Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Zawartość dodana przez Jagna

  1. Dzień trzeci zlotu, niedziela - wrumm, wruuuum… jessssuuu, przecież chyba jeszcze ciemno jest, co to za dźwięk ? Jesteśmy na niemieckim zlocie, przecież tu jazda nocna jest gesetzlich verboten! Jednym okiem patrzę na zegarek, 7 rano. No tak, to już wolno jeździć… Ale kto o 7 rano wyjeżdża ze zlotu do domu?? - wruuum, wruuum (stopery nie pomagają na motocykle odpalane 2 m od twojej głowy…) Koło 9 kapituluję, wyciągam stopery. I słyszę rozmówkę: - a czyj ten namiot? - ten? tych dwóch dziwnych Polaków… - Fazi? - Nooo? - Dawaj, wstajemy, bo zaraz sami zostaniemy na tym zlocie… Wysuwam głowę z namiotu i faktycznie: 2/3 ludzi już nie ma. No chyba ten lekki deszczyk ich nie przestraszył? Nam się nie śpieszy, ja mam tylko jakieś 500 km do domu, plan mamy jeszcze pohasać po górskich winkielkach (choć na oponach AT bieżnika brak), więc spokojnie, bułeczka, kawka, jeszcze jedna bułeczka, jeszcze jedna kawka, było miło, cześć, do zobaczenia na IZI Meeting, do zobaczenia za rok… - Fazi, chyba znów zamkniemy tę imprezę ;) W końcu, kiedy nasz namiot samotnie stoi na polu, decydujemy się na pakowanie i odjazd ;) i okazuje się, że całkiem dobrze na tym wyszliśmy, bo przestało padać i nie zmokliśmy w przeciwieństwie do całej reszty :D Zaraz za Gieboldehausen wdrapujemy się na pierwsze górskie serpentyny (no takie niskopienne raczej, ale ładne). Sądząc po ilości znaków i informacji przeznaczonych dla motocyklistów, to bardzo uczęszczane traski służące głównie do zamykania opon ;) Po jakiś 100 km moja jagnięcina wydaje z siebie dziwny, nieco przypalony zapach, po czym po raz pierwszy w życiu widzę zapaloną kontrolkę temperatury. Zjeżdżam na pobocze, jagnięcina bucha parą… Mina Faziego wyraża dokładnie jego opinię na temat bmw: - Jagna, kiedy ostatnio sprawdzałaś poziom płynu w chłodnicy? - Był akurat! - Ale kiedy konkretnie ? - No jakiś czas temu… Ściągamy owiewki… Niestety, poziom jest OK. Czyli problem sięga głębiej… - Jagna, jedz dalej bez owiewki i macaj tego węża. Jak się będzie twardszy robił, to znaczy, że ciśnienie rośnie, a ciecz nie ma obiegu… Nie ujechałam pół kilometra, przewód twardy, kontrolka mało nie wyskoczy… No pięknie. Pęknięty przewód? Termostat? Pompa wody? … i dokładnie 400 km od domu… cdn…
  2. Po sutym obiedzie ciąg dalszy, czyli rozmówki techniczno – towarzyskie: Jak widać, niektórzy już mocno znudzeni ;) Germańcy też są zaciekawieni dwoma polskimi maszynami. A tak naprawdę, to patrzą tylko na fazikową afrę :( To zdjęcie wisiało na stronie pewniej Niemki (brakowało tylko podpisu „polnische Navi”) ;) W pewnym momencie ktoś pyta Faziego pokazując palcem na tylne koło : - ekhm, te opony to już chyba dość dawno wyszły z produkcji? Na co Fazi z dumnie wypiętą piersią: - Rocznik 1998! Na co Jagna złośliwie: -Fazi, doceń, jak kulturalnie gość ci powiedział, że masz łyse laczki… Tak wyglądały po powrocie: Kolejny raz zauważam, że moja aktywna znajomość języka niemieckiego jest wprost proporcjonalna do ilości wypitego alkoholu… Trzy piwa i mogę swobodnie gadać… Tak czy siak, miło jest słyszeć, że komuś się bardzo podobało na IZI Meeting i że na pewno tam wróci… W ogóle nasz zlot ma świetny PR na zachód od Odry ;) Powoli zapada zmrok, zespół zaczyna się stroić… Nie bardzo wiemy, co myśleć o tym, że od piętnastu lat na tym zlocie gra ten sam zespół… Jakieś to takie przewidywalne… i niemieckie w 200%... - Jagna, pokażemy im, jak się bawią Polacy? Bo tu pewnie z 10 osób będzie tuptać pod sceną, a reszta się kiwać w ławkach przy piwie… - Znaczy co? Tańczyć będziemy? A może jak Jochen rzucisz mnie na scenę? - Hm, to już na pewno jest gesetzlich verboten… W programie stoi: „20.30 – Party”. Czyli o 20.29 wychodzi na scenę zespół i… … i nie przestaje grać do 24. Mamy z Fazim coraz większe oczy i coraz większego banana na twarzy. To jest po prostu niemożliwe! Unmöglich! Niemcy się tak nie bawią! Oni tak nie potrafią! A jednak… All-in-one jest po prostu niesamowity. Nie ma chyba ani jednak piosenki, przy której można stać spokojnie! Kilkaset osób skacze pod sceną, my oczywiście na samym przodzie ;) Nie wiem, jak oni mają na to siły, ale grają non stop przez 4 godziny. Pewnie mogliby dłużej, ale niestety zezwolenie na hałasowanie jest tylko do 24… Z całych sił usiłujemy godnie reprezentować mniejszość polską w Niemczech: (kobieta obok Faziego to ta, co sama pojechała do Władywostoku i wróciła :dizzy:) Przy jakiejś spokojniejszej piosence (no dobra, ciut spokojniejszej) ze sceny pada hasło „Hände hoch!”. Fazi i ja momentalnie patrzymy się na siebie i krzyczymy „Nicht schiessen!” i wybuchamy śmiechem. I nikt oprócz nas nie rozumie, co w tym śmiesznego… W życiu nie słyszałam takiego grania na zlocie! Do tego po koncercie ekipa przenosi się z gitarami akustycznymi do ogniska… i gra dalej… Przy ognisku tym razem mały tłum - Jagna, komm, du muss jemanden kennenlernen! ( =Jagna, chodź, musisz kogoś poznać) Tym razem to nie Fazi tylko Friedel) - Hallo… - Jagna, to szef Rukki Niemcy… - O, to jest Jagna, z tej polskiej ekipy, co na aukcji charytatywnej sprzedali twoją kurtkę drożej niż ty w sklepie! - no wiesz Friedel, jest pewna różnica, w sklepie to one wiszą na wieszakach, a na IZI Meeting kurtka wisiała na mnie ;) Dalsza część konwersacji była mniej przyjemna dla szefa, bo nie omieszkałam się go zapytać czemu moje spodnie po trzecim sezonie zaczęły przemakać ;) Szef obiecał uwzględnić reklamacje ;) Gadam znów z Thomasem mętnie się tłumacząc, że przegapiłam jego chińską prezentację, a on przedstawia mi Stefana z Berlina. A Stefan na to: Jagna, kennst du vieleicht diesen verrückten Fassi aus Berlin? - Faaaaziiiiii !!!!! Ktoś cię szukaaaa!!! I w ten sposób Fazi spotkał w końcu gościa, z którym umawiał się od roku… Niemy przy ognisku śpiewają (znają wszystkie hity do czwartej zwrotki włącznie, i to po angielsku), piją, żartują i ogólnie nie wyglądają na Niemców… I do tego ciągle ktoś mi stawia piwo… - Jagna, czy ty też widzisz już potrójnie? - Na razie podwójnie, ale jeszcze jedno piwo i niesiesz mnie do namiotu… I tu niestety polska reprezentacja oddaje pole walkowerem… Tym razem nie schodzimy ostatni… - Fazi !!!! Z takimi nogami do mojego namiotu !!!!!
