Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Zawartość dodana przez Jagna

  1. Muszę albo dokończyć tę relację, albo przestać jeździć na zloty ;) mając dość pytań "kiedy, no, kiedy"... Achtung, achtung, uwaga, uwaga, odcinek ostatni!! Dzień 15, 20 luty Po śniadaniu zastanawiamy się, co w tym Valparaíso możemy robić. Trochę się wkurzam, bo trzeba było ten dzień zostać dłużej w trasie, ale wszyscy tak piali z zachwytu nad tym miastem, że nie można było nie ulec. Postanawiamy dać Valparaíso drugą szansę i zobaczyć je za dnia, po czym wyjechać za miasto. Namawiam resztę (bo wzięliśmy pod skrzydła Barcelończyka) na ogród botaniczny gdzieś pod miastem. Najpierw spacer. No dobra, może i ma w sobie coś te Valparaíso. Dla mnie – strasznie przypomina Lizbonę. Kolorowe domy, wąskie ulice, wszędzie wzgórza. I mnóstwo knajp, których wczoraj nie było! Więc jeśli ktoś lubi szwędanie się po klimatycznym mieście od kafejki do kafejki – być może Valparaíso będzie jego miejscem na ziemi. To droga do naszego hostelu: Widok na morze: Kolorowo: Lokalna sztuka: Prehistoryczne środki lokomocji: czasem mniej cywilizowanie: Bierzemy naszą Nomadę i ruszamy za miasto. Nasz poznaniak nie może znieść zakurzonych szyb: Ogród botaniczny – hm, widywałam ciekawsze, ale jest zielono i jest cień. W dodatku można po nim jeździć samochodem! My nasz zostawiamy jednak przy kasie i ruszamy nóżkami. Dawno tego nie robiliśmy… Czasem nóżki bolą i trzeba przysiąść na moment: a czasem się polansować: w końcu zlegamy na trawniku: dołączają do nas słynne chilijskie bezpańskie psy. Jak zwykle rasowe i jak zwykle przyjazne.. Chyba po godzinie leżenia idziemy w ostatni kawałek parku: kaktusiarnię i ogród francuski. No rozmaryn, mówię ci! Rosemary! A cholera go wie, jak to jest po hiszpańsku! Ja im zaraz znajdę, jak to jest po hiszpańsku… Romantycznie tu… … i jeszcze bardziej romantycznie… a teraz to już Romantizität na całego! Starczy tych roślinek, w brzuchu burczy, jedziemy coś zjeść. Wybór pada na miejscowość przyległą do Valparaíso, gdzie podobno uciekło całe życie nocne ;) to Viña del Mar. Główna miejscowość wypoczynkowa dla mieszkańców Santiago. Jest tu jeden z oryginalnych posągów z Wysp Wielkanocnych: oraz piękny nadmorski bulwar: gdzie spotykamy AT: i kładziemy się po raz ostatni tej zimy na plaży: po czym ruszamy na poszukiwanie knajpy, która nie narazi nas na kompletne bankructwo. Viña del Mar jest mocno snobistyczna, to jakieś zupełnie inne Chile… Nawet pick-upów brak… Są za to kabriolety w dużych ilościach ;) W końcu znajdujemy coś przyzwoitego w bocznej uliczce. Ja kuszę się na zapiekane małże, podobno jakieś strasznie lokalne, tylko tu występują. W każdym razie – niebo w gębie… Dana, mimo ostrzeżeń kelnera, bierze jakiś stek na ostro i po pół godziny prawie zieje ogniem. Jeszcze ostatnie zakupy białego wytrawnego , robi się wieczór, czas wracać do Valparaíso. Bierzemy z hostelu kieliszki (prawie wszystkie udało nam się później oddać) wino pod pachę i szukamy ciekawego miejsca na pożegnalny wieczór. Niestety, podobnie jak wczoraj, w Valparaíso wszystkie knajpki zamykają się o 22. To idziemy do portu. Tam życie wre. Kilka ogromnych statków jest właśnie rozładowywanych, a pół miasta przyszło łowić ryby. Siadamy na schodkach i patrzymy, sącząc białe wytrawne. Siedzimy, gadamy, oglądamy, pijemy. Nagle gość z boku zaczyna wydawać z siebie dziwne syki i macha porozumiewawczo. Nie bardzo wiemy o co godzi. W końcu widzimy, że zza rogu wyłania się patrol policji i łapiemy. W Chile nie wolno publicznie spożywać alkoholu! Szybko chowamy butelki i kieliszki i udajemy stuprocentowo trzeźwych. Uff… Za to grozi nawet areszt… Policja znika i spokojnie dokańczamy wytrawne… Dziś wyjątkowo mało, w końcu jutro odlot… Rano skromne hostelowe śniadanko i ruszamy w stronę Santiago. Ponieważ do hostelu nie dało się dojechać samochodem, wszystkie bagaże zostały w aucie. I trzeba je jakoś upchnąć do walizek, znaleźć zimowe ciuchy itp. I nie mamy kompletnie gdzie tego zrobić. Na środku ulicy? Postanawiamy po drodze zatrzymać się na jakimś parkingu i tam dokonać niemożliwego, czyli zmieścić wszystko w walizkach… Efekt jest taki: Krzychu wyrzuca stare buty, ale i tak nie chcą mu wleźć dwa poncha, ja już siadam na walizce… po godzinie walki możemy jechać dalej. Robi się korek na autostradzie, a musimy jeszcze oddać auto w wypożyczalni, i nie wiemy ile to potrwa. Robi się nerwowo, za 2 godz. odlatuje moja Iberia (Krzychu leci 2 h później Air France, Dana zostaje) i ustalamy, że dam Krzychowi moją kartę kredytową (doceńcie to zaufanie!) i on załatwi zapłatę za auto, już po odstawieniu mnie na lotnisko. Na lotnisku lekki chaos (Poldniowa Ameryka w końcu), ale jakoś się odnajduję. Niestety nie mam rezerwacji więc ląduję w ostatnim rzędzie. Między dwoma toaletami… :mur:No cóż. Nie było to moje najprzyjemniejsze 13 godzin w życiu… Na szczęście obok siada sympatyczna i gadatliwa Szwajcarka i jest z kim pogadać. Zasnąć za bardzo nie mogę, bo mimo stoperów słyszę trzaskanie drzwi, a przede wszystkim razi światło z toalet. Rano lądujemy w Madrycie, przesiadka, i po kilku godzinach Berlin Tegel, gdzie czeka na mnie kontrola celna, Fazi oraz informacja o zagubionych kluczykach od mojego auta… Przez następne dwie godziny, czekając na przylot Krzycha, usiłuję nie popełnić morderstwa na Fazim oraz obiecuję sobie solennie brać zawsze kluczyki ze sobą. Ląduje Air France, wyławiam z tłumu Krzycha, ładujemy się do VW i bez dokumentów oraz z zapasowymi kluczykami wracamy do ojczyzny… Y eso es fin de cuentos sobre nuestro viaje… * Mam nadzieję, że udało mi się choć trochę przekazać klimat Chile. Warto go obwiedzić, choćby po to, żeby poczuć to wielkie, niesamowite NIC. Dla mnie to fantastyczny kraj z krajobrazami zapierającymi dech w piersi i wspaniałymi ludźmi. Jeszcze kiedyś tam wrócę, w końcu została do zdobycia Patagonia… Dziękuję wszystkim czytelnikom za cierpliwość. Mam nadzieję, że się jeszcze tu spotkamy ;) *I to już koniec naszej podróży.
