Skocz do zawartości

ludziepodrozuja

Użytkownik
  • Zawartość

    229
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    4

Zawartość dodana przez ludziepodrozuja

  1. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Ciąg dalszy... 16 Styczeń 2014 – dzień trzydziesty ósmy …Dalej stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. W końcu przyszedł, przejechaliśmy w spokojniejsze miejsce, i tam znowu czekaliśmy, dostając cały czas informacje, że taka tu w Urugwaju biurokracja, że nie wiadomo ile to może potrwać, może godzinę, może dwie, a może…. manana. Krótko przed 17.00 w końcu mieliśmy załatwione wszystkie formalności wjazdowe, dostaliśmy czasowe pozwolenie na pobyt z motocyklami na 1 rok. Z nowymi systemami oznaczenia ulic, sygnalizacji świetlnej. Większość ulic jest jednokierunkowa. Po półgodzinie przeciskania się przez gęstniejący ruch uliczny, dotarliśmy do Martina, wjeżdżając w dzielnice niskiej zabudowy, kilka kilometrów za centrum. Jesteśmy u naszego gospodarza z Coachsurfingu. Jest późny wieczór, około 22.30. wykończeni jesteśmy okrutnie. Po pierwsze jest bardzo gorąco. Podobno nawet 36 stopni. Nie sprawdzaliśmy tego na termometrze, ale naprawdę czujemy że gorąco jest obezwładniające. Martin 4 lata spędził w Polsce, także po miesiącu nie rozmawiania po polsku z innymi osobami niż własny współmałżonek, mamy teraz sposobność pogadać. I się wygadać. 17 Styczeń 2014 – 20 styczeń 2014 To nasz pierwszy poranek w Urugwaju. Pierwszy cały dzień w Ameryce Południowej. Noc minęła nam dobrze. Dostaliśmy od Martina wielki materac i miejsce na niego w części domu w której odbywają się nauki flamenco. Na razie próbujemy się zorganizować, idzie nam słabo, bo mamy wrażenie, ze wszystko jest trochę w rozsypce. ZA DUŻO MAMY RZECZY.,.. :-o Albo mamy nieposegregowane jak należy. Nie wiadomo gdzie są koszulki, a gdzie inne rzeczy. Jednak w Azji pod tym względem było lepiej – jeden plecak na osobę i tyle. Zagęszczamy ruchy jeśli chodzi o poszukiwania potomków pasażerów. Z mieszkania zabieramy nasze dokumenty z archiwum i listę pasażerów MS Chrobry. Na wieczór umówieni jesteśmy w budynku byłej ambasady Jugosławii na spotkanie z człowiekiem, który może nam pomoże w naszych poszukiwaniach. Ten człowiek to Daniel Klisich di Vietri, konsul honorowy Republiki Serbii. Miło rozmawiamy, dowiadujemy się paru rzeczy istotnych dla nas, po czym dostajemy namiar na człowieka, który być może zna kogoś o nazwisku z naszej listy. Wieczorem idziemy na plażę. To niesamowite, jak o 22.00 temperatura wciąż utrzymuje słupek rtęci na 28 stopniu. Woda ciepła, ludzie się kąpią, siedzą na plaży, odpoczywają. :drinkbeer: Spędzamy jeszcze jeden dzień w Montevideo. Zwiedzamy miasto na piechotę i autobusem. Robię małe poprawki przy sprzęcie. Następnego dnia wczesnym rankiem wyjechaliśmy do Colonia del Sacramento. 180 km przejeżdżamy sprawnie i na wjeździe do miasta znajdujemy camping. Zatrzymujemy się na nim. Płacimy 13 dolarów , czyli 275 peso urugwajskich, rozbijamy namiot i jedziemy do centrum. Urugwaj jest koszmarnie drogi. Paliwo kosztuje dwa dolary. Nawet jeśli policzymy tylko po 3 zł, to i tak wychodzi 6 zł za litr benzyny. Nie podoba nam to się. Pożywienie – no nie jest dobrze. Przestałem przeliczać, bo jak mi serek 280 gram wyszło 10,- zł to słabo. Kolejny dzień zapowiadał się bardzo dobrze, wstaliśmy rano wyspani, wypoczęli. Kłopoty zaczęły się już przy śniadaniu – kupiliśmy wczoraj płatki do mleka., Niestety. Okazało się że pełno w nich robaczków dziwnych. Różnych. Pierwszy kłopot. Zaczęliśmy się pakować, żeby zgodnie z planem przekroczyć granicę z Argentyną. A tu drugi kłopot - deszcz. Może nie wielki, ale ustawiczny. Przemoczyło nam wszystko, bo byliśmy w połowie pakowania, wszystko rozgrzebane, część spakowana, część rozłożona. Szybko złapaliśmy plandekę i przykryliśmy co się dało. Tak przeczekaliśmy 15 minut, po czym, wykorzystując chwilę przerwy w deszczu, szybko zamocowaliśmy resztę rzeczy na motocyklach i w drogę. Trzeci problem. Wyszło słońce. Wielkie, gigantyczne, przeogromne. Ciepło. Gorąco. Daję słowo, że odczuwalna temperatura to 40 stopni. Nas omotał wielki wiatr, bo Urugwaj jest dosyć równinny i z niewysoką rzadką zabudową. Dojechaliśmy do Dolores, ale była już 12.00 więc wszystkie sklepy pozamykano. Zdążyliśmy jeszcze wymienić dolary w banku i w drogę. Udało nam się dojechać do Mercedes i powiedzieliśmy pas. Na stacji benzynowej dowiedzieliśmy się jak wygląda sprawa z campingami i zatrzymaliśmy się na jednym – Isla del Puerto. Do granicy mamy stąd 65 km. Zamierzamy ją przekroczyć jutro i już w Argentynie szukać noclegu. Póki co słabo nam idzie z couchsurfingiem, pewnie dlatego, że ciągle jest słaby dostęp do Internetu. Zaledwie wjechaliśmy na parking, a tu motocykl, przy próbie postawienia go na stopkę centralną – położył się na ziemie. Przy upadku pęka przełącznik świateł. A kask powieszony na lusterku traci mocowanie komunikatora… :-D Potem było już tylko lepiej ! Siedzimy sobie spokojnie, była już prawie 22.00 kiedy podjechał na parking Kawasaki 1400. Wielka maszyna. Szybka. I prosto do nas podchodzą – on i ona. A ktoś im powiedział, że Polacy przyjechali na wielkich maszynach, więc się zjawili. Bo motocykliści to jedna wielka rodzina. I tak poznaliśmy Horacja i Elenę. Siedzieliśmy trochę, dużo nowych informacji zdobyliśmy. I dostaliśmy zaproszenie do nich do domu. Jutro podjedziemy. 