  3. Co do zlotu: polecam Rajd Podlaski, kolejna edycja niedługo ;) VW - było zwarcie, gdzieś w okolicach podpięcia sterownika haka, odpięcie przyczepy nic nie dawało. Po powrocie vw spędził 4 dni w ASO, nim chłopaki wyprostowali wszystko... Na przyszły weekend znów pożyczam lawetę, ciekawe, jak będzie tym razem ;)
  4. Dzień drugi zlotu, sobota. Nocny powrót do namiotu chwiejnym krokiem nie jest łatwy…nawet we dwójkę… - Jagna, myślisz, że oni wszyscy naprawdę śpią? - Fazi, jak dalej będziemy tak zawadzać o co drugi namiot, to już nie… - Jagna, fajnie, że masz porządny niemiecki namiot, ale jak teraz poznasz, który twój? Co drugi wygląda tak samo! - Szukaj czterech Wolfskinów w jednym rządku… A przed nimi dwa KTMy… - A który z tych Wolfskinów jest nasz? - Ten najmniej porządnie rozstawiony… Faktycznie, mój namiot jako jedyny na polu ma: 1. wbite do połowy śledzie (Jagna, bo ty nie wzięłaś młotka, a oni tak!) 2. nie naciągnięte linki (przecież jakoś się trzyma, prawda?) Uff, władowaliśmy się do tego namiotu co trzeba, jeszcze tylko poszukiwania karimat, śpiworów, ogólnie jest nam wesoło, i pewnie niezbyt cicho. Rano zobaczę kilka par oczu pełnych dezaprobaty ;) - Fazi rusz się, śniadanie dają do 10.00! I na pewno zamykają o 10.01 ! - a która jest? - 9.50… - eee, to jeszcze kupa czasu… Oczywiście zdążyliśmy ;) Pierwszy pośniadaniowy ćmik Fazika (nasze moto jakieś 100 m dalej...): pogoda robi się rewelacyjna, więc zamiast (jak 95% uczestników) iść do sali oglądać prezentacje, my idziemy własną ścieżką: Oto wielki banner zapraszający na zlot: Trzeba zaopatrzyć się w różnej maści napoje chłodząco – rozweselające (ale nie za 3,5 euro!!!) ruszamy więc „w miasto” i nabywamy m.in. popularny niemiecki napój: - Fazi, a wnoszenie na teren zlotu jedzenia ze sklepu nie jest verboten? Albo nawet gesetzlich verboten? - eeee, zawsze możemy powiedzieć „nje rozumjem!” Stwierdzamy , że na zlocie oprócz nas jest więcej wariatów: robimy przegląd parku maszynowego: A jest co oglądać… Królują oczywiście GSy, ale ilość AT jest całkiem pokaźna. Do tego pojedyncze TA, KTM, DR… Niektóre przepiękne: niektóre nieco mniej; czyżby pobyt na wschód od Odry to powód do chwalenia się ? trochę klasyki: i znów coś znajomego: Ufo? Fazi jest zafascynowany dwoma maszynami, których silnik oparty jest na wynalazku Herr Rudolfa Diesla. Maszyny te mają w sobie mnóstwo przeróbek w duchu „rejli” i każdy Niemiec oglądający je zadaje głośno to samo pytanie „ale czy to jest nie jest aby verboten? czy to przejdzie TÜV?” Moja zdolność do zachwycania się motocyklami jest już na wyczerpaniu, więc postanawiam chwilowo opuścić towarzystwo śląsko-niemiecko-belgijskie i posłuchać , co inni mają do powiedzenia o podróżach. Słuchając prezentacji (żaden tam pokaz slajdów, tylko porządne filmy, animacje, muzyka…), wpadam w kompleksy. Gdzieś tam niby już byłam, coś tam widziałam, ale… … zresztą liczba słuchających sama mówi za siebie: Obok wystawiają się wydawnictwa specjalizujące się w książkach motocyklowo-podróżniczych, kilku autorów daje autografy… Widzę właśnie, że kobieta , z którą wczoraj rozmawiałam przy ognisku napisała kilka książek i ostatnio jechała SAMA do Władywostoku i z powrotem… oczywiście bmw ;) A później uświadamiam sobie, że zostawiłam w domu „Jupiters Travel” i nie będę na niej miała autografu Teda Simona… A jeszcze później wysłuchuję, po angielsku tym razem, opowieści, po której wszyscy biją brawo na stojąco. Gość nazywa się Ramney "Coach" Stroud i przyjechał z USA tym: 10 lat temu został sparaliżowany w wyniku wypadku w offie, a przedtem brał udział w wyścigach motocyklowych, był instruktorem enduro. Świat mu się skończył. Po czym postanowił się nie poddać i założył sobie, że za 10 lat zatańczy tango w Buenos Aires… 4 lata uczył się chodzić o kulach, kolejne lata być samodzielnym, w końcu wsiadł na motocykl… Jest w stanie jeździć samodzielnie tylko zaprzęgiem, ale jak widać na slajdzie, niewiele go to ogranicza ;) W 2011 ruszył w podróż dookoła świata… A na koniec zaprosił wszystkich w listopadzie do Buenos… Niesamowity gość! Ehh, Jagna się poczuła jak takie malutkie, początkujące jagniątko… W przerwie obiadowej zgarniam towarzystwo nadal dyskutujące o silnikach, przebiegach itp. na obiad, typowo niemiecki oczywiście ;) Schweinebraten mit Kartoffeln und Gemüse: Po obiedzie Fazi nie może przeżyć, że zobaczył w GS1100 to: - no widzisz, a ty marne 100 kkm w swojej AT masz… - a twoje bmw to nawet pół tego nie pociągnie… - jak to nie! już mam 53! - i zaraz pewnie będzie koniec! czyli takie tam typowe rozmówki właściciela AT z właścicielką BMW ;) cdn
  5. I znów nadaje Fazi: To był nasz błąd taktyczny ,ze nie poszliśmy wcześniej spać, błąd który zemści się na nas następnego wieczora. Wszyscy poszli spać, bo jutro ma być koncert... Na razie myślimy, że jak zaczną grac koncert o 9tej to skończą o 11 i wszyscy nyny. Ale jak to Germańcy, przygotowali już taktykę aby zaatakować nas z zaskoczenia. W krzakach czai się już gruby kaliber... Sponiewiera nas jeszcze ta decyzja, ale dzielnie się będziemy bronic.... __________________
  6. Fazi konfabuluje. Przecież wszystkie Jagny są łagodne jak jagniątka! Jak zwykle byłam grzeczna i miła i powitałam go z uśmiechem na ustach. Nooo, być może coś tam przedtem powiedziałam, ale … ;) wracając do tematu: Ciekawe, że spędziłam 2 godziny sama i jakoś nikt nie krzyczał za mną „Ist das die Jagna?” a tu zjawia się Fazi i już go poznają… Szybko okazuje się, że na MRT są znajomi z IZI Meeting oraz ich znajomi, oraz znajomi ich znajomych. Oczywiście bardziej oni kojarzą nas, jako organizatorów IM, niż my ich ;) I wszyscy są mocno zdziwieni, co robimy na niemieckim zlocie. No w końcu nie było nigdzie napisane „Nur für Deutsche”! Było za to napisane: „Bitte nicht spontan und unangemeldet. Das MRT ist keine anonyme Veranstaltung!” (w wolnym tłumaczeniu: proszę nie przyjeżdżać spontanicznie oraz bez wcześniejszego zameldowania. MRT to nie anonimowy zlot!) Nicht spontan? Jak to tak? Jak już dowiozłam te dwa czteropaki, to chociaż się napiję: Chyba jesteśmy jedyni, którzy zamiast kupić grzecznie piwko za 3,5 euro, piją swoje z puszki ;) Oczywiście Niemcy protestują, bo jak to tak, niemiecki zlot, to musi być niemieckie piwo, nie mija chwila i już mamy wciśnięte w ręce solidne kufle :D Jedno piwo, drugie, powoli robi się jakoś luźniej dookoła… Hm, dopiero po północy, a co rusz słychać „Bis morgen, do jutra, dobranoc”. A mniej więcej godzinę później słychać z baru: „Ostatnie zamówienia, bo zamykamy!” Że co ?? No ale my mamy jeszcze zapasy Leżajska ;) Przenosimy się do ogniska, gdzie zostało może ze 20 osób, pozostałe 380 smacznie śpi… Gadamy, pijemy, pijemy, gadamy… - Fazi… - Was? - Zostaliśmy sami… I w ten oto sposób, o wpół do czwartej rano, dwuosobowa reprezentacja Polski zamknęła piątkowe ognisko na niemieckim zlocie… cdn...
  7. Wersja Faziego: Piatek 20.30 wyskakuje z roboty, 9,5 minuty do domu, 7,25 minuty pakowanie i wio. Aha, jeszcze fajka na uspokojenie, ciśnienie w oponach, olej niepotrzebny bo i tak nie zre. Myślę już o zadymie jaka Jagna robi za każdym razem kiedy się spóźniam, czyli za każdym razem. Wyobraźnia podsuwa mi tu najczarniejsze scenariusze, których świadkiem będą tym razem podróżnicy motocyklowi. Autoban w piątek raczej pusty, 3 pasy, wiec blokuje manetkę na następne 200 km i mniej więcej tak jadę: W końcu dolatuje na miejsce. Stosuje tez metodę na słuch w lokalizacji zlotu, jednak słychać tylko bzyczenie komarów. Wioska Gieboldehausen ma w sumie 2 drogi główne, wiec jak nie ma przy pierwszej to będzie przy drugiej. Jest!! w ciemności dostrzegam motocykle. Silnik off, Jagna zaczyna scenę ... 10 minut później 3ech gości trzyma Jagnę, a 2 negocjuje, ze jednak szkoda tego Fazika tak na miejscu i od razu. Przyda się jeszcze przeca ;) Pcham motura, aby nie pobudzić śpiących już ludzi, chyba bylem ostatni tego dnia czyli jak zawsze. Na zegarku wybija północ i zaczyna się następny dzien...
  8. Odcinek 7, czyli wszystko kiedyś się kończy… ale jeszcze trochę zostało na następny raz Noc mamy ciekawą. Okazuje się, że jezioro, pomimo wielgachnych napisów „teren ochrony” „zakaz” „nakaz” itp. stanowi ulubiony punkt wypadowy wędkarzy. W dodatku nocnych wędkarzy. A że noc była chłodnawa, to jeden z nich jakąś godzinę grzał siebie i silnik w golfie zaparkowanym jakieś 50 m od nas. Na mój słuch był to 1,9 TDI. Raf po jakimś kwadransie przyznał mi rację. Lubię takie poranne niespodzianki ;) Ruszamy na południe, dziś dzień mocno asfaltowy, musimy zdążyć na wieczór do Lubaczowa… ale skróty sobie robimy. I jak to zwykle skróty… Droga jakoś znika… jedziemy na azymut przez pola, na szczęście już po żniwach ;) w końcu odnajdujemy polną drogę i ze szczęścia postanawiamy sparwić sobie wspólną fotkę. Jedyną a tym wyjeździe! wymaga to nieco poświęceń: a to efekt: Mijamy najnowocześniejszą kopalnię węgla kamiennego w Polsce, czyli Bogdankę pod Lublinem: Wiochami jedziemy na Szczebrzeszyn. To głównie dziurawy asfalt, czasem jakiś piaszczysty skrót. Oboje jesteśmy już mocno zmęczeni, ale ja chyba bardziej. Na tyle, że na większych , kopnych piachach już nie daję rady. Bolą nogi, bolą ręce, sił brak. Raf: „Jagna, nie takie rzeczy przejeżdżałaś!” Wiem, ale to było kilka dni temu… teraz zaczynam marzyć o asfalcie… Jakoś dowlekamy się do Szczebrzeszyna, obowiązkowa fota ze świerszczem: i nabieramy sił w bardzo fajnej knajpie naprzeciw świerszcza Przed nami trochę lasów (ja się cieszę, bo las to raczej błoto niż piach), Roztoczański Park Narodowy oraz Puszcza Solska. Chcemy przejechać przez park choć mogą być zakazy ;) początek obiecujący: piachu nie ma ;) błota trochę jest, na oponach ;) niestety błoto szybko się kończy i jest piasek. Piach. Piaskownica. Aaaaaa!!!! Niekończący się piach przede mną… Nawet Raf zaczyna tańcować, a moja DR przechodzi samą siebie, przednie koło lata po całej drodze, a ja już nie mam siły na nic. Ale zajechaliśmy na tyle daleko, że nie ma sensu się cofać… W końcu piach się kończy, zaczynają porządne błotne kałuże. Uff… Nasze szczęście nie trwa długo, drogę