  2. Czas kończyć powoli, odcinek przedostatni: Dzień 14, 19 luty Kolejna noc na plaży za nami, już ostatnia niestety… Wczoraj dostałam smsa od Dany, że właśnie po raz n-ty zmieniła plany i chce jeszcze się z nami zobaczyć. Byliśmy 2 dni poza zasięgiem, więc nie mamy pojęcia, gdzie chwilowo Dana jest i umawiamy się w Valparaíso, gdzie mamy zarezerwowany hostel. To znaczy łudzimy się, że jeszcze mamy, bo najpierw Krzychu zmienił trójkę na dwójkę, a potem Dana znów na większy… Poranek na plaży: Pakując się, wkurzamy się, że kolejny dzień zapomnieliśmy wyrzucić w mieście śmieci. W Chile nie wynaleziono jeszcze niczego podobnego do przydrożnych kubłów na śmieci. I wozimy ze sobą coraz ładniej pachnące resztki z ostatnich 5ciu dni. I nie wspomnę lepiej ile pustych butelek po białym wytrawnym. Jakoś nie możemy się przemóc, żeby zrobić to co Chilijczycy: zostawić śmieci zapakowane w reklamówkę. Na ich obronę można tylko powiedzieć , że od czasu do czasu przyjeżdża ekipa, która te reklamówki zbiera. Ale i tak zaśmiecone plaże nie są rzadkością… Ostatni rzut oka na kaktusy plażowe: I jedziemy. Najpierw boczną dróżką do Huasco, gdzie podobno jest ładny deptak nad morzem. A na deptaku... niemożliwe... a jednak... kosze na śmieci!!! Opchnęliśmy w nich chyba z pięć reklamówek! Deptak, jak deptak, ale jest port rybacki: do którego właśnie wracają rybacy: dookoła jest mnóstwo dobrze zakamuflowanych pelikanów: Połów nie należy do obfitych i jest upłynniany od razu w porcie: na życzenie klienta filetowanie: Resztki lądują w wodzie, zabijają się o nie pelikany. Do czasu aż nadpływają dwie foki i pelikany robią szybki odwrót na z góry upatrzone pozycje: Wyjeżdżamy z Huasco, przed nami jakieś 600 km, ostatni kawałek Panamericany. Zatrzymujemy się w południe w Los Hornos (czyli po naszemu – Piece) – mieścinka nad oceanem z góry wygląda ładnie, a nam się marzy rybka na obiad. Połowa z tych kolorowych chałup to knajpy: Zamawiamy po rybce na zasadzie „ta z nazwa brzmi ładnie”. Ryby są tu podawane z ogromnym talerzem przeróżnych warzyw i bardzo mi to pasuje. Dla koneserów są też frytki i inne takie… Standardem jest też zamawianie na stolik ogromnej, najlepiej 2,5 l, różowo- lub pomarańczowoneonowej fanty. Już chyba wiemy, skąd te „oponki” u Chilijek ;) W knajpie, jak to na kraj latynoski przystało, czekamy. Na kelnerkę, na rybę, na rachunek… Oj, czasem to czekanie nie jest na europejskie nerwy… Krzychu czeka: Port w Los Hornos: Plaża w Los Hornos: Najedzeni leżymy chwilę na plaży i czas ruszać do Valparaíso. Valparaíso leży na wysokości Santiago, ale nad Pacyfikiem. Uchodzi za jedno z ładniejszych miejsc w Chile, położone na kilkunastu wzgórzach, kręte wąskie uliczki itp. Zachęceni opisem w Lonely Planet i przyrównaniem do Lizbony (którą ja byłam zachwycona) chcemy spędzić tam ostatni dzień, mamy zarezerwowane 2 noclegi w centrum. Przychodzi sms od Dany, że jest już w hostelu, zajęła łóżka i poszła na miasto z jakimś Hiszpanem. Cała Dana ;) Po drodze jeszcze zdjęcie „popieprzonego drzewa”, których w Chile środkowym pełno. To czerwone to łuski, a w środku ziarenka pieprzu. Już po ciemku dobijamy do Valparaíso. Gdyby nie dokładne informacje z hostelu, w życiu byśmy go nie znaleźli. Mały problem: do drzwi hostelu prowadzi chyba ze sto stopni stromych schodów. Walizek nie wciągniemy, a nie bardzo nam się widzi pozostawienie Nomady z bagażami na wierzchu. Właścicielka hostelu zaleca zaparkowanie w parkingu wielopoziomowym kilkaset metrów dalej. Millenium Hostel – ghrrrr… Na koniec trafił się nam najbardziej syfiasty nocleg. W zasadzie oprócz pościeli wszystko było mniej lub bardziej brudne… A łazienka przeszła już sama siebie… Udając, że nie widzę miliona włosów pod czymś plastikowym, na czym stoję biorę prysznic (pierwszy od ładnych kilku dni) i idziemy odreagować na miasto. W pierwszej z brzegu knajpie wpadamy na Danę oraz Hiszpana. Jak się okazuje, jest to jedna z trzech knajp, jakie po 23. funkcjonują w Valparaíso. Miasto o północy wygląda mniej więcej tak: Jesteśmy lekko zdegustowani. Taka atrakcja miała być i co? Do hostelu wracać się nie chce, knajp w zasadzie brak, plaży nie ma (jest ogromny port). Lądujemy w końcu w jakimś barze na piwie i ćwiczymy rozmówki hiszpańsko – angielskie z Barcelończykiem...
  3. Czy ja nie powinnam przypadkiem się obrazić? Aż taka stara nie jestem!!!
  4. Dzień 13, 18 luty Noc. Leżymy w namiocie na pustkowiu o romantycznej nazwie La Cebolla. W wąwozie górskim na wysokości 2000 m. A tu pada. Zbierać szybko manatki i spadać? No dobra, nie siejmy paniki. Jest sucho jak pieprz, może wsiąknie? Ustalamy, że dopóki nie leje, śpimy dalej. Po jakimś czasie, kiedy słyszę, że chwilowo przestało, wychodzę z namiotu za potrzebą. Dobrze, że mam czołówkę, bo chyba namiotu bym z powrotem nie znalazła… Stoję przez chwilę na dworze. I rozumiem już, co znaczy „cisza aż dzwoniła w uszach”. Nie ma dookoła nic. Nawet szumu wiatru… Na ziemi ciężko znaleźć ślady po deszczu – wszystko pięknie wsiąka. Czyli możemy spokojnie spać do rana… Rano sprzątamy butelki z wczorajszego wieczora, śniadanko i ruszamy w głąb parku. Nie dam sobie dziś odebrać kierownicy ;) Przy śniadaniu mijają nas dwie cysterny z wodą i aż trąbią ze zdziwienia, co my tu robimy ;) Mamy według Garmina ok. 40 km do przełęczy. Za nią jest małe jeziorko i (podobno) schronisko. Droga prowadzi wąwozem. Szuter, raczej szeroki, choć po raz pierwszy trafia się tarka i telepie nami przez 10 km. Po drodze widzimy ekipę z namiotami i pickupem – to jedyni ludzie, jakich spotkamy. Niestety pogoda nie za ładna, pochmurno i szaro. Ale i tak droga robi wrażenie. Tak mniej więcej do 3500 m n.p.m. droga łagodnie idzie do góry, mijamy czasem strumyczki i nawet zielono dookoła nich jest (głównie trawa pampasowa, widać ją na zdjęciu poniżej). Przy jednym ze strumyczków widzimy cysterny, które rano nas mijały. Pompują wodę. Ciekawe, gdzie ją wiozą… Przed nami widać szczyty i przełęcz, na którą mamy wjechać: W końcu zaczynają się serpentyny. Zapinam 4x4 i dalej przed siebie. Patrzę i patrzę na GPSa i oczom nie dowierzam: linia prosta , jak w mordę strzelił. No właśnie. Od pewno czasu się cicho zastanawiam, jak to jest: jedziemy i jedziemy, a do celu nieustannie 15 km. Serpentynki fajne. Ostro pod górę, momentami zakręty po 180 stopni, a poniżej przepaść. Tak jakby czasem tył w uślizgu szedł, ale co tam. Fajnie się jedzie. Gorzej, że wskaźnik paliwa zaczął opadać w dół z prędkością światła prawie. Nomade znów brakuje powietrza, trzeba często redukować... Dojeżdżamy na przełęcz: zatrzymuję auto i patrzę na milczącego od pewnego czasu Krzycha. Może wysokość mu dolega, to w końcu ponad 4100 m n.p.m.? I minę ma jakąś dziwną… Więc pytam: „Krzychu? Coś się stało? Źle się poczułeś?” Jego odpowiedz (po lekkiej cenzurze) brzmiała mniej więcej tak: „Aga!!!! K…wa mać!!!!! Jak ty jechałaś!!!!!!! Przecież prawie cały czas w poślizgu szłaś!!!! Hołowczyc jesteś czy co??!! Serpentyny, przepaście, a ty 80 na godz. zapierdalasz na trójce !!!!” Oj tam. Sześćdziesiąt najwyżej… No przecież piękna droga była: A Nomade w końcu wygląda fachowo: Tu już Krzychu po odzyskaniu normalnej barwy twarzy: Oraz ja już po totalnym opieprzu: widok na drugą stronę i jezioro: Po drugiej stronie znów serpenty o nieznanej długości (wg Garmina mamy 4 km PROSTO). Analizując zawartość baku stwierdzamy, że jezioro doskonale widać stąd i nie mamy potrzeby zjeżdżać w dół. Zrobiliśmy już ze 60 km, a jeszcze trzeba wrócić co Copiapó, gdzie jest najbliższa stacja. Udaję , że bardzo się przejęłam Krzychowym ochrzanem i oddaję kierownicę ;) No faktycznie, z boku droga wygląda bardziej stromo: Pierwszych kilkaset metrów Krzychu zjeżdża na jedynce. Ja profilaktycznie już nic nie mówię… Ale za to wychodzi słońce i widoki zaczynają zwalać z nóg. Przynajmniej mnie ;) Z boku szczyty jakby piaskiem pokryte: Czasem znów trochę zielonego: Fajne jest to, że na drodze, gdzie nie ma NIKOGO i prowadzi do żadnej miejscowości, są znaki i drogowskazy: Ale np. La Puerta z tego drogowskazu to tylko kropka na mapie. Punkt charakterystyczny z własną nazwą. Asfalt będzie za 90 km w Copiapó ;) Droga podoba mi się niesamowicie. Droga, góry, pustka, cisza… I jak to wytłumaczyć – co się tu podoba? Znów góry w paski kolorowe: No i jesteśmy z powrotem w „cywilizacji” czyli na Ruta 31. Jeszcze nie asfalt, ale można jechać dużo szybciej. Krzychu nadal nie chce oddać kierownicy ;) Hm. Wczoraj, jak spał to jakoś mu nie przeszkadzało jak tu jechałam 120 km/h ;) Dojeżdżamy do Copiapó, które poprzednim razem nam się bardzo spodobało. Przebieranie (znów ponad 30 stopni), tankowanie, jedzenie, zakupy, jest już po południu, dzień był pełen wrażeń ;) Szczególnie dla Krzycha ;) W parku spotkamy lokalny zespół grający coś w pobliżu reggae i kupujemy kolejne CD. Chilijskiej muzyce ludowej mówimy chwilowo „starczy”. Czas poszukać fajnej plaży na nocleg. W „Lonely Planet” ładny opis Parque National Llanos de Challe, jakieś 100 km na południe od Copiapó. Odbijamy z Panamericany w stronę Pacyfiku. 60 km szutrem. Patrzę pytająco na Krzycha. „No masz, tu jest płasko, może nas nie zabijesz”. I znów kierownica moja ;) Park słynie głównie z kaktusów: Szuterek momentami uklepany na maxa: Wbijamy się na plażę w okolicy Carrizal Bajo. Wjeżdżając na plażę przez skały zaczepiamy pięknie podwoziem. Może nie będą go zbyt dokładnie oglądać w wypożyczalni… Taki fajny dzień trzeba odpowiednio zakończyć. Wino, oliwki, pomarańcze… Kolejny zachód słońca nad Pacyfikiem: I kolejne podziwianie nieba. Tu krzyż południa nad górami przed obróbką: oraz po:
  5. Spokojnie. Tylko spokój może nas uratować ;) w piątek chłopaki będą podmieniać fajkocewki, filtr paliwa oraz może ten czujnik położenia przepustnicy - to już pisałam. Poproszę ich jeszcze o regulacje zaworów. skutki powyższego nie omieszkam opisać. Może się nie pomylę, bo jednocześnie auto oddaję do innego mechanika ;) wentylator chodzi mi ok., nigdzie nie pisałam, że jest z nim problem, tylko, że moto się rozgrzało na tyle, że wentylator chodził. Włącza się tak jak to zwykle w GSach, czyli często. Zapalonej kontrolki temperatury jeszcze w życiu w moim egzemplarzu nie widziałam. Czy filtr znów zarzygany olejem - zobaczę w piątek, nie mam czasu go teraz rozkręcać...
