Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Zawartość dodana przez Jagna

  1. Bajer, jak wiem, że matma dawno temu w szkole była, ale ... Skoro było nas w sumie czworo, a na zdjęciu jest troje, to ile wynosi różnica, która mogła zrobić zdjęcie? Wiem, wiem, złośliwa baba jestem. Od urodzenia tak mam. :lol:
  2. Rano budzimy się w superdomkach produkcji wczesny Ceauşescu, robimy ciepłą kawkę i ruszamy dalej. Nie ma jak kilkanaście km szutrów na dzień dobry :lol: Kurzy się straszliwie, jedziemy pod słońce, więc momentami nie widać nic. Objeżdżamy dookoła jezioro Vidraru, na moście pamiątkowa fotka pod słońce: a tu samo jezioro: Jestem już fachowo brudna: Ostatnie km szutru i wyjeżdżamy tunelem na tamę jeziora Vidraru, wracając na transfogaraską: Po cholerę ten napis? Ale samo jezioro ładne: Wracamy do cywilizacji, czyli asfaltu. Jeszcze sporo ładnych (choć już nie wysokogórskich) zakrętów tranfogaraskiej przed nami. Dobijamy do Curtea de Argeş, gdzie można zwiedzić ładną cerkiew metropolitarną z XVI wieku. Kolejny raz dziwi nas sam zachowania cerkwi w porównaniu do reszty Rumunii… Z Curtea de Argeş bierzemy kurs na wschód, na Sighișoarę i w dalszej perspektywie na wąwóz Bicaz. Ale oczywiście nie ma mowy, żeby jechać cały czas głównymi drogami. Zbaczamy więc z 73 na 730, bo jest ładny wąwóz. Droga płatna, ale nie wiem ile, bo chłopaki stawiają :lol: A później Bliźniakowy GPS proponuje kolejny skok w bok, w drogę 730A. Jaki piękny fragment Rumunii! i jakiś bogatszy zdecydowanie… Wśród zielonych wzgórz porozrzucane domki, o pięknej architekturze i ładnie utrzymane. Coś mi to wyglądało na domki letniskowe klasy wyższej :lol: A jaki asfalt! tu pachniało projektami unijnymi… Tuż za wsią asfalt jak zwykle się skończył… oczywiście za długo nie mogło być miło z tym szutrem, i pojawiło się to co kocham najbardziej: ostry zjazd w dół po kamieniach. Z nadal nie wyłączonym abs-em. Nie. Nie. I jeszcze raz nie. Tym razem padło na Rycha. Biedaczek musiał wspiąć się na górę (było chyba ponad 30 stopni) i zjechać bmw… Ale dalej znów było ładnie: dojechaliśmy do biedniutkiej wsi, gdzie Rychu miał sposobność porozdawania resoraków, których miał pełne sakwy. Trafiły w odpowiednie ręce :lol: Wracamy na nieco główniejszą drogę, nad którą od czasu do czasu pojawia się takie coś: Do czego to? Miał być wiadukt? A może konstrukcja do wieszania „cały naród popiera swego przywódcę?” Dojeżdżamy do miejscowości Bran, gdzie znajduje się jeden z zamków królewskich. Jak na królewski, to dość skromny, przytulny wręcz :lol: Ale warty zajrzenia. Choć tylko ½ ekipy się skusiła, druga połówka wybiera knajpę i bezalkoholowego Bergbiera :D W zamku krótko opisana historia ostatnich króli rumuńskich. Spodobała mi się siostra jednego z nich, Elena bodajże. Wyszła za mąż, kilkoro dzieci, owdowiała, wyszła drugi raz za mąż, rozwiodła się, po czym została mniszką. Nie ma jak spróbować wszystkiego w życiu :D W planach mamy kolejny zamek, tym razem tzw. chłopski, Rasnov, ale gdy chłopaki widzą, ile się do niego trzeba przejść pod górę, to rezygnują. A ja już tam byłam. Więc lecimy dalej, na północ, na na Sighișoarę. Kolejny raz Bliźniakowy GPS proponuje kolejny skok w bok, mamy już późno popołudnie, więc postanawiamy na tym boku znaleźć fajne miejsce na namiot. Nad rzeczką najlepiej. Droga w bok ma numer, a jakże, i drogowskaz mówiący „wieś xxxx 9 km”. (to było chyba 131P, lub 104K) Początek niczego sobie: Ale potem coraz gorzej. Najpierw szuter przechodzi w dwie koleiny na polu, a potem wkracza w las, gdzie gałęzie walą prosto w pysk. Za dużego ruchu to tu chyba nie ma… W końcu stajemy przed kolejną kałużą, nieco większą. Kij zanurzony w kałuży pokazuje głębokość koło 0,5 metra, ale nie bardzo chce nam się cofać te 5 ostatnich km. Objeżdżamy błotko polem, przejeżdżamy przez rzekę, której nie ma (a nad nią chcieliśmy biwakować), jakieś wąwozy z zaschniętego błota , kolejne pola i w końcu znów mamy szuter… Szuter zaprowadził nas do wsi: Ucieszyło mnie to, bo wieś oznacza dojazd do cywilizacji i z reguły do wsi dochodzi jedna asfaltowa droga. Niestety ta reguła nie dotyczyła wsi Cobor… Jesteśmy w środku Transylwanii. Do 1989 mieszkała tu głównie mniejszość niemiecka, która uciekła , kiedy tylko otwarto granice. I teraz jest, jak jest. Domy są albo opuszczone, albo zasiedlone przez Cyganów. Tak czy siak, widok niezbyt budujący… Jest późno, a my w środku niczego. Okazuje się, że najlepsza droga, która prowadzi do Coboru, to właśnie ta, którą przyjechaliśmy… Chłopaki rozjeżdżają się na różne strony wypatrzyć drogi na Jibert (na mapie i w GPSie oczywiście jest). W pewnym momencie z jednego z domów wychodzi Cyganka z dzieckiem i Rychu podchodzi z cukierkami, zagadując do angielsku o drogę. A Cyganka po angielsku odpowiada! Rychu jest tak zaskoczony, że zostawia im chyba z kilo cukierków. Ale odpowiedz Cyganki fajna nie jest: tak, to jest właśnie droga na Jibert i ta droga jest zła. No jak już tutejszy mówi, że jest zła, to można się spodziewać katastrofy… Ale nie bardzo mamy inne wyjście. Wraca Raf z rekonesansu i pada decyzja „jedziemy” A to nasza droga na Jibert: Widok z kokpitu Bliźniaka, droga najładniej wygląda na GPSie… 28 to temperatura niestety… Początek nie