Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Zawartość dodana przez Jagna

  1. Dzień 5 (10 luty) Mimo mieszanki rum/wytrawne białe budzimy się bez bólu głowy. Możliwe, że to za sprawą odgłosów Pacyfiku… Ruszamy dalej szutrówkami po Parku Narodowym pan de Azúcar. Jak zwykle znajdujemy się w środku NICZEGO. To bardzo piękne NIC. Powyżej widać najlepszy rodzaj nieasfaltowej nawierzchni, jaki występuje w Chile. Z reguły na „main road, unpaved”. Co to było - nie wie nikt. Twarde jak asfalt, ale nie asfalt. Wygląda jak utwardzone błotko. Dopóki nie ma w tym kolein, jedzie się pięknie. Jest jeszcze rano, chmury nie podniosły się jeszcze całkiem do góry: Pięknie jest, i pusto… Czasem mizerna roślinność o kształcie, hmm, niech no pomyślę… Podjeżdżamy do wioseczki Cifuncho, podobno mekki surferów: Krzychu usiłuje się wykąpać: i jedziemy dalej: Wjeżdżamy do regionu Antofagasta: Wracamy na Ruta 5, ale i tak musimy zjechać do Taltal zatankować. To jedyna stacja w promieniu ze 300 km, więc kolejka jest niezła. Swoją drogą do każdej stacji w Chile można trafić na węch. Śmierdzi paliwem na kilometr… Taltal to malutkie miasteczko wciśnięte między ocean i góry (jak prawie wszystko w Chile zresztą) Zaglądamy na nadbrzeże portowe: i spotykamy takie miłe zwierzątka: oraz fajną rybną knajpkę „ceratkową” menu dość proste dla nas. Oprócz dorady żadna nazwa ryby nic nam nie mówi. W czasie naszego pobytu jedliśmy za każdym razem coś innego i każda była dobra Już z pełnymi żołądkami: spacerek po Taltal: I znów siedzimy w aucie. Dziś co prawda ostatni dzień dojazdówki, ale trochę mamy dość tego „zapuszkowania”. Wczoraj 500, dziś też… Damska część ekipy zaczyna coś przebąkiwać o słońcu i plaży… Plany były takie, rano, ale słońce nie dopisało. Za to teraz! W Taltal zjeżdżamy więc na mniej uczeszczaną Ruta 1 która malowniczo biegnie między Pacyfikiem a górami. Pierwsza porządna plaża nasza! Krótka sesja foto (do folderów Suzuki, może się wyjazd zwróci): Plaża miejscami zajęta przez kraby: Wytrzymujemy na słońcu jakieś pół godziny. Jesteśmy już na 26˚ szerokości południowej (zrobiliśmy 1400 km na północ!) i słońce już prawie w zenicie. Wracamy do puszki. Jakoś to mój dzień na kierowanie i całość prowadzę chyba. I zazdroszczę jak cholera: Ktoś zna Szwajcara? Mijaliśmy go ze trzy razy, na końcu już nam machał… Mamy plan jechać Ruta 1 aż do Antofagasty, wzdłuż wybrzeża, ale po kilkudziesięciu km znaki każą odbić na wschód. I znów: jedna mapa ma drogę, druga ma, ale gdzie indziej, trzecia wcale, a Garmin jeszcze coś innego. Tradycyjnie więc: Rambo, masz w … Postanawiamy zaufać drogowskazom. Droga – nówka sztuka. Serpentyny w okolicy Paposo, mmmm… Po raz pierwszy widzę znak: uwaga podjazd o długości 20 km. Wspinamy się od 0 m n.p.m. do ponad 2500. Wspinamy to dobre słowo, bo po raz pierwszy nasze Nomade dostaje zadyszki. Redukcja do 4, do 3 , w końcu do 2. Ale widzimy, że nie tylko my tak mamy… Obstawiamy, że silnik nie radzi sobie z tak ubogą w tlen mieszanką, ale kto to wie… Po wjechaniu na górę silnik znów pracuje normalnie. Do pierwszego większego wzniesienia… Na płaskowyżu jest przepięknie. To znaczy jest jeszcze piękniejsze NIC dookoła. To jest właśnie Atacama. Góry, kamienie, pustka, piękno. Ze względu na bezchmurne niebo to region, w którym jest mnóstwo obserwatoriów astronomicznych. W tym te największe na świecie. Jedno z nich, na 3500 m n.p.m. (Nomade o mało nie zdechło….): Po wieczór wbijamy się do Antofagasty, próbujemy dostać miejsce w hostelu, trójek wolnych brak, propozycja dwójki na trzy osoby została przyjęta chłodno, a dwa pokoje drogo wychodzą. Wychodzimy, wracamy, w końcu urok osobisty Krzyśka oraz jego porządny kastylijski hiszpański zadziałał i mamy dwójkę. Trochę się sypie z sufitu, ale co tam. Jest prąd (po raz pierwszy od 4 dni) i ciepła woda! Po zeskrobaniu brudu idziemy w miasto, które okazuje się wyjątkowo ubogie w lokale gastronomiczne. Zjadamy po empanadzie (taki