumik. Coś tam zrobił, okaże się jutro jak to wygląda… 03.04.2014 – dzień sto czternasty Dzisiaj kolejny dzień pełen wrażeń. Byliśmy na 3.675 metrach n.p.m. Zaczęło się niewinnie, niewielkie zakrętasy, na drodze przyczepionej w połowie skały. W dole piękne krajobrazy, zielone od traw poletka, pomiędzy nasadami gór. Od czasu do czasu droga zakręcała ostro, później znowu spokojnie, raz w górę, a raz w dół. Cały czas wśród gór, aż wyjechaliśmy na ogromną równinę, która też była na ponad 3.500 m n.p.m. Doliną, cały czas prosto, przekroczyliśmy Zwrotnik Koziorożca i dojechaliśmy do wielkiego solniska (Salinas Grandes). To fantastyczny widok, wielkie połacie soli na ziemi. Pozwala to pobawić się perspektywą, podczas robienia zdjęć. Solnisko robi na nas duże wrażenie. Tuż przez Purmamarcą, jakieś kilkanaście kilometrów, musimy bardzo ostro zjechać w dół, do 2.192 metrów n.p.m., a byliśmy na około 4200, ponieważ za salarem znowu wspięliśmy się. To oznacza ostre zakręty przez długi, długi czas… Różnica między drogami chilijskimi a argentyńskimi jest taka, że na obu są znaki „spadające kamienie”, czy „obsuwające się skały”, ale w Chile skały są zabezpieczone siatką. W Argentynie nie ma tego rodzaju udogodnień. To znaczy że często na drodze leżą kamienie, a do tego na drodze 52 którą zjeżdżamy w dół, są niewielkie odcinki, przeważnie zakręty, na których nie ma asfaltu. Oczywiście to dodatkowa adrenalina, dla mnie… Dla mojego męża takie zakręty to sama przyjemność. Słyszę w głośniku komunikatora w kasku, że każdy motocyklista marzy o takich zakrętach, a tylko nieliczni mają okazję je przejechać. No to my należymy do tych nielicznych…? Chcieliśmy koniecznie zrobić zdjęcie tych serpentyn, więc stanęliśmy na drodze. Stawiam moto na bocznej stopce. Kiedy wyjmuję aparat z tankbaga w moto żony widzę kontem oka jak moto kładzie się na dok z łoskotem … Spadek drogi był na tyle duży, że wibracje pozostawionego na chodzie silnika zrobiły swoje… Na szczęście nie stał za blisko krawędzi drogi, bo zbieralibyśmy jego części 200 m niżej… :twisted: Tą serpentyną dojechaliśmy prosto do Purmamarca. Zatrzymaliśmy się w tym urokliwym miasteczku. Jest nieco podobne do San Pedro de Atacama, tylko bardzo malutkie, dosłownie kilka uliczek, zabytkowy kościółek i mnóstwo boliwijskich stoisk z wielką ilością wyrobów rękodzieła. We wzorach dominowały lamy i andyjskie motywy. Kupujemy parę drobiazgów na prezenty. Zawsze jest z tym dylemat, bo brak miejsca w sakwach. Z Purmamarki, z drogi nr 52, skręcamy na południe, na drogę nr 9, w kierunku Salty. Otworzyła się przed nami szeroka dolina rzeki Rio Grande de Jujuy, która o tej porze roku jest tylko niewielkim strumykiem, jednak jej kamieniste dno rozciąga się na wiele metrów. Jest imponujących rozmiarów i uświadamia nam jak potrafi być duża w czasie pory deszczowej. Dolina, którą jedziemy jest bardzo malownicza. Góry dookoła są bardzo wysokie, z tą różnicą, że są już pokryte zielonymi trawami, a za parę kilometrów dalej zielonymi drzewami. I mnóstwo ogromnych kaktusów… Mijamy kilka pomniejszych wioseczek i po 30 minutach dojeżdżamy do San Salvador de Jujuy. Miasto wita nas sporymi korkami, wjeżdżamy do centrum miasta, tam tankujemy. Dziś ważne jest dla nas znalezienie części do motoru, którego awaria spędza nam sen z powiek od paru dni. Pytamy pana na stacji i kierujemy się według jego wskazówek na ulicę, gdzie jest ciąg sklepów i warsztatów z częściami motorowymi. Niestety minęła właśnie 14.00 i wszystko jest zamknięte. Podejmujemy decyzję, by jechać do Salty. Jest wcześnie, a Salta to dużo większe i ciekawsze miasto. Od kilku godzin gotujemy się już w naszych kurtkach motocyklowych. A jeszcze rano mieliśmy szron na pokrowcach motorów. Teraz mamy około 30 stopni ciepła. Już po drodze zdejmowaliśmy odzież termiczną, teraz przyszła pora na membrany przeciwdeszczowe i przeciw wiatrowe w naszych ubraniach motocyklowych Modeki. Muszę wtrącić tu małą uwagę, że naprawdę są dobre. Już kilka miesięcy je używamy i dają radę… Odległość około 100 km do Salty pokonujemy dosyć sprawnie i na wlocie do miasta wypatrujemy hotelik. Fasada budynku nie jest może bardzo zachęcająca, ale właściciel okazuje się bardzo miły. Pokazuje zamykany placyk z tyłu dla motorów, a i cena jest również przystępna. Zostajemy, nie chce nam się już szukać dziś innych miejsc. Spory budynek na rogu ulicy ma w środku jakby nie zadaszony dziedziniec z kilkoma stolikami. Dookoła są wejścia do poszczególnych pokoi. W hotelu mieszka sam właściciel z rodziną i jego brat, również z rodziną. Mówimy, że szukamy sklepu lub warsztatu motocyklowego. Oferują nam podwózkę do miasta swoim autem. Bierzemy szybki prysznic, w między czasie idę wykręcić regulator na wzór i jedziemy do miasta. Po drodze wypytujemy naszego kierowcę o Saltę. Miasto ma około 1,8 miliona ludności i około 450 lat historii. Kawałek za hotelem ukazuje nam się panorama miasta leżącego w sporej dolinie. Mijamy kolejkę linową, którą można wjechać na jedno ze wzgórz otaczających Saltę. Jedziemy jedną z głównych ulic. Ruch jest spory, jest po 17 i zaczął się popołudniowy szczyt. Mijamy kilka placyków i deptaków. Będzie co zwiedzać… Dziś jednak celem jest zakup części. W sporym sklepie znajdujemy uniwersalny regulator napięcia o takich samych parametrach jak nasz. Cena w porównaniu z Polskimi realiami jest podobna. Pewnie, że lepiej gdyby motory nie psuły się, bo nasz budżet na takie ewentualności nie jest za wielki, ale nie mamy innego wyjścia. Kupujemy kilka bułek na przekąskę i wracamy do hotelu. Nasz kierowca jest mechanikiem samochodowym i od razu oferuje swoją pomoc. Zabieram się za zamontowanie nowej części. Układ kabli trochę się różni co prawda, ale nie jest to za wielki problem. Obcinam złącza od starego regulatora i łączę z kabelkami w nowym. Niestety nie mam lutownicy, ale mam nadzieję, że kable połączone na złączki nie będą się grzały… Po 30 minutach odpalam motocykl i mierzę napięcie. Wygląda na to, że wszystko jest OK. Idziemy do pobliskiego sklepu po zakupy na kolację. Dziś bułki, serek, mleko i masełko. W nocy budzi nas deszcz… Lato już skończyło się w Argentynie. 04.04.2014 – dzień sto piętnasty Rano zanieśliśmy koło do centrowania. Okazało się że część szprych lata luźno… Warsztat który znaleźliśmy blisko naszego hotelu wygląda na profesjonalny. Właściciel motocyklista, na pułkach trofea z zawodów. Salta to piękne miasto, bardzo ciekawie położone, w dolinie, ogrodzone z każdej strony górami. Miasto ma ponad 400 lat, czyli jest jednym z najstarszych w Argentynie. Włóczymy się po starym mieście, podziwiamy architekturę, obserwujemy mieszkańców, wchodzimy do paru sklepów z rękodziełem tutejszym. Gorąco. Tutaj już jesień, ale w ciągu dnia jest ponad 25 stopni. Przynajmniej taka temperatura jest odczuwalna. Do tego jest dosyć duża wilgotność. Dziś generalnie odpoczywamy, oprócz tego, że prawie 15 kilometrów przeszliśmy pieszo przez miasto… W Salcie jest wiekowa bazylika, którą odwiedził Jan Paweł II, jest klasztor, piękny plac w cenrum miasta. Charakterystyczna jest też kolejka linowa, która wozi turystów na pobliskie wzgórze San Bernarda. Obeszliśmy miasto spacerkiem. Około 14 wyraźnie dało się zauważyć zmniejszający się ruch na ulicach. Postanowiliśmy również pójść w ślady Argentyńczyków i poszliśmy z powrotem do naszego hoteliku. Po południu odbieram koło od naprawy. Wymienił 4 szprychy na nowe i wycentrował całość. Mam nadzieję, że będzie dobrze. Opona pomału się kończy już na tylnym kole, mam nadzieję, że wytrzyma jeszcze kilka tysięcy kilometrów… 05.04.2014r – dzień sto szesnasty Wstajemy rano i spokojni o stan motocykli ( Przynajmniej mamy taką nadzieję) szybko zbieramy się do drogi. Jeszcze tylko skromne śniadanie. Tym razem hotelik nie ma nic więcej w ofercie niż kawę lub herbatę i po jednej bułeczce na osobę. Przynosimy zatem swoje zapasy do stołówki i urozmaicamy menu o serek, masło i tuńczyka. Już kilka minut po 9 godzinie udaje nam się wyruszyć w drogę. Jeszcze tylko tankowanie, a następnie kierowani znakami gubimy drogę w mieście… Po prostu znaki gdzieś się skończyły. A tym razem nie chciałem zawierzyć nawigacji, która kazała skręcić w lewo. Po kilkunastu minutach błądzenia znajdujemy prawidłowy kierunek i wyjeżdżamy da drogę do Cafayate. Pierwsza połowa prowadzi nas wśród bujnej roślinności i przez wiele wiosek i miasteczek. Jest to tak zwana Ruta del Vino. Zatrzymujemy się w przydrożnej wioskowej knajpce. Prowadzona przez właścicieli mieszkających tuż obok oferuje empanadas z pieca. Wolimy właśnie takie. Te smażone na oleju mniej nam smakują. Zamawiamy po kilka sztuk i w akompaniamencie ludowej muzyczki czekamy i rozglądamy się po lokalu. Proste i skromne miejsce ma zarazem wiele uroku i emanuje klimatami z prowincji Salta. Stare siodła, użytkowe rzeczy na ścianach i obrazki przedstawiające okolicę. Zamówione empanadasy dorównują smakiem klimatowi miejsca. Pachamama – Matka Ziemia Druga połowa drogi, również dostarcza nam wielu wrażeń. Tym razem wzrokowych. Wiedzie ona wzdłuż koryta rzeki opadającego krętym wąwozem. Czasem wspinamy się zboczami w górę, czasem zjeżdżamy w dół. Skały zaczęły być w tej okolicy nagie i mienią się mnogością barw. W wielu miejscach przejeżdżamy przez specjalne betonowe koryta okresowych górskich rzek. Niestety teraz tylko w nielicznych sączą się niewielkie strumyki. Jakieś 30 kilometrów przed dzisiejszym celem, stajemy w miejscu zwanym Garganda del Diablo. Jest to ogromnej wysokości wąwóz