21 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty trzeci Godzinę trwało, zanim się zebraliśmy z campingu. Podjechaliśmy do Eleny i Horacio do domu. Typowy Urugwaj to mate. Mate i jeszcze raz mate. To prawda. To narodowy napój. Oni nie piją kawy. Mate jest napojem narodowym jako spuścizna po Indianach Guarani. Mate zalewamy zimną wodą. Musi nasiąknąć, a później dolewamy gorącej wody, ale nie gorętszej niż 70 stopni Celsjusza. Inaczej traci swoje właściwości. I tak cały dzień dolewamy do mate wodę i popijamy. Każdy dom ma swoją parillerę, czyli grilownie, miejsce do grillowania. :drinkbeer: Typowe asado jakie przygotowali dziś dla nas Elena i Horacio to mięso z żeberek wołowych i kurczak. Po południu lunęło poważnie. Niebo zrobiło się czarne. I tak lało przeszło 3 godziny. A wieczorem, pomimo, że nie padało, niebo było zaciągnięte czarnymi chmurami i pojawiały się w oddali błyskawice. Zostaliśmy na noc. Horacio rysuje nam mapkę dojazdy do swoich przyjaciół w Buenos Aires gdzie załatwił nam metę na kolejne noce... :-D A to jego maszyna... :) Dzień mija szybko. Jutro znowu plan – jechać do Buenos Aires. Po wyjeździe z Mercedes przejechaliśmy zaledwie dwadzieścia minut, kiedy ściana deszczu po prostu zalała nas. Wcale nie gwałtownie. Tylko po prostu. Permanentnie. Byliśmy cali mokrzy, bo jakoś tak wyszło (czytaj- nie przewidzieliśmy), że nie zapieliśmy membrany do kurtki ani do spodni. W związku z tym mokre mieliśmy wszystko od koszulki, przez majtki do skarpetek. Bo jakby mało było braku membran, to jeszcze mieliśmy buty trekingowe ubrane, zamiast motocyklowych. W butach po prostu powódź. Dodatkowo, po 214 kilometrach jeden motocykl zaczął się krztusić – oj, już rezerwę trzeba? :shock: No tak. A tu dalej leje. Po jakiś 20 kilometrach – pierwsza stacja benzynowa. Pierwsze zadaszenie. Zatrzymaliśmy się, zatankowaliśmy. Odkryliśmy też że przyklejony wczoraj komunikator – szlag trafił. Odkleił się po prostu. No to trudna operacja mocowania ;-) , wyciągnęliśmy to co było najbliżej, czyli taśmę przylepną po chamsku przymocowaliśmy jeden komunikator. Dojechaliśmy jakoś do granicy. Tam odpadł drugi komunikator, więc straciliśmy ze sobą łączność już w ogóle. Na granicy załatwiamy wszystkie formalności. Dostajemy czasowe pozwolenie na wjazd z motocyklami na 90 dni do Argentyny... :-D CDN...
  2. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Ciąg dalszy... 6 styczeń 2014 – 16 styczeń 2014 Od rana już jesteśmy podekscytowani tym, że wyjdziemy na ląd w Santos. W końcu znowu po 9 dniach staniemy suchą stopą na ziemi. Zaraz po 8.00 wyruszamy. Idziemy razem z Marie Jo i Sauvierem, parą z Francji. Siadamy w pobliskiej kafejce, pijemy świeżo wyciśnięte soki z pomarańczy. Chwilę odpoczywamy od upału (o ile to możliwe) po czym wracamy na statek. Kapitan przykazał bowiem wszystkim pasażerom wrócić najpóźniej o 13.00. Zdjęć brak, zapomnieliśmy aparatu… :-D O 16.00 wypływamy. W iście ekspresowym tempie odbijamy od nabrzeża. Boczne silniki kierunkowe statku odpychają nas od brzegu robiąc sporą falę. Po kilku minutach powoli ruszamy do przodu, stopniowo nabierając prędkości. Poranek zastał nas ponownie na otwartym oceanie. Tak więc, pierwszy kontakt z Ameryką Południowa mamy już za sobą. Za wiele o Brazylii nie możemy powiedzieć. Jednak podoba nam się! Czekamy na więcej już wkrótce. Ale na razie znowu jesteśmy w drodze. Na morzu. Za oknem kabiny jednostajny krajobraz i jak na razie żadnego statku na horyzoncie. Przez kilka godzin po południu wybieram kawałki filmów z całego nakręconego podczas rejsu materiału. Oj, żmudna to i wymagająca wiele cierpliwości praca. Jak na razie jeszcze nie mamy koncepcji, jak to wszystko poskładać w całość. Zobaczymy co z tego wyjdzie, kiedy już wszystkie kawałki będą gotowe. Tak mija kilka kolejnych dni. :beer: Czekamy na redzie, aż będziemy mogli wpłynąć do Zarate. To port rzeczny na Rio de la Plata. Dookoła nas kilkanaście statków, które też pewnie czekają, na możliwość wpłynięcia. Głębokość ujścia jest relatywnie mała – od 2 do 8 metrów. Po śniadaniu robimy pokaz naszego filmiku z rejsu. Przez ostatnich kilka dni udało nam się poskładać w całość niezliczoną ilość kawałków. Dobrać muzykę, różne efekty i w końcu jest całe dzieło. Ciągle mamy ochotę coś zmieniać, ale ogólnie prezentacja bardzo się