przegradza szlaban. Rezerwat… A za szlabanem coś przepięknego, coś za czym wprost tęsknię: piękny, szeroki, prosty szuter. Niestety. Zaraz za szlabanem jest leśniczówka, a na jej progu siedzi leśniczy. Jakoś tak głupio przejechać… Jeszcze wyśle za nami straż leśną albo co… Postanawiam porozmawiać, czy nie dałoby się ten jeden jedyny raz puścić motocyklistów, że my tak cichutko, szybciutko i w ogóle… Bo jak myślę o powrocie przez ten cholerny piach… Niestety, leśniczy jest totalnie odporny na wdzięki motocyklistki. Zresztą mu się wcale nie dziwię. Brudne toto, ubłocone, roczochrane… no nic, zawracamy. Ale widzimy jakąś mniej uczęszczaną ścieżkę w bok, może wyminiemy tę piaskownicę… Piachu faktycznie nie było: i ścieżki prawie też ;) już nie wiem, którędy byśmy dłużej jechali… jest sporo błota, zarośniętego i przez to niewidocznego. Jedziemy żółwim tempem, przedzierając się przez krzaki ;) W pewnym momencie usiłuję jechać po „Rafałowemu” czyli ominąć kałuże, a nie środkiem. Ale motocykl ześlizguje się po poboczu, nie zdążyłam dodać gazu i pięknie kładę DR w błoto, stojąc nad nią w rozkroku. Nie możemy jej we dwoje odessać z tego błocka! W końcu wydostajemy się z lasu i grzecznie objeżdżamy Roztoczański Park… Za Zwierzyńcem namawiam Rafa na odwiedziny w Zagrodzie Guciów, takim małym prywatnym skansenie, gdzie jest zachowane kompletne gospodarstwo zamojskie. Rewelacji nie ma, ale zobaczyć można. A za Krasnobrodem czai się horror… Pewnie normalnie zacisnęłabym zęby i jakoś walczyła, ale chwilowo mam dość. Mam już za sobą 1000 km, czuję to w nogach, rękach, placach, plecach, o tyłku nie wspominając. I takie coś na koniec ?!? Opis kilkukilometrowego przejazdu tą drogą pominę milczeniem. Za dużo musiałabym wykropkować… W końcu lądujemy na asfalcie, przysięgając sobie, że nie zjeżdżamy z niego ani na metr. Zostało nam jakieś 50 km do celu, powoli robi się ciemno. Dojeżdżamy w końcu do Wojtka i Leny, dochodzimy do siebie, przepakowujemy. Ponieważ kolejnego dnia czeka mnie 750 km jazdy, postanawiamy jeszcze dziś wrzucić motki na lawetę. Podchodzę do vw, sięgam do klamki i… patrz dzień 2. No szlag!!!!! Więc jednak nie podłączenie przyczepy robiło zwarcie, tylko sam vw. No to dalej, awaryjnie otwieramy... no usiłujemy... i raz jeszcze... no przecież złamię zaraz ten plastikowy kluczyk!!! Dlaczego ten zamek nie da się przekręcić ?!? Po pół godziny prób chwytam za telefon i wybieram numer do całodobowej pomocy vw. I słyszę "w trosce o jakość usług, nagrywamy, dziękujemy, wciśnij 4 a potem 5, żeby połączyć się z konsultantem, bla, bla... przygotuj dowód rejestracyjny" Że co?? Z chęcią, ale niech mi ktoś otworzy to cholerne auto, żebym mogła się do niego dostać!!! Nagle jakimś cudem zamek przekręca się w rękach Wojtka i możemy otworzyć maskę... ładujemy aku … A ja znów obmyślam, co zrobię panom „specjalistom” z ASO VW Zielona Góra. Bo zamordować to mało… Rano pakowanie, ładowane na lawetę, na szczęście vw odpala, jedziemy. Do Krakowa prowadzi Raf, dalej się rozstajemy i jadę sama: trochę błota przywożę ze sobą ;) 450 km autostradą z lawetą opisu nie wymaga. Nudzi mi się straszliwie, tiry wyprzedza się fatalnie, bo jakoś wszyscy zakładają, że auto z lawetą nie będzie chciało wjeżdżać na lewy pas… W końcu, w niedzielny wieczór dobijam do domu, na wszelki wypadek nie próbuję nawet wjeżdżać na podwórko tyłem tylko zawracam na ogrodzie. Sił jeszcze starcza na zdjęcie DRki, lawetę odda się rano. Jestem niepocieszona, że w wypożyczalni nie ma pana, który ją mi wydawał. Ciekawe, jak bardzo się zdziwił, kiedy ją zobaczył całą ;) Wypadałoby coś posumować? To krótko i na temat: To był jeden z moich najbardziej udanych i najmniej zaplanowanych wyjazdów. Wschód rulez !
  9. Odcinek 7, czyli ponownie przekraczamy Bug, choć nieco inaczej... Podlasiaki nas nakarmiły, napoiły i przespały. Aż się jechać dalej nie chciało! Posileni jajecznicą ruszamy jednak na południe. Szybko zjeżdżamy z asfaltu: Na wschód od Siemiatycz: Jedziemy na skróty do Grabarki, czyli „prawosławnej Częstochowy”. W okolicy mieściny o ciekawej nazwie „Nurzec Stacja” wszystkie leśne ścieżką są wybrukowane, i żadna nie jest zgodna z mapą. Jedziemy więc na azymut: zgodnie z zasadą: jeśli raz będę skręcać w lewo, a raz w prawo, to w końcu dojadę na wprost ;) chyba co 100 m zmieniamy kierunek jazdy! Bruk miejscami jest tak zarośnięty, że kulimy się pod gałęziami, i zamykam kask po tym jak dostałam pokrzywą w policzek ;) Do samej Grabarki są już szutry: Dookoła samej cerkwi jest las krzyży wotywnych: niektóre w podziękowaniu, niektóre po prośbie… Z Grabarki jedziemy znów na południe: dojeżdżamy szutrami do Mielnika, gdzie jest kopalnia kredy: Dla tych, co lubią wiedzieć : W Mielniku jest przeprawa promowa na drugą stronę Bugu, chcemy się na nią zaokrętować. Niestety, trafiamy właśnie na dwugodzinną przerwę. Hm, nie będziemy tyle czekać, jedziemy do Gnojna na inny prom. Ale zatrzymuje nas lokalny pijaczek i z pewnym trudem tłumaczy, że nie ma sensu jechać bo się prom w Gnojnie przedwczoraj zepsuł i nie wiadomo kiedy naprawią. No szlag! Jedziemy zatem na most , jakieś 15 km na zachód. Ale pojedziemy sobie wzdłuż Bugu ;) Przejeżdżamy przez tory i widzimy z daleka most kolejowy, na dość szerokim nasypie. A jakby tak? ;) po takim czymś lajtowo przejedziemy ! zdziwiłam się nieco na końcu, gdzie był konkretny uskok między dechami a tłuczniem … Amortyzator skończył się ze dwa dni wcześniej, więc było to dość bolesne :mur: Po drugiej stronie polna ścieżka prowadzi do wsi. Postanawiamy nadgonić trochę asfaltem , bo mamy do celu 500 km, a mamy tam być jutro wieczór ;) Jedziemy więc do Białej Podlaskiej, a dalej odbijamy na lokalne drogi w stronę Poleskiego Parku Narodowego. Widzimy na mapie szarą linię przecinającą park i chcemy spróbować. W Jamnikach odbijamy na wschód i mamy całkiem fajną ścieżkę: całkiem głębokie błota. Ale ścieżka jest coraz bardziej zarośnięta i coraz bardziej błotnista. W końcu robi się nieprzejezdnie i musimy się wycofać (jeden jedyny raz na tym wyjeździe!). Przy zawracaniu proszę nieśmiało o pomoc…. A po błocie mamy piasek: Objeżdżamy park dookoła, chcemy „zaparkować” nad jeziorem. Jezioro jest, ale mało kąpielne ;) ale jest ładnie, więc rozbijamy się na łączce. Raf dokonuje autorskich poprawek w mojej płycie bagażnikowej: Przy okazji odkrywam, że z torby narzędziowej Rafa, która jest w moim worku, wystawał brzeszczot. I zawdzięczam mu kolejną dziurę w dnie torby!!! Zestaw kolacyjny mamy dość oryginalny (wino się nie załapało na fotę): I kontemplujemy zachód słońca: Jutro ostatni dzień wycieczki… :( cdn.
  10. Delektujemy się widokami podlaskich wsi, suniemy powoli na północ, do Kruszynian. Nachodzi mnie refleksja, że postrzeganie „ściany wschodniej” przez ludzi z moich okolic (czyli „ściany zachodniej” jest totalnie błędne. I niesprawiedliwe. Obiegowa opinia to „bida z nędzą”, a tymczasem… Może faktycznie za bogato nie jest, ale pięknie, czysto i zadbanie. I mówię tu tylko o tym, co widać oczyma, bo o charakterze Podlasiaków to można by pewnie książkę napisać ;) Oj, zmieniłam i ja swoje poglądy ;) Szuterkami dobijamy do Kruszynian, gdzie z koreańską wycieczką oglądamy cmentarz, bardzo klimatyczny: (gdzie BTW pojawia się często jedne z forumowych nazwisk) a następnie z wycieczką brytyjską meczet: litujemy się nad wycieczką i nasze buty zostawiamy na zewnątrz, a nie w korytarzu ;) puścili nas w skarpetkach ;) Po meczecie oprowadza lokalny Tatar, trafiła nam się przemowa po angielsku, a raczej czymś co miało chyba być angielskim ;) W Kruszynianach nie ma już na stałe imama, zostały zdaje się tylko 2 rodziny tatarskie… Po zwiedzaniu lądujemy vis a vis w „Tatarskiej jurcie”, gdzie co prawda tanio nie jest, ale dobrze karmią zupełnie nieznanymi mi rzeczami… Szkoda tylko , że nie ma baraniny ani jagnięciny… w jurcie: Po bardzo sytym obiedzie nie bardzo chce nam się ruszyć, siedzimy, pijemy fantastyczny domowy kompot z porzeczek i Raf wypala „Wiesz Jagna, nie sądziłem, że zajedziemy tak daleko”. Bo to już prawie końcowy punkt wyjazdu. Zaraz trzeba zacząć wracać… Jest czwartek, a sobota wieczór musimy być w Lubaczowie po auto. Ale na razie jeszcze trochę na północ, do Krynek, gdzie Raf koniecznie chce mieć fotkę na drugim największym rondzie w Europie. To jedziemy: Jest cudnie! W Krynkach chcemy zatankować, znaczy Raf musi, ja chcę. Ale gdzie? W końcu za pomocą lokalesów odnajdujemy niewielką stacyjkę, dystrybutory są, ale nikogo nie ma… jest nawet otwarta kasa! W końcu z budynku obok wychodzi jakiś człowiek i nas kasuje. I na nasze zdziwienie odpowiada: no przecież jest numer telefonu na ścianie wymalowany, jakby co! No i słynne rondo: 11 wyjazdów! Z Krynek kierujemy się na Puszczę Knyszyńską, gdzie przejazd zabiera nam nieco więcej czasu, niż zamierzaliśmy, bo jest miejscami trochę błotniście. Jagna uparcie (oraz z bananem na twarzy) bierze wszystkie kałuże środkiem, Raf wymija ;) Jedna z kałuż okazuje się nieco głębsza niż to wyglądało, a wyjazd z niej dość stromy i w dodatku na środku sterczy sobie wielki korzeń. Jagna wykonuje swój tradycyjny manewr, czyli się wystrasza i odejmuje gazu, zamiast dodać, no i koło nie wskakuje na korzeń tylko klinuje się przed nim. DR leci sobie powolutku, powolutku na lewy bok, a Jagna usiłuje ratować sytuację, czyli podpiera się lewą nogą. No cóż, niezbyt jest miło, kiedy błoto wlewa się do wysokiego buta od góry… Upadek DR chwilowo powstrzymany, jednak kąt nachylenia niebezpiecznie zbliża się do 45 stopni, a w głowie Jagny jedna myśl „Jeśli on teraz wyciągnie aparat zamiast szybko podbiec, to ja….” Ale podbiegł ;) Reszta kałuż została pokonana bez większych problemów ;) Zajechaliśmy do monastyru w Supraślu: jest właśnie remontowany, warto! Sam Supraśl też przyjemny: Z Supraśla nie do końca wyjechaliśmy tak jak chcieliśmy, ale było ładnie: Ominęliśmy Białystok jakimiś szutrami i dalej już głównym asfaltem na Bielsk Podlaski, bo się późno zrobiło ;) No i zawitaliśmy u Podlasiaków: A na honorowym miejscu stał weselny prezent od ekipy „Slunskiej Rajzy do Rusyje” cdn.