utworzony chyba przez wody spływające z gór. Szeroko na kilka do kilkunastu metrów i wysoki na kilkaset metrów jest imponujący. Zagłębiamy się w niego do miejsca w którym zaczyna być już niezbyt bezpiecznie. Samo Cafayate widzimy już z odległości kilku kilometrów. Położone na styku sporych gór i równie dużej równiny. Tankujemy motocykle do pełna, dziś zrobiliśmy 206 kilometrów. Nie są może to imponujące odległości, ale nam się nie spieszy nigdzie… Stajemy w miasteczku i od razu zagaduje nas właściciel knajpki. Pyta skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Ma również motocykl i to nas łączy. Pod jego opieką zostawiamy nasze maszyny i idziemy na piechotę poszukać noclegu. Mieliśmy zamiar dziś nocować na cempingu… , ale jakoś nam się nie chce rozbijać namiotu… Znajdujemy nie najdroższy hotelik z jak się okaże nazajutrz dobrym śniadaniem i od razu decydujemy się zostać na dwie noce. Szybko instalujemy się w naszym pokoju i jedziemy na poszukiwania jedzenia. Po drodze w mieście widzieliśmy w ofercie menu wielu knajp chivo (mięso z koziołka). Polujemy na nie od kilku tygodni. Ale chcemy je sobie sami przyrządzić. Wreszcie w jednej z pomniejszych masarni ( carniceria), kupujemy spory udziec! Jutro będzie uczta. Dziś czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Spotykamy starych znajomych z rejsu przez Atlantyk. Mathieu i Gladys. Ich auto spokojnie stoi w centrum, ich zaskoczenie kiedy spotykamy się jest spore. Witamy się wylewnie! Umawiamy za godzinkę w knajpce, gdzie spędzamy sporo czasu na opowiadaniu sobie naszych wrażeń z ostatnich prawie trzech miesięcy podroży. Zmęczeni i usatysfakcjonowani dzisiejszym dniem usypiamy w towarzystwie naszego wentylatora zamontowanego na suficie… 06.04.2014r – dzień sto siedemnasty Rano odpieram atak kolejnego nawrotu choroby, która goni mnie od jakiegoś czasu. Po pysznym śniadaniu jakoś tak brak mi siły z moją piękniejszą połową i decydujemy po małej dyskusji pójść do szpitala. W końcu ja się słucham zawsze żony… 15 minut później, na drugim końcu miasta w nowym budynku szpitala, miła pielęgniarka działa kompleksowo: mierzy mi temperaturę, ciśnienie i puls. To pierwszy etap wizyty u lekarza. Potem w drugim gabinecie doktor bada, ocenia, zagląda… do gardła i wydaje werdykt. Zastrzyk !! Co zrobić, trudna sprawa, będą kłuć… Przepisuje jeszcze receptę na tabletki i odsyła do kolejnego gabinetu na zabieg. A tam… każą się kłaść, ściągać spodnie… i już po wszystkim. Uff, nie bolało. :shock: Całość usługi medycznej nie kosztowała więcej niż 55 peso – to jest około 5 $ USA. Wykupujemy jeszcze na głównym placu w aptece tabletki za 20 peso i już ufni w działanie medykamentów możemy iść do hotelu odpoczywać. Poprzednio kiedy musieliśmy skorzystać z pomocy lekarza dla mojej piękniejszej połowy w Ushuaia, było sporo drożej. Sama wizyta kosztowała 200 Peso + leki. Nie wiem czym jest spowodowana ta różnica. W obu przypadkach byliśmy w państwowym szpitalu. Jeszcze tylko małe dwie godzinki na przyrządzenie naszego czekającego w lodówce koziołka. Rozpalamy ogień z węgla drzewnego w parilli obok recepcji hotelu. Podpatrzyłem kiedyś na kempingu jak to robił starszy Argentyńczyk. Po rozgrzaniu się węgla, rozkładamy jego żarzące się kawałeczki równo pod rusztem. Ale bardzo cienko. Sprawdzamy ręką temperaturę nad rusztem, nie może być za gorąca, żeby mięso się nie przypalało. Powinno się móc przytrzymać rękę nad rusztem przez dłuższą chwilę. Kładziemy udko od koziołka. Lekko nacinamy na grubość około 2 – 3 cm udziec, aby temperatura doszła szybciej do jego wnętrza. Co jakiś czas obracamy. Proces pieczenia trwa trochę ponad godzinę. Po jakimś czasie, dodatkowo smarujemy mięso masłem. Pycha! Dziś dodatkowo mamy jeszcze sałatkę z pomidorów. Całość wygląda i smakuje wyśmienicie. Żona popija miejscowe wino, bo Cafayate to przede wszystkim miasteczko słynne ze znakomitego wina. Ja mam tabletki od lekarza… Po poobiedniej sieście, idziemy jeszcze na miasto w poszukiwaniu pamiątek. Obchodzimy okoliczne sklepiki nie mogąc się zdecydować na nic… Ciekawym zjawiskiem jest pogoda w Cafayate. I wczoraj i dziś nad górami nad miastem zbierają się czarne chmury. I chociaż odległość do nich jest bardzo mała, cały dzień mamy przewagę słońca i upału. Pod wieczór słychać grzmoty i widać błyski. Tak było wczoraj i dziś jest podobnie. Jednak recepcjonista w hotelu mówi, że deszczu raczej będzie niewiele i to w nocy. Jeżeli w ogóle będzie padać. W pokoju piszemy relacje. Oglądamy drogę na mapie na następny etap. Dziś jeszcze nie wiemy, czy jutro ruszymy dalej. Podoba nam się tutaj… 07.04.2014r – dzień sto osiemnasty Dziś dzień wypoczynkowy, bo wczoraj lekarz zalecił "reposar", czyli leżeć, odpoczywać. Więc to czynimy niniejszym. Dla nas to ciąg dalszy zbierania sił przed następnym etapem podróży. Naszym celem jest teraz dotarcie do Villa Gessel nad Atlantyk przed Wielkanocą. Nasi przyjaciele Gala i Rysiek zaprosili nas na trochę... Miło nam będzie się z nimi ponownie zobaczyć i już czekamy z niecierpliwością na to spotkanie. W związku z tym, że internet działa, zasiedzieliśmy się dziś znowu w naszych kompach i szukamy inspiracji na dalszą drogę. Trochę spacerujemy po mieście, zjedliśmy koziołka w jednej z tutejszych restauracji, ale ten przyrządzony był w takiej zupie, więc nie umywa się jednak do tego przyrządzanego na grilu. Cafayate, gdzie jesteśmy to jak już wspominaliśmy wioseczka pełna bodeg. Wszędzie tutaj, na niewielkim obszarze, produkują wino. Oczywiście nie omieszkamy próbować miejscowego wina. Z wielką radością donoszę, że wina tutaj są pyszne, a ja zupełnie nie wiedzieć czemu zasmakowałam w winach słodkich... Jutro z samego rana wyruszamy dalej... Więc wina tylko troszkę... 08.04.2014 – dzień sto dziewiętnasty Z naszych planów czasami nic nie wynika. I to nie z naszej winy. Mieliśmy rano wcześnie wyruszyć, więc wstaliśmy skoro świt, tuż po siódmej. Spakowaliśmy się, poszliśmy na śniadanie, przygotowaliśmy wszystko do wyjazdu, a tu oczywiście okazało się, że motocykl nie chce zapalić. Wiadomo, nie kupiliśmy jeszcze akumulatora, mieliśmy nadzieję kupić go w Concepcion, w którym zaplanowaliśmy dziś nocleg. Póki co jeszcze jednak rano jesteśmy w Cafayate, a akumulator ma zaledwie 10 volt i nawet nie zakręci... Na szczęście jesteśmy przygotowani na taką ewentualność. Wyciągamy nasz akumulator zapasowy, który kupiliśmy w San Pedro de Atacama, do tego zestaw kabli i odpalamy. Motor zaskakuje i możemy spokojnie jechać. No… chcielibyśmy spokojnie jechać. Zanim przykryliśmy lekko rozebrany motocykl siedzeniem, okazało się, że z naszego nowego regulatora napięcia się dymi. Dokładniej dymi się z kabli, które łączą regulator z alternatorem. No nie jest dobrze. Okazało się, że to co robiliśmy w Salcie, przy wymianie regulatora, powinno być zalutowane, a nie „zawiązane”. Niestety z braku lutownicy wtedy nie było wyjścia. Nie możemy tak jechać, bo grozi to tym, że w motocyklu zapali się instalacja. Podjeżdżamy zatem do najbliższego warsztatu. Najbliższy warsztat jest rowerowy… Staruszek który w nim działa, wyciąga maleńką lutownice i zapewnia że to pomoże. Jakoś nie chce się nam wierzyć, ale dajemy mu się wykazać. Oczywiście okazuje się, ze nic z tego. Nie trzyma. Staruszek mówi, że zna kogoś, kto ma większą lutownice… Mamy zaczekać chwilę. Tak też robimy. Po dziesięciu minutach staruszek przyjeżdża na swoim skuterku z młodym człowiekiem. Ma lutownicę 80 wat. O to chodzi. Fachowo zabiera się do rzeczy i raz dwa nasze kable są gotowe do użytku. Nie dymią. Taki niby drobiazg, a ile z tym kłopotu jak się nie ma odpowiednich narzędzi! Wyjeżdżamy z Cafayate. Jest gorąco jak diabli. Temperatura dochodzi chyba do 30 stopni. Tak nam się przynajmniej ją odczuwa. Cafayate leży w Dolinie Calchaquies. Jest osłonięte z każdej strony wysokimi górami. Tworzy to swoisty mikroklimat, idealny do uprawy winogron. Najbardziej znany szczep, hodowany w Cafayate to Torrontes. Nawet lody w Cafayate są o smaku wina Torrontes. Wyjeżdżając z Cafayate, podobnie jak wjeżdżając trzy dni temu, przejeżdżamy przez wielkie winnice. Dookoła stoją w rzędach winorośle z winnymi gronami. Jest ciepło, słonecznie, a my jedziemy szybciej i szybciej. Najpierw jedziemy drogą nr 40, a później zjeżdżamy na 307. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę w Muzeum Pachamama (Muzeum Matki Ziemi) i liznąwszy trochę informacji o geologicznym rozwoju tego rejonu jedziemy dalej. Wspinamy się do góry. Z 1600 m n. p. m. musimy wjechać na ponad 3 tysiące m n.p.m. Droga wije się do góry, dookoła piękne kaktusy, bardzo wysokie. Na górze temperatura znacznie spada, ochładza się. Z góry mamy też wkrótce piękny widok na miejscowość Tafi del Valle, pięknie położoną nad jeziorem. Musimy zjechać teraz na dół, najpierw 1000 metrów do Tafi del Valle, a później jak już ją minęliśmy, kolejne metry w dół. Zakręty o 180 stopni są cały czas i cały czas i nie chcą się skończyć. Piękna droga, jak mówi mój mąż, a ja się trochę modlę, by wreszcie się skończyła. Po kolejnych piętnastu kilometrach dojeżdżamy na dół i skręcamy w drogę 38. Jest już płasko i czasem przyjemnie nawet. Dojeżdżamy do Concepcion. Chcemy się tu zatrzymać dziś na noc. Niestety. Porażka. Hotele drogie, miasto słabo przyjemne. Wiele ludzi zatrzymuje się i zagaduje nas. Chce pooglądać motory. Informacja turystyczna działa słabo, w mieście brak campingu. Decydujemy, że jedziemy dalej. Na szybko zjadamy empanadosy i startujemy. Jedziemy dalej szukając niedrogiego miejsca na nocleg. Z naszego szukania robi się kolejne ponad sto kilometrów i dojeżdżamy do Frias na drodze 157. Bierzemy pierwszy hotelik przy drodze. Motocykle zostają na noc przed przeszklonymi drzwiami, a my idziemy szukać miejsca na kolacje. Niestety, pomimo że jest prawie 20, większość knajpek i barów dopiero się otwiera. Zanim na rusztach rozpali się ogień, upieką kurczaki i inne mięso, minie sporo czasu. Taki urok argentyńskich miasteczek. Kolacje zwyczajowo spożywa się bardzo późno. Nie czekamy. Za nami dziś sporo kilometrów. Kupujemy ser, bułki, masło i trochę owoców, jemy i idziemy spać. Jesteśmy już jakieś 330 km od Cordoby. Jeśli się uda, to jutro ją osiągniemy. Ale jak to wiadomo, wszystko jeszcze może się wydarzyć… 09.04.2014 – dzień sto dwudziesty Rano, po hotelowym śniadaniu ruszyliśmy do Cordoby. Śniadanie to oczywiście za dużo powiedziane, bo w polskich warunkach kawa i rogaliki to słabo. Ale w Argentynie, jak najbardziej, to jest właśnie śniadanie. Normalne. Jedziemy. Mamy do przejechania dziś około 330 kilometrów. Jest ciepło, ale nie gorąco. Pogoda nam sprzyja. Ruch na drodze dosyć duży, od czasu do czasu pachnie wieżo skoszoną trawą, co wyraźnie czuć przez niewielkie otwory wentylacyjne w kasku. Zmienił nam się krajobraz ostatnio. Jest płasko, a drogi są przeważnie proste. Nie to co na drodze numer 3 w Patagonii, ale dziś na przykład jedziemy przez ogromny salar. Droga ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów prosto, bez zakrętów. W zasadzie nic się nie dzieje. Na trasie ruch spory, ale w miarę spokojnie dojeżdżamy do Cordoby. W narastających korkach popołudniowego szczytu wjechaliśmy do miasta, pod pierwszy ze znalezionych dzień wcześniej hosteli. Tradycyjnie zostaję pilnować motorów, a żona idzie na zwiady. Pierwszy hostel nie ma parkingu, dostaliśmy namiar na drugi, który jest stosunkowo drogi. Ale ma parking. W międzyczasie zaczepia mnie młoda para na małym skuterze i wykazuje zainteresowanie naszymi maszynami. Od słowa do słowa, mówią, że trzy minuty stąd w domu ich dziadka, mają pokój który mogą nam wynająć za 100 peso. Decydujemy się skorzystać z nadarzającej się okazji poznania miejscowej kultury i zawarcia nowej znajomości i podążamy za skuterem… 30 minut później jednak wracamy do drugiego hostelu, ponieważ proponowany nam pokój okazał się za daleko od centrum, parking na motocykle okazał się być w domu (!), a drzwi za wąskie, żeby tam wjechać…. Pomimo uprzejmości i chęci pomocy tych ludzi, wróciliśmy do hotelu przy samym centrum. W Argentynie mieliśmy już okazję być gośćmi w domach tutejszej ludności, tym razem jednak się nie udało. Stawiamy motorki za bramę hostelu i idziemy na miasto się rozejrzeć i poszukać czegoś do jedzenia. Jadąc wcześniej ulicami miasta zauważyliśmy, że wiele ulic jest zamkniętych, z powodu wezbranej rzeki, która przepływa przez miasto. Jej nurt mocno uderza o filary mostu, którym przechodzimy. Wyraźnie widzimy jak przez studzienki wybija woda. Jest to wynik ostatnich opadów w pobliskich górach. Dziś w menu znowu nieśmiertelne spaghetti. Mamy w hostelu dostęp do kuchni i gotujemy. 10.04.2014r – dzień sto dwudziesty pierwszy Od rana zaczynamy akcję poszukiwawczą. Naszym celem jest znalezienie i kupienie kilku części do motorów. Jak się okaże w trakcie dnia w Argentynie nie jest to takie łatwe. Zwłaszcza do naszych maszyn. BMW nie są tu zbyt popularne, a szczególnie takie wiekowe... Drugą sprawą są ceny na części zamienne importowane z zagranicy. Wszystko jest dużo droższe niż w Polsce, czy Europie. Na szczęście znajdujemy ulicę kilkanaście minut spacerem od hotelu, na której są same sklepy z częściami do motocykli. To takie udogodnienie (?) dla kupujących. Odwiedzamy większość z nich i robimy wywiad co możemy załatwić. Po wielokrotnym tłumaczeniu o co nam chodzi w poszczególnych sklepach, zamawiamy filtry olejowe, akumulator i opony. Po południu odbierzemy je. Teraz nadszedł czas na zwiedzanie. Dziś na mieście jest dużo mniejszy ruch. A to za sprawą sporych protestów i manifestacji, które odbywają się aktualnie. Jeszcze w hotelu, przy śniadaniu widzieliśmy w TV relacje z ich przebiegu. Potem w drodze do sklepów koło naszego noclegu most blokowały spore grupy protestantów. Manifestacje te są spowodowane niezadowoleniem ludności z aktualnego rządu. Całość odbywała się raczej spokojnie. Z jednej strony policja pilnująca porządku. Z drugiej głośne bębny i skandowanie protestujących. My przeszliśmy spokojnie środkiem mostu nie zaczepiani przez nikogo. :-P Cordoba. Miasto z kilkuset letnią tradycją. Wchodzimy do kilku kościołów i ogromnej bazyliki. Przechadzamy się Plaza San Martin, deptakami pełnymi sklepów i restauracyjek. Łapie nas niewielki jesienny deszcz. Wymieniamy trochę zielonej waluty na ulicy na peso. Tak zwany „Dolar Blue” jest trochę bardziej opłacalny, niż oficjalny kurs. A przy tym traktowany jak coś normalnego przez wszystkich. W Cordobie, jak we wszystkich większych miastach na ulicy, z reguły obok głównego placu stoją koniki, zwani tutaj „arbolitos”. Przypominają się dawne czasy, kiedy to u nas wymiana waluty odbywała się podobnie. Po ustaleniu ceny dolarów z konikiem, idziemy do pobliskiej kawiarni gdzie dyskretnie wymieniamy pieniądze. Niestety od ostatniej naszej wymiany, kurs troszkę spadł. Po południu odbieramy niektóre z naszych zamówionych części. :-D Opon dziś nam się nie udało kupić. Przez protesty co niektóre sklepy zostały zamknięte wcześniej. Wracamy i montuje nowy akumulator. Przed tym jednak trzeba go zalać elektrolitem. W Argentynie sprzedaje się je tzw. sucho ładowane. Muszę zalać go, a następnie odczekać, jak mówił sprzedawca minimum 4 godziny. Po tym czasie jest gotowy do użycia. Rano sprawdzimy efekt końcowy… 11.04.2014r – dzień sto dwudziesty drugi Jakoś tak wielkie miasta nas trochę męczą. Być może jest to spowodowane powtarzalnością się architektury… Kolejny kościół, bazylika i kolejny plac o tej samej nazwie. Może we wcześniejszym etapie podróży Patagonia zrobiła na nas tak duże wrażenie, że teraz brakuje nam natury. Wszystkie dotychczas odwiedzone przez nas miasta były bardzo ładne i miały fajny klimat. Ale teraz myślimy o odmianie. Dlatego dziś obieramy kierunek na prowincję. Odbijamy trochę z naszej drogi w kierunku północnym i po około 200 km dojeżdżamy do małej miejscowości Miramar. Miasteczko to jest urokliwie położone nad równie ciekawym Mar Chiquita. To największe jezioro w Argentynie jest piątym co do wielkości jeziorem na świecie. Jego średnia głębokość wynosi tylko około 12m. Jedziemy na obrzeże miasteczka do stojącego tam nad samym brzegiem ogromnego niszczejącego budynku. Jest to dawny ekskluzywny hotel Viena. W przeszłości związany z nazistami. Widzieliśmy zdjęcia, na których wody jeziora zalały jego część stojącą bliżej brzegu. Dziś woda jest nieco niżej i możemy wjechać motocyklami pod same jego ściany. Rdzewiejące rury, wybite okna i tablice ostrzegające przed niebezpieczeństwem trzymają nas w bezpiecznej odległości. Podziwiamy ten niecodzienny obraz chwilę. Niestety ogromne roje komarów skutecznie nas z tego miejsca przepędzają. Wjeżdżamy do Miramar po wale ochraniającym jego ulice przed wodą. Po naszej prawej stronie widać jakby zalaną część ulic i pozostałości miejskich zabudowań. Miejscami wał jest usypany na starych ulicach, których część znika pod wodą… Znajdujemy pokój z kuchnią i jesteśmy szczęśliwi, bo jak mówi klasyk, szczęście to nie cel w życiu, tylko sposób życia. Nastąpił u nas klasyczny przesyt podróżniczy i musimy troszeczkę odpocząć. Znowu… Decydujemy, że na trzy noce zatrzymamy się w tym urokliwymi miejscu. 12.04.2014r – dzień sto dwudziesty trzeci Obiecałam dziś Krzyśkowi, że nie będzie musiał dużo chodzić, że będzie odpoczywać. Rano wieje wielki wiatr. Idę połazić po ruinach starej wioski. Tak, po ruinach. Gdy w 1977 niewielka wioska została zalana, usypano ogromny wał i za nim zbudowano nowe domy. Pozostałości po starych zabudowaniach do dziś są częściowo pod wodą. Na powierzchnię wystają niektóre fragmenty murów i straszą rozsypane cegły. Wygląda to nieco przygnębiająco, a jednocześnie daje wyobrażenie o sile żywiołu, który zabrał część wioski. 