  6. Dzień 12, 17 luty Nasz kolejny dzień w Chile mógłby mieć tytuł „K..wa, to znowu nie tu” , ewentualnie „Rambo – masz w ryja”. Ale od początku. Wstajemy rześcy i świeży, to niewątpliwe plusy spania pod gołym niebem ;) Plany – dojechać do parku Nevado Tres Cruces. Park jest oddalony od wybrzeża oraz Panamericany (czyli po prostu cywilizacji) jakieś 200 km. Czyli czeka nas pętelka o długości 450-500 km. Na jednym zbiorniku, bo stacji tam nie będzie. Na razie jedziemy główną drogą na południe, do Chañaral. Ja prowadzę. Na rogatkach miasta jak zwykle stoi patrol policji. Ale tym razem policjant wygodzi na drogę i gestem zaprasza do zjechania na bok. Pięknie. Teraz się dowiem jakie są chilijskie konsekwencje jazdy bez prawa jazdy. Zjeżdżam, wysiadamy szybko oboje i udajemy , że to Krzychu prowadził, policjant daleko, może nie zauważy? Stoimy, czekamy, czekamy, ci się patrzą. W końcu jeden podchodzi i mówi „Eeee, bo zasadzie to nie na was machaliśmy, tylko na ten autobus za wami”. Ufff… Tylko po co w takim razie mi wskakiwał przed maskę? :x Nieco dalej widzimy camarones na boku: Koparka opróżnia właśnie wywrotkę… Tankujemy w Chañaral i zjeżdżamy na C13. I znów wspinamy się mozolnie od 0 m do… tego nie wie nikt. Górki dookoła są zadziwiająco kolorowe: Chcemy jechać na wschód do La Ola i dalej na południe do parku. Według mojej mapy ma być asfalt aż do La Ola, według Krzycha mapy ma się skończyć 100 km przed La Ola, według Garmina do La Ola nie ma drogi. (off topic: Kropeczki z nazwą na mapach Chile, to wyłącznie… kropeczki z nazwą. Czasem są dwa domy, czasem przydrożna knajpa, najczęściej nic. Po prostu jakieś miejsce ma nazwę i już. La Ola to właśnie kropeczka z nazwą) No to jedziemy. Dojeżdżamy do El Salvador, mniej więcej 2700 m n.p.m., koniec asfaltu. I jak zwykle mi się nie chce ze sobą zgadzać – mapa, Garmin, rzeczywistość. Krzychu idzie zasięgnąć języka, ale wychodzi na to, że nikt tu w góry nie jeździ, bo i po co. Ale podobno do La Ola dojechać się da. No to jedziemy. Najpierw mamy to dziwne coś przypominające ubite błotko, jeżdżą jeszcze kopalniane pick-upy – słowem miodzio: Ale do Pedernales i La Ola każą nam odbić w bok (na mojej mapie, jak w mordę strzelił – prosto...) Na razie szuter jak marzenie: Widoki też: Mijamy pas startowy (szutrowy oczywiście). Kto miałby tu lądować? I po co? Chyba, że szefostwo kopalni… Droga świetna, drogowskaz pokazuje „La Ola 90 km”. Byle nie patrzeć w prawo, bo tam przepaść. Tak na oko coś pomiędzy 1000 a 1500 m w dół ;) Górki ciągle jak pomalowane w paseczki: Niestety po jakiś 20 km pięknej drogi dojeżdżamy do jakiejś elektrowni i luksus się kończy. Robi się bardzo kamieniście, wąsko, kręto i do góry. Oraz przepaść, tym razem z lewej. Mamy dylemat. Prędkość spada do 20 km/h, do La Oli jeszcze ze 70 km, a przecież gorsza droga ma się zacząć dopiero tam! Jest na tyle wąsko, że nie ma mowy o zawróceniu. Myślimy, liczymy kilometry, czas i paliwo. Krzychu to głos rozsądku, a ja mam ochotę spróbować dalej. Głos rozsądku zwycięża ;) Zawracamy, wjedziemy do parku od południa. Najcięższy argument – jak coś się stanie, to znajdą nas za tydzień. Albo za miesiąc. To kompletne pustkowie… Wracamy do główniej drogi i zjeżdżamy w dół. Droga ładna, ale już kompletnie nie wiemy, gdzie jesteśmy :shock: . Podobnie jak Garmin (Rambo, masz w …) Po zjechaniu serpentynami trafiamy na nowy asfalt i chyba nową drogę, bo według wszystkich dostępnych nam materiałów kartograficznych jesteśmy na środku pustyni. Trafiamy jednak tam, gdzie chcemy ;) Odbijamy na C17, jedziemy 70 km na południe i ma być ładny skrót do Ruta 31, która prowadzi do parku. Skrót „unpaved”, na oko 20 km. jest na mapie, jest na GPSie. I nawet jest w rzeczywistości! To jedziemy. Początek skrótu – rewelacja Ale robi się ciaśniej: Zapinamy 4x4 i jedziemy dalej. Zaczynają się dookoła pojawiać jakieś porzucone maszyny górnicze, w końcu jedziemy wąwozem między skałami, w których są wydrążone jakieś tunele. Wąsko i stromo. A GPS twardo obstaje, że jedziemy dobrze. W końcu prowadzący Krzychu zatrzymuje się przed kolejnym ostrym zjazdem w dół, bo wygląda na to, że to ostatnie miejsce do ewentualnego zawrócenia. Schodzimy i parzymy. Urwiska, jeziorka (kaczki nawet pływają), jakieś generatory, kable. Krzychu na końcu drogi dostrzega koparkę, która blokuje przejazd. I oczywiście ani żywej duszy... Przeklinając GPSa zawracamy, co nie jest łatwe. Wracamy jakieś 10 km (kolejny dziś raz...) na asfalt i za 500 m widzimy kolejny zjazd w lewo, tym razem oznaczony drogowskazem... Krzychu ma dość i oddaje mi kierownicę ;) Dojeżdżamy do Ruta-31, która prowadzi w stronę parku oraz przejścia granicznego z Argentyną na przełęczy św. Franciszka. Do przejścia jest jakieś 70 km, a przy drodze stoi znak: „Uwaga. Przy złej pogodzie dojazd do granicy zajmuje 5 godzin”. Na szczęście pogoda jest ładna. Droga mało uczęszczana, bo nie asfaltowa, tylko znów ten udeptany błotko-szuter. I znów przejeżdżam przez „suche brody” i w oczach widzę płynącą po deszczu rzekę... Oby nie padało, bo jutro musimy tędy wracać. Dojeżdżamy do granic parku i skręcamy w bok. Czas do namysłu. Znów patrzymy na mapy, na GPS, i przede wszystkim na wskaźnik paliwa. Przez te wszystkie nawrotki mamy go mało. Nie ma szans na objechanie parku. Najbliższa stacja w Copiapó, jakieś 150 km w drugą stronę. Szkoda czasu, robi się już szarawo. no trudno. Wbijemy się w park ile się będzie dało (wychodzi nam, że na sam szczyt) i zawrócimy... Jedziemy szuterkiem jakieś 10 km w głąb i szukamy ładnego miejsca na spanie. Oczywiście ani żywej duszy dookoła... To miejsce jest fajne: Zostajemy w tym szerokim wąwozie na noc. Jest pochmurno, więc nici z gwiazd. Zastanawiamy się, czy znów zmarzniemy, bo jesteśmy na ponad 2000 m n.p.m. , ale noc jest w miarę ciepła. Tradycyjnie białe wytrawne i idziemy spać. W nocy budzi mas jakieś zwierzę wydające z siebie jakieś „łiiiiiii” na przemian z „uuuuaaaaa”. Nie była to lama... Zwierzę poszło, zasypiamy znów. Po pewnym czasie budzi mnie Krzychu: „Aga. Aga! Aga!!!!! Deszcz pada!!! cdn.
  7. Dziś przejechałam coś ze 100 km. I znów, po mniej więcej półgodzinnym jeżdżeniu terenowym (czytaj: wysokie obroty, jedynka i dwójka na zmianę, wentylator non stop) zaczął gasnąć. Zgasiłam, odczekałam jakieś 15 min. , i pojechałam w stronę asfaltu. I tak sobie myślę, że może jest związek przyczynowo - skutkowy z temp. silnika? Planuję działania następujące: -podmianka filtra paliwa i fajkocewek -podmianka czujnika położenia przepustnicy -jak uda mi się go znów doprowadzić do stanu przegrzania i zacznie gasnąc, to odłączę sondę lambda i zobaczymy czy odpali. Poza tym (ale to już chyba było) dość często ma problemy z odpalaniem na zimno - trzeba dodać gazu. Ale np. dziś pięknie odpalał, na pierwsze pstryknięcie bez gazu... Czy kanał regulatora wolnych obrotów w przepustnicy to jest to, w co wchodzi bolec od silnika krokowego (Leff, no nie pornol mimo wszystko)? Całość, czy jakieś węższe gdzieś w tyle? Ogólnie było tam czysto...