  11. Odcinek 6, czyli tylko krowa nie zmienia poglądów i choć już czwartek, jedziemy dalej Rano budzi nas słońce wchodzące do namiotu i nieustannie podwyższające jego wewnętrzną temperaturę, mimo otwartych na oścież wszelkich możliwych wywietrzników. Raf jak zwykle wstaje koło 7 i czeka. Bo Jagny nie mają w zwyczaju wstawać przed 9, no ewentualnie przed 8.30 ;) Ale Rafowe czekanie nie jest takie bezproduktywne ;) obie DRki mają dokładnie i precyzyjnie wysmarowane pędzelkiem łańcuchy ;) moja chyba nigdy nie była tak zadbana ;) W końcu Jagna też wstaje, poranna toaleta w luksusowych wręcz łazienkach (tu kolejna „wschodnio – zachodnia” dygresja: zastanawiamy się, gdzie można jeszcze kupić taki szorstki, szary, makulaturowy papier toaletowy, który króluje w tutejszych toaletach). Jagna niechcący zostawia rolkę Rafowego papieru w toalecie, i potem przez trzy dni będzie wysłuchiwać „ale taki ładny był! pachnący! i w kwiatki!”… Ruszamy do pierwszego napotkanego sklepu i wcinamy na ławeczce śniadanie. Raf już szczęśliwszy, bo ma swoje ukochane śledzie ;) Mamy już czwartek, czyli powinniśmy być już w drodze powrotnej. Ale jakoś nie chce nam się wracać ani trochę ;) więc zatwierdzamy korektę planów – jedziemy do Kruszynian zobaczyć meczet, potem do Krynek zobaczyć rondo z 11 wyjazdami a potem jedziemy do Podlasiaków do Bielska. Trzeba zobaczyć jak sobie para młoda radzi po ślubie ;) Pod sklepem odbywamy jeszcze bardzo ciekawą rozmowę z lokalesem (to jest to, co oboje w podróżach lubimy), który zawile i socjologicznie tłumaczy nam „bezludność” ośrodka kempingowego, na którym spaliśmy. I suniemy dalej na północ szutrami. Szybkimi szutrami. Autostradoszutrami! W Jałówce naszą uwagę przyciąga nowoczesna cerkiew: a my uwagę pogranicznika: (zdjęcie ze specjalną dedykacją dla Mygosi) trochę plotkujemy o ktm, tkc, itp. itd. ;) W końcu pada hasło „a pokazać wam kilka fajnych rzeczy?” No ba! Pilnie strzeżona granica białoruska: Ruiny kościoła w Jałówce: poza adekwatna do miejsca :dizzy: I znów szutry, plus kocie łby we wsiach… Jestem zachwycona wsiami. Jest po prostu sielsko. Nie znajduję lepszego słowa do opisu… Cicho, spokojnie, czysto, bajkowo, zadbanie, skromnie, drewniane domki, kwitnące kwiaty, dziadkowie na ławeczkach pod płotem…Dublany, Mostowlany, Świsłoczany… Czas tu chyba płynie inaczej… :bow: (...)
  12. Świat idzie do przodu, nawet na wschodzie ;)
  13. Odcinek 5 , czyli przekraczamy Bug Miejscówka w Łukowiskach rewelacyjna, piękny pensjonat i domki i jakieś 50 m od Bugu, czyli granicy. Anektujemy cały taras i wywieszamy mokre motociuchy. Nie chciało nam się wyjmować kurtek na taki mały deszcz, to teraz suszymy zbroje ;) Poranny spacer nad Bug: nasze koniki po prawej: a po lewej: jeden w coś się zaplątał i trzeba było 2 ludzi, żeby mu pomóc ;) Kolejny dzień zaczynamy od przekroczenia Bugu, który ucieka z granicy i płynie na wschód. Przekraczamy do promem w Gnojnie: Prom jest mikroskopijny: Czekając kontemplujemy przyrodę nadbużańską: oraz zastanawiamy się , co inżynier ruchu drogowego miał na myśli ;) miejsca dla nas starczyło : Za rzeką jedziemy na północ na azymut i dalej szuterkami wzdłuż granicy białoruskiej. Szukamy stacji (bez lokalesów byłoby trudno). Kolejna „inna” rzecz dla człowieka spod zachodniej granicy. Tu są stacje „no name”! a nie same BP i inne Statoile… Za Czeremchą (gdzie w końcu znaleźliśmy stację) zaczyna się raj dla wielbicieli szutrów. Wszystkie drogi między wsiami to rewelacyjne, szybkie szutry! Skrzyżowanie dróg powiatowych: Motki mamy chwilowo (po wczorajszym deszczu) prawie czyste, to sobie urządzimy małą sesję foto ;) W okolicy Opaki Dużej droga biegnie w zasadzie granicą: Zatrzymujemy się na fotkę: co wzbudza pewne zastrzeżenia przejeżdżającej właśnie straży granicznej. Ale chyba są po prostu bardziej ciekawi ;) Jest ich chyba z ośmiu, w tym ze trzy kobiety. Standardowe sprawdzanie dokumentów, które po moim jęku „ale ja na samym dnie bagażu mam!” kończy się „aaaa, to tylko pana poprosimy”, a później już tylko wypytywanie o motki ;) Solennie obiecujemy nie wchodzić na zaorany pas graniczny (ludzie wskakują robić zdjęcia na pasie, a oni później mają aferę ze śladami stóp…) i jedziemy dalej. 500 m później wpadamy na pierwszą i ostatnią ekipę motocyklową na tym wyjeździe. I oczywiści musi być ktoś z FAT ;) xwa_jacek – pozdrawiamy i dzięki za poniższe zdjęcia! Po krótkiej rozmowie (ekipa raczej asfaltowa) bierzemy kurs na Białowieżę. Szutrowego raju ciąg dalszy: Ostatnia wieś przed parkiem, Wygon: No teraz pytanie: taki znak stoi chyba na drodze publicznej? Tylko gdzie ta droga? Bez żadnego zakazu dojechaliśmy z Wygonu do Topiła, gdzie zakaz wjazdu oczywiście był… z drugiej strony. Mamy dylemat moralny, czy wracać do legalnego asfaltu, czy też na skróty szerokim szutrem do drogi na Białowieżę… 10 km przez zakaz… Zasięgamy języka w sklepie… no jeżdżą tamtędy, no straż też czasem jeździ…, czasem daje mandaty, czasem nie… Liczymy: 10 km to jakieś max 15 minut, może się uda ;) Raf jako porządniejsza część ekipy ma opory, ale w końcu daje się przekonać ;) No cóż , był to jeden z najszybciej pokonanych przez nas odcinków offowych ;) Wyjeżdżamy na legalną już szutrówkę na południe od Białowieży i postanawiamy odwiedzić żubry. Żubry jednak nie bardzo są zainteresowane odwiedzinami, i podobnie jak cała reszta zwierzaków, schowała się w najdalszych zakątkach w cieniu. Przypominam sobie, dlaczego programowo nie odwiedzam zoo i innych takich miejsc. Niby zwierzaki mają to nieco lepiej, duże wybiegi, reintrodukcja żubrów, itp., itd… Chyba jednak nie popieram… najlepiej mają się dziki: i znów szuter na północ, do Narewki: Żubry zabrały nam sporo czasu, więc postanawiamy poszukać noclegu nad zalewem w Siemianówce (na Narwi). Niechcący znajdujemy piękny , nowy ośrodek, składający się z plaży, mola, pola namiotowego, łazienek, miejsc pod ognisko i mnóstwa innych wodotrysków (52.929, 23.782, Stary Dwór, jakby ktoś był zainteresowany) , wszystko nowe, czyste, tanie i …bezludne w środku sezonu! Według Garmina stoimy na środku wody: (Niestety na lokalnych podlaskich asfaltach Garmin w ogóle się nie sprawdzał. Ścieżki w lesie oraz asfalty były oznaczone dokładnie tak samo… i do tego kupa błędów.) Rozbijamy się: kąpiemy w jeziorze, nawet czysto, i tym razem spędzamy wieczór w towarzystwie piwnym, a nie winnym ;) takie niebo podobno zapowiada pogodę... cdn.
