Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Zawartość dodana przez Jagna

  1. [offtopic] dla Alika - na ostatnim zdjęciu sporo w/w form. Mam na myśli oczywiście formy skalne :lol: Dzień 7 Budzimy się na campingu w Page i robimy małe przedstawienie, tzn. na parkingu przed recepcją przebieramy się, wywieszamy mokre ręczniki na drzwiach samochodu oraz jemy resztki wczorajszej pizzy. Dookoła same przyczepy i kampery wielkości regularnego tira. Z reguły jeszcze rozsuwają sią na szerokość. Trzy rodziny by tam wlazły… Miałyśmy zaplanowane dwie noce w Page, ale nie bardzo się nam uśmiecha kolejna noc w aucie, szczególnie, że następny nocleg na lotnisku, bo o 5 rano wylatujemy z Las Vegas do Meksyku. Wysyłamy więc Danę uzbrojoną w kartę telefoniczną oraz wszystkie możliwe numery telefonów do budki telefonicznej i przykazujemy nie wracać bez noclegu. Po pół godziny dzwonienia w końcu znajduje się jeden pokój w hotelu (jest 8 rano, a już wszystko zajęte!) ale w życiu się nie przyznam, ile kosztował :evil: Pakujemy wysuszone już ręczniki (czasem temperatura 40 stopni ma pozytywne strony), wyrzucamy resztki pizzy, i jedziemy do Vermillion Cliff Park. To jeden z najmniej zagospodarowanych parków, w zasadzie brak asfaltu, a oferuje naprawdę wiele. Zatrzymujemy się przy informacji , pani rangerka poleca jeden z kanionów, trzeba dojechać szutrem 9 km, ale podobno „high clearance vehicle” nie jest potrzebny. No to jedziemy. Droga świetna, kurzy się strasznie, ani żywej duszy dookoła. Kieruje Gośka, więc jedziemy spokojnie i zachowawczo. Ale z powrotem za kółkiem siądzie Dana :mrgreen: Przejeżdżamy kilka wyschniętych strumyków (w czasie deszczu drogę zamykają) i lokujemy się na parkingu w środku niczego. Dalej już na pieszo, korytem wyschniętej rzeki. Wrażenia niesamowite, szczególnie, że z rzadka mijamy jakiegoś człowieka i można się w końcu poczuć sam na sam z przyrodą. Dookoła jak zwykle czerwone piaskowce i pustynna roślinność. Podczas takich pieszych wędrówek z upału kręci się w głowie, a woda w zasadzie przepływa przez organizm. Wlew doustny, wypływ skórny. Każdy inny termin byłby zapewne korzystniejszy dla naszej podróży, ale ja się nawet cieszę. Mogę tę pustynną Arizonę poczuć maksymalnie, do granicy bólu. Na wiosnę czy jesień wszystko byłoby takie …lajtowe? Do tego niesamowita cisza. Odłączam się od reszty i nie ma dookoła nikogo. Ani świergotu ptaków, szumu drzew, nawet świerszczy. Wszystko czeka na wieczór, na koniec skwaru. Można usłyszeć bicie własnego serca. Po jakiejś godzinie marszu dochodzimy do kanionu skalnego o szerokości mniej więcej 1 metra. Nie byłoby tu fajnie być w czasie ulewy, woda pewnie podnosi się do wysokości kilku metrów. W kanionie widzimy bajecznie kolorowe warstwowania piaskowców oraz mnóstwo jaszczurek chowających się w cieniu. Znowu pusto i niesamowicie cicho. Bardzo nie chciało się opuszczać tego milutko chłodnego miejsca. Fajny był efekt, jak wstałam. Piaskowiec zrobił się mokry od moich spoconych pleców :? Wracamy tym samym korytem rzeki, tym razem oczywiście pod górę. Ostatnie poty z nas odchodzą… A pod naszym autem jakieś zwierzątko korzysta z cienia :mrgreen: cdn
  2. Na żądanie czytelników będzie trochę nauki. O proszę: Na rysunku powyższym mamy przekrój przez Utah i Arizonę. Jak widać, warstwy skalne (głównie piaskowce) zalegają prawie poziomo, z lekkim nachyleniem. Na powierzchni tereny występują bardzo wyraźne krawędzie zbudowane ze skał różnego wieku i koloru, stąd nazwy, np. różowy kliff (G). Całość terenu, ponieważ przypomina schody, została nazwana Grand Staircase. Na rysunku zaznaczono Grand Canyon (A), Chocolate Cliffs (:D, Vermilion Cliffs ©, White Cliffs (D), Zion Canyon (E), Gray Cliffs (F), Pink Cliffs (G), Bryce Canyon (H). Wszystko to widziałyśmy ;) A tu sam Wielki Kanion: Warstwy 1 i 2 to prekambr, skały wulkaniczne i metamorficzne. Są one nachylone. Na nich leżą niezgodnie (czyli brakuje zapisu skalnego z pewnego odcinka czasu, jest luka czasowa, co wskazuje na procesy niszczące w tym okresie) skały młodsze, paleozoiczne. Zalegają one w zasadzie prawie horyzontalnie, są to głównie piaskowce oraz wapienie, czyli osady dna morskiego. A sam kanion to sprawka rzeki Colorado, która kiedyś płynęła na"powierzchni" płaskowyżu, ale coraz bardziej erodowała dno. Sama rzeka nie dałaby rady wyerodować takiego głębokiego kanionu (1800 m!), pomógł jej fakt, że płaskowyż powolutku się podnosił. Miliony lat oczywiście. Czy publika usatysfakcjonowana ilością fachowej wiedzy i terminologii?