  8. Czujnik wyglądał zdrowo. Mam szansę jakoś go sprawdzić? Czy tylko oscyloskop? Co do oleju - mądrzejsi ode mnie koledzy stwierdzili, że to "pamiątka" po wywrotce. Wytarłam, zobaczymy, czy znów będzie się pojawiać...
  9. A więc: silniczek krokowy obejrzany, wygląda ślicznie, trochę na tym "bolcu" było osadu czarnego, wyczyściłam. Po włączeniu chodzi łądnie - bolec się wysuwa i wsuwa bez problemu. Wszelkie wtyczki itp - jak nowe, brak rdzy oraz śniedzi. Świece - zero przepalenia, nówki wręcz. Ale mają co najmniej 17 kkm ;) Dziś zrobiłam ze 40 km i... nic. Przy okazji wykryłam ok. 1 cm oleju w airboxie i zarzygany olejem filtr. Airbox wyczyszczony, filtr wymieniony. Po wykonaniu w/w czynności podjechałam do kolegów. Koledzy mechaniory obsłuchawszy jak się wkręca na obroty, stwierdzili, że coś nie halo z układem zapłonowym. Będziemy podmieniać filtr paliwa oraz fajkocewki i zobaczymy. A gdzie szukać tego czujnika położenia przepustnicy?
  10. Dzień 11, 16 luty W 1000-gwiazdkowym hotelu spało się świetnie. Złośliwa Dana wstaje pierwsza i chwyta za aparat. To chyba jedyne zdjęcie nadające się do publikacji: Minus spania na plaży – piasek jest wszędzie. Łącznie z moim aparatem, który nie wiedzieć czemu przeleżał na plaży całą noc. Głowę bym dała, że go chowałam do auta… Śniadanko, toaleta za pomocą 5-litrowych baniaków z wodą i jedziemy do Tocopilla, skąd odjeżdża autobus, który na Danę zawieźć do Calamy. Tocopilla – topowe miasteczko na wybrzeżu. Stacja benzynowa, market i rynek. (Off topic: jeśli ktoś szuka pomysłu na biznes życia, to polecam założenie stacji paliw w Chile. Jest ich tak mało i tak rzadko, że przed każdą są długie kolejki). Na pytanie o dworzec autobusowy w Tocopilla otrzymujemy odpowiedź: nie ma. Lekka konsternacja. Jak nie ma, jak sprzedali bilet? Cóż, może pan na stacji nie był zbyt rozgarnięty, albo sam nie korzysta? Próba nr 2, tym razem pani. Odpowiedz „nie wiem”. Hmm. Zawsze to lepiej niż „nie ma”… Próba nr 3. „Autobusy? Eeee, chyba tam, trzy przecznice w górę”. No tak. Autobusy są. Tyle, że w warsztacie… Postanawiamy inaczej sformułować pytanie: skąd odjeżdżają autobusy? Jakby ciut lepiej, trafiamy w okolice rynku i po kolejnych 4 zapytaniach udaje nam się zawęzić obszar poszukiwań do jednej ulicy. Uff. Jest szansa! Oczywiście brak jakiegokolwiek oznaczenia przystanku, ale ludzie z torbami wskazują, że to może być właśnie tu. Krótki spacerek po Tocopilla: Czekamy na autobus z Daną, bo przy jej roztrzepaniu chcemy być pewni, że zamknęły się za nią drzwi autobusu. Właściwego najlepiej. Udało się: Wymuszamy na niej obietnicę, że potwierdzi dotarcie na miejsce oraz znalezienie ze znajomym. Komunikacja nie jest łatwa, zasięg tylko w miastach, czyli co jakieś 200-300 km i do tego nie możemy do siebie dzwonić. SMSy przechodzą, rozmowy – nie. W żadnej z sieci… Zostaliśmy zatem we dwoje. Średnia arytmetyczna ekipy przesunęła się zdecydowanie z pola „kontrolowany z lekka chaos” na „planowanie przede wszystkim”. Nieco filozoficznie rzucam hasło „Wiesz, ja myślę, że z Daną to jeszcze nie koniec” i widzę lekki popłoch w oczach Krzycha ;) No więc planujemy końcówkę podróży. Punkt główny: Park Narodowy Tres Cruces. Podobno wysoko, dziko i pięknie. Oraz 800 km od Tocopilla, jest już południe, czyli dojedziemy jutro. Na razie wracamy na Ruta 1 i grzejemy na południe. Mamy przed sobą jeszcze trochę ładnej drogi wzdłuż Pacyfiku i namawiam Krzycha na krótki chillout plażowy. Za długo wytrzymać na słońcu i tak się nie da. Góra pół godziny, co i tak skutkuje bólem skóry pod wieczór. To zjeżdżamy z asfaltu: wybrzeże skaliste i klifowe, nie zejdziemy do wody. Udało się kupić żarówkę, to zakładamy: I jedziemy dalej. Obiadek (empanada, a jakże) w przydrożnej knajpie, gdzie jak zwykle stanowimy małą, lokalną sensację. I jak zwykle podejście wszystkich jest przemiłe. Panienka z baru stara się nawet wytrzeć stół przy którym siadamy. Dość dawno tego nie robiła, bo nie bardzo jej to wychodzi. Chyba jest niezbyt zadowolona z efektu rozmazania brudu z kurzem, bo każe nam zmienić stół na czystszy ;) Wjeżdżamy do Antofagasty, gdzie tym razem Krzychu żąda zjechania na bok, bo wypatrzył miejską plażę, na której są falochrony i DA SIĘ popływać. Plaża pełna rodzin z dziećmi, wakacje w końcu… Za Antofagastą musimy chwilowo pożegnać się z Pacyfikiem, bo Ruta 1 kończy się po prostu w polu, więc musimy wjechać na Panamericanę. Już kiedyś tędy jechaliśmy, ale co zrobić… Jedziemy ślicznym, pustynnym płaskowyżem, czyli znów środkiem mojego ulubionego NICZEGO. Na koniec płaskowyżu zjazd 2 km w dół, czyli serpentyny, znaki „sprawdź hamulce” oraz „ostry zjazd o długości 18 km” i znów widzimy Pacyfik Robi się wieczór, szukamy zatem kolejny raz miłej plaży na guerrilla camp. Ta wygląda miło: Korzystam z faktu, że woda pomiędzy skałami jest ciut (bardzo nikłe ciut) cieplejsza i nie ma fal. Krzychu nakrywa mnie w wannie ;) I już świeża i pachnąca mogę podziwiać widoki: Znów wyciągamy karimaty obok namiotu i popijając białe wytrawne podziwiamy widok nad nami. Tu widać na dole zdjęcia krzyż południa. Normalna lustrzanka, więc cudów nie ma, i dopiero w większym powiększeniu widać trochę gwiazd: A to to samo zdjęcie po lekkiej obróbce – i tak właśnie wyglądało tam niebo… cdn...
  11. Natchnąłeś mnie otuchą ;) Jak tylko będzie jutro czas i ciepełko, ruszam do boju. Oczywiście pochwalę się wynikami. No chyba, że nie będzie się czym chwalić...