jest zły, widać, że traktory czasem tędy jeżdżą: tyle, że dojeżdżają tylko tu: Jesteśmy na środku pastwiska. I co ja mam robić dalej? Zagubione Jagnię wśród owieczek :) Raf rusza na poszukiwanie drogi (GPS twardo ją pokazuje), a Rychu do pasterzy, gdzie po raz drugi doznaje szoku kulturowego. Jeden z pasterzy mówi po niemiecku! I twierdzi, że tam, o tam! , pod lasem hen jest droga do Jibert. W tym samym czasie Raf spod lasu też do nas macha. Co prawda jego AT jakoś dziwnie jakby wygląda… Niższa, czy co… No to jedziemy do Rafa pod ten las… Nawet fajnie, dziur brak, tylko drzewka trzeba wymijać... Raf zdążył już podnieść Afrykę i mamy chwilowo wynik Rychu : Bliżniak : Raf : Jagna 2:1:1:0 . Mowa o bliższych spotkaniach maszyny z powierzchnią ziemi oczywiście… Ale jest droga! I nawet prowadzi w tym kierunku, co trzeba! Niestety radość nie trwała długo (3:1:1:0): Koleiny zaczęły się robić coraz fajniejsze i zakończyły się w kompletnie nieprzejezdnym błotku. Znów omijamy drogę polem (i znów oddaję bmw w dobre ręce :) ) i znów jesteśmy na środku niczego. Już prawie 3 godziny, odkąd zjechaliśmy z asfaltu, a mamy może 10 km przejechanych… Mamy już dość, na szczęście na wesoło… W końcu pojawiają się ślady drogi i widać wieżę kościoła. Mamy nareszcie widoczny cel jazdy! Jeszcze trochę jazdy po pastwiskach i zjeżdżamy do Jibert, gdzie... niemożliwe...a jednak... pod krowimi niespodziankami... był najprawdziwszy asfalt! Co prawda więcej było dziur niż asfaltu, ale jednak! Z naszych planów biwakowo – ogniskowych nie zostało nic, dojechaliśmy po zupełnym już ciemku do głównej 13stki (po drodze wpadaliśmy w takie dziury, że byłam na 100% pewna uszkodzeń moto) i wylądowaliśmy w pierwszym z brzegu motelu. Wieczoru nie bardzo pamiętam, ale zdaje się, że bardzo uszczuplały Bliźniakowe zapasy żołądkowej gorzkiej. A zdjęcia nie bardzo nadają się do publikacji. Z całego dnia (który dla mnie był najtrudniejszy w całej mojej krótkiej karierze motocyklistki) najbardziej pamiętam zdanie Rafa „a myślałem, że w tych dwóch miejscach nie dasz rady”. :D
  3. No się ropucha nie nudziła w tej łazience :mrgreen:
  4. Nocleg pod namiotem, w górach, we wrześniu… Hm. Już wiem, po co kupiłam wełnianą bieliznę… Było baaardzo przydatna… Rano wszystko jest mokre i zimne. Zebranie się do kupy trwa jakby ciut dłużej. Po tym nieco dłuższym zbieraniu się jedziemy Transalpiną (67C) do końca, do Sebeş, obok którego Rychu wynalazł jakąś ciekawostkę zwaną małą Kapadocją. Dojazd szutrem, jak to na wsi rumuńskiej. Ale wcześniej jeszcze kilka nawrotek po Sebeş, bo nie do końca wiemy gdzie jechać. Nawrotki polegają m.in. na jeździe pod prąd na rondzie oraz skręcaniu na zakazie. A Raf prawie fika przy wyjeżdżaniu z koleiny głębokiej chyba na 20 cm. A końcówka po wyschniętej łączce: I kolejna lekcja terenowa dla mnie: jak już jedziesz ostro pod górę po czym śliskim (np. po wyschniętej trawie…) to nie usiłuj się zatrzymać w połowie. Nawet jak ktoś przed tobą (RYCHU!!!!) to robi. Klamka hamulca na maxa, a bmw powolutku stacza się w dół… Kolejny raz Raf ratuje sytuację i łapie całość w ostatniej chwili… Ale „Mała Kapadocja” ładna… Niektórzy podjechali popatrzeć z drugiej strony i też mieli przejściowe problemy (2:1 dla Rycha). No i w końcu można zacząć Transfagaraską, od północy. Straszyli nas, że od jednej strony asfalt bardzo dziurawy. Albo my już na dziury po tych szutrach nie zwracaliśmy uwagi, albo coś się komuś pomyliło. Jedno z tych trzech to ja: Motocykli jak na lekarstwo, spotykamy chyba dwóch Niemców i parę Serbów, na AT oczywiście… A w ramach wspomnień, to samo, ale lipiec AD 2005, jako pasażerka jeszcze: Jakoś tak, po sześciu latach, trasa nie robi już na mnie takiego wrażenia. Może dlatego, że w między czasie było sporo alpejskich przełęczy? Ale na chłopakach też ta trasa robi mniejsze wrażenie niż transalpina. Zjeżdżamy na południe powolutku, z zatrzymywaniem na fotki co 500 metrów. Dojeżdżamy do jeziora Vidraru, gdzie Raf daje hasło do zjazdu z asfaltu i szukania noclegu w pięknych okolicznościach przyrody. To zjeżdżamy, do kempingu 9 km szutru: Kemping. Hmmm. Lata 70-te? A może raczej 60-te? W każdym bądź razie wiekowe. Domki kempingowe są tak oldskulowe, że musimy w nich zanocować :lol: A konie i krowy na polu namiotowym były gratis: Na kempingu nawet były łazienki, też mniej więcej z lat 70tych. I bez ciepłej wody. I drzwi. Za to z grzybem. I żabą. Na bezczelnego podeszłam do właściciela z zapytaniem. gdzie mogłabym umyć się w CIEPŁEJ wodzie. I dostałam klucz do pokoju w hotelu :lol: Grzyb co prawda też był, ale nie było chociaż żab. Wieczór Afrykańcy poświęcili na roboty warsztatowe. Właścicielki BMW miały wolne :lol: Rychu znalazł chyba element, który zablokował mu rano tylne koło: a Bliźniak doszedł w końcu do ładu ze swoim ssaniem i nareszcie przestało za jego AT śmierdzieć jak za rafinerią płocką :lol: co naprawiał Raf, to już nie pamiętam, ale na pewno coś było :lol:
  5. Zamiast mi tu dwie strony o Rumunkach pisać, proszę się merytorycznie do tekstu odnosić. Np. że sobie świetnie w offie radzę :lol:
  6. Dlaczego wszyscy się o tę Rumunkę pytają, ja się pytam?! Ja nie wystarczam? :cry: Leff: pieprzenia na pewno nie będzie :lol: ani nawet papryczek...