13.04.2014r – dzień sto dwudziesty czwarty Dziś dzień pełen wypoczynku, w końcu jest niedziela. Wczoraj wypoczywaliśmy, a dziś to już w ogóle – pełne szaleństwo, spanie prawie do południa, spacerowanie po Miramar, obiadek, lody i spokój. Nic nie trzeba robić, nigdzie się nie trzeba śpieszyć. To niesamowite, jak spokojne jest to miasteczko, chociaż pewnie w sezonie, między grudniem a marcem, musi tu przyjeżdżać sporo turystów. Widać to po bazie hotelików, apartamentów do wynajęcia i kempingów, których jest mnóstwo. Teraz jednak, w kwietniu, jest bardzo ciepło (dla nas), około 23 stopni. Słońce grzeje cały dzień. Nie sprawdzają się prognozy pogody, które zapowiadały deszczowe dni. Mamy tylko nadzieję, że ten niż, który był na mapie pogody, nie przesunie się teraz na wschód, gdzie jedziemy. Morze Ansenusa (czy też inna nazwa Lago Mar Chiquita) jest dziś wieczorem wyjątkowo piękne w czerwonej poświacie zachodzącego słońca. Miramar szykuje się do nocy, a my razem z nim. :drinkbeer: 14.04.2014r – dzień sto dwudziesty piąty Postanowiliśmy, ze koniec tego lenistwa w Miramar, ruszamy dalej. Pierwotnie chcieliśmy dojechać do Casilda, ale nasze plany czasem ulegają zmianie. Wyruszyliśmy najpierw z Miramar przez Balnearię, drogą nr 17 w kierunku San Francisco. Wielokilometrowe płaskie odcinki drogi trochę nam się dłużyły. Zatrzymaliśmy się na chwilę w niewielkiej miejscowości Portena, bym mogła przebrać rękawice z letnich na zimowe. W czasie jazdy jest jednak już trochę chłodno w dłonie. Zatrzymaliśmy się przy niewielkiej piekarni PorPan. Przeurocza pani sprzedawczyni, jak się dowiedziała, ze jesteśmy z Polski i chcemy tylko dwa mini facturas (dwa małe rogaliki z dżemem), to dała nam je w prezencie i jeszcze dołożyła kawałek ciasta na spróbowanie. Tak to ja mogę podróżować… Jedziemy dalej przez typowo uprawne tereny. Od długiego czasu już na tej szerokości geograficznej obserwujemy szerokie, rozległe pola a na nich różne zboża, przeważnie kukurydzę, tytoń. Dojechaliśmy do San Francisco. Przeurocze miasto, całkiem spore z placem na cześć San Martina i pomnikiem jego samego na koniu. Niezmiennie… Zatankowaliśmy i z niejakim znużeniem pojechaliśmy dalej. Jakoś tak niespecjalnie chciało nam się jechać dalej. Za dużo wypoczywaliśmy. Przejechaliśmy drogą nr 13 przez Sastre i dojechaliśmy do San Jorge. Małej mieściny… od razu nam się spodobała, bo znaleźliśmy nasz dawno nie widziany sklep – La Anonima. Robimy szybkie zakupy i postanawiamy znaleźć tu jakiś nocleg. Miejscowi pokierowali nas na pobliski kompleks sportowy: basen, siłownia, sala ćwiczeń. Do tego miejsca typowo piknikowo - cempingowe: parille, stoliki, latarnie i prąd dostępny na słupkach. A wszystko to na zielonej, zadbanej, przystrzyżonej trawce. Słońca przygrzewa mocno, chociaż nie dajemy się zwieść. Wiemy, że noc i poranek będzie chłodny. Dostajemy zgodę od kierownika ośrodka i decydujemy jednak zostać i rozłożyć namiot. Przekonuje nas też rozbudowana parilla i mięso, które wypatrzyliśmy w la Anonima. Najbardziej przyjemny argument to ten, ze dzisiejszy camping jest darmowy. Postawiliśmy zatem namiot, rozłożyliśmy materace, śpiwory i zabraliśmy się do robienia mięska. Dzisiaj krówka, bo niestety, nie można w okolicy dostać koziołka, którego tak kochamy. Nawet baranka nie ma. Trudno, musimy się pocieszyć wołowiną. Choć przecież argentyńska wołowina nie jest zła. Wieczorny posiłek jest palce lizać, co prawda trochę było walczenia z ogniem, by się rozpalił i żeby żar się zrobił, ale udało się. Możemy zjeść pyszne mięso. Dookoła nas mnóstwo młodzieży uprawia różne sporty. Na krytym basenie seniorzy mają swoje zajęcia. W przeszklonej hali widzimy grupę ćwiczącą aerobik. A w halach sportowych dalej odbywają się różne mecze w siatkówkę. Jeszcze tylko mała niespodzianka w oponie. Ale okazała się nie groźna. ;-) 15.04.2014r – dzień sto dwudziesty szósta Rano jest trochę rześko, a nie chłodno, tak jak w Patagonii na niektórych campingach. Słońce już dawno wzeszło, tylko jeszcze gałęzie drzew rzucają cień na nasz namiot. Chwilę zastanawiamy się czy nie zostać tu jeden dzień dłużej, ale jednak decydujemy się jechać dalej. Argentyna czeka… Zwijamy namiot. Na śniadanie tylko kawa i owoce. Jakoś nie chce nam się nic więcej jeść po wczorajszej kolacji. Przy wyjeździe z kompleksu machamy ochronie na pożegnanie i kierujemy się na wschód. Dziś mamy zamiar dojechać do Casildy. Dlaczego tam? Ponieważ w tym miasteczku mieszka Julio wraz z rodziną. Poznaliśmy go w Malarque kilka tygodni temu. Dostaliśmy od niego zaproszenie do jego domu i postanowiliśmy z niego skorzystać. Poza tym Julio jest też potencjalnym kupcem naszych motorów. Do celu już niedaleko. Co prawda jedziemy trochę bez zapowiedzi, w ciemno. Mieliśmy dzwonić przed naszym przybyciem, ale jest nam po drodze i w razie czego pojedziemy do pobliskiego Rosario. Jakieś dwie godziny później znajdujemy dom Julio. Rolety są zasłonięte i nikt nie otwiera pomimo dzwonienia. Czekamy kilka minut zastanawiając się co robić. I wtedy nadchodzi mężczyzna, jak się okazuje syn naszego znajomego. A sam Julio wraz z żoną i córką spał, jak przystało na prawdziwego Argentyńczyka. Jest przecież pora siesty, godzina 14. Zaskoczenie naszych gospodarzy było spore, ale już po chwili piliśmy kawę i rozmawialiśmy w najlepsze. Julio jest już na emeryturze. Ale obok domu ma sporą halę produkcyjną gdzie są przygotowywane elementy do stawiania konstrukcji stalowych wiat, magazynów i hal. Teraz ten obowiązek przejął jego syn. Z zainteresowaniem oglądam sporo sprzętu, narzędzi i materiału do produkcji. Na hali stoi też jego camper, którym był w Malarque, gdzie się spotkaliśmy. Dostajemy pokój w domu gdzie szybko się przebieramy. Mały prysznic i jedziemy na miasto. Nasza wizyta w Casilda ma jeszcze jeden cel. Chcemy dowiedzieć się jak legalnie sprzedać motocykle w Argentynie. Zaczynamy wywiad u znajomego Julio, który jest po godzinach radcą prawnym. A normalnie pracuje w tutejszym sądzie. Po kilkunastominutowej rozmowie trochę nam się rozjaśnia. Ale nie na tyle, żeby być pewnym. Przepisy nie są jasne, ale to normalne w Argentynie. Jutro mamy mieć więcej informacji z urzędu celnego. Podczas kolacji mamy ogromny zastrzyk nowych słów hiszpańskich. Cały wieczór tylko w tym języku. Aż boli głowa. Ale pozytywnie. Padamy około 23.00… 16.04.2014r – dzień sto dwudziesty siódmy Rano Julio robi nam pobudkę i informuje, że jedziemy jego autem do Rosario. Dowiemy się z pierwszej ręki w urzędzie celnym jak wygląda sprawa naszych planów sprzedaży motocykli. Jemy małe śniadanko. Julio mate i krakersy. My zaś specjalnie dla nas kupione: ser, szynka, masło, kawa i herbata. Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy o różnicach kulinarnych naszych krajów i Sylwia przygotowała dla nas coś więcej niż tradycyjne śniadanie w Argentynie. Do Rosario jedziemy jednym z aut naszego gospodarza. Nowiutkim wolkswagenem. Na hali stoją jeszcze chyba 4 inne auta. W Argentynie jak zauważyliśmy nikt nie sprzedaje starych samochodów. Może to sentyment, jakaś tradycja, albo inna przyczyna. Tak czy inaczej, Julio ma ich kilka, a także kilka skuterów. A w rogu hali pokazuje nam cudeńko. Mały kabriolet z około 1950r. Nie znam kompletnie marki. Ponoć argentyńskiej produkcji. Jedziemy do Rosario, koło 70 km. Po odwiedzeniu kilku miejsc, urzędu celnego, urzędu miasta, urzędu celnego w porcie, sprawa nie wygląda dobrze. Chyba nasze plany sprzedaży motocykli musimy zmienić. Przynajmniej w Argentynie. Przepisy tego kraju nie pozwalają na taką możliwość. Dostaliśmy pozwolenie na wwóz ich na 90 dni i po tym okresie musimy nimi wyjechać. Jest co prawda możliwość prolongaty tego terminu na rok w urzędzie celnym. Nie rozwiązuje to co prawda problemu, ale daje pewne pole manewru. Myślimy dalej nad ta sprawą… Julio jest trochę nerwowy, wygląda na to , że bardzo chciał kupic nasze motorki… Po powrocie do Casildy zastajemy na stole pyszne spaghetti przyrządzone przez Sylwię. Poznajemy też ich drugą córkę i ich dwoje wnuków. Cała rodzina w komplecie. Wszyscy są pod wrażeniem naszej podróży na motocyklach. Jej długości i odległości jaką pokonaliśmy. Do tej pory jest to około 16000 km. Następnie argentyńskim zwyczajem wszyscy udajemy się na około dwu godzinną siestę. Mała drzemka nikomu nie zaszkodzi… Wieczór ponownie upływa na rozmowach, oglądaniu rodzinnych zdjęć i jedzeniu zamówionej pizzy. Jest fajnie… :beer: 17.04.2014r – dzień sto dwudziesty ósmy Rano budzimy się koło ósmej trzydzieści. Od jakiegoś czasu nie używamy zegarka. Przyczyna jest prosta padły w nim baterie, po pięciu miesiącach od wymiany… Ale nie o tym chciałem. Tak więc budzimy się, sprawdzam która jest godzina w laptopie, odejmuję 5 godzin i już wiadomo która jest u nas, tzn. w Argentynie. Pakujemy na moto nasze bagaże, jemy śniadanko i żegnamy się wylewnie z naszymi przyjaciółmi. Proszą nas aby ponownie ich odwiedzić w drodze do wodospadów Iguazu w naszej podróży za kilka tygodni. Ruszamy spod domu Julio i kierujemy się bocznymi drogami na południowy wschód. Ponownie mijamy małe miasteczka, gospodarstwa i mnóstwo ciężarówek wiozących kukurydzę i soję. Jest okres zbiorów. W jednym z miasteczek tankujemy, a potem podczas naciągania łańcucha podchodzi do nas starszy pan z sympatycznym pozdrowieniem i ogromnym entuzjazmem w oczach. Potem jeszcze kilka osób, ogólnie wzbudzamy zainteresowanie na jednakowych motocyklach. Dziś pokonujemy około pół dystansu do celu. Zatrzymujemy się w Navarro, małym miasteczku położonym nad laguną o tej samej nazwie. Bierzemy tani hotelik obok centrum i odpoczywamy… No jeszcze przedtem jemy lody… 18.04.2014r – dzień sto dwudziesty dziewiąty Rano wstajemy wyspani i przygotowani do drogi. Przed nami niecałe 400 kilometrów do Villa Gessel. Ruszamy po tradycyjnym argentyńskim śniadaniu – kawa i dwa słodkie rogaliki. Początkowo trochę wieje, później zimno jest już wyraźnie odczuwalne. Przez chwilę marzę o podgrzewanych rękawicach, ale niestety są gdzieś głęboko schowane w worku, wiec wyciąganie ich zabierze przynajmniej 20 minut. Decyduję więc trochę jeszcze pocierpieć z lekko skostniałymi palcami, zwłaszcza prawej ręki, która spoczywa w zasadzie cały czas na manetce gazu. Około 12.00 zaczyna się ocieplać, więc i ręce powoli odtajają. Dojeżdżamy po 180 kilometrach do Dolores, a w zasadzie najpierw do skrzyżowania dróg nr 41 i nr 2, gdzie wzruszenie odbiera nam mowę. Zatoczyliśmy koło. Po około 15.000 kilometrów, wróciliśmy na tą samą trasę, którą już jechaliśmy. :cool: Robimy pamiątkowe zdjęcia i ruszamy dalej. Tuż przed Dolores jemy asado. Pyszna, krucha wołowina rozpływa się w ustach. Zaspokoiliśmy pierwszy wielki głód i spokojnie możemy ruszać dalej. Po 17.00 dojeżdżamy do Villa Gessel. Podjeżdżamy pod dom Gali i Ryśka… CDN...
  9. ludziepodrozuja