  12. Dzień 10, 15 luty Zaczynamy wracać. Jesteśmy w najdalszym punkcie trasy, czyli został tylko powrót. Mamy do lotniska jakieś 2100 km i 5 dni. I jeszcze trochę niezrealizowanych planów ;) A plan na dziś: 500 km i dojechać pod Tocopilla (wym. Tokopija), skąd następnego dnia rano Dana ma autobus. Część trasy będzie już nam znana, ale do Iquique (wym. Ikike) nie ma innej trasy niż Ruta-5. Znów przejeżdżamy zatem przez malowniczy Quebrada Camarones (wąwóz po naszemu). To jedno z niewielu miejsc, gdzie można żałować, że nie ma mgły. Bo jak jest, to jest PONIŻEJ drogi. Ale i tak widoki są z tych niesamowitych: Szczególnie jak się podejdzie do krawędzi (bez barierki rzecz jasna) i spojrzy w dół. Tu jeszcze jeden kroczek do tyłu, i… Pamiątkowe zdjęcie z symbolem Panamericany. Nazwa sama w sobie pojawia się rzadko. Na dnie wąwozu Camarones zatrzymują nas carabinieros i dowiadujemy się, że przepaliła się żarówka świateł mijania. Policjanci jak zwykle mili i życzą dobrej drogi i radzą kupić gdzieś kiedyś żarówkę ;) Gdzieś i kiedyś może kupimy ;) Teraz trzeba się wdrapać na południowe zbocze wąwozu i dalej jedziemy już po płaskowyżu. W okolicy Huary zbaczamy na nowiutką Ruta-15 żeby zobaczyć jeden z symboli północnego Chile : El Gigante de Atacama. To geoglif o wysokości prawie 90 m podobno przedstawiający szamana. Dookoła znów kamienie i pustka Atacamy. A w tle Andy… Czasem trochę piasku: A tu typowa antena przy pick-upie. Do jazdy po mieście spina się ją do skrzyni. Na początku się zastanawiałam, co za kabłąk z drutu wszyscy mają z tyłu ;) Okolice Huary obfitują w małe trąby powietrzne. Gdzie nie spojrzeć, jest ich kilka: I znów zjeżdżamy na 0 m n.p.m., do miasta Iquique Miasto jak miasto, kolorowo, gorąco i tłoczno: Ale ma ładny rynek, zachowany z czasów, gdy miasto było ważnym ośrodkiem górniczym i wypływały stąd statki z saletrą. Najważniejszy zabytek Iquique, wieża zegarowa: Najładniejsze są jednak drewniane zabytkowe budynki: Czasem bajzel architektoniczny lepszy niż u nas: Tak kolonialnie jakoś: Hmm. Była powódź, trąba powietrzna, ale naprawdę już starczy, dziękujemy… W Iquique wbijamy się na Ruta-1, równoległą do Panamericany, tyle, że biegnącą brzegiem Pacyfiku. Widoki – nie da się opisać. Po prawej ocean, którego fale z hukiem rozbijają się o skały, a z lewej szczyty górskie wznoszące się do 2000 m. W kategorii „droga, na której możesz zaślinić tapicerkę w samochodzie” zajmuje bardzo wysokie miejsce. Z tym dniem będzie mi się kojarzył czołowy bard Chile – Alberto Plaza. Taki nasz swojski Krzysztof Krawczyk. Proszę o usprawiedliwienie – Nomade nie miało anteny i nie było radia… Musieliśmy zatem nabyć jakieś CD. Dana i Krzychu po konsultacjach z miejscowymi wybrali podobno najbardziej chilijskie z chilijskiego i tak oto mamy do wyboru albo ludową muzykę północnego Chile, albo słodko – romantycznego do bólu Alberto. Po przesłuchaniu każdej z nich jesteśmy pewni, że ta druga jednak jest lepsza ;) Ale tytuł jednej z piosenek „Perfecto bandido” – muszę się przyznać – mnie ujął… Roboczo przetłumaczyłam sobie na „słodki drań” Na obiadek w formie empanady (czyli gorącego, smażonego pieroga z farszem) oraz melonów i arbuzów zatrzymujemy się po drodze Pod wieczór zaczynamy szukać miłej, zacisznej plaży odpowiedniej dla guerrilla camps. Może tu? Może trochę dalej? Ta będzie akurat: To nasz (przynajmniej tak nam się wydaje) ostatni wieczór razem, pięknie zachodzące słońce, więc robimy większą fotosesję: To zdjęcie mi chyba wyszło (no dobra, skromność nie jest moją dominującą cechą) Kolejne zdjęcie do katalogu Suzuki: Rozbijamy nasz „partyzancki obóz”: Krzychu coś majstruje: a słoneczko zachodzi: Rozgwiazdę udało mi się w całości dowieźć do domu i dołączyła do mojej łazienkowej kolekcji muszli. Trochę świeża jeszcze była, więc nadal lekko podśmierduje zepsutą rybką ;) Krzychu znalazł drugą i obie lądują w samochodowym schowku. Lepiej go bez potrzeby nie otwierać ;) Landszafcik totalny: Siedzimy do późna obok namiotów, obłędnie rozgwieżdżone niebo nad nami, w końcu ktoś mówi: po cholerę będziemy wchodzić do namiotów jaki taki widok nad głową? Szybko wyciągamy karimaty i śpiwory, między skałami i namiotami prawie nie wieje i zasypiamy patrząc na gwiazdy. Szkoda tylko, że nigdy nie zdążę pomyśleć żadnego życzenia, jak spadają. A może… a może jest tak dobrze, że już nie potrzeba mieć innych życzeń? cdn...
  13. Niestety najbardziej zażarty czarnuch już wie ....
  14. OK. Dzięki za porady. Jutro chwytam za mądrą książkę z obrazkami i zobaczę, czy jestem w stanie (czy mam czym) te świece wymienić oraz przeczyścić ten czujnik sama.
  15. Filtr powietrza - nówka. Filtra paliwa- nie wiem Świece - nowe leżą w pudełku, mogę wymienić. Czy jakiś ekstra klucz jest do tego potrzebny? ja się nie znam, ale chyba każdy pojazd ma ssanie? Automatyczne lub nie? Może niefachowo to nazywam, ale po odpaleniu moto powinno się wkręcić na ok 1800, a potem spada do 1600 na wolnych? I u mnie na to 1800 nie zawsze wchodzi... Bardziej chodzi mi o podpowiedz, czy to nie może być coś elektrycznego/elektronicznego... jakiś czujnik? bo to wygląda tak , jakby czasem stykało, a czasem nie. Gdyby filtr paliwa czy coś, co chyba nie byłoby tak, że w 50% przypadków odpala bez najmniejszego problemu?
  16. Ja też mam podobne odczucia jak Krzychu. Wszystko jeszcze przede mną! Co prawda ja teraz nie siedzę nad mapami Ameryki Pd, tylko Albanii ;) jeszcze tylko 4 miesiące do wakacji!
  17. Dzień 9, 14 luty Kolejny poranek jest jakoś trudniejszy niż zwykle. Być może było to w skutek nieco większej ilości białego wytrawnego chilijskiego niż zwykle. Nie bardzo to wczoraj pamiętam… Kojarzę tylko Krzycha pochylającego się nad hamakiem, w którym tylko chwileczkę chciałam poleżeć, i jego pytanie: trafisz sama do łóżka czy trzeba cię zanieść? Rano nieco pochmurne, ale tu podobno tak jest. W Arice, na 18° szerokości południowej (czyli strefa zwrotnikowo – równikowa) słońce wstaje o 8, zachodzi o 20, temperatura ok. 30°C cały rok. Pór roku w zasadzie brak. Plany na dziś: Park Narodowy Lauca. Postępujemy dokładnie wbrew zaleceniom, bo chcemy zmieścić się w jednym dniu. A to oznacza przejazd od 0 m n.p.m. do 5000 m n.p.m. Oraz z powrotem. Oraz (podobno) murowaną chorobę wysokościową, czyli ból głowy, zawroty, omdlenia i rzyganie. :vis: Nasze wczorajsze plany przejrzała jedna Niemka, lat na oko 50+, uroda typisch Deutsch. I oczywiście chce się dołączyć, na szczęście (jak to Niemka) słucha się zaleceń, czyli chce nocować gdzieś w połowie drogi, na 2000 m n.p.m. , czyli mamy ją „tylko” podrzucić. Średnio nam się chce, ale coś nasza asertywność chyba już cierpi na chorobę wysokościową, bo nie umiemy odmówić. :x Jesteśmy jakieś 5 km od granicy peruwiańskiej, ale wjechać nie możemy, grrrr… No to ruszamy do PN Lauca, w nieco większym składzie niż zwykle, Ruta-11 ku granicy boliwijskiej. Cały czas pod górę. To droga do głównego przejścia granicznego z Boliwią, więc mnóstwo (jak na Chile) ciężarówek, głównie cystern z paliwem. Oni chyba całe paliwo do Boliwii tędy ciągną! Nomade zaczyna dostawać zadyszki mniej więcej od 1500 m n.p.m. (cały czas się zastanawiam, czy to ten egzemplarz tak miał, czy to tak zawsze jest z benzyniakami :?: ), ale i tak jest tyle zakrętów, że szybko nie da się jechać. Niestety: Deszcz znad Atacamy chyba przeniósł się tu: Szlag mnie trafia, bo jechaliśmy jakieś 700 km w jedną stronę, żeby zobaczyć jeden z piękniejszych kawałków Andów. Takich z roślinnością, śniegiem, wulkanami i lamami. No i widzę. Mgłę na szczytach widzę… :twisted: Lamy pewnie też zobaczę, o takie, na obrazkach: :evil: Off topic: w Andach są 4 gatunki lamowatych: lama, guanaco, vicuña oraz alpaca. Tylko alpakę da się odróżnić, bo długowłosa) No ślicznie jest: Kaktusy dziwne takie: Ale w końcu pojawia się zieleń, soczysta nawet. Pewnie jest tu przepięknie, jak nie ma mgły. Albo chmur… Widoki są niepowtarzalne: Czas na pamiątkowe zdjęcia. Z GóRAMI W TLE. Jesteśmy już na 4000 m n.p.m. i po dwóch aspirynach (rozrzedzają krew i zapobiegają tej całej chorobie wysokościowej). Tak trochę kręci mi się w głowie, ale nie do końca jestem pewna, czy to skutek wysokości, czy raczej poprzedniego wieczoru. To nasze wspólne zdjęcie jest z samowyzwalacza. Ustawiłam go na masce auta, nacisnęłam i podbiegłam 10 m do Dany i Krzycha. I prawie nie umarłam! Po prostu zabrakło mi tlenu! Czułam się jak po przebiegnięciu maratonu, a serce mało nie wyskoczyło. No dobra, rozumiem już te