smażony duży pieróg z serem) przygotowanej na ulicy i tak łazimy. W końcu Dana wypatruje knajpę, przed którą stoi (chyba jedyny w tym mieście) motocykl i dudni jakaś konkretniejsza muza. Może nie zjedzą nas żywcem ;) Koniec końców siedzimy chyba do 2 rano w „Deep Rock” prowadząc konwersację po hiszpańsku (to Krzychu) lub na migi (to reszta) z połową baru. A bar to głównie chilijscy górnicy. No, na górnictwie to my się z Daną znamy całkiem dobrze ;) To już północ Chile, więc ludność coraz bardziej indiańska. Wychodzimy na chwilę na ulicę, mam w ręku butelkę z piwem. Przechodzi właśnie dość liczna grupa carabinieros i coś do mnie ostro mówią. Tylko co? Na wszelki wypadek wracamy do środka, gdzie dowiaduję się, że picie w miejscu publicznym jest surowo karane i żartów z tym nie ma… Jak dobrze czasem wyglądać na cudzoziemkę…
  2. Dzień 4 (9 luty) Siedzieliśmy z Krzychem długo w nocy – cieplutko, a do uszu dochodziły takie miłe wakacyjne odgłosy i szumy kempingu – gdzieś tam daleko impreza, tu radio, tu gitara, a tam ptak się drze… No wakacyjnie się zrobiło w końcu na całego. -Aga, jak myślisz, co właśnie robi nasza ekipa od beemek? -Śpi grzecznie? Tam jest chyba 5 rano… -Eee, to może już wstaje powoli? Sprawdzimy? Niniejszym przepraszam solennie kolegów beemiarzy za denerwujące sms-y mówiące coś o ciepełku, Pacyfiku i plaży. W ciągu pół godziny (że też im się chciało o tej 5tej rano…) dostajemy od wszystkich info zwrotne, które można streścić tak „ Q..wa tu jest -20°!!!”. Ups… Rano biegniemy pod prysznice (w końcu nie wiadomo, kiedy będzie następna okazja:Sarcastic:), niestety ciepła woda właśnie wyszła… Na dziś niestety mało ciekawe plany: dalszy przelot Panamericaną. Co prawda nie będzie to już dwupasmowa autostrada, tylko zwykła droga. Taki urok Chile – zawsze w końcu dopadną cię dłuuuugie przeloty… Na północ od La Sereny czyha się NIC. Na razie takie mniejsze. Zniknęły rośliny, czasem jakiś kaktus się przyczai albo suchy krzaczek, ale dookoła jeszcze pełno ciężarówek, pick-upów i SUVów. Ale z każdą nawiniętą setką kilometrów jest ich mniej. I w końcu przychodzi taki moment – nie ma NIC. Tylko droga, szare wzgórza, góry gdzieś na wschodzie i my. Środek NICZEGO. Tu jeszcze Ruta 5 z camiones, i Pacyfik na zachodzie… biedniej się zrobiło w porównaniu z Santiago: kto zgadnie, o czym ostrzega ten znak? pamiątkowe zdjęcie w mieścinie Domeyko: I coraz większe NIC się robi: Zjeżdżamy z Ruta 5 do Copiapó (podoba mi się bardzo wymowa tej nazwy, akcent na ostatnie o), zatankować (stacje są WYŁĄCZNIE w miastach). Copiapó to według Lonely Planet brzydkie miasto pełne górników. A nam się bardzo spodobało: zostawiamy Danę w kawiarni z wi-fi, żeby mogła wysłać Strasznie Ważne Dokumenty do Polski :mad: i łazimy dookoła komina: Off topic: w Chile są duże ilości bezpańskich psów. Głównie rasowych: golden retriever, owczarek niemiecki, rottweiler… Wszystkie dobrze odżywione i zupełnie bezstresowe. Potrafią się nawet łasić! Jakoś się to nie zgadza z opisem hord grasujących i gryzących… Leży taka psina w wejścia do sklepu (bo wieje ciut z klimy…) i wszyscy grzecznie ją omijają… Jak kiedyś zaproponowałam kawałek bułki, to się wymownie popatrzyła: to wszystko na co cię stać? Za Copiapó Ruta 5 znów wraca nad Pacyfik: Przejechaliśmy jakieś 500 km i powoli starczy. Zjeżdżamy z Ruta 5 w stronę Parku Narodowego Pan de Azúcar (czyli głowa cukru) piękną szutrówką i wbijamy się na plażę. plaża chyba czasem jest zalewana, oby nie tym razem: idziemy na spacer brzegiem oceanu Dana i ja jak zwykle żadnej skale nie przepuścimy. A szczególnie takiej pięknej żyle bazaltowej w granicie: rozbijamy się: Krzychu się przy babach narobi zawsze…. …ale jaki ładny stoliczek zmajstrował czasem idzie na noże próbujemy miejscowego rumu, ale potem tradycyjnie wracamy do białego półwytrawnego… Zasypianie z szumem fal oceanu – ten kto tak napisał chyba nie był nigdy na chilijskim wybrzeżu. Zasypianie z hukiem fal!