podobała. Nastroje wśród nas wszystkich panują różne. Właściwie nikomu się nigdzie nie śpieszy, tak więc specjalnych powodów do zdenerwowania, nie mamy. Jednak jakoś tak daje się zauważyć lekkie podekscytowanie i swoistą niecierpliwość w oczekiwaniu na upragnione zejście na ląd. Jesteśmy w końcu Zarate. Statek stoi w porcie, do którego wpłynął w nocy, prawdopodobnie około 3. Cały terminal Zarate wypełniony jest samochodami. Ruch jest ogromny, od rana trwa wyładowywanie naszego załadowanego statku. Na Grande Amburgo wchodzi ponad 3500 tysiąca samochodów !!!. Jest co rozładowywać. Miasto Zarate podobno ma 400 tysięcy osób. Piszę „podobno”, ponieważ żadną miarą nie mogłam tego nawet w niewielkim stopniu odczuć o 13.00 w południe. Wszystko jest pozamykane, trwa siesta. Miasto jest pełne motocykli i skuterów. Widzimy wiele sklepów z motocyklami i częściami do nich. Wszystkie jednak małej pojemności – same 125 cc i 150 cc. Całe mrowie starych aut. Przy niektórych aż się serce kraje – stare fiaty włoski, stare chevrolety, fordy lub jakieś bliżej niezidentyfikowane wiekowe auta powodują dziwną nostalgię. Widzieliśmy nawet jednego Fiata 125p z początków jego produkcji. Zmęczeni wracamy na statek. Nie ma informacji, kiedy wypływamy. Może jutro, może pojutrze. Nie wiadomo kiedy wyładują wszystkie samochody i kiedy załadują następne. Podobno w Ameryce Południowej produkują pewne modele Mercedesa czy Citroena. To one najprawdopodobniej będą pakowane i transportowaną w drogę powrotną Grande Amburgo. Ale – to tylko spekulacje. Dziś jest drugi dzień naszego postoju w Zarate. Po wczorajszej wizycie w mieście, mamy ochotę na więcej… Kupujemy ubezpieczenie na motocykle na pierwszy miesiąc podróży. Co dalej zobaczymy później. Wreszcie opuściliśmy Zarate. Przez kilka godzin z prędkością około 10 km/h, meandrującą rzeką płyniemy w kierunku naszego ostatniego portu Montevideo. :-P Kończy się nasz rejs. Jemy lunch i około 14.30 agent zaprosi mas do odprawy, także spokojnie możemy się pakować. No i zaczęło się. Z tymi wszystkimi bagażami jakie mieliśmy, po prostu mistrzostwo świata. Dobrze, że już byliśmy spakowani, ale faktycznie MAMY ZA DUŻO BAGAŻU... :twisted: Przynajmniej o dwa plecaki. A wszystko przez zimę w Polsce, bo mamy dwie kurtki zimowe i dużo rzeczy tak zwanych zimowych (bo w Ushuaia ma nie być ciepło). Za dużo mamy rzeczy… Za dużo… A przecież tylko trzy koszulki na krzyż! W każdym razie zaczęliśmy się wytaszczać z kabiny z tymi wszystkimi naszymi klamotami, zapakowaliśmy je do windy, raz się zamknęły drzwi, otworzyły się, potem znowu się zamknęły, potem byliśmy 20 sekund uwięzieni w windzie. Potem otworzyły się drzwi, a my wciąż na 12 piętrze byliśmy, zamiast zjechać na 6. Okazało się że winda się zacięła. Wysiedliśmy z windy, ktoś nacisnął przycisk, drzwi się zamknęły i nie chciały się otworzyć, a nasz bagaż w środku, dwie sakwy i worek. Upał straszny. Okazało się że winda ma jakiś czujnik i jak jest za dużo ciężaru na jedną stronę (a tak było w tym wypadku ) to nie pojedzie. Na takie wypadki są na statku elektrycy i automatycy, wiec sprawnie otworzyli,… nie, nie windę. Tylko właz od góry i wyciągnęli nasze bagaże. Po 20 minutach co prawda ale zawsze. Nie zmienia to faktu, ze winda była zacięta, więc schodziliśmy piechotą przez kosmicznie schody na 6 poziom, gdzie stały nasze motocykle. Zaczęliśmy przymocowywanie sakiew. Może jednak kufry są lepszym rozwiązaniem? Trochę to trwało, w ładowni gorąco, my już przebrani, jak do wyjazdu. NIE DA SIĘ TU WYTRZYMAC W CIUCHACH MOTOCYKLOWYCH! . Może i się da, ale nie jest to proste. Wyjechaliśmy w końcu ze statku. Ostrożnie, delikatnie, nie nerwowo. Przynajmniej tak się staraliśmy. O ile w ładowni, w środku statku było gorąco. To na zewnątrz było bardzo gorąco. 15 godzina, powietrze nagrzane do nieprzytomności. A my stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. Zaczął się nasz urugwajski etap podróży… CDN ...
  3. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    ciąg dalszy... Przez Atlantyk 16 grudnia 2013 – dzień siódmy Dzisiaj pobudka o 6.15. Pełni nerwowego oczekiwania (a może: „podniecenia przed wyprawą”) umyliśmy się, wypiliśmy kawę, pożegnaliśmy się z Grażyną, Anią i Kubą. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy pakowanie motocykli. Niby proste, ale skomplikowane. Tym bardziej po dosyć długiej przerwie. Dwie sakwy po boku, worek, plecak, tankbag. To zestaw na każdy motocykl. Na szczęście pogoda dziś piękna w Hamburgu, 10 stopni na plusie i sucho. O 9.00 wyruszyliśmy do portu. W ciągu pół godziny dojeżdżamy do terminalu O’Swaldkai, sprawdzenie paszportów, podpisanie glejtu, że przyjęliśmy do wiadomości procedury bezpieczeństwa (wszystko to jak na Niemcy bardzo poważnie). Nadeszła chwila pożegnania ze Sławkiem. Przez ostatnie dni gościł nas wraz z żoną w swoim domu. Bardzo dziękujemy za tak wielką pomoc już na starcie naszej wyprawy! Mamy nadzieję na ponowne szybkie spotkanie po naszym powrocie, ale już u nas. Dostaliśmy papier (Sicherheitsorschriften/Verkehrsordung O’Swaldkai), na nim gate barcode readerkod, który przeciągnięty przez czytnik otworzył nam szlaban terminalu. Wjechaliśmy na teren portu gdzie za bramą czekał na nas już samochód ochrony, który poprowadził nas pod statek. Nasz Grande Amburgo stał na nabrzeżu, zatrzymaliśmy się tuż obok rampy załadunkowej. Od tej pory przejęła nas załoga statku Chief mate przywitał się z nami, przywołał dwóch członków załogi którzy pomogli nam wziąć wszystkie bagaże. Motocykle zostawiliśmy na razie na placu, a my windą wjechaliśmy na 11 piętro. Nasza kabina ma dwa łóżka na podłodze! To dobra wiadomość, bo początkowo miała to być kabina z łóżkiem piętrowym. Stosunkowo mniej komfortowa. Druga dobra wiadomość – mamy okno! Zapłaciliśmy za kabinę bez okna na Grande Costa D’Avoiro, ale najwidoczniej po zmianie statku możliwe było „nie dopłacanie” do tego komfortu. Poza tym w kabinie mamy TV i DVD, a także lodówkę. Full wypas jednym słowem. Zanim zdążyliśmy się rozejrzeć po naszym nowym lokum na najbliższy miesiąc, już schodziliśmy na plac, aby wjechać motocyklami na statek. Po rampie załadunkowej wjechaliśmy na pokład, a następnie wewnątrz statku na 8 poziom. Wskazano nam miejsce gdzie mamy zaparkować. Następnie obsługa szybko i sprawnie zabezpieczyła pasami obie maszyny. Przypięte solidnie czterema pasami każda, przetrwają, mamy nadzieje szczęśliwie podróż. Tak więc już przed godziną 11 byliśmy zaokrętowani, motocykle przypięte, a my poszliśmy na lunch. Co było na lunch? Makaron z ostrym sosem pomidorowym na pierwszy ogień. Następnie sałata i porcja grillowanego mięsa. To nie był jeszcze koniec. Teraz czas na ziemniaki i ryba smażona w pomidorach suszonych. Cola, woda lub wino do picia. Nie trzeba nawet pytać, co wybraliśmy… Po lunchu zwiedzanie zewnętrznego pokładu, na którym stoją rzędy samochodów. Większa część przeznaczona do Dakaru, jak wyczytujemy na dokumentach przyklejonych do szyb. Senegalczycy preferują Toyoty i Saaby (nie wiedzieć czemu). W każdym samochodzie na lusterku dynda na zielonej smyczy klucz od samochodu. Podobno każdy jest otwarty. Nie sprawdzaliśmy. Część aut ma jako miejsce przeznaczenia wskazane Zarate (port w delcie rzeki La Plata w Argentynie). Widok na Hamburg z górnego pokładu jest ciekawy, ale wiatr skutecznie wypłoszył nas z powrotem do kabiny. Na szczęście złapaliśmy sieć WiFi, ale to tylko dzięki antenie, long range. Podłączyliśmy się i trochę popracowaliśmy i poskypowaliśmy z rodziną. Kolacja jest podawana między 18.00, a 18.45 Zupa krem bez śmietany z zielonej fasolki, jajka sadzone, mięso którego nie zjedliśmy na lunch, tym razem w sosie… Pyszne ciasto z kremem, arbuz, melon i italiańska kawa. Malutka i szatańska. Oczy mi się otworzyły na 2 godziny. Wino też było… Tak nam minął pierwszy dzień na statku. Co prawda jeszcze nie wypłynęliśmy w morze, ale już czujemy się jak podczas rejsu. 17 grudnia 2013 – dzień ósmy Śniadanie wcześnie. 7.30 to dla nas ciemna noc. Zwlekamy się z łóżek i idziemy do messy. Na śniadanie pizza, ciasto, chleb. Kawa, herbata i sok pomarańczowy. Obficie, ale nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Wolimy serki, kiełbaski, i takie tam, ale zobaczymy w następnych dniach, jakie będzie menu. Poznajemy resztę pasażerów. Na statku jest 6 dwuosobowych kabin. Dwie z nich zajmują single: Szwajcarski motocyklista po 50-tce, oraz Francuz z Bordo, podający się za profesora filozofii. Coś nam nie gra, ale nie drążymy tematu, obserwujemy raczej ze zdziwieniem jak parska, pluje i nie wyciera twarzy. Są całkiem mili i całkiem młodzi Szwajcarzy – Jens i Livia. Dwa małżeństwa z Francji, którzy jeżdżą Defenderem. Jedni po trzydziestce, drudzy po pięćdziesiątce. Planują 1 lub 2 lata pojeździć… Nie komentujemy. Ale mamy wrażenie, że podziw w naszych oczach, podziw i zazdrość widać na kilometr. Popołudniu idziemy na pokład. Obserwujemy pakowanie samochodów na pokład. Przyjeżdża także wielki pojazd i przywiózł łódź na platformie. Tyłem wjechał na statek i odczepił przyczepę z łodzią. Wracamy do kabiny, otwieramy laptopy i zabieramy się za lekcje hiszpańskiego. Idzie jak po grudzie, ale coś pożytecznego warto robić, skoro mamy tyle czasu. W czasie kolacji światła nabrzeża powoli zaczynają się oddalać i w końcu odpływamy. Prawie wszyscy pasażerowie wychodzą na pokład obejrzeć nocną panoramę miasta. Widok od strony rzeki w dodatku z wysokości około 25m, bo na takiej mniej więcej wysokości znajduje się pokład pasażerski, jest super. Powoli przesuwające się nabrzeże i światła oddalającego się miasta, uświadamiają nam, że przez 9 następnych dni będziemy na morzu płynąć do następnego portu. Jest nim Dakar w Senegalu. Nasyceni widokami i przewiani wiatrem