  14. Odcinek 4 , czyli jak do cholery wydostać się z tej łąki?! Budzę się rano, wyjmuję z uszu najważniejszy element mojej kosmetyczki na wyjazdach, czyli stopery, a następnie wyglądam z namioty z nadzieją, że ci którzy przez pół nocy darli się 20 m od naszego namiotu, śpią gdzieś słodko obok i będę mogła pod ich namiotem odpalić DRkę. Z przegazówką najlepiej. Niestety… jesteśmy na polu sami… Pierwszy nocleg namiotowy upewnia mnie, że wybrałam dobry namiot na wyjazdy 2-osobowe. Nie jest co prawda najlżejszy (3,2 kg) ale ma dwa ogromne przedsionki, gdzie da się bez problemu upchnąć cały motocyklowy szpej. I jeszcze da się wejść do środka ;) Śniadanko, pakowanie, smarowanie łańcuchów i w drogę. Bierzemy Chełm bokiem, przejeżdżamy Chełmski Park Krajobrazowy (ciekawe, że od naszej strony nigdy nie ma zakazu wjazdu, a i tak na wyjeździe jest szlaban…). Na mapie mamy teren podmokły, ale rzeczywistość jest taka: czyli to, czego Jagny najbardziej NIE lubią. A później tylko gorzej: ale akurat ten odcinek udało mi się jakoś pokonać na 3cim biegu i nawet zdobyć słowo uznania u Rafa („Jagna, jak chcesz to jednak potrafisz”). Zauważamy oboje, że przy załadowanej DR (mam jakieś 8 kg bagażu) i mojej niezbyt wielkiej masie, nie do końca sprawdza się w kopnym piachu metoda „wypnij tyłek”, bo przednie koło zaczyna żyć własnym życiem i lata od prawej do lewej. Kiedy zaczynam stać mniej więcej prosto, jedzie się lepiej… Piaszczyste dróżki zaprowadziły nas do wsi Łukówek, gdzie zatrzymujemy się pod lokalnym sklepem (o dziwo jest!), przed którym (na oko) siedzi pół wsi. Męskie pół wsi. Stanowimy na tych mocno oddalonych od cywilizacji wsiach niemałą sensację, a w szczególności żeńska część teamu… Do tego kiedy mówię, że przyjechałam z Zielonej Góry… Raf twierdzi, że i tak nikt nie wie gdzie to jest, ale on się nie zna ;) Asfaltem docieramy do Uhruska, witając się ponownie z Bugiem. Czasem robienie zdjęć wymaga pewnych poświęceń: Po analizie mapy postanawiamy na moment oddalić się od granicy i przejechać przez Sobiborski Park Krajobrazowy, który kusi bagienkami. Jest ładnie, bo las liściasty: Ścieżki szerokie prawie jak autostrada i oczywiście brak zakazów wjazdu: W okolicy Kosynia robi się faktycznie bagienkowato, ale nadal przejezdnie : W pewnym momencie widzimy czerwony szyld „Rezerwat żółwi błotnych”. Hm, chyba nie powinniśmy tędy jechać… ale skoro już tu zabrnęliśmy… i żadnych zakazów po drodze jak zwykle nie było… postanawiamy przejechać więc najostrożniej i najciszej jak się da ;) Widoki są rewelacyjne, zarośnięte, malownicze jeziorka :dizzy:, a tu jak na złość kontemplujący ciszę rowerzyści, więc tylko zmykamy dalej… Raf twierdzi, że widział żółwia, który prawie rzucił mu się pod koła, ale nie wiem, czy należy mu wierzyć… Jagnięca DR trochę się ubrudziła, bo w przeciwieństwie do Rafowej, nie omija kałuż ;) Na końcu zrobiło się sucho i piaszczyście, a DRka 350 zaczęła pod górkę prychać i zdychać. Aż zdechła. Jagna już w myślach robi przegląd wszystkiego, co mogło się zepsuć (przecież tym razem filtr powietrza NA PEWNO dobrze zamontowałam!), zjawia się Raf, który był na przedzie i pyta „a paliwo ci się przypadkiem nie skończyło?” O ja głupia c… ! :mad: Takie są konsekwencje zbiorników akcesoryjnych o zasięgu 400 km, człowiek w ogóle zapomina o czymś takim jak rezerwa! (Fazi, Sambor, jeszcze raz dzięki za prezent!) Raf (a raczej Wilczyca) ma w DR seryjny zbiornik, więc na moje jedno tankowanie przypadają jego dwa. Zjeżdżamy na stację we Włodawie, i zastaje nas tam deszcz. A ponieważ pora jest obiadowa, postanawiamy go przeczekać w knajpianych okolicznościach: Jak tylko z grubsza przestaje padać ruszamy dalej, wsiami na zachód od drogi 816. Czasem szuter, czasem polna ścieżka, czasem asfalt… Deszcz nie daje jednak za wygraną, przeczekujemy na przystanku: Przynajmniej się nie kurzy: W Żukach jedziemy gruntówką, pięknie widoczną na Garminie, nieco mniej w rzeczywistości: przedzieramy się z pół godziny, aż w końcu ilość powalonych pni nas przerasta i postanawiamy kontynuować jazdę równolegle do drogi, ale łąką. Łąka jest cywilizowana: Ale Jagna oczywiście musi wjechać w jakiś przeorany i rozryty przez krety kawałek, z którego nie umie wyjechać, bo jej tradycyjnie nóg brakuje… :mur: Więc wyjeżdża Raf: na bardziej cywilizowany kawałek: Łąka przechodzi w ściernisko, dróg polnych i miedz brak… Ściernisko nieco podmokłe, ale jedzie się ok. W końcu wyjeżdżamy we wsi Władysławów. W godzinę przejechaliśmy może ze 3 kilometry ;) Suniemy dalej na północ, mamy mały problem z przejechaniem linii kolejowej na Terespol (2 tory, wysoki nasyp, brak przejazdu), jedziemy kawałek równolegle do torów i znajdujemy w końcu przejazd. Przeskakujemy DK 2 i jedziemy ładną piaszczystą drogą z Horbowa na północ. Droga jednak ewidentnie kończy się na łące, choć i Garmin, i Automapa każe jechać prosto. To jedziemy… Próbujemy wszelkich możliwych kierunków, ale za każdym razem na końcu jest trzcina, a za nią rzeka… Trawy akurat dla pasących się Jagniąt ;) Łąka mocno podmokła i spod kół tryska woda…. Postanawiamy jechać dokładnie po śladzie Garmina, może w końcu trafimy na drogę. Zamiast drogi trafiamy na resztki mostu: Widzimy ślady jakiego auta, Raf się śmieje, że pewnie jakieś 4x4 jechało z Garminem ;) Deski są mocno niekompletne i spróchniałe, nie będziemy ryzykować… Po krótkim postoju przy moście postanawiamy trzymać się jednej z naszych wyjazdowych zasad („tylko łosie zawracają”), zjeżdżamy z łączki i próbujemy alternatywnej drogi na wschód. Przez moment mamy nawet coś, co przypomina dojazd na pole, ale kończy się w polu kukurydzy, a przed nami dzikie krzaki wielkości małych drzew. Raf idzie miedzą szukać przejazdu (klapa, szeroki rów melioracyjny…), a Jagna w krzaki, przez które Garmin widzi drogę. Droga kiedyś była (pewnie wtedy, kiedy funkcjonował most), bo pomiędzy drzewami jest przerwa z 1,5 m, tylko zarośnięta chaszczami. Ale skoro Jagnie udało się przedrzeć przez chaszcze na drugą stronę, to uda się i motkom ;) A po drugiej stronie cudowna, szeroka prawie na cały metr, polna droga! Nasze szczęście nie trwa długo, droga bowiem kończy się w polu kukurydzy. Na szczęście kukurydza posiana jest rzadko i udaje się nam przejechać pomiędzy… Potem jeszcze tylko pszenica, ściernisko, ponownie kukurydza i jesteśmy w końcu na asfalcie. Po jakiś 2 godzinach jesteśmy może 2 km od miejsca, w którym byliśmy przedtem ;) Jest już po 19, znów zaczyna padać, starczy nam chwilowo offa, zjeżdżamy więc do Janowa Podlaskiego i szukamy noclegu. Widzimy piękną reklamę agroturystyki w sąsiedniej wiosce, jedziemy, tylko najpierw małe kolacyjne zakupy. I białe wytrawne za całych 24,99! („Jagna, naprawdę będziesz czuła różnicę między 12,60 a 24,99?” – tyle Raf…) W agroturystyce właściciel mętnie się tłumaczy, że pokoje miał, ale już nie ma, a na moje pytanie „to po cholerę reklama oraz szyld na budynku?” jeszcze mętniej opowiada „nooo, musi wisieć…” ehhh, dopłaty unijne…. Na szczęście daje nam namiary na sąsiednią wieś, Bubel – Łukowiska i bardzo przyjemne miejsce, gdzie dostajemy bez problemu pokój. Żeby kontynuować tradycję, Jagna tuż pod bramą musi się wywalić, bo skręcając z szutru w piach hamuje przodem: a Raf bezczelnie: „Jagna, poczekaj, nie wstawaj, tylko ci fotkę pstryknę!” eh, gdzie ci dżentelmeni…. cdn. PS. różnica między 12,60 a 24,99 była spora! PS.2. rzeczony mostek był na Krznie…
  15. Odcinek 3, czyli tym razem już na dwóch kółkach Poniedziałek rano. Trzeba w końcu zacząć ten offowy wyjazd! Zaczynamy jednak od wspaniałego śniadania podanego przez Lenę (nabawiłam się babskich kompleksów…), aż nie chce nam się wyjeżdżać z takiej miejscówki ;) tym bardziej, że zewnętrzne temperatury nie zachęcają do offa (36 stopni!). Ale mus to mus. Enduro nie pęka czy jakoś tak. Zakładamy GPSy (Jagna: Garmin zumo, Raf: Lark z milionem wgranych map), wyciągamy dwie prehistoryczne (1995!) mapy wschodu Polski i patrzymy, gdzie ten Bug. Człowiekowi z zachodu kraju wydaje się, że cała wschodnia granica Polski biegnie brzegiem Bugu. A tu guzik! Raptem ze 200 km! Zmieniamy więc nieco założenia: na razie jedziemy nie tyle najbliżej Bugu, co granicy. Ładujemy bagaże na DRki i jesteśmy gotowi do drogi. Ja testuję nowy worek Ortlieba (śliczny, żółciutki ;) ), 31 litrów, wodoszczelny, łatwy dostęp (w przeciwieństwie do rogala…). Niestety okaże się wkrótce, że materiał jest zbyt mało odporny na przesuwanie się worka po płycie i wrócę z kilkoma dziurami w dnie. Szkoda, bo poza tym sprawdził się doskonale. Albo trzeba wymyślić jakieś super-hiper mocowanie zapobiegające jakiemukolwiek przesuwaniu. Raf ma inny worek, duuużo większy, ale wpakowuje w niego dodatkowo mój namiot i swój niezbyt mały śpiwór. Mamy jeszcze dylemat dotyczący kurtek. Jeździmy oboje w zbrojach, ale w końcu może kiedyś padać… A ponieważ na pewno będzie padać, jeśli kurtek nie weźmiemy, to je bierzemy. I oczywiście nie zakładamy ani razu ;) Ruszamy z Lubaczowa prosto na wschód, najpierw asfaltem, potem połatanym asfaltem, potem resztkami asfaltu, a potem w końcu bez asfaltu. I to nam się najbardziej podoba! Dobijamy