  3. Dzień 3 (8 luty) Nad ranem jest tak na oko +3°C. Nie ma rady, trzeba jakoś przetrząść się z zimna z godzinkę i wstać: Krzychu postanawia ogrzać się (jak połowa Chilijczyków z kempingu) w termach, my chowamy się w aucie i szczękamy zębami :cold:, potem zjeżdżamy w dół na śniadanko w słońcu: Zaczynamy niniejszym serię kilkunastu śniadań z tuńczykiem w roli głównej i najczęściej jedynej :mur:. Nie wiadomo dlaczego, ale tuna to jedyna rzecz, jaką w Chile można znaleźć w puszce. A wwożenie jedzenia do Chile jest surowo zabronione. Widzieliśmy, jak na lotnisku facet płacił mandat 200$ za 1 (słownie: jedną) pomarańczę! Na śniadaniu mamy gościa: Wracamy tą samą drogą do Santiago: Na przedmieściach małe zakupy (=puszki tuńczyka i owoce). Off topic: Zastanawiamy się, czy chilijska flora bakteryjna bardzo odbiega od naszej, tzn. czy koniecznie trzeba myć owoce (niestety mimo wieloletnich starań, nikomu nie udało się wpoić mi tego zwyczaju) i pić butelkowaną wodę. Opinie są podzielone. Działania też więc dzielimy: Krzychu myje brzoskwinie (dla czystości sumienia chyba), ja nie. Zjadam ze skórką i chilijską florą bakteryjną. I konserwantami zapewne… : Dalsza część dnia upływa nam na przelocie do La Sereny. Bierzemy Santiago nieco bokiem i ruszamy na północ. Przez San Felipe przebijamy się do Cabildo. Na mapach droga zaznaczona jako szuter, na GPSie jej brak, w rzeczywistości nówka asfalt. Jestem nieco rozczarowana, ale to piękna, pusta, zakręcona na maxa droga. I kaktusy niczego sobie: I winnice… o, te bardzo lubimy. A szczególnie ich produkty końcowe ;) Za Cabildo wskakujemy na Ruta 5 (Pan-am) i nudne 500 km na północ. Siadam za kółkiem i po jakiś 3 godzinach konstatuję, że przez cały czas to ja wyprzedzam, a nikt mnie. Hmmm, chyba trzeba przestawić się na południowoamerykańskie „nie śpieszy mi się nigdzie”. Na szczęście Nomada przy 150 km/h nadal pali koło 10 l. Noclegu szukamy koło La Sereny, podobnie jak z milion Chilijczyków (jest peak season). Strasznie hotelowa okolica. W końcu Krzychu na kampingu, który jest cały „occupado” oświadcza portierowi, że jak nas nie wpuści, to dwie „chicas” które ma w aucie z pewnością go zamordują. Wziął go na litość i zadziałało. Kamping fajny i kolorowy: Idziemy przywitać się z Pacyfikiem: Na wieczór Krzychu szuka czegoś w swoim przepastnych kieszeniach i znajduje… dekielek od Pentaxa. Hurra! Tym razem cieplutka noc i Dana decyduje się spać w namiocie na moim materacu – ja mam już karimatę Teraz ona walczy z otwierającymi się samoczynnie zaworkami przez pół nocy… cdn...
  4. Nie myślcie, że nie próbowaliśmy motków...Ceny nas zabiły. Tzn. i tak nas zabiły, ale ciut mniej ;) Tam nie ma nic mniejszego niż nasze GS. Po prostu trzeba mieć w baku paliwo najlepiej na 600 km. Najtańsze moto jakie widzieliśmy- 120$/doba. Chyba tylko Germańce je wypożyczają....
  5. Jagna

    hej, hej!

    No w końcu jesteś!! Mam nadzieję, że się na tym przyszłym/niedoszłym zlocie bab-motocyklistek-czarownic zobaczymy. Z nikim innym nie pije się tak fajnie wina z termosu!
  6. Chile - outside the paved roads:
  7. czy na tym forum nie da się po prostu usunąć posta???
  8. Dzień 2 (7 luty) Oj boli główka, boli… Krzycha za to chyba plecy bolą, od mojego ciągłego kopania w plecy. Spał na piętrowym łóżku nade mną i straszliwie chrapał. Musiałam jakoś reagować. Kopanie od dołu było najprostsze ;) Danę znajdujemy w łóżku obok jeszcze we wczorajszej sukience. Wersja oficjalna – „ależ nie chciałam was budzić po nocy szukaniem piżamy”. Niech i tak będzie. Jak na taki zawszały hostel (Moai Viajero, NIE polecam), śniadanko dają całkiem, całkiem. Jajeczko, bułeczki, arbuz. Przepakowujemy bagaże do auta, w końcu mogę się pozbyć z walizki namiotu i innych takich. Do tego na dnie ląduje zimowa kurtka i ciepłe buty. Witaj lato! Życie staje się prostsze! Dana załatwia jeszcze milion rzeczy w sieci, jakieś przelewy, rezerwacje, obiecane roboty. A my czekamy z coraz bardziej zaciętymi minami. Jeszcze tylko tankowanie w mieście, Dana załatwia rezerwację w biurze podróży (leci później na Easter Island) i w końcu możemy RUSZYĆ W PODRóŻ. OFF Topic: Toczę lekką wojnę podjazdową o szutry z Krzychem, który uważa, że mamy za mało czasu i za dużo zaplanowane, i musimy z części zrezygnować. Ja najchętniej w ogóle pożegnałabym się z cywilizacją, ale niestety bardziej Krzychu ma rację. W interiorze nie istnieją W OGóLE stacje benzynowe, a mapy totalnie nie pokazują czego można się spodziewać – czy żwiru gładkiego jak stół, czy wyboistej drogi z ostrymi kamieniami. Do tego jeszcze pogoda każe nam mocno zweryfikować plany, ale o ty później… Pierwszy dzień jazdy na wszelki wypadek zaplanowaliśmy lajtowo. Cel: camping przy termach Valle di Colina. To jakieś 100 km na południowy wschód od Santiago. Droga wije się do góry łagodnymi serpentynami, do połowy piękny asfalt: a później pojawia się nasz ulubiony znak/napis „Fin de pavimento” czyli koniec asfaltu. Zobaczymy go jeszcze nie raz ;) Nadal jedzie się lajtowo. To najlepszy rodzaj chilijskiego szutru. Średnia bezpieczna prędkość to 80-90 km/h, po prostej można szybciej. czasem zmiana nawierzchni: oczka nam się śmieją, bo widać już lodowce na szczytach gór. Jest gorąco, koło 30 stopni i niesamowite słońce. Jesteśmy najbardziej na południe z całej podróży, jakiś 34 stopień szerokości południowej. Czyli dzień mamy najdłuższy, ale słońce najniżej (=mamy jeszcze jakiś cień ;) ) No i bladzi jeszcze jesteśmy ;) Droga przy okazji prowadzi do jednej z niezliczonych chilijskich kopalni i czasem się kurzy za camiones: Pod koniec (już za kopalnią) szuter robi się kamienisty i węższy. Tu już sobie 80 km/h nie pojeździmy: W końcu dobijamy do Valle di Colina. To koniec doliny górskiej, wjechaliśmy na jakieś 2500 m n.p.m. Wypływają tu gorące (jakieś 70 stopni) wody. Wapienne chyba. Przepływają przez kilka baseników, im niżej tym chłodniejsza woda: Muszę sprawdzić skąd ta woda: W tym na samej górze wysiedzieć się nie da, a na dnie jest ułożona wężownica do podgrzewania wody w prysznicu kampingowym ;) Leżymy w wodzie z widokiem na góry i lodowce, mmm… Zanurzenie po szyję nie z wrodzonej skromności, tylko z wiatru. Wiał straszliwie i przeniklwie. Wyjście z basenu wymagało niezłego samozaparcia! Podobnie jak skorzystanie z prysznica w kampingowych baños. Pięć minut się zastanawiałam, czy stanąć na tej podłodze w klapkach, po czym przyszła Chilijka, rozebrała się, i stanęła na boso… Krzychu mnie później pocieszał, że sól i wysokie temperatury oraz suchość klimatu nie sprzyjają rozwojowi grzybków… Oby… Pytamy się, gdzie możemy rozbić namiot. Właściciel robi szeroki gest ramion: gdzie wam się podoba. No to tu nam się podoba, z dala od innych: Tylko sobie wjedziemy w taką nieco zaciszniejszą kotlinkę i będzie może ciut mniej wiało. Może. Idziemy obejrzeć okolice. Gospodarstwo pasterskie: Właściciel zapewne: zwróćcie uwagę, czego dosiada. Muły są tu bardzo popularne. Zachodzi szybko słoneczko i robi się podejrzanie zimno: Może ognisko poprawi nieco sytuację termalną? Tylko z czego, jak drzew brak? Kaktusy? Ognisko + wino częściowo poprawiło atmosferę. Pierwszy raz delektujemy się południowym niebem. Znajdujemy krzyż południa. Jest niesamowita ilość gwiazd, jak to z dala od cywilizacji. Robi się konkretnie zimno, ubieram koszulki „termokurczliwe” oraz 2 polary i zaszywam się w śpiwór. Leżę na materacu, w którym po kolei otwiera się każda z 7 komór i uchodzi powietrze, wrrr… Po chyba setnym nadmuchaniu każdej w końcu przestaje, ale postanawiam bezwzględnie kupić karimatę, której nie zdołałam zabrać z domu. Coś koło piątej jest tak zimno, że się budzę. Może w samochodzie jest cieplej? Śpi tam Dana, może nachuchała ociupinkę? Nagle słyszę drzwi od auta i pytanie Dany: „Aga, macie tam ciepło? Może ja też przyjdę?” ;)
  9. Dzień 1 Niedziela. Bardzo ciężka niedziela, bo poprzedzona przez całą trójkę kilkudniową pracą w wersji „very hard”. Pakowanie zostawiam na ostatnią chwilę, czyli 3 h przed wyjazdem. Błąd! Jak zmieścić namiot, karimatę, śpiwór i całą niezbędną resztę w walizkę? Szybka zamiana walizki z sąsiadką na większą, ale nadal nie wchodzi. Wymiana karimaty na materac. Wywalenie połowy kosmetyków i ¼ ciuchów. Wlazło. Ekipa poznańska ma być u mnie o 12 i ruszamy na Berlin. O 11 telefon od Dany, robi mi właśnie przelew za wypożyczenie auta. Jak to robi przelew?! Jadąc samochodem?! Nie, nawet jeszcze nie wyjechali… :sad: W końcu są, jedziemy. Na Tegel czeka Fazi, wpakowujemy Krzycha do samolotu (leci osobno, bo się na bilet Iberii nie załapał), Dana jeszcze stuka w laptopa, my idziemy na kawę. Zostawiam auto Faziemu (i to był błąd…) W końcu i nas czas, lecimy do Madrytu. Lotnisko w Madrycie – lekki koszmar dla tych, którzy muszą zmienić terminal w krótkim czasie. Jakoś się udaje, samolot odlatuje jedynie z godzinnym opóźnieniem. Czuć już bałaganikiem latynoskim… Przed nami 13,5 h lotu do Santiago. Mapka trasy przelotu: Lecimy w nocy, dopiero rano są jakieś widoczki: Lądujemy wszyscy o tej samej godzinie, czeka na nas gość z wypożyczalni – takiej tańszej, nie-lotniskowej. Ale gdzie jest hiszpańskojęzyczna część ekipy, czyli Krzychu? Czekamy, uśmiechamy się do pana, usiłując na migi wytłumaczyć, że napis „Krzysztof G.” , który pan ma na kartce to właśnie my. Średnio nam to idzie. W końcu zguba się odnajduje, jedziemy odebrać auto. Nazywa się toto Suzuki Grand