  7. Ponieważ wszyscy śpimy w jednym pokoju, tym razem Rychu i jego wczesne pobudki górą. Nie szans udać, że się go nie słyszy… i nie widzi… Skuszeni niską ceną pokoju zamówiliśmy wczoraj śniadanie. Za pomocą słowniczka polsko – rumuńskiego znajdującego się na końcu przewodnika. Udało nam się sklecić coś w stylu „śniadanie – jutro – ósma” . Później Bliźniak próbował konwersacji po angielsku, ale gość za barem z promiennych uśmiechem powtarzał każde wypowiadane przez niego słowo. Podobno z doskonałym akcentem :lol: Schodzimy na dół, śniadania ani śladu. Czy w wydawnictwie „Bezdroża” uwzględnią naszą reklamację? Na szczęście do przybytku zagląda angielskojęzyczna mieszkanka wsi (która zresztą robi spore wrażenie na męskiej części ekipy;) ) i tłumaczy, że śniadania ciut się spóźni. W końcu jest: Nie ma co prawda masła, ale nie chce nam się już szukać w słowniku. Rychu próbuje słoniny, nieco twardawej: Już prawie skończyliśmy, a tu wjeżdża jajecznica i … masło. Hmmm. Wylewnie żegnamy się z całą dostępną obsługą (pewnie za miesiąc trafią im się następni goście) i jedziemy dalej. Ruszamy wąską asfaltową dróżką dalej przez wieś. Dróżka kończy się na czyimś podwórku. GPS pokazuje, że droga biegnie obok. No biegnie, ale czy droga? Jakaś babinka-pasterka pokazuje, że jechać, jechać. Dobrze, że mam ciemne okulary, bo mój wzrok mógłby zabić. Ja mam zawrócić na tym kamienistym wąskim czymś, a potem zjechać ostro w dół tym wąwozem? O nie! Zjeżdża mi Raf (mam nadzieję, że Was nie wyklną za siadanie na BMW ;) ) Dalej szuter z kamieniami, jadę sama. I kolejny ostry zjazd w dół, w połowie którego uświadamiam sobie, dlaczego GS tak dziwnie hamuje. A w zasadzie nie hamuje. Bo ma ABS włączony!!!! A na dodatek nie pamiętam, jak go się wyłącza!!! Kolejny raz mam chęć mordu w oczach. Nie umiem się pohamować i głośno mówię (padło na Rycha) co myślę o umawianiu się na jedno i robieniu drugiego. Oraz ciąganiu niedoświadczonych w teren. I jeszcze chyba o roli kobiet w motocyklizmie. :evil: Chłopaki nic nie mówią i puszczają mnie przodem. Na szczęście to był już ostatni ostry zjazd… Przed nami już tylko kamienisty szuter. Za to z brodami. Przecież ja w życiu przez wodę nie jechałam! A tu jeszcze za rzeczką trzeba ostro pod górę skręcić. Miotnęło mi tyłem nieźle, ale jakoś wyjechałam. Następne dwa brody z jazdą na wprost to już lajcik był… Po wyjechaniu na asfalt Bliźniak stwierdza: „Jagna, pod koniec to już chyba trójkę wrzuciłaś!” A co! Jak ktoś ma ochotę, to droga 705D z Cib na południe zaprasza serdecznie :P Dojeżdżamy do cywilizacji, czyli Petrosani, gdzie Bliźniak udaje się na poszukiwania dorabialni kluczy, bo wieczorem miał okazję złamać ten od kufrów i ma mały problem. Ja w międzyczasie usiłuję od różnych bardziej zorientowanych w temacie uzyskać przepis na wyłączenie ABSu. Przepis ten jednak w ogóle nie chce się sprawdzić w rzeczywistości… Dopiero 2 dni późnej wspólnymi siłami wpadamy na rozwiązanie :lol: Ach ta zaawansowana niemiecka technologia… Gnamy dalej w kierunku Transalpiny, po drodze zatrzymując się w Mănăstirea Lainici. Już uświęceni ruszamy dalej na trasę. W końcu mamy tę Transalpinę! Bliźniakowi bardzo podobały się łączki obok drogi. Afryka wręcz nie chciała jej opuścić: Trafiliśmy na sam koniec asfaltowania. Ostatnie resztki: Asfalt nówka: Chyba w najwyższym punkcie Transalpiny: Moje pierwsze agrafki. Muszę stwierdzić, że jako pasażerka bardziej się bałam przepaści... I trochę dalej: BMW też sobie zjechało na łączkę, ale na szczęście nie miało (jak Afryki) potrzeby bliższego bratania się z glebą :D Zjeżdżamy na dół, na północnych agrafkach jeszcze częściowo brak asfaltu, ale jest piękny wyrównany tłuczeń. Na koniec coś nam się myli i zjeżdżamy 7C na zachód, gdzie znów mamy trochę szutrów. Zawracamy i dalej na północ, nad jezioro Oasa, gdzie nawet znajdujemy coś w stylu pola namiotowego. Rychu na pole wjeżdża z impetem: Ale później jest już dobrze ;-)
  8. Pierwsza od lewej na pierwszym zdjęciu. miała 2 boczne, 2 sakwy z przodu, centralny i tankbaga. Krążownik szos :lol: Już piszę dalej, nie krzyczeć... ;)