    Linka sprzęgła F 650 - NOWA

    Sprzedam nowa linke sprzęgła do F650 Kupiłem na zapas, ale nie było potrzeby wymiany w czasie wyjazdu. Cena do ustalenia :)
  10. ludziepodrozuja

    Linka sprzęgła F 650 - NOWA

    Linka sprzedana na forum. :)
  11. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Niestety nie wszystko da sie przemycić do "mediów"... ;-) Ale bardzo sie starałem... :!:
  12. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Była chwila przerwy w relacji, ale powrót do życia po wyjeździe nie był łatwy... Jednak udało się stosunkowo miękko i żyjemy! Do następnego wyjazdu... ;-) 29.03.2014 – dzień sto dziesiąty Dziś jedziemy jakieś 17 km od miasta Antafogasta, zobaczyć jeden z najpiękniejszych okolicznych naturalnych pomników - La Porton. To stworzony przez przyrodę naturalny most, brama w oceanie. Jest naprawdę spektakularny. Później jeszcze 5 kilometrów dalej, w stronę lotniska oglądamy monument zwany Zwrotnik Koziorożca. Ustawiony jest oczywiście na Zwrotniku, a jego niezwykła, geometryczna forma, doskonale wyliczona, w dzień przesilenia, gdy słońce jest w zenicie nie pokazuje cienia. Trochę kręcimy się po mieście, odwiedzamy Targ Rybny, gdzie podziwiamy lwy morskie, które uwijają się przy molo i zjadają to, co im wyrzucą rybacy, patroszący ryby. Ja oczywiście próbuję lokalne ceviche, taki rodzaj surowej ryby w marynacie, trochę podobne do naszych śledzi marynowanych. Dobre. Dziś sobota, część sklepów zamknięta, a druga część ma siestę. :drinkbeer: W Antafogaście klimat jest prawie taki sam, cały rok, W dzień od 15-26, a w nocy chłodniej, do 15 stopni Celsjusza. Bardzo nam się miasto podoba, ale już chcemy jechać dalej. Wystarczy tego nasycania się miejscowym klimatem... 30.03.2014 - dzień sto jedenasty Rano po pysznej jajecznicy przyrządzonej tym razem przez żonę, czas ruszać w drogę. Jednak jeden z motocykli odmawia posłuszeństwa. Postał dwa dni bez jazdy i chyba mu się spodobało… Okazuje się, że akumulator się rozładował. Całe szczęście zaraz za brama naszego domu noclegowego, jest dosyć stromy zjazd, co prawda to ulica jednokierunkowa, ale udaje się odpalić motor i możemy ruszać. Wyjeżdżamy z Antofagasty w stronę gór i po około 20 kilometrach wspinania się wbijamy się na drogę numer 5 w kierunku na północ. Krajobrazy zaraz za miastem i przez następną część drogi są znowu pustynne. Jedziemy tak przez około 100 km, aby dotrzeć do Chacabuco. To osada górnicza, która została opuszczona około 1940 r. Wydobywano tam saletrę do momentu kiedy jej wydobycie stało się nieopłacalne z powodu produkcji syntetycznej saletry. Miejsce to tętniło życiem od 1924r. Później, w 1973 roku, podczas reżimu Pinocheta, utworzono tutaj więzienie dla politycznych przeciwników. Obecnie zamienione jest w rodzaj muzeum. Płacimy po 2000 Peso od osoby i wjeżdżamy do środka. Mijamy rzędy parterowych budynków, w których mieszkali górnicy i pracownicy tutejszej fabryki saletry. Budynki są bardzo podobne. Przylegają do siebie małymi podwórzami. Kilkadziesiąt dużych kompleksów mieszkalnych, zniszczonych obecnie, robi spore wrażenie. Ściany niektórych budynków zawaliły się. Drewniane dachy choć mocno zniszczone, dobrze zachowały się w tym suchym klimacie. Jednak to nie koniec emocji na dzień dzisiejszy. Jakieś kilkadziesiąt kilometrów dalej przenosimy się w czasie. A to za sprawą miasta Pedro de Valdivia. 7 km po zjechaniu z głównej drogi natrafiamy na zamknięte na kłódki dwie bramy. Całe szczęście dla nas z boku jest miejsce, aby zmieścił się motocykl. Wjeżdżamy. Dwupasmowa główna aleja, na środku słupy oświetleniowe, po bokach domy. Wszystko w prawie nienaruszonym stanie, choć brakuje często drzwi, okien i szyb. Wszędzie jest gruba kilkucentymetrowa warstwa kurzu i piasku. Wiatr unosi jego drobinki i osadza na wszystkim. Całość ma kolor brunatny. Kilkadziesiąt ulic tego miasteczka w porównaniu z Chacabuco to prawdziwa metropolia. Zostawiamy motocykle na jednym z krańców miasta i obchodzimy kilka pobliskich uliczek i domów. Uschnięte drzewa, wielkie palmy pozbawione liści, niektóre przewrócone. Pod jednym z budynków emocje sięgają zenitu. Jesteśmy na pustyni, dookoła nie ma żywej duszy. Przed domem jak z amerykańskiego horroru stoi stolik, obok krzesło. A o stół oparte wieko trumny…. :twisted: Wiatr unosi tumany kurzu i dzwoni metalowymi elementami, które uderzają o siebie. Pomimo środka dnia czujemy lekkie ciarki i chęć jak najszybszego opuszczenia tego fascynującego i zarazem strasznego miejsca. Ciekawość bierze górę i idziemy dalej. W ciągu jednej z uliczek za futryną domu widzimy archaiczny fotel ginekologiczny. Stare buty i butelki na stole. Porzucone rdzewiejące wiadro na środku ulicy… Podjeżdżamy pod dwa duże budynki w mieście. Szpital i kościół. Sam szpital ostatnich pacjentów miał w 1990r. Z tym miastem wiąże się podobna historia jak z poprzednim. Jego los dopełnił się w momencie kiedy pobliskie kopalnie zostały zamknięte. Miasto funkcjonowało od 1931r. Przez szpary w zamkniętych drzwiach kościoła widzimy ławki w środku, ołtarz, krzyż na ścianie. To jeden z najlepiej zachowanych budynków. Być może z powodów jego rangi i znaczenia. Spędzamy łącznie około dwóch godziny w tym miejscu. Jest to bardzo emocjonujący czas i na długo pozostanie w naszej pamięci. Co prawda już po wyjechaniu za bramę moja żona doznała sporej ulgi… Ciekawe dlaczego… :-P Następne dwie godziny jedziemy przez pustkowia i dojeżdżamy do Calama. To miasto kopalń, wydobywa się tu głównie miedź. Na jednym z odcinków droga prowadziła około 40 km prosto, bez żadnych zakrętów. Widzieliśmy jej wspinającą się nitkę jadąc wciąż pod górkę. Są to nieprawdopodobnie duże przestrzenie. A poczucie odległości przez miejscowych kierowców jest jakieś dziwne dla nas. Zapytany przeze mnie o drogę i odległość do Pedro de Valdivia kierowca ciężarówki odpowiedział, że około 12 km. Okazało się, że było to ponad 50 km. I nie jest to pierwszy taki przypadek jaki nam się przytrafił. Wjeżdżamy do Calama. Dziś niedziela, więc informacja turystyczna zamknięta. Zostaję pilnować motorów, a żona idzie na poszukiwanie noclegu. Obchodzi w ciągu kilkudziesięciu minut centrum, odwiedza osiem hoteli, niestety bez rezultatów. Albo nie ma parkingu na motory, albo cena jest dla nas zaporowa. Ja w tym czasie dostaje propozycję zakupu marihuany od jakiegoś lokalesa. Może bym i skorzystał, ale… Jedziemy zatem na dalsze poszukiwania noclegu i po przejechaniu kilku ulic znajdujemy miłe miejsce. Jedno wielkie łóżko i w miarę czysto. Szybko się przebieramy i pędzimy na miasto zjeść pizzę. Wracając już po zachodzie słońca wyraźnie czujemy zimny wiatr. Nic dziwnego, jesteśmy na około 2800 m n.p.m. 31.03.2014 - dzień sto dwunasty Dziś mamy poranek bez śniadania. Niestety hotel w którym nocujemy nie ma go w ofercie, chociaż cena nie jest mała. Postanawiamy przejechać szybko trochę ponad 100 km, które dzieli nas od San Pedro de Atacama i tam coś zjeść. Paliwa nie tankujemy, ponieważ odległość nie jest wielka, a mamy dopiero 50 km przejechane na zbiornikach. Mimo bezchmurnego nieba i słońca jest rześko. Wyjeżdżamy z miasta i od razu witają nas ponownie pustynne krajobrazy. Pomimo, że mam na sobie termiczne ubranie wiatr przewiewa kurtkę motocyklową. Postanawiamy zatrzymać się na poboczu i wpiąć membranę wiatroodporną. Niestety ukryła się tak skutecznie w naszych bagażach, że musimy większość pozdejmować. Podczas tych manewrów jeden z motocykli oparty na bocznej stopce traci równowagę i leci na bok! O, żesz ty… A na nim oba nasze laptopy i sprzęt foto… Wnerwienie uzewnętrznia się, jak ja nie lubię takich sytuacji. Paliwo leci przez nieszczelny korek, motor leży, dookoła pustynia. Podnosimy sprzęta, układamy bagaże, które się poprzesuwały i już bardziej spokojnie ruszamy dalej. Kilkanaście kilometrów przed miastem robimy małą sesję foto, przed nami rozciąga się ogromna dolina, a na horyzoncie widać szczyty wulkanów. W miasteczku trafiamy na główny placyk, obok zabytkowego kościółka. Za zgodą policji stawiamy motory pod zakazem i jemy śniadanie przeglądając broszury pozyskane z informacji turystycznej. Trochę posileni jeździmy uliczkami i szukamy noclegu. Trafiamy do hostalu niedaleko centrum. Zostawiamy szybko zbędny balast w postaci części naszych bagaży i ruszamy na Salar de Atacama. Po powrocie do San Pedro de Atacama, zostawiamy motocykle i idziemy na zakupy. Chcemy wykorzystać fakt, że mamy do dyspozycji kuchnie i podkarmimy się trochę… Gotujemy pyszne spaghetti (tradycyjnie) i na deser pyszna kawa (podprowadzona z kuchni) z ciasteczkami (mieliśmy zapasy…). Jutro mamy w planie przekraczanie granicy z Argentyną… 01.04.2014 – dzień sto dwunasty Plany planami, a los zgotował nam na dzisiaj kilka niespodzianek. Przez godzinę zastanawialiśmy się czy wstawać, czy nie, czy jechać, czy nie. Motocykl, a w zasadzie akumulator podjął za nas decyzję. Zdechł na amen, ale przyczyną był regulator napięcia, który podawał ponad 16V… Już nie wspomnę, że mogłem to wcześniej sprawdzić! Ale nie sprawdziłem i teraz tkwiliśmy w ciemnej d… Postanowiliśmy kupić nowy regulator i/lub nowy akumulator. Okazuje się, że w małej mieścinie San Pedro de Atacama, nie jest to takie łatwe, ba, jest zupełnie niemożliwe. W ogóle znalezienie jakiegoś sklepu z częściami samochodowymi jest niemożliwe. Znaleźliśmy warsztat, bardziej wulkanizacyjny niż naprawczy gdzie dwóch przemiłych Chilijczyków próbowało nam pomóc. Myśleli, myśleli i niewiele wymyślili. Podali nam namiar na jednego mechanika i tyle. Chcieli nam też dopasować regulator od swojego skutera… Przy okazji dowiedzieliśmy się jeszcze, że na trasie, którą będziemy jechać do granicy z Argentyną, roztrzaskał się niedawno na motorze Brazylijczyk. Wiemy, bo Chilijczycy na głos się zastanawiali, czy może z rozbitego BMW, który stoi, a raczej leży przy budynku odprawy celnej, nie da się wyciągnąć tego regulatora. Nie powiem, już byłam spanikowana, że tą trasą pojadę, bo wiedzie ona przez góry i to nie byle jakie góry. Granica, którą będziemy przekraczać, jest położona na 4.230 m n.p.m., a najwyższy punk przełęczy jest na ponad 4790 m n.p.m. W każdym razie regulatora brak, akumulatora brak. Jedziemy na poszukiwanie warsztatu mechanika. Nie jest to łatwe. W ogóle mamy wrażenie że to dziwne miasto, wszyscy poukrywani za swoimi bramami. Tylko niektóre sklepy i hotele mają szyldy. Inne „instytucje” są pochowane. Jeden mechanik niby jest w bramie, bo przez szpary widzimy zestawy narzędzi, niestety jest zamknięte. Kolejne miejsce, gdzie ma być szansa na zakup akumulatora – również nieczynne. Brama zamknięta. Podpytujemy ludzi na ulicy, ale niewiele to daje. W końcu zaczepiamy motocyklistę, który akurat przejeżdża i wygląda na miejscowego (nie jest obładowany żadnym bagażem). Wskazuje nam miejsce tuż za rogiem i trafiamy wreszcie do warsztatu. Niezły bajzel, ale ma akumulatory, co prawda używane i ofiaruje się (za kasę oczywiście), że może nam naładować nasz akumulator. Zgadzamy się z chęcią, przywozimy mu akumulator i idziemy na zakupy. Dzisiaj będziemy robić racuchy z jabłkami. Nie ma co przejmować się, jakoś to będzie… Kupujemy mąkę, drożdże, jabłka. Pieczemy. Korzystamy z tego, ze w naszym hotelu jest możliwość używania kuchni. Co prawda wygląda to również na kuchnię właścicieli, ale się tym nie przejmujemy. Pieczemy pyszne racuchy i objadamy się przez długi czas. Później krótki spacer po mieście i spokojnie wróciliśmy do hotelu, umyliśmy się i położyliśmy do łóżka. Nagle łóżko zaczyna się trząść. Myślałam że to Krzysiek, spojrzałam na niego, on na mnie – „łóżko się trzęsie” – mówię. I dopiero do mnie dotarło, że się trzęsie, ale nie łóżko, tylko ziemia. Trzęsienie ziemi! Wyskoczyłam na równe nogi z łóżka. Podłoga w prawo i w lewo się unosi. Szybko naciągnęliśmy spodnie na siebie, w tym samym momencie zgasło światło. Wyłączył się prąd w całym mieście. Wybiegliśmy z pokoju. Na parkingu stał już właściciel ze swoja żoną i dzieckiem. Nikogo więcej w tym małym hotelu nie było poza nami tej nocy. Właściciel był bardzo zdenerwowany. Powiedział nam, że to się nie zdarza, żeby tutaj, w San Pedro de Atacama były wstrząsy. Jeśli tutaj są, to znaczy że są to wstrząsy wtórne, a gdzieś dalej, na wybrzeżu, było naprawdę duże trzęsienie ziemi. Dał nam diodową lampę, poszliśmy do pokoju, znowu się położyliśmy i próbowaliśmy zasnąć. Trochę było z tym kiepsko po tak niecodziennych i emocjonujących dla nas przeżyciach. Przygotowaliśmy sobie na wszelki wypadek ubranie blisko, kasę i dokumenty blisko, żeby w razie czego chwycić co najważniejsze i uciekać z budynku. Na szczęście wstrząsy się już nie powtórzyły. Spaliśmy wyjątkowo dobrze… 02.04.2014 – dzień sto trzynasty Rano oglądamy telewizję. W Iquiqe trzęsienie ziemi, którego echa odczuliśmy wczoraj wieczorem. Kurcze, gdybyśmy nie zmienili planów i jechali do Peru wzdłuż chilijskiego wybrzeża, kto wie, co by się działo. Na całym wybrzeżu chilijskim ogłoszono alert tsunami. To naprawdę nie są żarty. Na szczęście my o 9.00 odbieramy nasz naładowany akumulator, kupujemy drugi na zapas, bo nie mamy innego wyjścia, przygotowujemy rękawice podgrzewane (żeby trochę odciążyć regulator i tym samym zmniejszyć choć trochę napięcie w układzie ładowania) i wyjeżdżamy. O dziwo taka prowizorka w elektryce działa! Pomijając fakt, że rękawice się sfajczyły włączone na Maksa... Jedziemy na granicę Paso Jama. Z San Pedro de Atacama jest ponad 150 km do granicy. Droga okazuje się piękna. Po prostu piękna. Najpierw jest bajecznie żółto-zielono. To takie trawy nietypowe, bo trochę podobne do tych które były w Patagonii, suchych, długich źdźbeł, ale tu są bardziej rozświetlone słońcem (bo wyżej). W oddali zostawiamy za sobą, wyraźnie widoczny w lusterkach, różowawy salar Atacama i całość doliny. Dookoła mnóstwo wierzchołków gór, z czego wiele wygląda na wulkany. Przejeżdżamy przez solniska, pięknie położone, mijamy bardzo duże stado długowłosych lam, o gęstej, skłębionej sierści. Naprawdę piękna droga. Cały czas wspina się w górę, ale bardzo spokojnie, bez dramatycznych zakrętów, przy których mi serce zamiera. Jest pięknie. Niezwykle. Oczywiście zimno. Zimno co raz bardziej, bo jesteśmy coraz wyżej. Paso Jama leży na wysokości 4.230 m n.p.m. Wysoko. Zatyka uszy przez cały czas. Ale najwyższy punkt na jaki dziś się wjechaliśmy, to 4790 m n.p.m. Tak pokazuje nam GPS. Samo przejście znajduje się już na niższym odcinku drogi. Na domiar złego motor z zepsutym regulatorem napięcia zaczyna znowu szwankować, krztusi się, nie chce jechać, gaśnie. Brak tlenu w powietrzu też mu daje się we znaki. Zamieniamy się na motory, może specjalista da radę dojechać do granicy… Dojeżdżamy. Jakoś… Odprawa celna tym razem przebiega szybko i sprawnie. Mamy bardzo dużo szczęścia. Gdy przyjeżdżamy na granicę, jest tylko jedna osoba przed nami. Gdy stoimy w drugim z czterech okienek, przez które musimy przejść, przyjeżdża autobus z mrowiem turystów. Kolejka jak stąd do Polski… CDN...
  13. Tak jak juz napisano, po zakupie tego motka nie chce sie żadnego innego. ;-) Ale cena tego egzemplarza trochę z kosmosu....
  14. ludziepodrozuja