Nomade, czyli Vitara wersja chilijska. Najuboższa możliwa wersja, silnik 2,4 w benzynie, opony szosowe… No nic, jakoś damy radę. Jak się okaże, czasem bardzo „jakoś”… :? Podpisując papiery odkrywam brak prawa jazdy. @#$!!!! Trudno. Nie daruję. Będę jeździć bez. Mam kolorowe ksero, ale nie sądzę, żeby to satysfakcjonowało policję… Usiłujemy się coś dowiedzieć o stanie dróg w górach, bo nasze mapy (mamy 3 różne) mają bardzo odmienne zdanie na ten temat. Gość wiele nie wie i odsyła do informacji turystycznej, gdzie na pewno wiedzą. Informacja jest na ulicy Prudencia, do której prowadzi spod wypożyczalni ulica Alameda. Odpalamy Garmina. Prudencia – brak. Alameda –brak. Ciśnie mi się na usta hasło znane mi z FAT: Rambo – masz w ryja ;) No to pięknie. 4-milionowe miasto pełne kierowców z latynoską fantazją, a my będziemy jechać na podstawie mikromapki z Lonely Planet. Rambo – masz w ryja ;) Jedziemy główną ulicą , która nazywa się wg przewodnika oraz pana z wypożyczalni Alameda. A na tabliczkach jak wół: Av. Lib. Ber. O’Higgins. Ki czort? Zagubieni totalnie dajemy Garminowi (i Rambo) ostatnią szansę. Wklepujemy adres hostelu. Jest! Jedziemy. Dojeżdżamy. Pytam się gościa w recepcji o co chodzi z tą Alamedą i O’Higginsem. Nazwa O’Higgins jest oficjalna, ale nikt jej nie używa. Za wyjątkiem Garmina. No dobra, Rambo – nie tym razem… Bierzemy prysznic (o standardach chilijskich łazienek hostelowych lepiej wspominać nie będę) i idziemy na miasto. Santiago to jeszcze jakby Europa, małe akcenty latynoskie: Lato w pełni. Miła odmiana. Granaty na drzewach: W informacji turystycznej gość twierdzi, że wschód Chile jest w ogóle nieosiągalny, mamy się trzymać asfaltu, w ogóle Panamericana na północ od La Sereny to już samobójstwo... Zaczynam myśleć, że facet chyba w życiu nie wyjechał poza Santiago i grzecznie mu dziękujemy :x . Dostajemy jednak mapkę dróg asfaltowych w Chile no i, hm, na północy są to dosłownie dwie krzyżujące się kreski. Ruta 5, czyli Panamericana oraz Ruta 11 prowadząca do Boliwii... Ciekawe rozwiązania techniczne: Idziemy na obiad, korzystając z chilijskiego wynalazku: zestawów lunchowych, gdzie wybiera się dania, napoje i desery z kilku dostępnych, a całość za jakieś 6$. Kelnerka podchodzi po czym ucieka słysząc język polski. Na szczęście za jakiś czas udaje nam się ściągnąć wzrokiem innego, mniej strachliwego kelnera... Wieczorem Dana usiłuje dokończyć Strasznie Ważną Robotę Na Wczoraj: A pozostała dwójka, czyli Krzychu i ja: Zmęczenie oraz powyższy powodują, że nie bardzo resztę pamiętam, ale zdaje się, że na koniec była mocno międzynarodowa impreza grillowa. I że zaginął dekielek od mojego aparatu. Po raz n-ty, ale po raz pierwszy tak skutecznie. Kiedy rano odzyskuję przytomność, nie ma śladu ani po imprezie, ani po dekielku…
  10. Czas czynić swą powinność! Zaczynam relację. Najpierw osoby dramatu: Dana - element totalnie nieprzewidywalny i nieobliczalny. Znany mi ze studiów oraz wyjazdu Utah&Arizona: Krzychu – poznańska perfekcja i zorganizowanie oraz właściciel jedynej słusznej marki. Jest na naszym forum jako Chrisbiker1150. Od 11 lat ujeżdżamy razem BMW kilka razy w roku: No i moja skromna osóbka, czyli Jagna: Miejsce zdarzenia: Chile Najbogatszy i najbardziej europejski kraj Ameryki Południowej, czyli Ameryka dla początkujących. Już jest latynoski luz i maniana, ale jeszcze jako taki porządek. Kraj kontrastów przyrodniczych: pustynie i lodowce, morze i góry, ulewy i słońce. I wszystko w jeden dzień. Kraj pierońsko długi i wąski. Jedna asfaltowa droga północ – południe (Panamericana) i kilka mniejszych odchodzących w bok. Mnóstwo dróg w budowie. Pewnie za 5 lat już nie będzie tych pięknych szutrów… :( Chile to kraj pick-upów i ogromnych ciężarówek. Poza miastami na szosach brak zupełny osobówek, jedynie camiones (ciężarówki) , pick-upy i SUV-y. Carabinieros na każdym wylocie z miasta i granicy regionu kontrolują prawie wszystkie pojazdy. „Buenos dias, kontrola rutynowa, wiedzą Państwo, że nie mają prawego światła? Tak? To proszę gdzieś później kupić żarówkę, dobrze? Miłego dnia!”. Szacując ilość przydrożnych kapliczek, gdzie ofiara jest wymieniona z imienia i nazwiska, wydaje się, że połowa Chilijczyków ginie na drogach. Kapliczki prześcigają się w ilości chorągiewek i sztucznych kwiatków. :dizzy:Obowiązkowa flaga Chile. Czasem trafia się brazylijska. Szczególnie w północnym Chile, gdzie ludność jest głównie pochodzenia indiańskiego, mocno wyróżniamy się urodą. Wszyscy się na nas patrzą i szepcą na ucho. Dziwnie być takim odmieńcem… A skąd jesteście? Argentina? No? Poloña? To chyba nie w Ameryce? Europa, aaaaa! Koło Norwegii może? Aaaaa, papież! Pokochaliśmy to Chile.