  9. Wyruszamy 10 września. Straszą mnie pogodą (Wojtek, jednak nie zawsze Karpaty we wrześniu = deszcz) a jak straszę nią chłopaków. Codziennie będą mi wypominać ciepłe ciuchy, które niepotrzebnie wzięli. Czy ja im kazałam, czy co? Sama dokupiłam dwie wełniane koszulki na wyjazd… Ja mam najdalej, bo Zielona Góra. Dobijam do Bliźniaka we Wrocku, pod Opolem zgarniamy Rycha, a pod Krakowem Rafa. I już grzecznie razem ruszamy na Rumunię. Dojazdówki opisywać chyba nie trzeba… Już po ciemku lądujemy w Satu Mare i dość szybko sobie uświadamiamy, że noclegu pod dachem nie będzie. W każdym przybytku wesele… No to namiot. Po ciemku trochę ciężko znaleźć fajne miejsce, dookoła same pola. Na jednym z nich widzimy opuszczoną (albo nigdy nie uruchomioną) stację paliw. A za nią całkiem przytulne miejsce na rozbicie namiotów. Z drogi kompletnie nas nie widać :lol: Za to strasznie głośno od tej drogi. Ale od czego w końcu są stopery :lol: Co prawda rano coś tam Rychu gada, że budził, że nikt nie reagował, a w ogóle to kto to widział tak długo spać. Rano okazuje się też, że spaliśmy pod drzwiami motelu. Może trzeba było wejść? Znajdujemy ładną miejscówkę na śniadanko: I ruszamy dalej. W planach dojechanie w okolice południowego krańca Transalpiny. Ostatnie zdjęcie mojego czyściutkiego geesika: drogi wybieramy boczne: i coraz bardziej boczne: Ja przy kolejnych błotnych koleinach, nad którymi majtam nóżkami nad ziemią ogłaszam bunt. Raf jedzie do przodu zorientować się w sytuacji i stwierdza, że lepiej nie jest. Ogłaszamy zatem odwrót. Na szczęście jedyny podczas wyjazdu :lol: Ale za to wjeżdżam niechcący w największą kałużę i wyglądam teraz wraz z moim moto najbardziej profesjonalnie ze wszystkich ;) Kolejne szutry i błotka są mniej problematyczne i daję radę. Co oficjalnie obwieszcza Bliźniak: Znów zjeżdżamy w boczne wioskowe drogi i szukamy noclegu, bo powoli ciemno się robi. Fajnie by było się umyć po dwóch dniach w temperaturze 30 stopni i jeździe kurzącymi szutrami :D A dookoła tylko krowy i owce. Nagle, prawie jak fatamorgana na pustyni, w środku zapadłej wsi pojawia się Casa David. Trzygwiazdkowa! Brama otwarta, bruk nieco zarośnięty, wjeżdżamy. Nikogo. Drzwi otwarte, w recepcji nikogo. W barze nikogo. W hotelu nikogo! Rozłazimy się po hotelu krzycząc „helooou!”. Pokoje otwarte, Bliźniak odkrywa basen, ani żywej duszy. Dostajemy powoli głupawki z całej tej sytuacji i stwierdzamy, że przejmujemy hotel przez zasiedzenie. Raf i ja odkrywamy jednak mieszkanko z boku, wchodzimy, a tu babinka w chustce struga kartofle. Nie wiem, kto jest bardziej zdziwiony. Babinka macha rękoma i coś tam tłumaczy po rumuńsku, więc grzecznie się wycofujemy do hotelu. W końcu (pewnie obudzony przez babinkę) pojawia się zawiany nieco gość. A po paru telefonach jeszcze z pięciu kolejnych. Pokój – proszę bardzo! 20 € za noc. Za wszystkich! A może kawy? Ursusa? Casa David w Cib - polecam! Resztę wieczoru spędzamy obserwując sielską wieś. Krowy wracają z pastwisk, babinki zaganiają je do obór, wóz konny jedzie, wóz z mułami jedzie… Samotna krowa idzie… I pies jakiś... Fajnie jest…
  10. Masz na myśli Aro? Zawsze będę o nim ciepło myśleć. W 2005 w autoryzowanym serwisie Aro w Campulung spawali nam mocowania kufrów ... Trzyma do dziś...
  11. Tym razem będzie niemotocyklowo, ale mam nadzieję, że i tak ciekawie. Na razie buduję napięcie... Prolog - Cześć Aga! - Gośka! Czekaj, tylko się od koparki odsunę, bo nic nie słychać! - Pamiętasz, jak się umawiałyśmy, że jak wpadnę na głupi pomysł wyjazdowy, to mam do Ciebie dzwonić? To właśnie dzwonię. Jedziesz z nami do Meksyku w sierpniu? - Nie słyszę! Na budowie jestem! - Meksyk! I Stany! Sierpień! Jedziesz? - No pewnie, że jadę! Jadę? A wiza? pieniądze? robota? budowy w sierpniu lecą pełną parą… A tam! No to jadę… Trzy kobiety. Dwie brunetki i jedna lekko ruda. Ten sam dobry rocznik - razem mamy dokładnie 100 lat. Za sobą wspólne studia. Przed sobą - Meksyk :lol: Plan ogólny: dolecieć do Las Vegas i wypożyczyć samochód (jak oczywiście marzę o 2 kółkach, ale po obejrzeniu cennika marzenie pryska jak bańka mydlana…). Tydzień jeżdżenia po Utah i Arizonie. Grand Canyon, Zion National Park, Bryce, pustynia Mojave… Wszystkie trzy jesteśmy geolożkami i dla nas to mniej więcej jak Route 66 dla harleyowców. Kolejny tydzień na Jukatanie. Dana i Gośka będą się udzielać na konferencji, a ja wylegiwać na plaży (pewnie ucieknę po godzinie), która jest podobno przepiękna. Do tego oczywiście piramidy Majów i inne takie. Plan lotu: 5 sierpnia wsiadamy w samolot. Trasa: Berlin-Nowy Jork-Las Vegas-Denver-Cancun-Houston-Frankfurt-Poznań.