do granicy polsko – ukraińskiej we wsi Radruż, gdzie zatrzymujemy się przy cerkwi, niestety zamkniętej: Jagna nawija pierwsze kilometry po prawie dwumiesięcznej przerwie, musi się w końcu przyzwyczaić do używania zrośniętych już palców ;) ale i tak je jakoś głupio układa ciągle: Z Radruża jedziemy już na azymut, jak najbliżej granicy. GPSy są tu bardzo przydatne – albo po prostu patrzymy gdzie jesteśmy i w którym kierunku należy jechać, albo wyszukujemy w Garminie najcieńszych kreseczek na mapie i tamtędy każemy się prowadzić ;) Omijamy Horyniec i przez Dziewięcierz docieramy do Prusia, ładną leśną dróżką powyżej wąwozu. Po drodze jagnięca DR dostaje kilka razy korzeniami i gałęziami i odnosi pewne straty: pogięło siatkę osłaniającą zębatkę zdawczą. Jest niemiłosiernie gorąco i fajnie jechać lasem: Czasem ścieżka jest tak zarośnięta, że trzeba się kulić, a i tak ciągle dostajemy gałęziami i pokrzywami w twarz ;) W zasadzie ciężko jechać na innym biegu niż pierwszy, bo widoczność nie przekracza 5-6 m, a ścieżki z cyklu „no była tu kiedyś panie droga, i nawet traktor tu kiedyś przejechał”. Ale droga na Garminie jest ;) W Prusiach na chwilę godzimy się z asfaltem, żeby podjechać do sklepu uzupełnić płyny. A najbliższy sklep dwie wsie dalej… To nas dość dziwi przez cały wyjazd, jesteśmy przyzwyczajeni, że nawet w najmniejszej wsi są ze dwa sklepy, ale nie tu… Wracamy do Prusia i dalej wzdłuż granicy, na Hrebenne: Niestety za Hrebennem kończy się las i jedziemy głównie przez pola, jest nadal ładnie, ale słońce wściekle pali… Polami jedzie się fajnie, ziemia gliniasta, ubita, praktycznie zero kopnych piachów. Musimy też trochę pojechać asfaltem, czasem nie widać żadnych dróg bliżej granicy, a nie chcemy jechać na azymut przez pola, bo żniwa w pełni ;) Na asfalcie jest niesamowicie pusto, zdarza się, że przez 20-30 km nie mija nas żaden samochód, ewentualnie ze trzy traktory… No i kombajny. Co najmniej dziesięć na dobę! Wszędzie w ogromnych ilościach występują boćki: W końcu dobijamy do Bugu, a raczej w okolicach wsi Gołębie Bug wpływa do Polski z Ukrainy. Bug płynie doliną, nie ma wzdłuż niego żadnej ścieżki, musimy więc zadowolić się asfaltem do Hrubieszowa. Ale widząc zjazd w bok i w dół, nie możemy sobie darować ;) Proszę Państwa , oto Bug: i DRki pasące się na nadbużańskiej podmokłej łączce: Pomiędzy asfaltem a rzeczoną łączką było niewielkie zielone bagienko. A ponieważ Jagna uwielbia jeździć środkiem błota / kałuż / bagienek, to potem felgi wyglądają tak: wracając z łączki na asfalt Raf na swoich prawie łysych Mitasach rozrył błotko tak, że Jagna miała problem przejechać na niełysych AC-10 (swoją drogą rewelacyjne opony!) wyząbkowane dunlopy z przodu trochę gorzej dawały radę: W Hrubieszowie poczyniliśmy zakupy na wieczór. Tekst pt. „poproszę dowolne wino, byle nie słodkie i nie półsłodkie i powyżej 15 złotych” zawsze budzi popłoch w wiejskich sklepikach ;) Tym razem musieliśmy pójść na pewien kompromis. Wino było co prawda półwytrawne, ale za 12,60 … Znaleźliśmy na mapie jeziorko, nad którym można by się rozbić, jakieś 30 km na północ od Hrubieszowa. Ładny dojazd przez Strzelecki Park Krajobrazowy, po prostu szuter-autostrada ;) Co prawda na końcu drogi był szlaban, ale od południa nie było żadnego zakazu, przysięgam! Tu na mapie było jezioro: Łąka ładna, ale po kilkunastu godzinach jazdy powyżej 35 stopni bardzo chcieliśmy się umyć… W najbliższej wiosce patrzyli na nas dziwnie, kiedy pytaliśmy się o nieistniejące jezioro i skierowali nas nad sztuczne jeziorko „Dębowy Las” pod Chełmem. Nad jezioro oraz plażę prowadziła wąska droga z płyt betonowych. Jagna, chcąc być uprzejmą i nie zmuszać aut do zjeżdżania w trawę, jedzie obok płyt. Ale w pewnym momencie widzi przed sobą dziury i rowy, więc postanawia wrócić jednak na beton. Niestety… Okazuje się, że w tym miejscu krawędź płyty jest wysoko (nie było tego widać w trawie…) i nie da się na nią wjechać pod małym kątem… DR się natychmiast kładzie i dalej leci szlifując beton. Jagna (na szczęście) sunie osobno za DRką. I tak dobre 5 metrów… To była moja pierwsza wywrotka nie-offowa i najadłam się sporo strachu. Sunąc na brzuchu przez beton byłam pewna, że to już koniec wyjazdu… Tymczasem okazało się, że szkód w zasadzie brak. DR nieco przerysowała błotnik (któremu już niewiele zaszkodzi po marokańskich wyczynach lotnych Wilczycy) oraz podnóżek, a Jagna otrzepała się i wstała… Wnioski z tego są dwa: po pierwsze DRka to prawie niezniszczalny sprzęt – tak prosty, że nie ma co się uszkodzić, a po drugie – porządne ciuchy z ochraniaczami to podstawa. Mimo szorstkiego betonu nie mam najmniejszej dziury ani na spodniach, ani na zbroi! Sprawdzamy bak, klamki, lusterka, odpalamy, wszystko działa, ręce mi się nieco trzęsą, ale zostało kilkaset metrów do celu, dam radę. Dojechaliśmy ;) i nawet było ładnie: Jagna wymaga lekkiego podniesienia na duchu po szlifie, pomaga w tym Raf („Jagna, każdy by się tam wyjebał”) oraz białe półwytrawne, niestety jego smak dokładnie odzwierciedla jego cenę (12,60…) wina to chyba nie dotyczyło :confused: Po zmroku niemożebnie tną komary, które mają w głębokim poważaniu Autan z 16% DEET… Robimy więc ostatni rzut oka na jeziorko i idziemy spać. cdn.
  16. Niestety nie zawsze tak się da. Po pierwsze, auto jest na gwarancji. Owszem, mam prawo każdą naprawę wykonać gdzie indziej nie tracąc gwarancji, ale jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, to się na mnie wypną... i np. będę musiała zapłacić kilka tysięcy za nowy sterownik. Poza tym, ciężko mi uwierzyć, że w zwykłym serwisie od haków gość będzie widział, które piny przepiąć w kompie w danym modelu vw... co innego zwykły hak bez elektroniki... Widziałam na własne oczy, jak moja b7 była wybebeszona dla głupiego haka... Cóż, nowoczesne auta...
  17. Odcinek 2, czyli w końcu ruszamy na wschód, choć na razie na 6 kołach Spotykany się z Rafem w Rzeczce koło Walimia, gdzie zaliczamy weekendowe spotkanie ze „starymi, dobrymi beemiarzami”, jeździmy trochę po Górach Sowich, denerwujemy resztę wjeżdżając tam, gdzie oni nie za bardzo mogą, na przykład przez nieczynny tunel kolejowy, najdłuższy w Polsce, 1600 m (to był pomysł Pastora! :haha2:) (w DR działały chwilowo tylko światła długie ;) ) Niedziela rano, czas wrzucić obie DRki na lawetę i jechać na wschód (Raf, skubany jeden, zostawił AT w garażu i przyjechał na DR 650 Wilczycy, irytując mnie tym niesamowicie, bo przy AT miałam jeszcze szanse jakoś go po krzakach dogonić…) Ale… Cofnijmy się nieco w czasie… Sobotnia późna noc, Jagna idzie do VW po zapomnianą kosmetyczkę i po pierwsze odkrywa otwartą od 2 dni szybę od kierowcy, a po drugie kompletny brak reakcji auta na cokolwiek, a w szczególności na pilota Ale spokojnie, niemieccy inżynierowie z VW nie takie rzeczy przewidzieli, zresztą już raz Faziemu udało się zepsuć pilota tak, że wymagał ponownego zestrojenia z autem i pamiętam co w takim przypadku należy zrobić. Otóż przede wszystkim należy wczołgać się przez otwarte okno do środka, wyjąć ze schowka instrukcję i przeczytać, co producent zaleca. Zgodnie z zaleceniami VW zostaje otwarty za pomocą kluczyka awaryjnego, jednak totalnie nie daje się odpalić, ani nawet mrugnąć pojedynczą kontrolką. Czyżby aku? Podejrzenia padają na hak oraz „fachowców” z ASO… Sięgam ponownie za instrukcję, gdzie czytam, że aku w aucie z systemem rekuperacji (czy jakoś tak) nie wolno: dotykać, wyjmować, ładować, itp., itd. : A co wolno? Wolno zadzwonić po bezpłatny, całodobowy serwis VW. Do którego numer znajduje się na naklejce. Naklejka natomiast znajduje się na szybie od kierowcy, która to szyba… Patrz 5 akapitów wyżej… Szlag! Albo raczej Scheisse!!! Trudno. Będziemy postępować wbrew zaleceniom producenta… Na szczęście jestem na spotkaniu beemiarzy, więc mamy i kable rozruchowe, i miernik, i prostownik ;) Aku ląduje na całą noc na prostowniku, pokazuje bowiem 6 V, a ja zaczynam układać w głowie eleganckie zdania, jakimi powitam pracowników ASO VW Zielona Góra po powrocie… Na szczęścia rano vw odpala, komp wydaje się nieuszkodzony, jest zatem nadzieja! Trzeba tylko pamiętać o rozłączeniu haka zaraz po przyjeździe… Ładujemy DRki na lawetę i w drogę, na wschód! Temperatury przerastają wszystkich: Mamy do przejechania „tylko” 600 km, z czego prawie 400 po nudnej autostradzie. Nawet do końca nie wiemy, ile wolno nam z lawetą jechać, ustalamy więc na tempomacie 120 km/h i można spać… DRki wydają się już zaprzyjaźnione: Żeby jednak przyjaźń nie zaszła zbyt daleko, moje najlepsze wyprawowe skarpetki zabezpieczają zbiorniczki z płynem hamulcowym: Dokładnie po 8 godzinach docieramy do Lubaczowa, gdzie parkingu oraz łóżka użyczyli nam Lena oraz Wojtekm72. Nie będziemy szczegółowo opisywać, jak wspaniale nas przyjęli, bo się wszyscy im zaczniecie zwalać na głowę;) Lena, Wojtek – naprawdę nadal nie wiemy, jak się Wam odwdzięczyć! Wieczorem, przy piwku i cytrynówce, zastanawiamy się – mamy w końcu jakiś plan na ten wyjazd, czy nie? I Raf stwierdza: „to jedźmy wzdłuż Bugu do środy, a potem zawracamy”. Plan udało się zrealizować w całości ;) cdn.