  11. Motto naszego wyjazdu w formie obrazkowej:
  12. Powroty po dłuższych wyjazdach są trudne. Bo choć tęskni się w końcu troszeczkę, ale też przyzwyczaiło się do bycia w podróży. Do intensywności doznań, ciągłych zmian, inności. Jednak wrócić trzeba. Choćby po to, żeby popracować i zarobić na następną podróż… Z jednej strony – miło spać w końcu w swoim własnym łóżku ze swoim własnym kotem. Z drugiej – powrót do szaro-buro-deszczowo-zimnej ojczyzny… A więc jestem w domu. Bogatsza o nowe doświadczenia, nowe znajomości oraz karimatę made in Chile. I oczywiście jakieś 5 kg muszli i skał. Już wiem, co to znaczy guerilla camps i chyba to lubię Przekonałam się, że woda na południowej półkuli faktycznie kręci się w lewo Wiem, że da się wysiedzieć w samolocie 13,5 godziny obok trójki płaczących dzieci Da się też przeżyć 10 śniadań z rzędu, na których jest tylko tuńczyk z puszki Można także przejechać 2000 km bez prawa jazdy, które zostało w domu Nie posądzałam się także o umiejętność przeżycia 16 kolejnych mocno alkoholowych wieczorów… Podsumowanie na gorąco wyszło nam tak: ilość uczestników: 3 kilometry: 6100 paliwo: 9,9 l/100 km wysokość: 0 - 4442 m n.p.m. temperatura: 3 - 30°C alkohol: ok. 40 l białego wina, 1,5 l czerwonego, 0,5 l rumu. Jeden wieczór piliśmy też piwo… Teraz nie zostaje nic innego jak zrobić przegląd tysięcy zdjęć i zacząć pisać relację…
  13. Hola! Dzis ostatni juz wieczor w Chile. Moze i dobrze, bo inaczej mialabym gwarantowany alkoholizm. Ach, te chilijskie wino... W koncu przestalo padac i dalo sie pojezdzic off w gorach, szczegoly pozniej :D Na koniec wygrzalismy kosci na plazy, jestesmy spaleni sloncem, pelni wrazen oraz pescados i mariscos, i jutro wsiadamy do samolotu. Zastanawiamy sie tylko, jak wytlumaczyc sie w wypozyczalni, ze Suzuki wyglada jak wyglada... Pewnie bylismy pierwsi, ktorzy tak przeciagneli to autko gorami i szutrami do 4500 m n.p.m.:dizzy: Do zobaczenia/uslyszenia Hasta luego amigos!
  14. Hola! Todavia estamos viviendo pero hay aventuras :-) Jeszcze żyjemy! Nie wiem, czym sobie zasłużyliśmy, ale właśnie mamy okazję przeżywać największy deszcz, jaki wystąpił na Atacamie od jakiś 15 lat. Drogi rozmyte, mosty pozrywane itp. Nasze plany musiały ulec zmianie, więc jutro lecimy pod granicę z Peru, może tam będzie lepiej. Jest mało zabawnie, kiedy droga do przodu nie istnieje, do tyłu jeszcze tak, ale do następnej stacji benzynowej jest 300 km, a w baku jakieś 10 litrów. A dookoła szaleje burza i nie ma nic. Poza tym jest super. I zasada Chile: Jeśli myślisz, że jesteś na środku niczego, to za godzinę przekonasz się, że istnieje jeszcze większe nic. I to jest piękne! Poza tym mamy już chyba poparzenia Igo stopnia, cienia w zasadzie brak, bo słońce w zenicie. I nikt tu nie mówi po angielsku! Do usłyszenia Jagna, Dana & Chris
  15. Dziękuję za miłe słowa. Proszę uzbroić się w cierpliwość. Będę z powrotem (oby) 22go. Jak się na coś czeka, to lepiej smakuje ;-)
  16. Jagna

    11.11.11 ;-)

    Hej Ashanti! Zastanawiałam się , czy się tu pojawisz. Do zobaczenia w maju ;-)
  17. Nie mój oczywiście :mrgreen: Jest do rozdrapania na części F 650 GS 2004, 18 kkm, kolor srebrnobłękitny. Widziałam - stan wizualny owiewek i plastików - ideał, bez rysek. Nie jeździłam, ale podobno też ideał. Na zdjęciach już częściowo rozebrany. Nie ma już: kół i tarcz (moje!) kierunków przód klamek sprzęgła i hamulca osłony łańcucha. Sprzedaje na części mój dobry znajomy Tadziu. Powołać się na mnie lub na forum i dzwonić: 601 960 885
  18. Jadę dziś sobie. 100 km/h , najwyższy bieg, z górki. nagle silnik gaśnie (nawet tego nie usłyszałam, tylko poczułam, że zwalnia). światła świecą dalej, kontrolki świecą normalnie, obrotomierz na 0. zjeżdżam na bok, usiłuję odpalić poprzez wciśnięcie startera, nic. Gaszę, przekręcam kluczyk, odpala, jedzie dalej. WTF?
  19. na pewno nie, gładki asfalt był. Cóż poczekam chyba, czy się problem powtórzy i będę szukać...