  12. Tak tragicznie nie było. Gochy bagaże dotarły 24 h później, moje 48 h. Ale rozlało się co tylko mogło. opócz tequilli na szczęście :lol: Ale w Poznaniu też miałam pecha, bo akurat padł system komp. i pociągi na zachód jechały tak 20 km/h. I moja jazda Poznań - Zbąszyń trwała ponad 3 h...
  13. Dzień 14 (i ostatni) wstajemy z Daną po 5tej, żeby w końcu zobaczyć wschód słońca nad Morzem Karaibskim. Ciut jednak zaspałyśmy chyba: robi się coraz bardziej żółto: i takie coś do mnie przypełzło i się gapi: Czas się pakować (odwieczne babskie pytanie: jak się ze wszystkim zmieszczę), Dana zaczyna lekko panikować przed lotem do Hawany (Gośka i ja wracamy do domu). W ramach rozprężenia i na specjalne zamówienie jednego Afrykańca robimy sobie pikantne zdjęcie na koniec: (chyba każdy widzi papryczki?) i lecimy na lotnisko. Zaczyna się dobrze. Samolot do Hawany jest opóźniony 8 godzin (a lot trwa niecałą godzinę!) więc Dana będzie warować sama na lotnisku. Do tego nie może znaleźć papierka od cła meksykańskiego i musi latać do okienek. Ciekawie wyglądają bagaże ludzi lecących do Hawany: Mam uczucie deja vu z późnych lat 80tych... Nasz samolot do Houston przyjmuje na pokład zgodnie z planem, więc musimy się pożegnać. Ostatnia fotka: po czym spędzamy godzinę w samolocie, bo był "overbooked" i trzeba odfiltrować bagaże tych, co jednak nie lecą. Wszystko fajnie, tylko połowa pasażerów na w Houston przesiadkę i zaczyna się robić nerwowa. Na pytania o spóźnienie, przesiadki itp. załoga ma odpowiedz "It's not my bussiness". Continental Airlines - szczerze polecamy :evil: W Houston mamy 40 minut. Jak to zrobić z odprawą celną , Immigration Office oraz rentgenem? Jesteśmy wściekłe na USA, które nie uznają tranzytu i sprawdzają wizy. Na szczęście pozwalają nam przejść przez imigracyjnych osobną bramką dla dyplomatów, bo przed innymi kolejki na godzinę stania. Urzędnik się pyta "co pani taka zziajana" (biegłam przez całe lotnisko) więc mu tłumaczę. A on na to "to trzeba było wybrać wcześniejszy lot". Świetnie. to trzeba było nie lecieć przez USA :evil: Jeszcze raz bieg przez całe lotnisko (niemałe) i możemy wsiadać do kolejnego Continentala, do Frankfurtu. Zdążyłyśmy. Niestety nasze bagaże nie, o czym przekonujemy się w Poznaniu. I to tyle mojej przydługawej relacji, ukłony dla tych, co dotrwali do końca :beer: Do usłyszenia w następnej :lol:
  14. Dzień 13 Ruszamy na własną wycieczkę meksykańskim pekasem :lol: do Tulum, pięknych majowskich ruin na morskim klifie. Daleko nie jest, jakieś 100 km chyba niecałe, ale bus jedzie 2 godziny. Taniutko jest, coś koło 7$ na osobę. A jak luksusowo! Nawet miejsca się wybiera na monitorze w kasie. Kolejny dowód na ogromne kontrasty meksykańskie. Nowoczesność obok biedy... Dworzec autobusowy w Cancun wygląda jakby kosmici wylądowali. Tak pasuje do reszty... Mamy mały problem ze znalezieniem naszego autobusu, nic nie rozumiemy z komunikatów, kierowcy krzyczą wszyscy na raz. W końcu wyławiamy w ogólnym harmidrze "Tulum" (z akcentem na ostatnią sylabę) i okazuje się, że nasz bus jedzie do Mexico City. Jedyne 28 h :lol:. Wsiadamy, szczelnie się zawijamy (klima jak zwykle ustawiona na 18 stopni) i jedziemy. Tulum jest fajne. To już zdecydowanie nie kurort jak Cancun. Trochę turystów jest, ale zdecydowana większość przyjeżdża wyłącznie do ruin z wycieczkami, więc w mieście jest tylko trochę packpakersów. Kupujemy od razu bilet powrotny, i dobrze, bo są ostatnie miejsca. A to Tulum: Nie chce nam się iść kilka km w ten ukrop, więc bierzemy taxi do ruin. Całe 50 pesos ;) Tak to ja mogę jeździć :D a taksówkarz nawet Polskę kojarzy, papieża widział i "Walesa" też kojarzy. W samych ruinach pełno tego: A to same ruiny: (oczywiście te w tle) Tulum było podobno najdłużej zamieszkałe, do XV w. Było to miasto-port, położone na dość wysokim klifie. Na konkwistadorach musiało robić wrażenie. Niektórzy zwiedzają inaczej: A ludziom pewnie i tak najbardziej podoba się plaża. Swoją drogą można sobie fajną przerwę w zwiedzaniu zrobić: Co też zaraz czynimy: Pod wieczór wyganiają nas z plaży (zamykają cały kompleks), wracamy więc do miasta. Prosimy taksówkarza o podrzucenie do lokalnej knajpy no i mamy. Pytamy kelnerkę o menu, a ta ciągnie nas za rękę, odkrywa wszystkie gary i pokazuje z uśmiechem mówiąc "menu". No to wybieramy :lol: Za 50 pesos zestaw dnia, wraz z sokiem świeżo wyciśniętym. Patrząc na kuchnię stwierdzamy, że jak teraz nie dostaniem rozstroju żołądka, to już chyba wcale :D Wystrój w sztucznych kwiatkach: A obok był warsztat motocyklowy: I fryzjer: I musimy wracać na dworzec. Znowu nie możemy trafić na nasz bus. Podjeżdża jeden z napisem Cancun, ale kierowca twierdzi (chyba, hiszpańskiego w końcu nie znamy) , że to nie nasz. To gdzie nasz? Przyjeżdża w końcu, trochę spóźniony. Po nocy wracamy do hotelu, załapujemy się jeszcze na proszoną polsko - amerykańsko -profesorską kolację i idziemy spać.