chowamy się w swojej kabinie i zasypiamy w akompaniamencie łagodnego kołysania. Ahoj przygodo… 18 grudnia 2013 – dzień dziewiąty Siedzimy na statku. Nic się nie dzieje. Starsi Francuzi zajmują się nami, to znaczy zajmują nas rozmową. Bardzo sympatycznie, starają się rozmawiać, używają dużo dźwięków naśladujących, np. na beef mówią muuuu (kwicząco). Angielski znają słabo, jak my Francuski… Nie buja – jak dotąd.... Dziś była pierwsza lekcja bezpieczeństwa. Przyszedł nasz przystojny kapitan, z właściwym sobie kapitańskim wdziękiem pokrótce przedstawił zasady bezpieczeństwa, po czym oddał głos oficerowi odpowiedzialnemu za bezpieczeństwo. Pokazał nam zasady obsługi kamizelki ratunkowej i metodę ubierania pianki, chroniącej od zimnej wody w razie tonięcia statku, w której niechybnie wylądujemy w takim przypadku. Pianka jest wielka, zakrywa wszystko łącznie z głową, stopami i rękami. Trzeba pamiętać by kaptur ubrać jako przedostatni, dopiero potem wsunąć drugą rękę i zapiąć zamek. Przypomina strój teletubisia. 19 grudzień 2013 – 23 grudzień 2013 Wyrywa nas ze snu pukanie stewarda, że już czas na śniadanie. Zaspaliśmy. Okazało się, że wczorajszego wieczoru telefon złapał zasięg z sieci Angielskiej. Przepływaliśmy wtedy kanałem La Manche. I czas w telefonie oraz budziku przestawił się o godzinę do tyłu. Pędzimy coś zjeść, aby nie być głodnym do lunchu. W nocy podobno mocno bujało. Ja nic nie czułem, ale tak twierdzi moja ładniejsza połowa. Podczas rozmów przy śniadaniu dowiadujemy się, że statek od kilku godzin mocno zwolnił i zatacza koła po wodach kanału La Manche. Powodem tego jest sztorm na morzu dlatego kapitan postanowił przeczekać ten okres. Podobno mamy ruszyć dalej za około 20h. Idziemy do pomieszczenia z pralką i suszarką, aby wyprać parę ciuszków. Nie jest tego za wiele, ale chcemy przetestować sprzęt na przyszłość. Małe 2 godzinki później, które wykorzystujemy na spacer po pokładzie, mamy czyste i pachnące ubrania. W dalszym ciągu integrujemy się z reszta pasażerów. Sympatyczne małżeństwo z Francji opowiada o swojej poprzedniej podróży do Ameryki Południowej z przed kilku lat. Wtedy też płynęli linią Grimaldi ale na statku Grande Brasil. Pokazują zdjęcia z Boliwii i Argentyny. Z Salaru De Uyuni, ładne widoki. Znowu zaspaliśmy. Wczoraj późnym wieczorem ruszyliśmy dalej w stronę Dakaru, a w nocy zaczęło bujać. Ale tak bujać, bujać. Tak naprawdę. W nocy budziliśmy się kilkakrotnie, coś spadło z biurka. Zerwałem się w nocy, była 4 i zbieram z podłogi butelki z piciem i kubki. Potem nie mogliśmy spać A jak już usnęliśmy, to znowu zaspaliśmy na śniadanie i do drzwi zapukał Giuseppe. Śniadanie jakoś zjedliśmy, a później to już tylko leżenie, bo szkoda marnować energię. Jeden film, drugi film. Dobrze ze jest dvd i na dużym ekranie można wszystko oglądać. Na lunch ośmiornice i kalmary, pasta i jakieś inne paskudztwa. Za dużo nie jemy, pijemy colę i znowu do kabiny, znowu na łóżku… Odpoczywamy. To znaczy niwelujemy skutki bujania. Dni mijają leniwie. Czas odmierzają posiłki. 7.30 śniadanie, 11.00 lunch, 18.00 kolacja. Z budzikiem wstajemy na śniadanie, po śniadaniu zwykle się rozkładamy na trochę w łóżku, przysypiamy, potem jeszcze przed lunchem coś próbujemy zrobić. A po lunchu krótki spacer po pokładzie, trochę siedzimy razem ze współpasażerami, kawa, kolacja, i w sumie do kabiny na film z dvd. Sen. Do Dakaru jeszcze około 3300 km… Mamy wrażenie że horyzont jest jednostajny, Afryka zbliża się jednak, ale my tego nie widzimy. Horyzont jest monotonnie płaski. Czasami fale wody mącą tafle wody. Statkiem łagodnie zakołysze, ogromny kolos uniesiony falą dźwignie się do góry poczym spada miękko, osiada w głębokiej toni. Odczuwamy to z wielką intensywnością w umysłach, a szczególnie w żołądkach… Płyniemy. Pogoda piękna. Słońce odbija się na falach morza. Na korytarzach krząta się kapitan z załogą. Zdobią je bombkami i złotymi łańcuchami. Kapitan dodatkowo zarządził świąteczny nastrój przy pomocy muzyki okolicznościowej (we wish you a marry christmas) z dvd. Pomimo, że wigilia już pojutrze jakoś nie bardzo czujemy ten nastrój. Może to poprawiająca się z dnia na dzień pogoda, brak zamieszania z przedświątecznymi przygotowaniami to sprawiają. A może tak jesteśmy zaabsorbowani nową dla nas sytuacją. Ciekawe… O jedzeniu nie można powiedzieć wiele nowego. Powoli przyzwyczajamy się do monotonii w menu. Nie ma co roztrząsać dlaczego tak jest. I tak nie mamy na to wpływu. Faktem jest jednak, że jedzenie kiedyś było lepsze na statku. Tak twierdzą francuzi, którzy odbyli podobny rejs kilka lat temu. Potwierdzają to również relacje i zdjęcia, które oglądaliśmy przed wyjazdem. Skupiamy się zatem na pozytywnych aspektach jakie niesie za sobą możliwość przeżycia takiego rejsu. Podczas rozmów poznajemy bliżej współpasażerów. Właściwie wszyscy oprócz nas mówią po francusku. Jest to