  20. Gaszę = przekręcam w lewo kluczyk rzecz jasna
  21. Jagna

    F 650 GS części wszelakie :-)

    ja chyba po jakąś prowizję muszę się zgłosić ;)
  22. Jagna

    F 650 GS części wszelakie :-)

    Dzwonić do Tadzika, dzwonić, tylko może niekoniecznie w niedzielę wieczór ;) Chłopak jakieś prywatne życie też ma ;-)
  23. Wyruszamy rano na północny wschód, powoli kierujemy się ku granicy węgierskiej, ale jeszcze kilka rzeczy po drodze chcemy zobaczyć. Jedziemy drogą 15 wzdłuż jeziora Muntelui a na koniec przejeżdżamy przez dziwny most w kształcie litery T, czyli rozdwajający się na końcu Zjeżdżamy na 17B i zaczyna się lekki koszmar. Szutry i piaski to było miodzio przy tym asfalcie. Jest więcej dziur, niż asfaltu i jak w kolejnej słyszę łupnięcie z tyłu, to już jestem pewna jakieś małej katastrofy w zawieszeniu. I tak kilometrami… Omijanie jednej dziury kończy się wjazdem w drugą i trzecią… Jak już trafi się kawałek w miarę całego asfaltu, to są jacyś dziwni uczestnicy ruchu: DSCF4026.JPG Tego dnia czuć już wrześniem, do południa temperatura oscyluje koło 12 stopni i w końcu afrykańcy przestają żartować z moich termoaktywnych kalesonek. Myślę sobie, że mi nawet zazdroszczą ;) Oprócz Rafa, który dopiero w tej temperaturze w końcu zamienia zbroję na kurtkę. Po drodze nawet ładnie: W porze obiadowej dojeżdżamy do Barsy, gdzie niestety moje BMW doznaje bliższego spotkania z asfaltem. W końcu chłopaki przestaną gadać „jak to możliwe, że jest jeszcze położyłaś?” . Ale to i tak wszystko wina jednego z sześciu kufrów Bliźniaka ;) Jakby tak nie wystawał na bok, to bym przy wymijaniu o niego nie zahaczyła swoim… W każdym razie zrobiłam popisowe łup na lewo, a auto jadące obok zdołało wyhamować jakieś 70 cm od mojej głowy. Jak się już wywalać , to porządnie, więc przy okazji złamałam klamkę sprzęgła i to dość nieszczęśliwie, bo na przegubie mocującym ją do kierownicy. Sama klamka jest cała… Arfica Team udziela pomocy: Ale nie bardzo jest co ratować: Mamy już wizję szukania na rumuńskiej prowincji kogoś, kto potrafi spawać aluminium, kiedy Bliźniak dostaje olśnienia i przypomina mi, że mam przy sobie poprzednio złamaną klamkę. Być może ten „przegub” przy niej będzie. Był! I w 5 minut z dwóch klamek robimy jedną i można jechać dalej… Ufff… No to teraz mamy: Rychu: Raf : Bliżniak: Jagna 2:2:1:1. Po obiadku ruszamy dalej. Przy drodze zaliczamy obiekt z listy Unesco: Mănăstirea Bârsana. To klasztor w stylu maramureskim, piękny i zadbany. Ale zabytek to nie jest żaden, o czym mówi nam pop: zbudowano go w latach 90tych Dalej jedziemy wzdłuż granicy ukraińskiej i zaglądamy jeszcze na Wesoły Cmentarz (Cimitirul Vesel) w miejscowości Săpânţa. Każdy nagrobek jest wściekle kolorowy i opowiada o życiu i śmierci danej osoby. ten był murarzem: a ten górnikiem: a tu? czerwone majtki, serce, dwóch mężczyzn,.. hmm… interpretacje mogą być różne… Do Satu Mare zostało nam niewiele km, chcemy ostatnią noc spędzić pod namiotem, więc szukamy jakiejś fajnej łączki: Ale towarzystwo zaraz mamy: Noc jest bardzo zimna, znów bardzo się cieszę z wełnianej bielizny ;) Niektórzy budzą się już o piątej z zimna. W końcu koło 7 wszyscy są na nogach i patrzymy na termometr: +6. Chyba w końcu nadszedł dzień, że mogę wypróbować polarową kominiarkę ;) Ledwo mieści się pod kaskiem, ale jak cieplutko w nosek! (D. udał Ci się prezent!) Ruszamy na granicę, wydajemy ostatnie leje na stacji benzynowej. Tu jedyny zgrzyt rumuński: kasjerki krzyczą, że mamy płacić za paliwo, a nie łazić po sklepie (wybierałam jeszcze jakieś piwo). A kolejki wcale nie było… Węgry przejeżdżamy gminnymi drogami, ale wszystkie asfaltowe. Trochę mnie dziwi, czemu Garmin ma jakąś przerwę w drodze, ale zaraz się dowiadujemy: przeprawa promowa. Dobrze, że nie bród ;) Węgry kończą się w oka mgnieniu, i już mamy Słowację. I dalej drogi gminne. Ale mocno cygańska ta część Słowacji i jak to zwykle idzie w parze, drogi też bardziej dziurawe. A w pewnej wsi to skaczemy wręcz na maszynach, takie są muldy ;) Gdzieś w połowie Słowacji Rychu z Rafem stwierdzają, że chcą spróbować innych gminnych dróg i się rozdzielamy. Ja i Bliźniak dobijamy do knajpy, stawiamy maszyny na miejscu widocznym z daleka i delektujemy się kuchnią słowacką. A ich nie ma. I nie ma. W końcu są. Raf zsiada i opowiada. Otóż jechali. Ale chyba ciut za szybko jak na zakręt, którego nie widzieli… Rychu wylądował w rowie, Raf go jakoś przeskoczył. Raf wyszedł bez szwanku, gorzej z Rychem. Stopa puchnie i boli, Afra nie ma owiewki z przodu i jeszcze kilku innych rzeczy, ale jedzie. Usiłujemy przekonać Rycha, żeby dojechać pod Kraków, do Rafa i tam do szpitala (i tak mieliśmy plan nocować u Rafa). Ale on się zapiera, że musi do Opola, a jak już wskoczy na autobanę, biegów nie musi zmieniać i da radę. Częstuję go ketonalem i jedziemy… Późnym wieczorem docieramy do Opola i Rychu udaje się na prześwietlenie, a potem: Jednym słowem, Rychu pobija wszystkich w naszej „glebowej” konkurencji… Na szczęście reszta dociera w całości już po ciemku do Wrocka, a ja rano ruszam na Zieloną Górę. Mam akurat tyle czasu, aby wziąć prysznic, przebrać się i ruszamy uśmiechnięci do pracy ;) A podsumowaniem tego wyjazdu dla mnie może być to zdjęcie z początku podróży: później było już tylko lepiej ;) Mam nadzieję, że Afrykańcy (i ci połamani, i ci cali) nie umęczyli się aż tak jazdą za mną (choć momentami na zakrętach mieli dość, nie zaprzeczać mi tu) i jeszcze kiedyś się skuszą na wspólną jazdę. Sporo się przy Was nauczyłam ;)
  24. No wolę takich zdjęć nie zamieszczać, żeby smaku innym nie psuć :D Ale raz sobie (też nad jeziorkiem) poszłam w krzaczki za wiadomą potrzebą. Drzewa było widać znad warstwy śmieci. I tylko drzewa.