  15. Dzień 11 i 12 Wykupujemy wycieczkę do najważniejszego zabytku Majów w okolicy, czyli Chichén Itzá. To prawie 4 h jazdy w jedną stronę. Po drodze zatrzymujemy się przy jednym z cenotów. To taki rodzaj krasowej jaskini (cały Jukatan jest wapienny, ale płaski, skałek brak) , na dnie której jest jeziorko. Chłodnej wody :) A w Chichén Itzá trochę ludzi było. Ale chyba trzeba by przyjechać o ósmej rano, żeby było inaczej... Poniżej Świątynia Kukulkana. Jest tak zorientowana w przestrzeni, że w dniach równonocy promienie słoneczne schodzą po schodkach, co przypomina pełzającego węża. Świątynia wojowników, Templo de los Guerreros: Ale można było znaleźć fragmenty mniej oblegane: I te bardziej zarośnięte dżunglą: Gorąco było niemożebnie: Tej formy zwiedzania (szybko, szybko, maj frends) raczej nie polecamy, ale nie miałyśmy innego wyjścia... Poza tym wieczorem była uroczysta konferencyjna kolacja z tańcami prawie do świtu. Pierwszy raz w życiu tańczyłam salsę :) Kolejny dzień spędzamy plażowo (trzeba się było po ubiegłej nocy porządnie wyspać), ale w innej miejscowości, Playa del Carmen. Mniej turystycznie nieco... I wracamy fantastycznym autobusem (nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Może być nowiutki, z klimą, a może być prehistoria zupełna) z dziurami w podłodze i drewnianą kasą u kierowcy. Nie bardzo zdjęcie wyszło...
  16. Rumunia zdobyta, piszemy dalej. Trzeba kończyć, żeby pisać o Rumunii :) Dzień 10 Dziewczyny mają kolejny pracowity dzień (a w zasadzie pół), a ja znów na plażę z książką. Spotykam rodaków, których poznaję po okładce książki, i usiłuję wypytać o ciekawe okolice. Dostaję odpowiedź: Jesteśmy tu dopiero 5 dzień, jeszcze nie zdążyliśmy wyjść z hotelu... no comments... W południe opuszczamy hotel i udajemy się promem na Isla Mujeres. Jak tu nie odwiedzić Wyspy Kobiet? Cele mamy dwa: podobno najpiękniejszą plażę w okolicy oraz żółwiarnię. Zgadnijcie, którego nie zdążyłyśmy zrealizować... Na promie ciut ochłody: Na powyższym zdjęciu nie bardzo widać, ale siedzę obok mulatki. I z przerażeniem obserwuję, że mój odcień skóry na nogach jest identyczny! Isla Mujeres jest totalnie nastawiona na turystów, ale mimo to coś w sobie ma. No i sprzedawcy na szczęście nie są nachalni. Żadnych "majfrendów" :) Ciut Meksyku: I ciut turystycznego Meksyku: Docieramy na Playa Norte, faktycznie jest ładnie: Postanawiamy nie wydawać 15$ na leżaki i rozkładamy własne ręczniki. 2/3 z nas mieszka w Poznaniu :lol: Plaża jest boska. Fal - brak. W końcu można spokojnie popływać: Albo poleżeć (moja ulubiona czynność): (Dunia: piasek i muszelki ochoczo wpływają do majtek, podobnie jak w Acapulco :D) Albo popozować do zdjęć: Kiedy zaczyna nas boleć skóra (mimo filtrów) uciekamy na obiad. Znajdujemy fajną knajpkę z zacienionym patio: I delektujemy się kuchnią meksykańską: No i trzeba wracać, bo zaraz odpływa ostatni prom do Cancun... Na powyższym sytuacja typowa, czyli pot spływający po plecach i mokra koszulka. Ale co ciekawe, nawet siedząc w nieklimatyzowanym autobusie nie czuć "ludzkich" smrodków, w przeciwieństwie do naszego kraju... Inny metabolizm, czy co?
  17. Przerwa techniczna do 20go. Będziem testować GSa w Rumunii :mrgreen:
  18. Dzień 9 Wczesnym popołudniem opuszczamy lotnisko w Cancun. Już w hali przylotów jakoś duszno i gorąco, ale wyjście na zewnątrz... :shock: Poczułam się jak w saunie. Tylko obłoków pary brak... Mniej więcej po pięciu sekundach zaczyna płynąć pot po plecach i tak już zostaje. Gośka kilka dni wcześniej zarezerwowała shuttle bus do hotelu. mamy nr rezerwacji, ale nie mamy nazwy korporacji. A jest ich z dziesięć... A naganiacz każdej jest głośniejszy od poprzedniego... Po pół godzinie biegania w tej saunie znajdujemy swój busik. W którym dla odmiany panuje temperatura nie wyższa niż 18 st. Przez cały pobyt cierpimy na zmianę: a to duchota niemożebna na dworze, albo lodówka w pomieszczeniach i autach. Bez długiego rękawa ani rusz. Że też oni nie chorują przez te klimy! Na razie jedziemy do naszego burżujskiego hotelu (to nie nasz wybór, tu jest konferencja i już, na szczęście ceny są posezonowe). W Cancun są jakby dwa miasta: jedno to Zona Hotelara, czyli mierzeja o długości 20 km wypełniona szczelnie hotelami, oraz miasto na lądzie, gdzie mieszka obsługa tychże hoteli. A samo miasto założone w latach 70.tych. Trochę szkoda, bo ciężko poczuć tu "prawdziwy" Meksyk. Ale nie zamierzamy spędzić tygodnia siedząc na d... :) Nim dojdziemy do siebie, robi się wieczór. Pod księżycem na plaży: Rano Gośka i Dana zaczynają konferencję, a zaczynam byczenie się na plaży z ksiązką i empetrójką: Ze słońca uciekam po 3 piosenkach - a ja raczej taka ciepłolubna jestem, wiec naprawdę było gorąco. W cieniu da się wyleżeć, jest tak ciepło i błogo, że zasypiam po 3 stronach. Morze Karaibskie jest obłędnie turkusowe, bialutki piasek składa się prawie wyłącznie z połamanych muszelek. Mimo tego, że hotel ogromny, ludzi prawie brak. Jedyny malutki minusik - spore fale. Po południu wybieram się do miasta, zorientować się w możliwościach wyjazdów poza Cancun. Zamiast cierpliwie czekać na autobus R-1, który według mojego amerykańskiego przewodnika jedzie do downtown, wsiadam w R-2, który też ma downtown napisane na szybie. I pytam się kierowcy, czy do downtown dojadę... Si, si... Przejeżdżam całą mierzeję, wjeżdżam na ląd, ale ulice jakieś inne niż na mojej mapie cetrum. I do tego jestem jedyną turystką w tym pojeździe (bez klimy na szczęście). Pytam się ludzi obok, oni nie znają angielskiego, ja hiszpańskiego. A za oknem coraz