    Gmole do f 650 st 1998

    Niestety żadnych wymiarów nie umiem Ci podać już. Robiłem je sam na "pasówkę" :) Taki mój prototyp. Ale faktycznie w warsztacie moga nie chcieć się z tym bawić bez jakiegoś projektu...
  15. ludziepodrozuja

    Gdańsk - Kawiarenka podróżnicza 18 południk

    25 będzie w Gdyni kolejne spotkanie. Szczegóły jeszcze ustalamy :)
  16. Jeśli ktos ma ochotę i znajdzie czas, to zapraszamy na pokaz zdjęć i opowieści z ośmiomiesięcznego pobytu w Ameryce Południowej na dwóch F-kach :) http://www.poludnik1...dami-ms-chrobry
  17. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Ciąg dalszy... Po odstaniu około 2 godzin w kolejce robimy odprawę, wypisują nam czasowe pozwolenie wjazdu do Chile na 3 miesiące i wreszcie ruszamy. Zaraz za granicą czeka nas jeden z najbardziej imponujących zjazdów na naszej dotychczasowej drodze. W około 30 min zjeżdżamy serpentynami w dół z wysokości grubo ponad 4300 m na około 1600 m. Z pamiętnika żeńskiej części wyjazdu :-P : „Niby droga szeroka, ale zakręty 180 stopni, które były przez prawie 15 kilometrów, były przerażające. Przynajmniej dla mnie, bo Krzysiek, to się cieszył, a jednocześnie cały czas patrzył do tyłu, czy ja jadę, do momentu kiedy droga się trochę wyprostowała, ale przez następne kilkadziesiąt kilometrów cały czas schodziła w dół. Od strony chilijskiej Andy gwałtownie schodzą w dół w odróżnieniu od Argentyny. Chile jest wąskie i od granicy do oceanu jest nie więcej niż 150 kilometrów, w tym miejscu, gdzie przekraczaliśmy granicę.” Jedziemy jeszcze około 60 kilometrów gdy znajdujemy wreszcie miejsce na camping. Pusto. Ani żywej duszy poza Juanem, młodym sześćdziesięciolatkiem, który proponuje nam najpierw pokój za 70 dolarów, po czym mówi, że owszem, możemy rozbić namiot. No problema. Ostatnim rzutem na taśmę przed zmrokiem rozbijamy nasz obóz. Tym razem się udało. Do tego mieścimy się w budżecie, bo płacimy tylko 5000 peso chilijskich. Niecałe 10 dolarów. Gotujemy pośpiesznie zupę z paczki. Dzisiaj warzywna. Zagryzamy bułką. Tuż po 22.00 lądujemy wreszcie w namiocie. :drinkbeer: 21.03.2014 - dzień sto drugi Rano budzi nas słońce… Jedziemy dziś do Vina del Mar. To pięknie położona miejscowość nad samym Pacyfikiem. Poranek w Chile naszego pierwszego dnia ponownego pobytu w tym kraju, przychodził dużej niż zwykle, a to z powodu wysokich gór, które zasłaniały nam słońce. Droga była samą przyjemnością. Temperatura niezbyt wysoka, a krajobraz zmieniał się i dostarczał nam wielu wrażeń. Po drodze spotkały nas dwie niemiłe komunikacyjne niespodzianki. Musieliśmy uiścić opłatę za przejazd autostradą. Przyzwyczajeni już do darmowych przejazdów w Argentynie czy Urugwaju, nie przyjęliśmy tego z euforią. Co prawda sumy nie były wygórowane, ale nie jest to przyjazny kraj dla motocyklistów. Co prawda autostrady były w dobrym stanie technicznych, dobrze oznaczone (w przeciwieństwie do dróg Argentyny). Kierowani nawigacją GPS wjeżdżamy do miasta, na jego główny plac, zatrzymujemy się na chodniku, wzbudzając zainteresowanie wielu przechodniów. :shock: Rozdzielamy się w poszukiwaniu informacji turystycznej, ja zostaję pilnować motocykle. Dziś zdecydowaliśmy się pozostać w mieście, w którym niestety nie ma campingu. Bierzemy zatem tani hotel. Tani w Chile, to nie znaczy to samo co w Argentynie. Z naszego punktu widzenia i naszej podróży taki wzrost cen wpływa znacząco na nasz dzienny budżet. Na resztę dnia porzuciliśmy nasz wierny środek transportu i na miasto poszliśmy pieszo. ;-) Idziemy uliczkami Vina Del Mar w kierunku Pacyfiku. Lekko głodniejemy, więc w drodze do hotelu szukamy czegoś na ząb. Kupujemy po jednym empanadosie z mięsem i jednego na spółkę z innym nadzieniem. Pycha. 22.03.2014 – dzień sto trzeci Dzisiaj wycieczka do Valparaiso. Oddalony o parę kilometrów od naszego hotelu duży port w Chile. Miasto było wielokrotnie niszczone przez trzęsienia ziemi. Historia miasta jest długa, bo pierwsze wzmianki dotyczą XVI wieku. Miasto wyrasta niemal z Oceanu Spokojnego, większość domów stłoczona jest na wzgórzach, które osłaniają port. Szerokie ulice usytuowane są zgodnie z linią brzegową i razem z nią zakręcają. Do miasta dojeżdżamy autobusem miejskim, przystanek mamy przy samym hotelu, a koszt przejazdu to 400 peso chilijskich za osobę. Na stokach wzgórz i pomiędzy nimi w dolinach spacerując można się zagubić. To prawdziwy labirynt krótkich, małych uliczek, schodów, wąskich przejść czy zaułków. Ponieważ miasto położone jest na stromych zboczach, zbudowano już pod koniec XIX wieku kolejki liniowe, a raczej pojedyncze wagony. Przyklejone do zboczy, przewożą pasażerów pomiędzy poszczególnymi poziomami miasta. Nieco trudu trzeba sobie zadać, by znaleźć przystanki tych wagoników, bo zwykle są schowane w gąszczu uliczek, ale jak już się znajdzie jedną, to później wiadomo czego szukać. Fundujemy sobie przejazd takimi elewatorami. Zbudowane na samym początku XX w funkcjonują do teraz. Archaiczne mechanizmy nadal działają i wjeżdżamy kilkadziesiąt metrów w górę. Z tarasów rozpościera się piękny widok na wzgórza i ocean. Po południu wracamy do hotelu. Niestety nie zjawił się żaden z dwóch zapowiedzianych potencjalnych kupców motorów. Tak. Myślimy o ich sprzedaży pod koniec podróży, aczkolwiek niechętnie. Albo chętnie. Trochę ambiwalentne mamy odczucia co do tego pomysłu. Ale jakaś idea jest, pytanie teraz, czy możliwa do zrealizowania. Zobaczymy… podczas tej podróży rodzą się różne opcje, a wiadomo, życie i tak weryfikuje wszystko. Mamy w zanadrzu jeszcze inne pomysły… :twisted: Wieczorem idziemy jeszcze przejść się po głównej ulicy Vina del Mar – Avenida Valparaiso. To deptak, przypominający sopocki Monciak, czy Krupówki w Zakopanem. Nawet kilku mimów się trafia, dużo ulicznych grajków i tym podobnych atrakcji dla turystów. Pełno knajpek i sklepów. 23.03.2014 – dzień sto czwarty Wyspani wyruszamy dziś do Santiago. Rano w Vina del mar jest niewielki chłodek. Niebo przykrywa warstwa chmur, nie widać słońca. Nie ma więcej niż 12 stopni. Pakujemy się i jedziemy. Przejeżdżamy przez miasto, jeszcze raz podziwiając jego niezwykłe, strome położenie. Po kilkunastu kilometrach za miastem, zaczęliśmy zastanawiać się, czy nie wyciągać podpinek. Podczas jazdy przewiewało nas zimnym powietrzem. Wśród gór była gęsta mgła, która kropelkami osadzała się na kasku. Dojechaliśmy do Casablanki, gdzie musieliśmy zatankować i w ciągu kilku minut niebo mocno przejaśniało, wyszło słońce i zrobiło się ciepło. Zbliżając się do Santiago, poczuliśmy wyraźne ocieplenie. :-D Pogoda w Santiago, sprawdzana w Internecie, miała szansę się sprawdzić. 30 stopni C było w naszym zasięgu. Niestety znowu płacimy za autostrady, niektóre dosyć drogie, bo przejeżdżamy przez dwa dosyć duże tunele wydrążone w skałach. Sprawnie prowadzeni nawigacją, która czasem jednak płata nam figle, bezbłędnie dojeżdżamy do informacji turystycznej. Stolica Chile jest największym miastem w tym kraju. Ma ponad 2 miliony mieszkańców i naprawdę jest tłok na ulicach. Wczoraj znaleźliśmy parę namiarów na niedrogie hotele, a dziś potwierdziliśmy w informacji. TO znaczy chcieliśmy potwierdzić w informacji turystycznej, ale niestety, okazało się, że jest niedziela…. A w niedzielę biuro informacji zamknięte. Turyści nie powinni do Santiago przyjeżdżać w niedzielę, albo przynajmniej nie powinni oczekiwać otwartej informacji turystycznej. Udało nam się jednak znaleźć przyzwoity hotel i mogliśmy iść zwiedzać miasto. Santiago leży na 500 m n.p.m. Dookoła miasta wysokie góry. Generalnie trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć ośnieżone szczyty, ale są. Zasłania je smog, albo jest słaba przejrzystość powietrza. Jednym z ciekawszych miejsc w mieście, którego nie mogliśmy pominąć, jest wzgórze San Christobal. Spacerem od hotelu dotarliśmy tam w 20 minut, a następnie zafundowaliśmy sobie wjazd na szczyt, nad którym górowała statua Marii Niepokalanego Poczęcia. Kolejka wiodąca nas do góry, została zbudowana na początku XX wieku, dwa wagoniki, mijające się w połowie wzgórza, wspinają się do góry po szynach, pod niewiarygodnie ostrym kątem. Po wjeździe na szczyt nasz GPS wskazał 822 m n.p.m. Z naszych obliczeń wynika, ze kolejka wwozi turystów 300 metrów wyżej. Pomimo smogu wiszącego nad miastem, panorama była wyraźna, piękna i spektakularna. Pomimo, że góry były nieco zamglone, widok był imponujący. Samo miasto jest dosyć rozległe, gdy zjechaliśmy ze szczytu San Christobal, poszliśmy na spacer do centrum, niestety musieliśmy się trochę obejść smakiem, ponieważ dwa najważniejsze place w mieście są w remoncie. Pozastawiane wielkimi, drewnianymi płytami, niewiele widać. Udaje nam się zobaczyć zabytkową katedrę, na Plaza de Armas, wiekowy budynek poczty, kilka innych budynków, w klimacie Art deco. W mieście dużo bezdomnych. Jutro wyjeżdżamy ze stolicy Chile. Jest ładna, ale nas jakoś nie ciągną takie klimaty. Jedziemy na pustynię. 24.03.2014 – dzień sto piąty Dzisiaj dzień drogi. Z planowanych 200 km do taniego campingu w Las Vilas, jaki znaleźliśmy w necie, zrobiło się 480 km. Powodem tego byłą pogoda. Po wyjeździe ze słonecznego i upalnego Santiago, za pierwszą linią gór unosząca się mgła zrobiła się tak gęsta, że zaczęła się skraplać na kaskach. Przez kolejne kilometry liczyliśmy na to, ze za kolejną górą wyjdzie słońce. Niestety chmury gęstniały i gęstniały. A my jechaliśmy dalej. Mijaliśmy kolejne miejscowości. Panamericana zbliża się do brzegów Pacyfiku i blisko 200 kilometrów jechaliśmy blisko brzegu. Na każdych bramkach, a było ich z pięć, musieliśmy słono płacić… Panamericana to popularna nazwa międzykontynentalnej, najdłuższej chyba drogi na świecie. Wiedzie z Ushuaia do samej Alaski. Jest jej wiele odnóg i wariantów, wiodących przez obie Ameryki. Dla naszych obładowanych motorów dzisiaj był ciężki dzień, bo prawie całą drogę utrzymywaliśmy dosyć dużą prędkość, jak na nasze niemłode już motorki – około 120-130 km. Ruch na drodze był spory, w odróżnieniu od tego, do którego się przyzwyczailiśmy w Patagonii. Zaliczyliśmy nawet dzisiaj dwa korki, w czasie robót drogowych. Droga, którą jechaliśmy opadała się i wznosiła, średnia wysokość w dużej części oscylowała w granicach 50-150. Poszarpane, skalne wybrzeże nie było widoczne wyraźnie, znikało często we mgle. Widzieliśmy jednak często piękne widoki, nieco przymglone. Ten chłód który dziś nam towarzyszył, zmusił nas do przebrania się w cieplejsze ciuchy. Niektórzy członkowie wyprawy poubierali wszystkie podpinki i membrany wiatrowe. A niektórym było w miarę ciepło… Chile zdecydowanie różni się od Argentyny infrastrukturą drogową. Przede wszystkim drogi są. Po drugie są asfaltowe. Po trzecie jest znacznie więcej stacji benzynowych, na których nie dość że jest paliwo, to jeszcze nie ma kolejek. Żadnych. Przy każdej stacji benzynowej, dość drogi bar, z hot dogami i innymi przekąskami, a dodatkowo toalety. Ale żadne tam po prostu toalety, ale pełny wypas, z mydłem, papierem toaletowym i suszarkami do rąk. Po Argentynie to duża odmiana. Ale cóż, płacimy za to dużo za paliwo, płacimy za autostrady i płacimy za przejazd tunelami, w kilku miejscach. :-o Zmieniła się też przyroda w odróżnieniu od patagońskiej pustki. Pojawiły się w dużych ilościach kaktusy. Kaktusy jak z filmów kowbojskich. Typowe dla tego regionu, wyciągają swoje ramiona ku górze. Wygląda to niesamowicie. Jest ich dużo, rosną samotnie, albo w wielkich koloniach. Późnym popołudniem dojeżdżamy do La Sereny. Zjeżdżając z góry widzimy panoramę miasta położonego nad zatoką. To dwa miasta – Coquimbo i La Serena. Są one niejako ze sobą połączone, ale stanowią administracyjnie dwa różne miasta. La Serena to miasto urocze, stare kamienice, w większości ceglano - drewniane, kościoły, katedra, place, wszystko to ma bardzo duży urok. Znajdujemy informację turystyczną, gdzie męczę panią, by znalazła mi hostel z parkingiem dla motocykli. Z tym zwykle jest problem, trzeba się męczyć, żeby je jakoś ulokować bezpiecznie. Ale tym razem trafiamy bez bólu na idealne prawie miejsce (trochę drogo, ale wyjścia za bardzo nie ma, za zimno na camping, a i campingu brak). Hostel El Arbol (drzewo) w którym lądujemy jest czysty, nawet bardzo, ma kuchnię do dyspozycji turystów i jest położone w centrum miasta. Jesteśmy zachwyceni, idziemy na zakupy do centrum handlowego, które jest tuż obok. Po powrocie gotujemy pyszne spaghetti i wypoczywamy. 