  18. Jaka Białoruś??? Uprasza się czytać ze zrozumieniem ;)
  19. Odcinek 1, czyli ciągnie Wilka do lasu Ostatni mój wyjazd należy zaliczyć do tych bardziej spontanicznych. Telefon od Sambora gdzieś w środku stycznia: Jagna, nie chciałybyście z Wilczycą dołączyć do ekipy marokańskiej? Pytanie retoryczne! Choć byłam tam w październiku, nadal mam niedosyt. Podjęcie decyzji zajęło krótką chwilę. Choć prawdopodobnie było to znacznie ułatwione Bliźniakową cytrynówką ;) W porównaniu do października tym razem kilka rzeczy jest bardziej skomplikowanych: Sambor musiał przyjechać po moje moto do Zielonej Góry, bo jak tu w śniegu jechać gdzieś dalej? Do tego jest przed sezonem i nie lata jeszcze samolot Wrocław – Malaga, musimy kombinować z przesiadkami. Na weekend przybywa niemiecka siła fachowa w postaci Fazika, robimy szybki acz skuteczny przegląd DR połączony z wymianą oleju. Opony muszą starczyć (Dunlop Sport kupione na poprzedni wyjazd), łańcuch też, w końcu ma dopiero 3 kkm. W niedzielę wieczór dojeżdża Iveco Team w składzie Sambor, Wilczyca, Maciek. Z powodu roztopów nie ma opcji podjechania pod dom, załadunek następuje przy głównej drodze, w świetle lamp mojego vw. Żegnam czule swoją DR… Trzyosobowe Iveco Team podąża zaśnieżoną Europą do Malagi. Lepsze sprzęty pochowane w busie, Suzuki x 5 na przyczepie, smagane śniegiem i wiatrem. I niestety narażone na sól drogową… Środa rano wsiadam w vw i ruszam na Wrocław. Auto na parking, ja na lotnisko. Rozglądam się za resztą ekipy – nie znam nikogo. Na szczęście zjawili się w motocyklowych ciuszkach. Ekipa dość zróżnicowania: trzech kumpli jeżdżących na co dzień HD: Waldek, Krzychu, Jasiu, samotny KTMiarz, czyli Janusz oraz GS-Brothers (a właściwie powinno chyba być GS-Brüder), czyli Adam i Sławek. Razem 10 osób. W tym 20% kobiet ;) W trakcie przesiadki w Liverpoolu następuje szybka integracja poparta kilkoma dzbankami brytyjskiego piwa. Wygląda na to, że się dogadamy ;) Wieczorem lądujemy w Maladze i kręcimy nosem na temperaturę, jest zaledwie +10. Na lotnisku czeka Sambor z Wilczycą, ładujemy się do busa i ruszamy w kierunku Gibraltaru, gdzie stoją nasze motki. Wieczorem część druga integracji, tym razem przy hiszpańskim czerwonym wytrawnym. Ponownie wygląda na to, że się dogadamy ;) cdn...
  20. Na całość relacji zapraszam na: http://www.travelmoto.pl/podroze/podroze-po-swiecie/item/wilk-syty-i-jagnie-cale
  21. Nic nie zgubiło, po jakiś 2 tygodniach odzyskałam nawet kluczyki od DR ;)
  22. Lato w pełni, wszyscy jeżdżą, nikt nie czyta, nikt nie komentuje, czas więc kończyć. A zatem... Odcinek 12, czyli czekaj tatka latka, a kobyłę wilcy zjedzą Poranek rzeczywiście nie był łatwy, w szczególności dla Maćka. Cała ekipa (minus Sambor i Wilczyca, którzy są gdzieś w trasie) zbiera się na śniadaniu, Maciek w samotności dochodzi do siebie. Taki mamy śniadaniowy widok na niespokojny Atlantyk: Pakowania niewiele, bo bagaże jadą od wczoraj autem. Drogi też mamy niewiele, dotrzeć do promu w Tangerze, przeprawić się do Tarify i przejechać do Malagi. Spotkanie z Samborem i Wilczycą ustalone w porcie. Szczególnie dla mnie jest to istotne, bo nie mam biletu na motocykl, w tamtą stronę jechał na busie. Dojazdu do portu opisywać nie ma po co, autostrada. Jagnięca DR wyciąga z górki i z wiatrem 127 km/h ! Oficjalnie zmierzone jako prędkość maksymalna podróży w Garminie ;) Łańcuch jest już tak wyciągnięty, że rysuje powoli wahacz… W porcie czeka nas niemiła niespodzianka. Morze jest niespokojne, promy odwołane. Jak długo – tego nie wie nikt. Każą nam jechać do drugiego portu – Tanger Med, skąd odchodzą większe promy, a więc bardziej odporne na wiatr… Po konsultacjach z Samborem, który ma opóźnienie, postanawiamy przemieścić się 30 km na wschód do Tanger Med. Niestety razem z nami przemieszcza się ulewny deszcz. Dojeżdżamy zmoknięci i zziębnięci. Prom odchodzi o 17, czyli mamy 2 h, bilety kupione powrotne. Mnie nagle oświeca, że w tamtą stronę przeprawiałam się osobno z Wilczycą, inną kompanią i mam bilet na inny statek… Nie bardzo wiem co robić. Nie mam ochoty wydawać 50 E na nowy bilet, mój statek odchodzi planowo o 19, ale ciągle nie ma busa, na który mogłabym się załadować… Kolejny telefon do Sambora, spokojnie dojadą na 19. No to czekam, macham chłopakom na pożegnanie. I przychodzi mi do głowy, że Sambor ma bilet na statek chłopaków, a nie nasz… W dodatku bus jest na niego, więc musi płynąć razem z busem, a bilety są osobno… Eh, zamieszanie… W końcu znajomy biały bus pojawia się na horyzoncie, okazuje się , że prom chłopaków jeszcze nie wypłynął, podwozimy więc Sambora, może zdąży się załapać… Czekamy chwilę na parkingu, czy przypadkiem się nie wróci i obserwujemy marokańskie taksówki… A jednak. Nie wypuszczą człowieka bez auta… Sambor musi płynąć z busem i basta. Kupuje więc drugi bilet, na nasz prom. Tymczasem okazuje się, że prom nasz, owszem, jest, ale gdzieś w Hiszpanii jeszcze, i na pewno nie wypłynie o 19. Może o 22, a może nie. Inshallah… Wszystko fajnie, tylko o 5 rano muszę być na lotnisku, które jest po drugiej stronie cieśniny i do którego trzeba jeszcze 2 h jechać. Zaczyna mi się robić ciepło. Dzwonię do chłopaków, też jeszcze nie wypłynęli, mają już 4 h spóźnienia. Robi mi się jeszcze bardziej ciepło… Wjeżdżamy do portu, bajzel jak zwykle, nie wiadomo z jakiego stanowiska co odpływa… Zaczynam kombinować, żeby jednak popłynąć z chłopakami, bez motocykla, ktoś mnie weźmie na pasażera. Sambor twierdzi, że histeryzuję, ale chwilę myśli, patrzy na zegarek, liczy godziny i już nie mówi, że histeryzuję. Podjeżdżamy szybko pod prom chłopaków, prawie już zamykają klapę i zaczynamy we dwójkę z Samborem uśmiechać się do obsługi, żebym mogła wejść na prom jako Krzysztof Samboroski (w sumie i tak się już nazwisko nie zgadza). Na początku absolutnie nie, w życiu i nigdy, jednak po 10 minutach wbiegam na trap. Po czym wykonuję najszybszy sprint życia, biegnąc z powrotem. O mało co nie odpłynęłam z biletami Sambora i Wilczycy! Chłopaki nieco zdziwione moim widokiem, muszę jeszcze pouśmiechać się do braci GS żeby któryś wziął mnie za plecaczek. W końcu, 22 z minutami, odbijamy… Ufff… Jednak to nie koniec na dziś. Koło północy zjeżdżamy z promu (a Sambor z Wilczycą jeszcze nie odpłynęli). Mamy jakieś 150 km do Malagi, gdzie mamy zabukowany hotel. Nie planowaliśmy jazdy nocą, a jedna z DR nie ma świateł, druga nie chce za toodpalić. Waldkową DR odpalamy z przebojami na pych, a Krzychu robi coś z niczego, czyli ersatzlampę: Ja zasiadam z tyłu jednego z GS1200, ubieram kondom, bo lekko kropi, jest mi sucho, ciepło i śpiąco. I przypominają mi się stare podróże na tylnym siedzeniu GS 1150, po tej samej drodze Gibraltar – Malaga zresztą… Pomruk boxera kołysze mnie do snu i budzę się pod hotelem w Maladze. Jest 2 w nocy, obalamy Jim Beama i idziemy na godzinę spać. Teraz dla odmiany nerwy ma Maciek, czy Sambor zdąży dojechać na lotnisko i dowieźć nam bagaże. Zapomniał wyjąć klucze od auta... O 4 zostawiamy w hotelu motocykle, szpej motocyklowy oraz Maćka i ruszamy na lotnisko. Tam czeka na nas umęczona ekipa Sambor + Wilczyca (oni nie spali nawet godziny), odbieramy bagaże i to już powoli koniec naszej przygody… Dziękuję za uwagę, oddaję głos do Wilczego Szańca, może Wilczyca opisze swoje ostatnie dni i rajzę przez ¾ Polski z motocyklami na lawecie ;) Do usłyszenia w następnej relacji ;) Jagna PS. Zostało mi jedno niewykorzystane przysłowie: „Z wierzchu owca, wewnątrz wilk”. Może to o mnie?