główny język dominujący przy stole i podczas popołudniowej kawy w lounge. Kiedy zwracają się do nas przechodzą na angielski, ale czasem się zapominają i dalej mówią po francusku. Śmieszne są te sytuacje. Rozmowy przy śniadaniu: - Zjesz płatki? - Eee, pewnie niedobre, takie jak z Tesco. - A z Tesco to jakie? - No że się tak rozciapują, rozmiękają w mleku. - A to nie, te są odwrotnie, twarde cały czas. - Hmmm, rzeczywiście. Aż kaleczą zęby… Jesteśmy na tej samej szerokości geograficznej co Marakesz w Maroko. Ale także na tej samej szerokości co Miami (USA), ale to zupełnie chyba nie na temat. Płyniemy z prędkością około 17 węzłów. Co daje około 31 km na godzinę. Płyniemy jak ślimak. Ale za to jak wielki ślimak. Morze jest nadal prawie płaskie. Dziś prawie wcale nie buja. Odczuwamy tylko wibracje i basowy, cichy dźwięk pracy silnika. Wieje lekki wiatr, a temperatura oscyluje koło 14 – 16 stopni. Z każdym dniem powinno robić się coraz cieplej. Zbliżamy się do wysp Kanaryjskich. Liczymy, że może uda nam się złapać jakąś sieć telefonii komórkowej i wysłać kilka sms-ów do rodziny. Dziś na korytarzu przed poznaliśmy bliżej Cezara. Cezar pochodzi z Filipin. Około 8 miesięcy w roku spędza na morzu. Wygląda na trochę po czterdziestce. Dekorował ozdobami świątecznymi przejście do jadalni. Cezar ma u siebie w kraju motocykl, Hondę, chyba 400cc, jeśli dobrze zrozumiałem. Pokazał zdjęcie, fajna czerwona maszyna. Podpytywał nas o naszą podróż. Jutro Wigilia ! 24 grudzień 2013 – 25 grudzień 2014 Wigilia zastała nas w okolicach Wysp Zielonego Przylądka. Kilka godzin przed kolacją wigilijną w jadalni nastąpiły wielkie zmiany. Normalnie zamknięte wielkie rozsuwane drzwi zostały otworzone. Przyniesiono kilka nowych stolików. Na nich pojawiły się obrusy, talerze, kieliszki. Przy każdym nakryciu pojawiła się wizytówka z nazwiskiem, kolorowe, ręcznie robione menu, ozdobione świątecznymi motywami. Przed wyjściem na kolację wyciągnęliśmy z naszych przepastnych bagaży pognieciony nieznacznie opłatek, aby tradycyjnie się nim podzielić. Mieliśmy szczęście zostać wybrani wraz z Livią i Jensem do stołu kapitańskiego. Na honorowym miejscu siedział kapitan, po jego prawej pierwszy oficer mechanik, a po lewej chief mate. My zajęliśmy miejsca obok nich, naprzeciw Livi i Jensa. Naprzeciw kapitana siedział Cedric, nasz pokładowy filozof – pisarz. Menu zapowiadało nam wspaniałą ucztę. Byliśmy pełni, objedzeni, wykończeni, z wypełnionymi po brzegi brzuchami. Należy pamiętać, że to menu tworzone było przez włoskiego kucharza, więc nie ma w zasadzie nic, co byłoby w jakimś stopniu polskie. W każdym razie nie było żadnego mięsa, a to już dobrze, bo przynajmniej żadne ważne kwestie nie zostały sprofanowane. Po kolacji przeszliśmy do pomieszczeń filipińskiej załogi. Mają swoją osobną mesę. Na statku panuje dosyć ścisły podział pomiędzy oficerami, niższym poziomem załogi i Filipińczykami. W mesie Filipińczyków przez prawie dwie godziny były śpiewy karaoke… Około pierwszej w nocy wróciliśmy do kabiny. Zasnęliśmy jak kamień (jak kamienie dwa). Wiem, że dużo opowiadamy/piszemy o jedzeniu, ale wierzcie mi, niewiele można robić na statku. W zasadzie to trochę jest tak, że niewiele się chce, bo pewnie robić można znacznie więcej niż by mogło się wydawać. Ale jest coś takiego porażającego w tym warkocie silnika, który nigdy nie ustaje, coś takiego usypiającego w wiecznym bujaniu się statku, bo nawet jak stoi w porcie, to może i nie buja, ale wibracje od pracującego silnika, powodują wewnętrzne drgania, które każą ci się po prostu położyć i przeczekać. Do Dakaru pozostało 400 km. Zakładamy, że jest to około 14 godzin. Miejmy nadzieję, że będziemy tam rano, zjemy śniadanie i będziemy mogli całą pasażerską ekipą iść do miasta. 26 grudzień 2013r – dzień siedemnasty DAKAR Zaczął się nasz dzień z Dakarem w roli głównej. Kilka dłuższych chwil przyglądaliśmy się przez okno zbliżającemu się brzegowi Afryki. Jeszcze w całkowitej ciemności, ale już wyraźnie było widać latarnię morską i zbliżające się światła wielkiego miasta. Statek zaczął zwalniać i zataczać łuk podchodząc do wejścia do portu, widzieliśmy to na GPS. Była 5 rano. Dookoła pełno kontenerów, place z autami, dźwigi portowe i inny sprzęt. Typowy portowy krajobraz. Na redzie stoi kilka statków. Z drugiej strony miasto. Wieżowce, ale niezbyt wysokie, zabudowania portowe, jakieś biura. Idziemy na szybkie śniadanie. Potem łapiemy za pomocą anteny sygnał sieci internetowej z portu. Bardzo przydatne urządzenie, które jak na razie w wielu miejscach pozwala nam połączyć się z Internetem. Zabieramy laptopa, trochę kasy i z resztą pasażerów ruszamy zwiedzić miasto. Większość ma nadzieje złapać internet, aby porozmawiać z rodzinami. Od kapitana dostajemy ksero naszych paszportów i dokument, że jesteśmy pasażerami Grimaldiego. To wystarcza, aby swobodnie wyjść z portu