25.03.2014 – dzień sto szósty Dzień jak co dzień. Z tą różnicą, że dziś budzimy się wyspani i wypoczęci. Naprawdę sprężysty materac pozwolił solidnie wypocząć. Śniadanko – płatki, tosty i sok z melona. Idziemy rzucić okiem na miasto, wypłacamy pieniądze z bankomatu i jedziemy dalej. Pogoda nie zachęciła nas, żeby dłużej zostać w La Serena, jest pochmurno, nie widać w ogóle słońca, nie jest też ciepło. Na ulicy widzimy ludzi w czapkach i kurtkach. Może nie jest też zimno, bo jakieś 15 stopni, ale my oczekujemy czegoś cieplejszego, jeśli chodzi o pogodę. Ruszamy, wcześniej jednak żegnamy się czule z Juanitą, która zajmuje się prawie wszystkim w hotelu Arbol, w którym spaliśmy. Jedziemy dziś do Copiapo. To miasto wielu kopalń, znane przede wszystkim z katastrofy w 2010, kiedy to Chilijczycy wydobywali uwiezionych przez 10 dni górników, specjalnie skonstruowaną kapsułą. Do Copiapo jedziemy w chmurach. Prawie dosłownie. Kiedy wyjeżdżamy z La Serena nic jeszcze nie wskazuje na nieoczekiwaną zmianę warunków. Po prostu jest pochmurno. Jednak po 30 kilometrach gęsta mgła zaczyna nas dosłownie oblepiać. Na kaskach krople wody, jedziemy wzdłuż wybrzeża, ale prawie nie widać ani brzegu, ani oceanu. Droga wznosi się o około 500 metrów i toniemy w chmurach i mgle. Serpentyny dopełniają emocji żeńskiej części ekipy. Może nawet lepiej, że jest mgła, bo nie widać przepastnych urwisk wzdłuż drogi, które ją przerażają... Tak samo jak gwałtownie zaczęliśmy wjeżdżać w tą mgłę, tak niespodziewanie za którąś z serpentyn niebo stało się w ciągu kilku minut błękitne, chmury zostały za nami i ukazała się nam pustynia Atacama w całej rozciągłości. Nie jest jeszcze pustynia, jaką można sobie wyobrazić, bo jest dużo gór i skał, ale też trochę roślinności, drobne krzaczki przycupnięte tu i ówdzie. Gdzieniegdzie widać już łachy piachu, które są pozałamywane wiatrem i tworzą piaszczyste grzbiety. Po mglistym i chłodnym poranku w La Serenie reszta część drogi przebiegała w iście upalnych warunkach. Suche powietrze w mig osuszyło krople z resztek mgły na kaskach i ubraniach. Po kilkudziesięciu kilometrach dostrzegliśmy drogowskaz: Domeyko 20 kilometrów. Tam też zatrzymaliśmy się na mały posiłek z naszych zapasów. Miejscowość o polsko brzmiącej nazwie od nazwiska słynnego w Chile Polaka, nie przypominała nam ojczyzny. Wioska z kilkoma ulicami, które przejechaliśmy w poszukiwaniu ukrytych atrakcji, była dosyć obskurna. Płoty gdzieniegdzie zrobione z blach po beczkach po paliwie. Drewniana, niska, podupadająca zabudowa nie sprawiała przyjemnego wrażenia. Pomimo to znaleźliśmy mały placyk z ławeczkami i tam zjedliśmy małe co nieco. Dalsza podróż była już dosyć nudna, ciągle ten sam górzysto pustynny krajobraz. Dojechaliśmy do Copiapo. Miasto ukryte jest w górach. Dosłownie. To jest ciekawe zarówno w Argentynie, jak i w Chile, że nie ma nic, jedziesz drogą i nic nie widać, żadnych przedmieść, żadnych wiosek przed miastem, tylko myk i już całe miasto jak na dłoni, bo są one przeważnie w małych, lub większych dolinach. Copiapo ma przepiękny główny plac, obowiązkowo z centralnie ustawioną fontanną. Do tego kilkanaście ulic centrum i rozległej części poza centrum. Próbujemy znaleźć niedrogi hostel, ale dopiero za trzecią próbą się udało. Nie należy zawsze brać, co popadnie. Warto jednak czasem zadać sobie troszkę trudu i pojechać cztery ulice dalej. Dzięki temu mamy całkiem przyzwoity pokój, za rozsądne (w Chile rozsądne!) pieniądze. Na kolację pizza i spacer po centrum. Wracamy już po ciemku do hotelu. Jutro ruszamy dalej. 26.03.2014 – dzień sto siódmy Coś nie mamy szczęścia do pogody. Gonią nas ciągle chmury i mgły, a my uciekamy przed nimi na północ. Rano ponownie, bardzo nas zdziwiła pogoda. Wczoraj jak przyjechaliśmy do Copiapo, było gorąco, ciepło, bezchmurnie i słonecznie. Ranek nieco chłodny i bardzo pochmurny. Zjedliśmy jajecznicę i ruszyliśmy w dalszą drogę. Pierwszy odcinek drogi do Taltal, dokąd dzisiaj planowaliśmy dojechać, przebiegał w gęstej mgle. Nie przypominała ona jednak tej znanej nam z Polski. Widoczność na poziomie ziemi była dobra. Dopiero gdzieś na niewielkiej wysokości unosiły się gęste zwały, które całkowicie zasłaniały słońce. Po wczorajszym upalnym wieczorze, było to mało przyjemne. Dopiero na wysokości Chanaral niebo zaczęło się przecierać i pokazało się słońce. Przez ostatnie kilka dni kiedy jechaliśmy wzdłuż Oceanu Spokojnego, zauważyliśmy, ze linia chmur i mgieł unosi się tylko nad pasem nadmorskim. Za linią gór kilkanaście kilometrów z naszej prawej strony ciągle było niebieskie niebo i słońce. W Chanaral oddaliliśmy się od brzegu, o około 30 km i pogoda znowu się zmieniła. Zrobiło się gorąco, a nawet upalnie. Wyjechaliśmy z linii gęstych chmur. Droga numer 5 , którą jechaliśmy na północ miejscami ciągnęła się aż po horyzont bez zakrętów. Utrzymując prędkość około 120 km/h dojechaliśmy do Taltal. Po odwiedzeniu 2 hotelików w , których nie było wolnych miejsc, trafiliśmy do Hosterii nad samym oceanem. Dostajemy pokój bez łazienki co prawda, ale za to nie więcej jak 30m od linii brzegowej. W pokoju słychać szum fal… Motocykle i tym razem znajdują schronienie na zapleczu hotelowej kuchni, a my idziemy na miasto. Pierwsze co uderza po wyjściu na ulicę, to piękne położenie miasteczka. Upalna pogoda i palmy dopełniają urlopowego klimatu. Spokój, cisza, niemal senność. O 16.00 nikt za specjalnie się nie rusza, bo jeszcze jest taka sjesta. Dopiero po 17.00 miasteczko lekko ożywa. Otwierają sklepiki, słychać szczęk rozsuwanych metalowych żaluzji, krat i blaszanych pokryw zdejmowanych z wystaw sklepowych. Obok jednego ze sklepiku widzimy turystę z aparatem, około 50-tki. Patrzy na nas ze swoistą intensywnością, nachalnie, ale jednocześnie skrycie. Zwykle reagujemy na to polskim „dzień dobry:. Ty razem zdziwienie. Pan nam odpowiada po polsku, tym samym pozdrowieniem. Okazało się ze to Izraelczyk urodziny w Łodzi. Od 5 roku życia mieszka w Izraelu. Teraz, już na emeryturze, podróżuje razem z żoną, która również mówi po polsku, w zasadzie bez akcentu, bez błędów. Jak to się różnie życie ludziom plecie, nachodzą nas rozmaite refleksje. Później długo dyskutujemy między sobą o historii, o marcu 68 i takie tam podobne sprawy. To czasem niesamowite, jak podróżując można się otrzeć o różne historyczne aspekty. Poszukujemy czegoś do jedzenia na mieście. Niestety. Udaje nam się tylko znaleźć churasco (to hamburgery w różnych konfiguracjach składnikowych), a także pizzę. Chyba dziś nie mamy wyjścia i decydujemy się na pizzę. Nie ma co marzyć o piecu opalonym węglem. Z kuchni dobiega charakterystyczny dźwięk kuchenki mikrofalowej. Czasem mamy już serdecznie dość tego jedzenia w Chile. Czekamy z utęsknieniem na Argentynę i campingowanie, możliwość upieczenia mięsa na parilli, ugotowanie zupy i tak dalej. Jeszcze trochę.. Wieczór zakończył dzień spektakularnym zachodem słońca. Jak już wspominaliśmy Chilijczycy nie mają wschodów słońca, maja za to piękne zachody. Dziś był właśnie jeden z nich. Czerwone słońce zaszło za skały wystające w oceanie, towarzyszył mu szum fal Pacyfiku i skrzekot ptaków. Ciepło. Wygrzewamy się w promieniach zachodzącego słońca. 27.03.2014 – dzień sto ósmy Życie ma sens… Rano budzą nas fale oceanu. Otwieram drzwi od pokoju i widzę pięknie szumiące fale. Żeby nie było za pięknie, zachmurzenie jest pełne. Pełne to mało powiedziane. Po prostu niebo jest szczelnie zasnute, ale prawie tak, że niebo niemal się zlewa z wodami oceanu w jedną tonację. Jakieś przekleństwo z tą pogodą czy co? Trochę później sytuacja się przejaśnia (dosłownie), od wschodu się przeciera, na północy też chmury się rozchodzą. Wzięliśmy się trochę do pracy. Wypraliśmy trochę ciuchów, a przede wszystkim wypięliśmy z kasków gąbki i wypraliśmy je. Tyle było brudu, że aż wstyd. Ale wcześniej nie podejmowaliśmy się tego, bo ciągle kaski były potrzebne. Słońce wyszło dokładnie o 11.00. Rozwiały się wszystkie chmury, zostały nieliczne nad oceanem. Później kolejny spacer po mieście, a po południu już tylko wypoczywanie i lenistwo. Pierwsze od długiego czasu. :beer: 28.03.2014 – dzień sto dziewiąty Dziś miał być spokojny dzień. Zaplanowaliśmy na dziś nie więcej niż 270 km. Chcieliśmy przejechać z Taltal do Antofagasty, po drodze oglądając rzeźbę zwaną Ręka pustyni (Mano del Desierto). Przejechaliśmy spokojne 230 kilometrów. 75 km przed Antofagastą dojeżdżamy do rzeźby „Ręka Pustyni”. Jest wielka. Po prostu wielka. Ma około 10 metrów wysokości. Palce dłoni po prostu wystają z ziemi. Kiedy stoi się obok widać jej ogrom. Niestety rzeźba jest dosyć mocno popisana przez wandali, ale na to niestety nic już nie można poradzić. Robimy sobie małą sesję fotograficzną. Turyści przejeżdżający tą drogą autobusami niestety nie mogą pyknąć sobie fotki przy niej. Pozostaje im tylko widok z drogi. Jest to jedna z tych chwil kiedy doceniamy nasz środek transportu. Jedziemy cały czas przez pustynię Atacama, która się ciągnie i ciągnie. Wszędzie piach i skały, z przewagą piachu. I droga asfaltowa, ciągnąca się po horyzont. Dwadzieścia kilometrów przed Antofagastą widzimy na horyzoncie ogromne zakłady, dużo ciężarówek, wszystko pokryte mocno piachem i pyłem. To region wielu kopalni i zakładów. Antofagasta to duże miasto. Ma około 300 tysięcy mieszkańców, jak na Chile, to dużo. Miasto położone jest nad samym oceanem, jest więc równocześnie portem. Z drogi numer 5 odbijamy w lewo i po kilkunastu kilometrach zjazdu w dół dojeżdżamy do promenady nad wybrzeżem, którą już dojeżdżamy do centrum. Główne ulice biegną wzdłuż wybrzeża, możemy więc podziwiać piękne położenie miasta, jego wysokie wieżowce, których jest kilkanaście w mieście, zadbane trawniki i zielone tereny, a także starsze, zabytkowe budynki. Nauczyliśmy się, by pierwsze kroki kierować w dużych miastach do informacji turystycznej. Tak też zrobiliśmy w Antofagaście. Dostaliśmy namiary na hotele i na camping. Trzy razy upewniamy się, czy camping otwarty i czy jest możliwość rozbicia namiotu. Jest. Jedziemy. To 14 kilometrów od centrum. Trochę dużo, ale postanawiamy spróbować. Trochę błądzimy, ale w końcu trafiamy. Camping położony jest nad samym oceanem. Jest pusto, trwają jakieś prace budowlane. W obrębie 8 kilometrów nie ma żadnego sklepu. Same apartamenty. W dodatku camping straszliwie drogi (jak na camping), bo 10 tysięcy peso od osoby. To drożej niż płaciliśmy wczoraj w hotelu za nocleg. W dodatku jeśli będziemy chcieli zwiedzić miasto, a camping nie jest zamykany, to w zasadzie żywego ducha nie ma, więc ryzykujemy, że nam coś podprowadzą… :shock: Postanawiamy zatem pojechać znowu do miasta i tam znaleźć jakiś tańszy hotel. No i się zaczęło. Podjeżdżamy do jednego – brak miejsc, do drugiego – brak miejsc, do trzeciego – brak parkingu na motory, do czwartego - cena 100 dolarów za nocleg, do piątego – brak miejsc, tracimy cierpliwość. Jeździmy po mieście zmęczeni coraz bardziej, upał daje się we znaki. Godziny szczytu, atakują nas wściekłe taksówki i autobusy. Widzimy na ulicy mulatkę z koszem z brudną bielizna pościelową, zaczepiamy i pytamy o lokum. Owszem, jest tu obok miejsce, ale motory nie zmieszczą się w korytarzu, który nam proponuje jako parking pomimo, że usilnie próbujemy je tam wcisnąć. O co chodzi? Tyle turystów? Nie. Okazuje się, ze większość tanich hoteli wynajmuje całe swoje miejsce dla robotników, górników i innych osób, które pracują w okolicznym przemyśle, głównie górniczym. Dla nas, niskobudżetowych turystów po prostu nie ma miejsc. Albo zostaje camping. Słabo. Wkurzeni jesteśmy bardzo, bo straciliśmy mnóstwo czasu, na tym campingu już byliśmy, nie podobał nam się, a teraz musimy tam wrócić! Okropne. Ale chyba nie ma wyjścia… Wyjście jest zawsze. Krzysiek poszedł na zakupy, żebyśmy mieli na tym campingu co jeść, a ja stoję, czekam, pilnuję motorów i całego dobytku. Drzwi od domu naprzeciwko otwierają się. Starsza pani woła psa na kolację. Pies przychodzi, dostaje miskę z pożywieniem, je. Ja się uśmiecham, pani się uśmiecha i mnie zagaduje. A skąd, a dokąd, standardowe pytania i odpowiedzi. Na szczęście jest hałas na ulicy, w związku z tym pani przychodzi do mnie pogadać, bo przez ten hałas słabo mnie słyszy, a ja przecież nie mogę od motorów odejść. Od słowa do słowa okazało się że Eliana jest nauczycielką angielskiego, ma chyba z 80 lat, ale całkiem dobrze się trzyma. Tłumaczę jej naszą sytuację, że nigdzie nie ma wolnego miejsca, że nie ma parkingu bezpiecznego na motory. Ona chwilę myśli, po czym każe mi czekać, idzie zatelefonować i po 2 minutach wraca do mnie z adresem. Znalazła dla nas tanie miejsce, jedną przecznicę dalej. Podjeżdżamy. Lądujemy w nieoznaczonym miejscu, gdzie ze starego domu, zrobiono coś na kształt hotelu, z chyba 20 pokojami. Miejsce na motory jest. Wygląda bezpiecznie, brama zamykana. I co najważniejsze, dużo taniej niż na campingu! Szczęśliwi lokujemy się w pokoju, jemy co nieco i idziemy na miasto. Antofagasta jest urocza wieczorem. Jak w każdym bogatszym mieście dużo jest ulicznych grajków, żebraków i ulicznych artystów. Do tego dochodzą dziesiątki straganów domorosłych skręcaczy przeróżnych kolczyków, wisiorków, łańcuszków, rzemykarzy którzy koraliki nanizują na rzemyki i tak dalej i tak dalej. Nawet dobre lody znajdujemy. Miasto nam się podoba. Centralny plac ma oczywiście fontannę i to nie jedną. Cztery, które symbolizują cztery strony świata. CDN...
  18. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Po powrocie nie możemy się wyrobić z wizytami rodzinnymi i innymi sprawami... Ale już nadrabiam zaległości w pisaniu :)
  19. ludziepodrozuja