  25. Kolejny dzień zaczynamy od kiełbasy na gorąco. W końcu coś trzeba zrobić z zapasami na ognisko, którego wczoraj nie było. Ciekawe, co powiedziałby właściciel motelu (***), widząc kuchenki na środku pokoju? Do Sighișoary mamy rzut beretem, wbijamy się w centrum jak najbliżej Starego Miasta i ruszamy na zwiedzanie. Oj, ucywilizowała się i uzachodniła Sighișoara od mojego poprzedniego pobytu… Stare Miasto jest piękne, brukowane uliczki, kolorowe kamieniczki, knajpki itp. Ale ruinki też można znaleźć… W każdym razie, średniowieczne Stare Miasto Sighișoary to punkt obowiązkowy w Rumunii. Robimy obowiązkowy postój na kawę w knajpce z widokiem na rynek, siedzimy i patrzymy sobie chwilę na życie codzienne Rumunów i jedziemy dalej. Raf zaciąga nas do jednego z licznych tu kościołów obronnych, do Biertanu. Ten jest jednym z lepiej zachowanych. Kościoły te budowano od XIII do XVI w obronie przed Turkami. Jesteśmy ciągle w Transylwanii (albo jak kto woli Siedmiogrodzie), więc są to kościoły ewangelickie, bo to tereny mniejszości niemieckiej. Biertan z daleka: Wjazd mamy dobry. Wejście do zabytku jest mało widoczne, więc prowadzący Bliźniak objeżdża kościół, końcówkę po ścieżce, wystarczająco szerokiej, tyle, że kończącej się furtką i trzema schodkami. Projektanci furtki niestety nie wzięli pod uwagę przejazdu Afryki z sześcioma kuframi. BMW z kuframi się mieści :D To czekamy na Bliźniaka, aż się rozpakuje: Oczywiście tuż przy furtce, z drugiej strony, jest wejście do kościoła-twierdzy. Sam budynek kościoła jest zwyczajny, ale jego otoczenie i mury obronne robią niezłe wrażenie. Z Biertanu nieco bocznymi (ale asfaltowymi) drogami jedziemy na północ i dobijamy do 14, a następnie 13 B na północny wschód. Cel – wąwóz Bicaz, gdzie nikt z nas jeszcze nie był. Wąwóz fajny, tylko jego długość nas nieco rozczarowała. No i wszędobylska cepelia… Ale na to chyba już nie ma rady… Nie do końca wiem jak, ale Raf robiąc zdjęcie opiera Afrę o kamienny murek (nieplanowanie oczywiście) i ostatecznie traci nadwyrężone pod Coborem lusterko. Wynik zmienia się po raz kolejny (acz nie ostatni) Rychu: Raf : Bliżniak: Jagna 2:2:1:0. Wąwóz Bicaz to nasz najodleglejszy punkt w Rumunii (dla mnie: 1336 km od domu), więc w zasadzie zaczynamy stąd już wracać. Gdzieś po drodze zahaczamy jeszcze o szutry: I szukamy noclegu. Mamy przed nosem jezioro (jak zwykle sztuczne), a na mapie kemping. Kolejny raz przekonujemy się, że kempingi w Rumunii występują głównie na mapach. Nie widać nawet śladu drogi, która miałaby do niego prowadzić. Ale jedziemy za to ładną drogą (15) wzdłuż jeziora Muntelui która wije się prawie jak transfogaraska. Chłopaki stwierdzają, że mam na nich poczekać w pięknych okolicznościach przyrody, aż oni coś znajdą. (Pewnie chcieli w końcu pojeździć beze mnie :) ). No to czekam i kontempluję widoki: Aż dzwoni Rychu, że mam zjechać na dół, bo mają domek. Wieczór upływa nam tradycyjnie, czyli zupki chińsko – knorrowe + nalewki Bliźniaka (Już wiem, po co mu było tych 6 kufrów i sakw. Ma nieograniczone chyba zapasy alkoholu!). Dodatkowo mamy dyskusje, kto śpi na podłodze, bo łóżka są trzy. Ale za to dwie łazienki! I to bez żab i z akceptowalną ilością grzyba :)
×