bardziej slamsowato się robi. W końcu idę do kierowcy, gdzie to downtown??? A kierowca, że nie tu. No tyle, to ja też wiem:mur: Wysiadam w końcu na jakimś skrzyżowaniu i podobno mam złapać R-17. Przystanki to są tylko w części hotelowej, w mieście autobusy zatrzymują się głównie tam gdzie się macha. Dookoła mnie rozpadające się szopki, biegające golutkie dzieci i kury samopas. I do tego ja w białej sukieneczce i klapeczkach. :) Nie widzę żadnego R17, macham w końcu na taxi i po dwudziestu chyba minutach ląduję w downtown. ufff.... Tu już bardziej cywilizowanie: Przed szukaniem dworca muszę nieco ochłonąć, siadam się na małe co nieco w knajpce na rynku. Czas zacząć spotkanie z kuchnią meksykańską! Na początek enchiladas, czyli tortille wypełnione czym się da. Na szczęście wściekle ostre sosy podawane są osobno. Kelnerka pokazuje na ten najmniej pikantny. Nooo... Sosów to my tu jeść na pewno nie będziemy.... Całe piwo poszło na uspokojenie popalonego przełyku... Ale za to dają normalne piwo, nie to co w USA... Posilona udaję się na dworzec, autobusy są taniutkie, wycieczki też połowę tego co w hotelu (jak zwykle), jutro usiądziemy we trzy co poplanujemy gdzie i kiedy. Jeszcze małe zakupy (ćwierć ceny hotelowej), tym razem grzecznie wsiadam w R-1, uprzejmy kierowca pyta się o nazwę hotelu i sam woła, kiedy mam wysiąść. Wieczór spędzamy plażowo - basenowo = zdjęcia cenzurowane :lol:
  19. Dzień 8 Lekko skacowane budzimy się hotelu (do którego nigdy się nie przyznamy). W sumie kac jest łatwiejszy do zniesienia w hotelu ***** niż w hostelu. I mamy dostęp do sieci! Ostatni dzionek w USA przed nami. Plan "beznapinkowy": przemieścić się z Page do Las Vegas, skąd o 5 rano następnego dnia odlatuje nasz samolot. Noclegu nie przewidujemy, bo i tak musiałybyśmy o 3 rano wstać. A po drodze Crème de la crème, czyli Wielki Kanion Kolorado. Na początek wspominamy wczorajszy wieczór: Na pamiątkę od zespołu dostałyśmy CD z autografem. Na płycie są 4 utwory, każdy nagrany po 3 razy. No cóż, przynajmniej puste miejsce się nie marnowało Nam te 3 razy wystarczyły w zupełności... Panowie zdecydowanie lepiej sprawdzali się w coverach... Choć niektórym z nas spodobał się tekst jeden z piosenek: "She's the boss, she wears the pants" :mrgreen: Tuż za Page podziwiamy zabytkowy most (czyli ma ze 100 lat...) nad Colorado. Koło Page jest jedyne miejsce w Arizonie, gdzie można zjechać do rzeki Colorado, były tam nawet kiedyś promy. No to zjeżdżamy (uprzejmie donoszę, że nie wrzuciłyśmy 9 $ do puszki za przejazd ): Cały czas jest ponad 40 stopni, więc jak tu nóg nie zamoczyć w Colorado River? Łoj... Na tym zdjęciu uśmiech jest zdecydowanie wymuszony. Temperatura wody oscylowała chyba koło 5 stopni! Jedziemy drogą 89, widoki zapierają dech w piersi. Na tyle, że nie mam żadnego zdjęcia. Jakiś smętny filmik tylko. Po jakimś czasie zaczyna się las (chyba nasz pierwszy las w USA) i krajobraz jakiś taki beskidzko - tatrzański się zrobił. Przerwa na tankowanie, siusiu oraz przymierzanie kowbojskich kapeluszy: Przy okazji dowiaduję się co to skakało wszędzie dookoła przez ostatni tydzień. To chipmonki były! W Jacobs Lake odbijamy z 89 na Wielki Kanion. Droga cały czas wiedzie malowniczymi zakrętami przez las. W pewnym momencie jesteśmy ponad 3000 m n.p.m. i to czuć. Już nie ma 40 stopni, tylko przyjemne 30. Niestety wszędzie widzimy znaki "uwaga pożar i dym" a pod spodem "proszę nie raportować". Dojeżdżam do North Rim, czyli północnej krawędzi kanionu. Jest tu osada drewnianych domków letniskowych. Ciekawe ile lat naprzód trzeba robić rezerwację ... Mamy cholernego pecha, bo dym z pożarów zaczyna powoli wypełniać kanion. I zdjęcia ostre nie są. Ale nawet gdyby dymu nie było, to zdjęcia nie oddałyby ogromu tej struktury. To zdjęcie publicznie dostępne: Grand Canyon w tym miejscu miał ok. 16 km szerokości, ponad 1,5 głębokości. Rzeki na dnie absolutnie nie było widać. Żeby dostać się na drugi brzeg trzeba przejechać prawie 400 km. I takie sobie moje zdjęcia z North Rim: dojdzie ten dym czy nie dojdzie? a jednak doszedł: Przerwa na indianską cepelię: Podobał mi się tekst tego gościa przy mikrofonie: "wszyscy oczekują, że będę nazywał się co najmniej "Szemrzący strumyk" a ja jestem po prostu John Smith i mieszkam w Page" Pytamy się rangersów, czy na innych punktach widokowych też jest dym. Podobno nie. No to jedziemy na kolejny , dymu nie ma , ale za to powoli zmrok zapada. Jest 20ta i nie zostaje nic innego jak jechać dalej. Wklepujemy w GPSa jako punkt docelowy wypożyczalnię aut w LV i wsiadamy do auta. Gośka chce mnie zamordować, kiedy słyszy, że do celu jest 450 km. Rano coś tam mówiłam o dwustu. No co, każdy się może pomylić... Ale na razie musimy wyjechać z parku. 30 mil lasem. Pierwszy jeleń, drugi jeleń, trzeci jeleń... Przy 20 przestajemy liczyć. Cholera, jak tu jechać, jak dookoła stada jeleni? I co rusz jakiś przechodzi przez drogę? I jest ciemno? I tak się wleczemy do Jacobs Lake z powrotem... Na 22 zjeżdżamy na kolację do miasteczka Fredonia (od Free Donna, co bardzo nam się podoba), Dana prosi o "very, very well done steak" i w końcu dostaje stek, z którego nie płynie krew. Jak zwykle zapominamy, żeby zamówić porcję na dwie i znów zostawiamy ponad połowę. Jeszcze jakieś 100 km drogami stanowymi i wbijamy się na highway 15. Las Vegas widać z bardzo daleka: Jeszcze tylko przepakowanie wszystkiego z auta do bagażu (a przybyło tego trochę) i można ruszać na lotnisko. Ze dwie godziny snu i lecimy do Denver, tam przesiadka. O 15tej wysiadamy w Meksyku... Ale o tym później...