    Dzień dobry, a raczej dobry wieczór :)

    Cześć :)
  20. ludziepodrozuja

    Sprzedam F 650

    Dziękuję wszystkim za zainteresowanie :) Drugie moto dziś zmieniło właściciela. Obie maszyny trafiły w kobiece ręce. Mam nadzieję, że będa służyły długo :beer: Temat do zamknięcia :)
  21. ludziepodrozuja

    Sprzedam F 650

    Obecnie jestem w Warszawie, ale jutro wracam i można oglądać. :) Zapraszam.... :)
  22. ludziepodrozuja

    Gdansk wita ;)

    Witam :) :beer:
  23. ludziepodrozuja

    Sprzedam F 650

    Święta prawda z tymi przebiegami. Większość kupujących chce być oszukiwana... :) Właśnie dziś sprzedałem jeden motek i to z tym większym przebiegiem. Pomimo 93.000 km nie brał oleju i do silnika nie można sie w nim raczej przyczepić. Mam nadzieję, że nowej właścicielce będzie dobrze służył :beer: Aktualizuję ogłoszenie: Do sprzedania F650 1994r Przebieg: 75.008 km Cena 4700 PLN Dodatki: Pokrowiec Linka sprzęgła (nowa w opakowaniu) Klamki Uszczelniacze lag (nowe) Łożyska kół (nowe) Klocki hamulcowe (nowe)
  24. ludziepodrozuja

    Sprzedam F 650

    To musiała być jakaś inna, bo to siedzenie sami zamawialiśmy obniżone. :) Gdzieś na Śląsku zakład tapicerski, ale już nie pamiętam adresu.
  25. ludziepodrozuja

    Sprzedam F 650

    Dzięki :) Zainteresowanie jest. Zobaczymy jakie będą efekty. :beer:
×