przestrogi… Jest zimno. Bardzo zimno. Przydało się i wełniane poncho, i czapeczka wełniana i zimowe kurtki z Polski… Widoki coraz okazalsze: Ale pniemy się w górę… Koniec asfaltu, roboty drogowe. Wydrapali wszystko, nie mam pojęcia, jak te wielkie ciężarówki sobie na tym radziły… W końcu pytamy jakiegoś majstra (Krzychu miał lekki problem, bo gość jakimś dialektem boliwijskim gadał) jak wygląda dalej. Otóż pada i wiszą chmury i generalnie nie widać nic. Super. Byliśmy tu: Powoli mgły (a w zasadzie chmury) ograniczają widoczność do kilkunastu metrów. Chcieliśmy zobaczyć ośnieżone wulkany na granicy boliwijsko-chilijskiej i jezioro, ale zdaje się, że nie mamy na to najmniejszych szans. :mur: Wracamy, nie ma sensu pchać się wyżej. Trudno… Jak już zjedziemy trochę niżej, gdzie mgły są rzadsze, to wyłania się taki widok: Vicuña jako żywo: Kolejne widoki są też fajne. Te kamienie leciały na naszych oczach. Ciekawe, czy odbiłyby się od karoserii, czy wleciały do środka? No i ciągle pada, choć słabo raczej: Po drodze zatrzymujemy się przy ruinach Pucary, czyli twierdzy, z czasów prekolumbijskich. Tak w zasadzie z twierdzy zostało głównie ogrodzenie… Widoczność się zdecydowanie polepszyła: Ale temperatura jeszcze nie: W pewnej chwili Krzychu głośno myśli: „A tam na dole, pamiętacie, takie suche brody były. I cały czas pada. A jak one nie są już suche? I coś ciężarówki już nas nie mijają…” No i wykrakał. Pierwsza rzeczka, która postanowiła przepłynąć drogę: (lajcik zupełny…) Druga rzeczka: Usiłujemy sobie przypomnieć, ile takich „suchych brodów” po drodze było… Trzecia rzeczka: Już wiemy, gdzie te ciężarówki utknęły. Czwarta rzeczka: Ja się męczę za kierownica ;) a reszta sobie pstryka, co za czasy… Tu już mamy większy problem: Ale po namyśle chilijscy i boliwijscy kierowcy postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce. Po usunięciu większych głazów przejechała z trudem jedna terenówka, której powozie było potem dokładnie oglądane, i następnych chętnych zabrakło… Sznureczek aut już długi po obu stronach, ale naciąga fachowa pomoc. Trzeba przyznać – szybka reakcja chilijskich służb drogowych… Tym sposobem spędziliśmy kilka nieplanowanych, dodatkowych godzin na Ruta-11. Na koniec GPS nie wiedzieć dlaczego i po co każe nam zjechać w bok. (Rambo – tu jednak nie masz w ryja, do droga była przepiękna). Droga wije się górkami i dolinami, wąziutka i pusta. Na konie zjeżdżamy do doliny Azapa, gdzie (rzadkość nad rzadkości) są malutkie pola uprawne i sady. Już po ciemku (czyli około 8 wieczorem) lądujemy w hostelu, gdzie odkrywamy zapchany kibel. Zostawiamy ten problem pijaniutkiemu (podobnie jak wczoraj) właścicielowi i idziemy do miasta. Arica taka trochę hotelowo – urlopowa jest i dziwimy się ludziom z hostelu, którzy siedzą tu tydzień. Co tu można robić? Patrząc na komórkę uświadamiam sobie, że właśnie są walentynki :wub: . A tu nic… Widać są odporniejsi niż my na amerykańską „kulturę” masową… Zjedliśmy lody, pospacerowaliśmy po plaży oraz nadmorskim bulwarze, posiedzieliśmy pod palemką i wróciliśmy do hostelu. Dana postanowiła zmienić swoje plany i się od Krzycha i mnie odłączyć (dyskusji, jaką tym wywołała wolę publicznie nie przytaczać :mur:), żeby koniecznie spotkać się ze znajomym. Szuka teraz połączenia i miejsca, w którym moglibyśmy wsadzić ją w autobus. Jakoś humory nam mniej dopisują i spędzamy ten jeden jedyny wieczór w czasie całego wyjazdu NA TRZEŹWO. To nie mogło się dobrze skończyć. Udało mi się zasnąć w okolicy 5 rano… cdn.
  18. To lepiej nie czytaj innych moich relacji :mrgreen: bo zaczniesz nienawidzić :mrgreen:
  19. Dzień 8, 13 luty Rano w kuchni spotykam Niemca. Już całkowicie trzeźwego. I niemieckiego na 100%, polskie geny gdzieś wyparowały. Nasza konwersacja ogranicza się do „Is this your coffee?” oraz „Have a nice day”. Hmm. Chyba wolałam poprzednią wersję... Dzień wcześniej zmieniamy zaplanowaną wcześniej strategię. Niestety nie ma szans na zwiedzanie największej na świecie kopalni odkrywkowej w Chuquicamata. Taki urok peak season – totalny brak miejsc. Chuquicamata to największa (objętościowo) kopalnia odkrywkowa na świecie. Wydobywa się tu rudy miedzi. Położona na wysokości 3800 m n.p.m. kopalnia ma wymiary 4000x2500 m i jest głęboka na 900 m. Zawartość miedzi w skale to zaledwie 0,4%, ale daje to 600 000 t miedzi rocznie! Postanawiamy więc zrobić skok na koniec Chile, czyli do Ariki. Arica to najbarzdiej północne (czyli najcieplejsze) miasto w kraju i punkt wypadowy do Parku Narodowego Lauca, na którym nam zależy. To ok. 700 km, czyli niestety znów dzień spędzony w Suzuki … Bukujemy nocleg w hostelu, żeby móc jechać spokojnie do późna wieczór. Wyjeżdżamy z ciągle pochmurnego San Pedro: mijając po drodze wojskowe ciężarówki, wyglądające na wojska inżynieryjne. Pewnie będą odbudowywać te zerwane drogi i mosty… później robi się pogodniej: po jakiś 150 km dobijamy do starej znajomej czyli Ruta 5 (Panamericana) , tu już bardzo pustej. Czasem przez kwadrans nic nas nie mija… Jest gorąco, sucho, cicho i pusto. Jestem już w stanie uwierzyć, że testowane tu roboty służące do wykrywania potencjalnego życia na Marsie, życia tu nie znalazły… Niby brak przyrody – brak zielonego, ale dla mnie i tak jest pięknie. Zresztą - skały to też przyroda… Ja na skały, góry nie potrafię już patrzeć bez wyobrażania sobie ich historii. Jak powstawały, jak się fałdowały, jak przesuwał się po nich lodowiec, albo zalewało morze… Takie małe zboczenie zawodowe ;) Przechodzimy kontrolę celną, do dziś nie bardzo rozumiem, cło w środku kraju (no dobra, na końcówce), w każdym razie jest trochę papierów, czekania itp. Krzychu puchnie z dumy bo jeden z urzędników pyta, gdzie kończył iberystykę ;) Jemy obiad w przydrożnym barze, obsługa jak na Chile wręcz ekspresowa, toaleta jak na Chile standardowa, czyli jak koniecznie nie musisz, to lepiej nie wchodz, i zasuwamy dalej. Jesteśmy w regionie Tarapaca, gdzie jest sporo geoglifów, czyli naskalnych rysunków. Zjeżdżamy do Cerros Pintados, gdzie jest ich ponad 100. Geoglify to albo rowki wyżłobione w skale, albo po prostu usunięte kamienie. Niektóre bardzo stare, niektóre po kilkaset lat. Podobno zostawiali je nomadowie, pierwotne plemiona indiańskie, jako drogowskazy. Przy okazji opuszczona (pewnie po wyczerpaniu się złoża saletry) wioska: Wjeżdżamy do rezerwatu Pampa del Tamarugal, gdzie zachował się pierwotny las, który podobno porastał kiedyś ten teren. To gatunek endemiczny, Prosopis tamarugo, które rośnie tylko tu. Gatunek odporny na suszę, z ogromnie długimi korzeniami i lubiący sól. Lasy wycięto w czasie gorączki wydobycia saletry, a teraz próbuje się odtwarzać… Jakieś 50 km dalej dwie atrakcje turystyczne: Oficina Humberstone oraz Oficina Santa Laura. Czyli opuszczone około 50 lat temu miasta górnicze (znów saletra). W tym bardzo suchym klimacie wszystko zachowuje się w stanie prawie nienaruszonym… Krzychu stwierdza, że takie klimaty, to w byle wiosce na wschód od Wisły można znaleźć (Poznaniak jeden!): Lokalna rzeźba: Wyjeżdżając z parkingu przed Humberstone Krzychu przejeżdża przez podwójną ciągłą na oczach carabinieros, którzy ewidentnie na to polują. Krzychu udaje , że się pomylił i zawraca. Tyle, że musimy jednak przejechać koło carabinieros, innej drogi nie ma. Zjeżdżamy na bok, przeczekujemy, wsadzamy Danę za kierownicę (może policjant nie pozna, a jak zatrzyma , to Dana będzie udawać głupią). Dana nieco protestuje, że jest po 2 aviomarinach i chyba nie powinna prowadzić. Ja nie mogę , bo nie mam przecież prawa jazdy przy sobie. W końcu jedzie, przejeżdża, jest dobrze. Znaczy prawie dobrze, bo prowadzi trochę wężykiem ;) Ostatni odcinek Panamericany, na północ od Iquique, jest dość mocny. Droga prowadzi najpierw południowym, a potem północnym zboczem ogromnej doliny. Po środku mieścina Cuya, prawie na 0 m n.p.m. Droga wisi sobie na zboczu, w dół jakieś 1500 m, barierek brak. I znów znaki : uwaga, sprawdź hamulce, będzie zjazd o długości 20 km. I drogi bezpieczeństwa dla ciężarówek, kończące się hałdą piachu. Może tu widać ogrom tych gór, widok z Cuya: Tu akurat były barierki, rzadka sprawa ;) Krajobraz znów nieco księżycowy: Jesteśmy już 1980 km na północ od Santiago: Po drodze geoglify bardziej współczesne: I po ciemku już dobijamy do hostelu Doña Inez w Arice. Dość klimatyczny, choć syf standardowy… Ale w środku fajne patio ze stoliczkami, bilardem itp. Siadamy z winkiem i zaraz mamy towarzystwo niemiecko-fińsko-hiszpańskie ;) cdn...