i poruszać się po mieście. Zostajemy jeszcze pouczeni, że mamy wrócić najpóźniej do 21.00. Po zjechaniu windą na dolny pokład, ruszamy pomiędzy kontenerami do bramy portu. Wszędzie widzimy ciemne twarze. A właściwie czarne niczym najczarniejszy węgiel! Kolorowe ubrania, kwieciste i w różne wzorki długie suknie kobiet. Mężczyzn, czasem w garniturach, ale przeważnie na „sportowo”. Wszystko ma ciekawy koloryt i jest inne niż to do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Znajdujemy zaciszne miejsce na kawę w mini parku w Instytucie Francuskim. Ceny europejskie (czyli kawa - 2 euro), ale łapiemy Internet i udaje nam się przesłać zdjęcia na serwer, aby mogła powstać relacja na stronie. Od rana było dosyć ciepło, a teraz niespodziewanie słyszymy grzmoty. Pada niewielki deszcz, który jednak szybko przechodzi. Wracamy powoli do miejsca naszego spotkania i z resztą grupy idziemy do knajpki o wdzięcznej nazwie Ali Baba. Jest godzina 13. Kierujemy się na chyba główny plac w mieście. Przysiadamy na centralnie położonej fontannie. Po burzy już dawno nie ma śladu, a słońce przypieka mocno. Dochodzimy w okolice portu, gdzie stoi nasz statek. Widać jaki jest wielki. Kierujemy się do bramy portu, gdzie po małej kontroli papierów zostajemy wpuszczeni do środka. Od drugiej strony, pomiędzy jeżdżącymi ciężarówkami dochodzimy do rampy Grande Amburgo. Nogi już nas trochę bolą. Przez ostatnie 10 dni nie chodziliśmy zbyt wiele po pokładzie. Daje to o sobie znać. 27 grudzień 2013 – 5 styczeń 2014 No to się zaczęła kolejna część rejsu. Kolejne dni na morzu. W jednym z nich bliżej poznaliśmy Neptuna… Dostajemy nowe imiona: Denebola oznacza gwiazdę w gwiazdozbiorze Lwa (a jakże by inaczej!). Ja otrzymał imię gwiazdy ( Dubhe) z gwiazdozbioru wielkiej Niedźwiedzicy, która wchodzi w skład Wielkiego Wozu. Same atrakcje mamy podczas tego rejsu – święta, przekroczenie równika i za chwilę, czyli jutro – Sylwester a później Nowy Rok. Sylwester. Naprawdę ostatni dzień roku. Czas na jakieś podsumowania? Nie. Patrzymy raczej tylko w przyszłość. Na nadchodzące miesiące, które spędzać będziemy w Ameryce Południowej. Od rana beztroskie leżakowanie. Czytamy dużo o krajach w których będziemy, by być jak najlepiej przygotowanym. O 14.00 już rozpoczęliśmy świętowanie Nowego Roku. Ponieważ większą część załogi stanowią Filipińczycy, celebrują ten moment, kiedy to w ich kraju wybija północ. Zostaliśmy zaproszeni na kapitański mostek, tam czekał na nas filipiński makaron świąteczny, ciasto i zimny napój z kostkami lodu, plastrami pomarańczy i limonki. Punktualnie o 14.00, to znaczy o północy czasu filipińskiego, syrena swoim głośnym dźwiękiem oznajmiła rozpoczęcie Nowego Roku. Filipińskiego. Nieco przed 19.00 zaczęła się uroczysta kolacja, przy wtórze śpiewów niejakiego Gusttavo Lima. Jak się okazało to bardzo uniwersalny i wszechstronny artysta. Gra na gitarze, perkusji, fortepianie, tańczy , śpiewa, stepuje i do tego jeszcze rusza w diabelskim rytmie biodrami. Fanem Gusttavo Lima jest nasz master, dlatego podczas całej kolacji w tle wybrzmiewał koncert live z Sao Paulo. Punktualnie o północy czasu europejskiego czyli o godzinie 21.00 czasu lokalnego wznieśliśmy toast za pomyślność w Nowym Roku. Chcieliśmy wytrzymać do północy, ale niestety się nie udało. Po kolacji poszliśmy ze wszystkimi pasażerami i zrobiliśmy sobie małe pasażerskie party, Francuzi wyciągnęli na tą okazję szampana, a nie było to szampanskoje igristoje (czy jak to się tam pisało). Posiedzieliśmy do 23.00 przy francuskiej muzyce Cloude Francois. Zaliczyliśmy zatem podwójnie świętowanie Nowego Roku w ciągu tej doby, a do trzeciego nie udało nam się dotrwać. Zresztą dwukrotne w zupełności wystarczy. Zbliżamy się do Rio de Janeiro. Do brzegu mamy około 70 kilometrów, ale ponieważ płyniemy ciągle wzdłuż wybrzeża nic nie widać. Stolicy Brazylii nie zobaczymy. Stoimy na redzie przed portem w Santos. I tak będziemy stać jeszcze dwa dni. Na redzie pełno statków, około dwudziestu. Sieć komórkowa jest, ale do portu zbyt daleko, żeby złapać Internet. Dwa dni później ruszyliśmy… Najpierw powoli, 7 km na godzinę, ale już po 20 minutach przyspieszyliśmy i z zawrotną prędkością 16 km na godzinę zbliżaliśmy się do Santos. Wszyscy wylegli na pokład, z aparatami fotograficznymi, kamerami i kamerkami. Prawie 3 godziny wpływaliśmy do portu, by wreszcie o 18.00 zobaczyć holowniki i popychacz, które ustawiły nas przy nabrzeżu. Po około 30 minutach opuszczono rampę rozładunkową statku. Załoga wielce poruszona. Większość konieczne chciała wyjść jeszcze dziś w nocy, bo to jedyny dla nich czas, kiedy to mogą skorzystać z atrakcji miasta. W dzień – rozładunek i inne obowiązki. My mamy nadzieję, że wyjdziemy jutro po śniadaniu, podejdziemy do dzielnicy ludzkiej, to znaczy wyjdziemy poza obszar portu. CDN... Teraz :drinkbeer:
  4. ludziepodrozuja