  23. Odcinek 11, czyli kto chce z wilkami przestawać, musi wyć jak one Noc z widokiem na gwiazdy… GWIAZDY, nie taki erzatz jaki mamy w mieście… i do tego szum nieodległej rzeki… Jest pysznie, śpimy we trójkę na dachu, powietrze rześkie… (offtopic o spaniu pod gwiazdami dla niedowidzących: Dwa lata temu wpadłam na genialny (w moim mniemaniu) pomysł wstawienia dwóch okien dachowych nad swoim łóżkiem. Mmm, będę leżeć i patrzeć w gwiazdy… Okna wstawione, czas na podziwianie nieba. Kładę się, patrzę i …. …jak ja k…a mam widzieć gwiazdy przy moich -8 dioptriach? ) Puchowy śpiworek – rewelacja. małe to, zgrabne, lekkie (0,45 kg!) a nawet takiemu zmarzluchowi jak ja ciepło… Lupus – jeszcze raz dzięki za namiary ;) A ta rzeczka nam szumiała do snu: Rano Maciek zaczyna od prostowania kilku elementów w AT po wczorajszych bliższych spotkaniach z winklami: W mojej DR lekko ciągnie sprzęgło, więc najlepszy mechanik wśród wilków bierze się do dzieła: tradycyjne już pompowanie koła w Dacii i jazda! Mamy jakieś 40 km szutru przed sobą. Kręty, na zboczach, ale najczęściej gładki jak stół. Jedziemy nieco niżej, lasem, widoki zatem nowe: Jest wczesna wiosna. Wczesna wiosna w górach objawia się intensywnym topnieniem śniegu. A to powoduje następnie wezbranie rzek. A na górskich szutrowych drogach mostów raczej brak, Brody w zupełności wystarczą ;) Ale wczesną wiosną brody mogą wyglądać tak … Rzeka trochę wyszła z koryta. No to jedziemy… wody jest tak na wysokość mojego buta, czyli ze 25 – 30 cm. Rwącej wody. W sumie to nie woda jest problemem, tylko kamienie, które w niej są i nie bardzo są widoczne. Po kolei wszyscy przejeżdżamy. Stoję i myślę, jak to zrobić. Rzeczki zdarzało się przejeżdżać, ale nie tak intensywnie płynące… Podchodzi Sambor i pyta „Jagna, dasz radę czy Ci przejechać?” A ja chyba się ambicji zaraziłam od Wilczycy, bo mówię „spróbuję”… Oczywiście dokładnie w połowie rzeczki robię swój standardowy błąd, czyli się przestraszam kamienia i odpuszczam gaz. I czuję, że mnie woda przechyla na bok, a boku jak widać jest taki fajny schodek w dół… Nie zostaje nic innego jak ściągnąć nogi z podnóżków i się podeprzeć. Lodowata woda wlewa się górą butów… Ale co tu zrobić dalej? Ledwo utrzymuję maszynę, przed przednim kołem kamlot, trzeba go wziąć rozpędem. Podsumowując – sytuacja przerosła Jagnę… Sambor się lituje, ściąga buty i robi za asekurację, dzięki czemu Jagna nie ląduje całkiem w wodzie i jakoś wyjeżdża… A z drugiej strony patrząc kamieni w wodzie nie widać i w ogóle jakoś lajtowo to wygląda… Sambor nie wkłada butów, pomaga jeszcze GSom, na końcu Dacia. Woda jest zdecydowanie powyżej progów… Uff… Dalej znów fajny szuter i widoki na górę zwaną El Cathedrale: I kolejna rzeczka, ale tym razem to nawet nie ma o czym wspominać: Za rzeczką czekamy na Dacię, coś długo jej nie ma. Kapcia złapała ;) dobrze, że nie w tej rzece poprzedniej ;) Dacia dojeżdża, jedziemy dalej Kończy się szuter (to już definitywny koniec offa) , zaczyna asfalt, ale nadal jest ładnie. Zjeżdżamy nad zbiornik Bin el-Ouidane Piękny wiszący most nad rzeką: Dobijamy do głównego asfaltu… no i dalej jest jakby nudno. Została przejazdówka do promu, którym musimy odpłynąć jutro. Po południu zaczyna padać, kto ma, wyciąga kondom, reszta moknie. W okolicy Rabatu zjeżdżamy na wybrzeże i nocujemy w hotelu żywcem przeniesionym z późnych lat 60tych. Piękny futurystyczny wystrój wnętrz… Wieczorem narada bojowa, Wilczyca i Sambor ruszają na wschód, do Tangeru oddać Dacię, zabrać busa i wpakować do niego TT, która z połamanym wahaczem został w El Jebha. Po czym wrócić i zdążyć na prom. W dodatku muszą już wziąć nasze bagaże. Niełatwy plan ;) A reszta w spokoju, po raz ostatni, i korzystając z faktu zrobienia zakupów alkoholowych, urządza integrację. Integracja kończy się zagubieniem komórki przez jednego z braci, zbiciem kilku kieliszków oraz totalną niepamięcią u Maćka, który osobiście zintegrował się z 0,7 l whisky. Poranek nie będzie łatwy… Cdn…
  24. Odcinek 10, czyli choćbyś życie swe włożył w wilka wychowanie, szkoda trudu; wilk wilkiem i tak pozostanie Wilczyca poczuła wieczorem klimat i postanowiła spędzić noc na dachu. Ja myślałam nad tym tak długo, aż zasnęłam w łóżku ;) Śniadanie obowiązkowo na dachu: Janusz się opala: Rano jak zwykle dopychanie kopniakami bagaży w Dacii oraz pompowanie jej dętki... Ruszamy w stronę Skoury. Za Skórą odbijamy na północ, w piękną i malowniczą R307 na Demnate. To wąski, górski asfalt o długości ponad 130 km. Obowiązkowy! Zakrętami wdrapujemy się wyżej i wyżej, co kilkaset metrów zatrzymując się na fotki. Nie wiadomo, gdzie lepiej patrzeć ;) Dacia goni Jagnę: Żeńska część teamu: pojawiają się ośnieżone szczyty: Droga wiedzie zboczami: i znów Jagna: GS-brothers: Asfalt wąski, ale NIC nas nie minęło przez ponad 100 km ! Jest początek wiosny, dopiero co zeszły śniegi, i droga co jakiś czas jest uszkodzona, wyrwany asfalt, rozmyte podłoże. Ubytki połatane kamieniami… Czasem trzeba przeskoczyć jakiś mniejszy rów… Czasem asfalt ginie: Patrzymy z niepokojem na Daćkę – są miejsca, gdzie osobówka po prostu nie ma prawa przejechać nie urwawszy zawieszenia. Ale Dacia plus Jasio za kierownicą to team, dla którego nie ma przeszkód. Brak bieżnika, żwir na zakręcie, kamienie, rowy – Jasio chyba rozminął się z powołaniem. Powinien zostać kierowcą rajdowym, i to rajdów terenowych… W połowie drogi rzeczka i most: Z rzadka mijamy małe wsie, w dole migają zabudowania. Z gliny, więc wtapiają się pięknie w krajobraz. Czuć wiosną: Żeby nie było za dobrze, DR Krzycha (mówiła już, że Krzychu psuł wszystko ;) ) zaczyna kapać olejem. No cóż, znów simmering… Jeden Krzychu patrzy, drugi naprawia… W końcu przestaje kapać, ruszamy dalej. W Demnate przypada pora obiadowa, ale jakoś miejsc odpowiednich brak. Sambor każe grzecznie jechać za nim i lądujemy na lokalnym targu, gdzie za 40 DH RAZEM wszyscy najadamy się szaszłykami, zupą i oczywiście miętową herbatą. Należy tylko chwilowo zapomnieć o sanepidzie, higienie i innych wymysłach europejskich… turyści tu nie zaglądają, więc to my jesteśmy atrakcją Niektórzy jednak nie chcą się skusić na szaszłyka zrobionego brudnymi rękoma. A przecież temperatura grilla na pewno wybiła wszystkie bakterie ! Szaszłyki na planie pierwszym, te żółte: Oczywiście nikt z nas nie miał potem najmniejszych problemów żołądkowych. Ruszamy dalej na wschód. Podjeżdżamy prawie do 3000 m n.p.m. i … czujemy się jak w Polsce ;) Asfalt jest czysty, więc problemów brak ;) Krótka bitwa na śnieżki : po drugiej stronie gór pożegnanie z asfaltem: Czeka nas 80 km szutru, bardzo porządnego jak widać. Szuter zachęca do szybkiej jazdy Ale kiedy robi się mocno w dół i trzeba przyhamować, robi się zabawnie. Ja przekonuję się co znaczy stwierdzenie „tylne koło wyprzedziło przednie” na szczęście DR wraca na właściwy tor jazdy ;) Robi się ciemno, a trafia się mała miejscowość z boku, więc Dacia rusza na zwiady, a my czekamy. W mieścinie Zaouiat jest coś na kształt hostelu i postanawiamy korzystać. Zjazd do Zaouiat jest ciekawy: Maciek najpierw zalicza glebę na jednym winklu, wstaje, jedzie 50 m do następnego i znów kładzie Afrykę. Dla zabawy chyba, bo sam się z siebie śmieje ;) Wjeżdżamy do wsi, Sambor stoi i czeka, mijamy go i suniemy dalej za Daćką. A Dacia właśnie wpakowuje się w wąskie i strome uliczki, ślepe w dodatku. Jakieś 15 minut zajmuje jej wycofanie się… W tym czasie podjeżdża jeepem kobieta. Okazuje się, że to amerykanka, która tu sobie po prostu mieszka z rodziną... W końcu przyjeżdża Sambor i wskazuje właściwą drogę… Mieścina jest bardzo klimatyczna: to taki raczej „koniec świata”. Poprzedni goście w hotelu byli w październku… pokoje nie nastrajają zbyt optymistycznie: wiec postanawiamy zanocować pod gwiaździstym niebem na dachu: co prawda w nocy będzie jakieś +5, ale to doskonała okazja, żeby przetestować puchowy śpiwór ;) cdn.
  25. Oddam w dobre ręce: dunlop sport d739 110/10 - 18 , bieżnik na środku ok. 1-2 mm metzeler tourance do f650gs przód - rozmiar każdy zna, bieżnik ok 1,5 - 2,0 mm preferowany odbiór osobisty w Zielonej Górze ;) wysłać też mogę, ale średnio mi się chce...
×