  20. Hmm, to chyba raczej nie do mnie... Krzycha pytaj...
  21. Dzień 7, 12 luty Wysypiamy się porządnie – no może nie wszyscy, bo dzielę z Daną pojedyncze łóżko… Rano jakoś tak mało chilijsko się zrobiło – pada, pochmurnie, zimno… : Ale mamy kuchnię! Oraz kubki! I talerze! Łyżeczki! Ale będzie śniadanie eleganckie! To znaczy, ale będzie tuńczyk elegancki… W planie mamy zaliczenie największych atrakcji okolic San Pedro, czyli gejzerów. Co prawda wszystkie wycieczki na nie startują o 4 rano, żeby być na miejscu o 6, ale… Do cholery nie będę wstawać o 4tej rano w czasie urlopu! nawet dla gejzera! Poza tym stwierdzamy, że o tej 6 rano na pewno będzie pełno stonki turystycznej, a tego nie lubimy. Po drodze są jeszcze źródła termalne, gdzie można się kąpać. O – to brzmi bardzo urlopowo. Jedziemy zatem. Ujechaliśmy jakieś 2 km… Można sobie tylko postać i podumać. i popatrzeć na rzekę na pustyni – widok w końcu nie za częsty… w miasteczku krążą carabinieros i inne służby, coś tam odpompowują i ogólnie usiłują ratować sytuację… cóż, budownictwo w tych okolicach jakoś nie ma w priorytecie ochrony przed deszczem: Tak więc odpadły nam i gejzery, i termy, do których prowadzi ta sama szutrówka. No to jedziemy do kolejnej atrakcji „Valle de la Luna” czyli Doliny Księżycowej. To taki kawałek Atacamy udostępniony dla turystów. W sumie, to cała Atacama jest udostępniona. Tylko mało kto korzysta. W naszym hostelu jesteśmy (i tak jest w zasadzie wszędzie) jedyni z autem. Reszta przyjechała lokalnym pks-em i wykupuje wycieczki. W jednym mają nad nami przewagę: mogą pks-em wjechać do Boliwii. My z autem nie… Valle de la Luna jakieś takie cywilizowane jest. Bilety, kasa, pani w kasie… Co prawda tych biletów później nikt nie sprawdza, a szlaban się po prostu objeżdża… Pani w kasie pokazuje na mapce doliny, które szlaki rozmyło i gdzie nie dojedziemy. Krzychu przy okazji pyta panienkę o stan innych dróg, poza doliną, może dałoby się dojechać do tych gejzerów od drugiej strony? A panienka na to: „Al lado del rio? ... Hmmmm..... Si aca todas carreteras estan roto por aqua porque piensas que alli no estan destruido ...???” w wolnym tłumaczeniu: Drogi obok rzeki? ... hmmmm.... jeśli tutaj wszystkie drogi są pozrywane przez wodę to dlaczego tam miały by nie być??? No tak. Znów czysta latynoska logika. Pada deszcz, jest mokro… :D Robi się pogoda i gorąco, przebieramy się szybko i jazda w tę dolinę! „Krzychu, ja poprowadzę, ja, ja, dobraaa?” :drif: Nawet górka z piaskiem się trafia. Wdrapujemy się: zostawiamy Nomade i idziemy kawałek pieszo: pięknie widoczne warstwy skalne, tu białe przewarstwienie gipsu: wdrapujemy się na szczyt, a tam wydma: Dzieci zrobiły sobie piaskownicę: Na szczycie przewodnik, który usiłuje zainteresować swoją wycieczkę skałami. Krzychu tłumaczy z hiszpańskiego krótki wykład o datowaniu skał metodą termoluminescencji ;) ale po pięciu minutach i kilku Danz i moich uśmiechach przewodnik przechodzi na angielski ;) i tak nikt oprócz nas go nie słucha ;) Słyszymy też, że są na Atacamie miejsca, w których NIGDY nie zanotowano ŻADNYCH opadów. Jakoś nie bardzo chce się wierzyć, wspominając wczorajszy dzień… Podziwiamy widoczki: Złazimy i jedziemy dalej. Ostańce erozyjne o wdzięcznej nazwie „Tres Marias” Piękne kryształy gipsu (uprzejmie donoszę, że przywiozłam kilka, dopiero teraz czytam, że nie wolno było) Znów mamy salar, czyli płasko, a na powierzchni sól i gips. Paparazzi.. jedziemy w bok do dawnych kopalni soli. Tam już nikt nie zagląda, pewnie z powodu jakości drogi do niej prowadzącej… resztki zabudowań: kolejne zdjęcie do folderu Suzuki: (Znów uprzejmie donoszę: jeśli są jakieś ubytki w zawieszeniu auta, to właśnie stamtąd) i wracamy na główną drogę: Krzychu stwierdza, że całe to Valle de la Luna jest dla tych co chcą zapłacić za to co można za darmo zobaczyć dookoła. Fakt. Jest piękne i na pewno warto. Ale to tylko maciupki wycinek Atacamy… Znów robi się dziwnie: niektórzy się zakopują: zastanawiamy się nad akcją ratunkową, ale już nie trzeba: w krzakach śmiga takie coś: No i w końcu pada. Wracamy do hostelu. Znów ciepłe ubrania i idziemy na miasto. Załapujemy się (wczoraj nie wyszło) do lokalnej kurczakowni na ostatniego kurczaka. Czekamy i obmyślamy plan działania. Trzeba zgubić ten deszcz w końcu! posileni ruszamy „w miasto” główny zabytek, czyli kościół wygląda (za przeproszeniem) jak obsrany, ale to efekt glinianych dachów. Oraz tego „raz na 20 lat” deszczu. Lokalny bazar: Krzychu poncho nabywa. Nawet dwa. Dana i nabywamy wełniane czapki inkaskie, słynne dzięki naszemu premierowi;) ale bierzemy takie w barwach narodowych Chile. Po powrocie będą jak znalazł :mur: Po pół godzinie już jesteśmy po przeciwnej stronie barykady, czyli za ladą. Chilijczyk o boliwijsko-peruwiańskich korzeniach przegrywa nam właśnie muzykę z laptopa… No i najważniejszy punkt dnia – wizyta w botelleria (czyta się botejeriija ) czyli sklepie z butelkami. Możemy wracać do hostelu! Lokujemy się w recepcji z komputerem, przepłaszając prawie jakiegoś Niemca. Niemiec jak to Niemiec. Spokojny, grzeczny, miły i niepijący. Ale nie umie oprzeć się urokowi Dany i w końcu pozwala sobie nalać. I jest coraz bardziej rozmowny i nawet kilka dowcipów zna… W tym oczywiście o niemieckich samochodach w Polsce… Po godzinie hiszpańsko-angielsko-niemieckiej konwersacji (Krzychu dopiero w okolicach trzeciej butelki ostatecznie przestawia się z hiszpańskiego na angielski, a ja wtrącam coraz więcej słówek niemieckich) Niemiec zdradza, że w zasadzie jego babcia to spod Raciborza… Aaaa – to wszystko tłumaczy. Dana nabija się z niego, że tylko dzięki polskim genom potrafi się z nami pić ;) Ja usiłuję przy kompie sklecić logicznego maila do Bliźniaka, który mi krzyczy przez smsa, że zawału przeze mnie dostanie, jak się w końcu nie odezwę. Niemiec się pyta – a co Agnes tak siedzi cicho? Na co Danę olśniło: a bo ona dla odmiany niemieckie geny ma… Od czasu do czasu dzwoni telefon (siedzimy na recepcji) i pijaniutka Dana zaczyna go odbierać. Mamy nadzieję, że nie było to nic istotnego, z resztą (zgodnie z prawdą) Dana mówi wyraźnie do słuchawki: ”hostal ocupado”. Mniej pijany Krzychu odbiera w końcu słuchawkę i przestawia się na hiszpański. Dobrze, bo dzięki temu amerykańska Hinduska o niewymawialnym imieniu trafia jakoś do hostelu… I dołącza do imprezy…
  22. Stoimy. Myślimy. Patrzymy w niebo. Błyska się i grzmi. Na horyzoncie ewidentnie leje. Patrzę na to, co leży na asfalcie i co ten asfalt przesunęło było. I nie bardzo sobie to umiem wyobrazić w akcji, mimo swojego zawodu i wykształcenia geologicznego. Ale z pewnością leci to szybko i znienacka. Więc w sumie najlepiej byłoby znaleźć się daleko stąd. Najlepiej w hostelu „Puripica” w San Pedro de Atacama. Widzimy pick-upa, który próbuje jednak przedrzeć się na drugą stronę, dość daleko poniżej drogi. Hm. może jak im się uda to i nam? Ale widać, że ugrzęźli. Krzychu idzie obadać sytuację, lepiej nie zjeżdżać bez potrzeby w pustynne piachy na naszych szosowych oponach, bo i nas trzeba będzie ratować. Stoimy już z pół godziny i nie pojawił się żaden samochód. No bo i w sumie skąd, skoro ten odcinek Ruta 23 jest chwilowo odcięty z obu stron??? W pick-upie same babki: jakoś się wydostały (może dzięki Krzychowi) i dojeżdżają do nas: To zdaje się Francuzki, ale dość dobrze znają okolice i mówią, że jest dróżka dookoła i wyjedziemy nią na asfalt w Toconao. Podobno dalej droga jest niezniszczona. No dobra. I tak chyba nie mamy innego wyjścia. To jedziemy za nimi: Krzychu z poważną miną za kierownicą: A dookoła widoki z cyklu „raz na 20 lat” : (Zaczynamy do sprawy podchodzić z humorem i zastanawiamy się, które z nas tyle nagrzeszyło, że zdołało sprowadzić deszcz na Atacamę. Na pewno nie ja.) W końcu, po jakiś 20 km jeżdżenia po zalanej pustyni, wybijamy się na asfalt. Też częściowo zalany. I pełny carabinieros, którzy usiłują ratować sytuację. San Pedro de Atacama też wygląda ciekawie: Mam złośliwą satysfakcję, że upierałam się przy bukowaniu miejsc w hostelu. Jest ich tu mnóstwo, a na każdym wisi karteczka „ocupado” albo „full”. No cóż, jesteśmy w chilijskiej mekkce packpackersów… Nasz hostel (a w zasadzie hostal po chilijsku) jest poza „centrum”. Z zewnątrz wygląda tak, że Danie się wyrywa „Q..a, powiedz, że to nie tu”. Ale to jednak tu: Środek znacznie ładniejszy: i koniec końców okazuje się, że to będzie najfajniejsze miejsce (oprócz namiotu) jakie mieliśmy w Chile. W odróżnieniu od Santagio i Ariki nie jest prowadzony przez wiecznie pijanych/upalonych chłopaczków, tylko fajne starsze Indianki, które słowa nie znają po angielsku. Mamy zadaszony taras, i fajną kuchnię. A panie nawet przejściówkę do gniazdka przynoszą ;) Pokazują nam nasz pokój (do każdego wchodzi się bezpośrednio z patio) i tłumaczą: „Pada. Więc jest mokro. Więc do pokoju wlewa się woda i stoi na podłodze”. Patrzymy się z głupią miną na siebie. W końcu Krzychu mówi „Pada, więc jest woda w pokoju”. I to będzie nasze hasło na następny tydzień. Pada, więc jest mokro. Jest przyczyna, jest skutek. Proste? Take it easy... :D Jedno łóżko przeznaczamy zatem na bagaże, zostają nam dwa. Krzychu wdrapuje się na piętro, my z Daną na normalne. Właścicielka przynosi jeszcze krzesła, chyba żeby na nich stać, jak nas zaleje? Wyciągamy ciepłe ciuchy, bo zimno i pada i idziemy na „miasto” przedzierając się przez kałuże. San Pedro de Atacama składa się w zasadzie wyłącznie z hosteli oraz knajp. Z trudem znajdujemy taki bar, w którym nie ma białych twarzy, ceratkowy, jak zwykle. Trochę kapie z sufitu, no ale… pada, to kapie, to przecież normalne. Z trudem docieramy z powrotem do hostelu, ciemno jak w d…ie i do tego kałuże na całą drogę. Dana przykleja się do internetu, a my z Krzychem do białego wytrawnego. Na tarasie, pod dachem, z którego tylko troszkę pada. W nocy słyszę przez sen odgłosy ulewy i krzątanie się właścicielek pod drzwiami. Rano wychodząc z pokoju zauważam pod drzwiami usypany wał z piasku. Pewnie dzięki niemu mamy jedynie 2 cm wody na podłodze, a nie 12… cdn...