    Ameryka Południowa i dwie E(f)-ki

    Kolejny odcinek już się pisze :) Co do ceny za taki rejs, to niestety nie jest to tanie. Znaleźliśmy jedyną chyba opcję takiej podróży na tej trasie z motocyklem albo autem. Za transport sprzętu trzeba niestety też zapłacić i to sporo. Tu są szczegóły cenowe: http://www.grimaldi-freightercruises.com/freighter/england/americaEnglish.pdf Ale jeśli ma się czas i potraktuje taki rejs jak przygodę, a nie tylko jako sposób dotarcia do celu, to jest super. No i wtedy suma podzielona na 32 dni rejsu, bo tyle płynęliśmy, nie wydaje się już taka wielka... ;-)
  5. ludziepodrozuja

    Offroad w Maroko - okiem blond*) świeżynki...

    Pięknie się czyta :) A zdjęcia reweeeeelacja!! :shock:
  6. ludziepodrozuja

    Witam nie mam BMW ale mam WSKe

    Witam :)
  7. ludziepodrozuja

    Bezpieczeństwo, Niebezpieczne sytuacje

    Zdecydowanie za szybko i za szeroko poszedł. Ale całe szczęście, że połozył moto.
  8. ludziepodrozuja

    Nowa się wita

    Cześć. :)
  9. ludziepodrozuja

    GS-em przez Patagonię

    Uprasza się o ciąg dalszy.... :-D
  10. ludziepodrozuja

    Gmole do f 650 st 1998

    Z tą było trochę problemu, bo nie można było wygiąć większego kąta, rurka blokowała sie o ramę giętarki. Widziałem takie jakby "stołowe". Wtedy można giąć zamknięte profile. Ale dało sie radę :) Tam gdzie nie szło dogiąć, zrobiłem spawy. Jak narazie nic nie odleciało, a przejechały już około 14000 km po róznej jakości drogach w Patagonii :)
  11. ludziepodrozuja

    Gmole do f 650 st 1998

    A moje sam "wydziubałem" jakis czas temu do obydwu F-ek Taką archaiczną maszyną :) Wyszło coś takiego. Nie mam pod ręką lepszej fotki.
  12. Piękna relacja. Jest wstęp, rozwinięcie i zakończenie.... a chciałoby się więcej :) Jakaś następna się szykuje ??
  13. ludziepodrozuja

    GS-em przez Patagonię

    Fajnie się rozwija relacja ... :) Na tej stacyjce w Tres Lagos 26 lutego 2014r, spędziliśmy parę godzin - powód, brak paliwa... A do kolekcji naklejek dodaliśmy kolejne z Polski :) Fajnie obejrzeć na innych zdjęciach to samo miejsce...
  14. ludziepodrozuja

    GS-em przez Patagonię

    W Perito Moreno spaliśmy na kempingu, dwie ulice od tego napisu z ostatniego zdjęcia :) Fakt, że miasteczko ma specyficzny klimat. Jak zresztą większość w Patagonii... Czekam na ciąg dalszy... :)
  15. Nie zła kolekcja... Nie wiem czego bardziej zazdroszczę, kamieni, czy książek... ;-)
  16. ludziepodrozuja

    GS-em przez Patagonię

    Zgadza się...... dałem sie namówić na taki wyjazd..... :) Co będę sam w domu w zimie siedział, lepiej "polatam" sobie po Patagoni... ;-) :-D
  17. ludziepodrozuja

    GS-em przez Patagonię

    Meldujemy się z Argentyny :). Fajnie zapowiada się relacja, czekamy na ciąg dalszy... My zdecydowaliśmy sie na swoje, choć nie nowe już motocykle. Czasem mamy z nimi kłopoty, ale jest za to element przygody. Dziękuję tu Jarkowi za cenną pomoc :) No i mamy sporo więcej czasu na samą podróż. Zaczęliśmy 10 grudnia 2013r. Relację prowadzimy na bieżąco na naszej stronie. Zapraszamy chętnych do śledzenia... Na razie niestety brak czasu na wstawienie jej tutaj. :) Rano trzeba wstać i jechać dalej. Za nami jak dotąd 12500 km. Nie zaśmiecam więcej wątku. Dzięki Hubertuz za link... :)
  18. Dzięki za namiar!. Właśnie ruszamy z Santiago dalej w drogę: http://www.ludziepodrozuja.pl/podroze/78
  19. Fajna relacja, super sie czyta! Kilka tygodni temu koło miejscowości Jaramillo w Patagonii w Argentynie oglądaliśmy podobne skamieniałe drzewa. Super. Obecnie jedziemy z Santiago de Chille na północ. Czekam na dalszy ciąg relacji...
  20. Witam! Mam taki oto problem z Garminem 62s. Podczas jazdy czasem juz po kilku minutach wyłącza sie. Po ponownym uruchomieniu czasem chodzi kilka, kilkanaście ninut, a potem znowu sie wyłączy. Zauważylem, że jak nie jedziemy, podczas postoju, albo na kempingu nie ma tego problemu. Jesteśmy właśnie około 1000 km przed Ushuaia w Argentynie. Jest to bardzo męczący problem podczas jazdy. Może ktos ma pomysł co to może być. Nadmienie, że baterie są w pełni naładowane. Używamy akumulatorków i ładowarki. Jeśli ktoś ma ochotę poczytać o naszej drodze, zapraszamy na stronkę :) http://www.ludziepodrozuja.pl/podroze/70
  21. ludziepodrozuja

    Garmin 62s - Wyłącza sie podczas jazdy !

    Zgadza się :) już wiem... Zamienię na ......starszy model :)
  22. ludziepodrozuja

    Garmin 62s - Wyłącza sie podczas jazdy !

    Kilka dni obserwowałem pracę mojej nawi. Przez dwa dni nie wyłączyła sie ani razu. A jeździliśmy po dziurach ogromnych. Szutry i bezdroża w Argentynie królują! Poza głównymi drogami asfaltu brak. Ale do sedna, nie wyłączyła się ani razu. Następnego dnia niestety znowu porażka. Ale tylko 3 razy padła. Także, narazie nie mam dalszych pomysłów co z nią robić. Pomału przyzwyczajam się do tej dodatkowej funkcji.... :)
  23. ludziepodrozuja

    Pozdrowienia z Gdyni!!

    Witamy, witamy :)
  24. ludziepodrozuja

    Garmin 62s - Wyłącza sie podczas jazdy !

    Też myśle, że to wina prądu. Tylko, że już tak ścisło siedzą akumulatorki w gnieździe, że mało prawdopodobne żeby sie luzowały nawet na największych wybojach. Jeszcze chodzi mi po głowie myśl, że moja ładowarka coś szwankuje. Musze zmieżyć napięcie po naładowaniu.
  25. ludziepodrozuja

    Garmin 62s - Wyłącza sie podczas jazdy !

    Już myślałem, że problem wyłączania zniknął. Powyłączałem wszystkie mapy oprócz jednej. Przez pierwsze cztery godziny garmin dziełał jak należy....a potem wyłączył się i po ponownym uruchomieniu znowu się wyłanczał. Walki ciąg dalszy... Dojechaliśmy do Rio Grande, do ushuaia jeszcze 200 km. Dzis mała przerwa. Klejenie szyby, po wczorajszej wywrotce....
×