  20. Jagna

    Kierownica w lewo ciągnie linkę gazu

    Szanowne towarzystwo jaja sobie uprawia, a problem poważny... :) W czwartek rozbieram owiewki i zobaczymy. Moto jest wpuszczone 1 cm w lagi. Kiera NIE jest podwyższona :x W piątek lecę do Rumunii. Co tu jeszcze wziąć do moto? Zestaw torxów oryginalny pod kanapą, dętki mam, świece mam, może ciut oleju, ale generalnie nie bierze to po co, łatki biorą inni... Jakieś pomysły?
  21. A tu taki mały filmik podsumowujący Utah & Arizona: X38lrwbsyI4
  22. Trochę cierpliwości, jeszcze nie doszłam do plaż nad Morzem Karaibskim :lol:
  23. Wracamy do Page, gdzie mamy rezerwację na wejście do kanionu Antelope. Tak wygląda Antelope sfotografowane w odpowiedniej porze dnia przez odpowiedniego człowieka: To jest zdecydowanie „must see” więc walą tam tłumy turystów, ale mimo to nie mogłyśmy sobie odpuścić. Kanion należy do Indian Navajo i tylko u nich można wykupić wycieczkę, za jedyne 30$/osoba. Offroadowy dojazd przez pustynię w cenie :lol: Moje zdjęcia jakoś nie chciały takie wyjść... Kanion jest wysoki i bardzo wąski, więc promienie słońca dochodzą tylko przez krótki czas. Zarezerwowany pewnie od pół roku :| Zaczynam wygrywać w konkurencji na opaleniznę i w odpowiednim świetle zlewam się z piaskowcami: I wracamy znów przez pustynię: [Dla żądnych wiedzy geologicznej: Oba opisane powyżej kaniony są wyżłobione przez rzeki (obecnie suche) w piaskowcach zwanych "Navajo Sandstone", wieku późny trias/wczesna jura.] Wracamy pod wieczór do Page i postanawiany skonsumować kolację w knajpie, w której wczoraj milutki barman długo i zawzięcie szukał dla nas noclegu. Co prawda bezskutecznie, ale co tam... W dodatku miała tam być "live music" pod wieczór... Zasiadamy w knajpie jak najbliżej sceny, licząc na "live music". Wszyscy z obsługi pytają się, czy w końcu udało nam się znaleźć wczoraj nocleg. Ponieważ kłamać nie lubimy, zaraz wszyscy wiedzą , że spałyśmy w aucie. Efekt: kelner przynosi drinki i stwierdza: ponieważ miałyście tak nieprzyjemny początek pobytu w Page, nasza firma stawia... I już lubimy Page ciut bardziej... Po godzinie i kolejnych trzech drinkach (biedna Gosia-kierowca pije soczki...) w końcu przychodzi zespół. Dokładnie spełnia nasze oczekiwania: Muzyka też idealna w tym miejscu: country + trochę klasycznego rocka. W knajpie pół na pół miejscowych białych i miejscowych Indian (podobno Page to jedno z najbardziej "indianskich" miast). No i do tego my. Ciut się wyróżniamy :roll: no i oczywiście już na drugiej przerwie zespół siedzi przy naszym stoliku :lol: Zamawiam "Sweet Home Alabama" (jakoś nic bardziej kowbojskiego nie przychodzi mi do głowy) i chyba popełniam małe faux pas. Tutaj uchodzi to za odpowiednik naszych "Majteczek w kropeczki" czy coś. Ale i tak nam to zagrają Przed sceną duży parkiet, więc pytamy się kelnera, dlaczego nikt nie tańczy. Odpowiedź brzmi: bo ktoś musi zacząć. Nooo, dwa razy to nam tego mówić nie trzeba :lol: Jeszcze 2 drinki i lądujemy na scenie w kowbojskich kapeluszach i z tamburynami w ręku. A kapela gra "Pretty woman" Gośka (jedyna trzeźwa) twierdzi, że rytm udało nam się trzymać Zdjęć niestety brak... A wracając do stolika stwierdzamy na nim kolejne nie zamówione przez nas drinki... coraz milsze to Page... Następnego dnia rano przy (późnym rzecz jasna ) śniadaniu w obrzydliwie eleganckim i drogim hotelu (do spania w którym nigdy się nie przyznamy jak już wspominałam) przyglądają nam się podejrzanie ze stolika obok. Gośka: Kurde, oni chyba byli wczoraj w tej knajpie... Dana: To może mają nasze zdjęcia na scenie? Off topic: na następny dzień 2/3 naszej ekipy pozostające w stanie wolnym (oraz na lekkim kacu) zadaje sobie sakramentalne pytanie: gdzie ci (prawdziwi) mężczyźni? Skoro nawet w kowbojskiej knajpie to kobiety muszą pierwsze ruszyć do tańca...
×