  23. Dzień 6 (11 luty) Budzimy się w Antofagaście na lekkim kacu (czyli nic nowego). Poranne zakupy, bo sobota. Czyli należy nabyć podwójny zapas białego wytrawnego. No ewentualnie półwytrawnego. Dziś zapowiada się fajny dzień – poza asfaltowy w końcu. Recepcjonista żegna nas dziwnym wzrokiem , pewnie mu recepcjonistka nakablowała o jakiś pijanych typach dobijających się po 2 am do drzwi ;) Kolejny dzień upału – aby wybić się z miasta, jak zwykle Ruta 5 (w sumie ciekawie mieć w kraju jedną główną drogę, za to liczącą jakieś 4000 km). Fajnie, że mamy klimę, tylko czemu działa ona w systemie zero-jedynkowym ? Albo mróz, albo nic… Cyferki wyświetlają się chyba tylko dla zabawy… Pakujemy zakupy w bagażnik i ruszamy. Z nadzieją na jakiś parking, gdzie uskutecznimy śniadanko w plenerze. Ale niestety – parkingów, podobnie zresztą jak stacji benzynowych, przy Ruta 5 nie ma. W końcu jemy śniadanie na poboczu we wsi typu „Oficina” – czyli tylko bary, parkingi, stacja. W tejże Oficinie Baquedano ma odbijać na wschód droga na salar. Wyraźnie ją widać na mapach w skali 1:1 600 000 ;) Na Garminie też jest. Tyle, że wg niego właśnie ją przejechaliśmy. Rambo, masz w …, no czkawkę to już na pewno masz ;) Jedziemy jeszcze kawałek, coś odbija w bok. Ale jakieś takie za ładne , jak na „minor road, unpaved” Znów ten asfaltopodobny uklepany szuter/pył. I żadnych drogowskazów. Krzychu pyta kierowcę wielkiego camiona, czy to ta droga na pewno. Ten wygląda zza paki z miną „ciekawe, czym się ci kretyni wybierają na pustynię”, ale jakoś mu nasze Suzuki Nomade chyba wystarcza, bo potwierdza. Droga taka ładna, bo prowadzi przy okazji do kilku kopalń. Krzychu oddaje mi kierownicę ze słowami „no masz te swoje szutry” . Dwa razy mi nie mów ;) Jak tylko ostatnie zabudowania Baquedano znikają z horyzontu, pojawia się znajome uczucie: znów jesteśmy w środku NICZEGO. Tym razem w odcieniach szarości: Chyba wyjechaliśmy poza utarte szlaki, bo nasza obecność mocno dziwi kierowców ciężarówek. Każdy czuje się w obowiązku nam zatrąbić ;) Pozytywnie oczywiście ;) Mijamy złoże siarki: Przejeżdżamy przez Góry Domeyki (Cordilliera de Domeyko) i czujemy się w obowiązku zrobić pamiątkowe zdjęcie: A za Domeykami zaczyna się płaski teren pokryty osadami solnymi, czyli salar: I mamy patelnię zupełną: Mmmm, jak ja lubię ciepełko w lutym… Chyba było jeszcze przed południem, bo mam jeszcze jakiś cień: Salar Atacama nie jest taki bialuśki jak boliwijski: są pokrywy solno-gipsowe: i ładne kryształy gipsu: Część salaru to teren kopalni soli, którą uzyskuje się przez rozpuszczalnie pokrywy salaru. Solanka jest transportowana gumowymi rurociągami. Facet ma „wspaniała” pracę: przy temperaturze koło 35˚ i piekielnym słońcu łazi cały dzień wzdłuż rur i sprawdza, czy nie rozsadza… W pewnym momencie wjeżdżamy na solną drogę, jest cała biała: A obok… Salar idealny! Biały, czysta sól i do tego widoczne struktury poligonalne! Dana podniosła taki jeden „kafalek” Kryształy soli (halitu, precyzyjniej mówiąc) Zrobiliśmy jakieś 50 km po samym salarze (od zjazdu z asfaltu już ze 200) i znów trafiamy na cywilizację. A dokładniej na pięć chałup na krzyż o nazwie Peine. Jeszcze ze 30 km szutrem i wybijemy się na Ruta 23. Szuter zaczyna się porządnie, ale zastanawia nas ten znak: Za jakieś 500 m przekonuję się po co, kiedy z hukiem hamuję w wyrwie. Następne 30 km jechaliśmy chyba ponad godzinę. Co kilkaset metrów na drodze były ślady jak po przepływie rzeki: wyryte w drodze koryta i naniesione kamienie. Po wschodniej stronie mamy znów Andy na wyciągnięcie ręki: Widzimy nawet te najwyższe szczyty (Cerro de Pili, 6046 m n.p.m. i wulkan Lascar, 5510 m n.p.m.) oczywiście zaśnieżone. Off topic: Atacama to najbardziej suchy obszar na świecie. Średnie opady to 3,5 cm / rok, deszcz większy zdarza się średnio co 20 lat. Jest to spowodowane obecnością Andów od wschodu, i Gór Domeyki od zachodu. Chmury deszczowe nie są w stanie się przedrzeć na ten obszar. W końcu przeszkody wyrwowo-kamienne się kończą i można jechać normalnie. Dojeżdżamy do Ruta 23 i skręcamy w kierunku Argentyny, chcemy z bliska podejrzeć wulkan: ale nie bardzo się da: dojeżdżamy (Nomade znów z zadyszką, bo to 3200 m n.p.m.) do wsi Socaire. Do granicy argentyńskiej zostało 130km szutrem, można by jeszcze ciut podjechać, ale coś dziwnego na niebie się robi: i do tego postawili zakaz wjazdu… Szczytów w tych chmurach i tak nie zobaczymy, paliwa coraz mniej, czas zawracać. Jest popołudnie, nocleg mamy zabukowany w San Pedro de Atacama, to jakieś 100 km asfaltem, Ruta 23. Dziwnie się robi: Co to do cholery jest?! Przecież pada raz na 20 lat!!! i takie coś z boku: A więc to coś po czym się przedzierałam na szutrze, to BYŁ efekt deszczu! Zaraz potem widzimy błyskawice i słyszymy grzmoty. Rany boskie… Burza w najsuchszym miejscu świata??? Jedziemy. Kilka pojazdów jadących z przeciwka daje jakieś niezrozumiałe znaki. No nic, jedziemy. Aż: Hmmm. Ale my MUSIMY do San Pedro, które jest 90 km dalej. Jakoś się mieszczę między pachołkami, jedziemy. No ale tego to już raczej nie przejadę: Idziemy obadać sytuację, czy ta się to jakoś objechać górą. Wygląda, że tak. Ale Krzychu krzyczy nagle, że jest wyrwa głęboka na kilka metrów i szeroka bardzo, absolutnie nie do przejechania. No to pięknie. :shock: Paliwa w baku na jakieś 150 km. Cofać się ? Droga do przejścia granicznego do Argentyny nieprzejezdna. Wracać przez salar? Najbliższa stacja paliw za jakieś 300 km… Czekać? Nocować? A jak przyjdzie spływ błotny? Widać, że są na 2 metry grube, porwałoby auto jak okruszek… Krzychu „Q..a, nie myślałem, że można utopić się na pustyni”. Ja też nie… cdn…
×