  3. Spory kawałek jedziemy po płaskowyżu. Widoczki – po prostu highway. Pusto, szeroko, prosto. Akurat na zachód słońca zajeżdżamy do Monument Valley, która należy do Indian Navajo. Pięknie wygląda w promieniach zachodzącego słońca.. Wstęp to 5$/osoba, za to można do bólu jeździć między skałami czerwonymi szutrami, nieco zapchanymi niestety. Nam nie starczyło na zbyt wiele czasu, poza tym wskazany jest jednak samochód z nieco większym prześwitem, bo jest trochę wystających z drogi skał. A jak się kurzy pięknie (Off topic: dwa dni się zastanawiałam, o co chodzi z niektórymi drogami, na których stało napisane „only high clearance vehicle”. Droga dla bardzo czystych pojazdów? ) Dziewczyny odmawiają dalszej jazdy po offie (nazwa mocno na wyrost), ja się trochę wkurzam :twisted: i sobie obiecuję powrót na dwóch kółkach. Tu widać auta: Czekamy na pełny zachód słońca :shock: : i ruszamy dalej na zachód, do Page. Dojeżdżamy gdzieś koło 23. I jak się zaraz okaże, zdecydowanie za późno. Nie ma miejsc w hostelach, hotelach, pensjonatach, nigdzie po prostu. :evil: Zdesperowane podpytujemy nawet w knajpach, barmani wydzwaniają po wszystkich sobie znanych miejscach i wszędzie to samo: „no vacancy” . Robi się 2 w nocy, ledwo widzimy na oczy, więc nie pozostaje nam nic innego, jak wypróbować noclegu w samochodzie. Zajeżdżamy na camping żeby nie spać totalnie w krzakach, obsługi brak, miły pan zdradza kod dostępu do całkiem przyzwoitych łazienek i kładziemy się (o ile tak to można nazwać) spać. Ja i tak mam najlepiej, bo mam cały tył dla siebie. Czasem opłaca się mieć 158 cm wzrostu ;) Ale i tak żałowałyśmy, że nie mamy karimat, bo byłoby więcej miejsca i mniej gorąco :?
  4. Dzień 6. Gośka jakoś przeżyła noc wśród pająków i kurzu w Lazy Lizard, Na początek kilka zdjęć tego uroczego przybytku. Main entrance: Słoweniec wprasza się nam jeszcze na śniadanie (chlebek z dżemem +kawa ) i ruszamy dalej. Na dziś dość słynna rzecz ”Arches National Park”, czyli park łuków skalnych. Zdjęcie najsłynniejszego (Delicate Arch) znajduje się chyba w każdym podręczniku do geografii czy geologii… A na deser będzie Monument Valley. Kolejne 25 $ za wjazd (my jesteśmy sprytne, mamy kartę roczną na wszystkie parki za 80$). Idziemy do Visitor Center popytać się, do czego jesteśmy w stanie dojść przez pół dnia. Przy okazji chcemy poprosić o pomoc w rezerwacji zwiedzania Antelope Canyon na jutro, bo nie chce nam się dzwonić z komórki (horrendalnie drogo). Miła pani oświadcza , że absolutnie nie może użyć służbowego telefonu do tego celu, bo to jest informacja tylko tego parku, a nie ogólna. Ale chce podejść z nami do budki telefonicznej i pomóc. Na to jednak nie zgadza się jej przełożony… No cóż , my w Polsce nie jesteśmy przyzwyczajeni to takiego respektowania przepisów… No nic, będziemy z budką walczyć same. Z kierunkowym, czy bez? Lecimy do pani z kolejnym pytaniem. Bez. Słuchawka krzyczy: rozmowy międzystanowe nie mogą być płacone monetami. Wrrr… Lecimy po kartę tel. Tylko po cholerę nam karta za 15$? (oj, jeszcze okaże się potrzebna…) Obsługa karty też niezła, PIN, kod dostępu, bóg wie co jeszcze, i w końcu można dzwonić. Dogadanie rezerwacji po angielsku to przy tym wszystkim mały pikuś. No i oczywiście jak zwykle podaj numer karty kredytowej :evil: Ugotowane totalnie wsiadamy do auta i pniemy się serpentynami w górę parku. Na jednym z parkingów zostawiamy auto i idziemy szlakiem do Delicate Arch. Ciekawe, że piesze wędrówki wypadają nam zawsze w samo południe, w najgorszym upale… To niby tylko 1,7 mili, ale dodając , że pod górę i przy około 100 stopniach (Farenheita oczywiście) robi się lekko hardcorowo. Prawie każdy powracający pociesza słowami „it’s worth it” ewentualnie „es lohnt sich”, ale jakoś łatwiej się od tego nie idzie… Idziemy i widoczki takie: Ale oczywiście dałyśmy radę jak zwykle I rzeczywiście widok Delicate Arch był warty tej wędrówki :shock: To małe w środku to 2 z nas: I wracamy: Po 3 godzinach łażenia w pełnym słońcu mamy lekko dość, ale zostało jeszcze kilka innych łuków, na szczęście położonych zdecydowanie bliżej parkingów. Zrobiło się dość późno, zjeżdżamy z powrotem do Moab, szybki obiad i ruszamy na południe w stronę Monument Valley i dalej na zachód do Page. Noclegu tym razem nie mamy zaklepanego, liczymy, że jakieś miejsce w hotelu się znajdzie. Spory kawałek jedziemy po płaskowyżu. Widoczki – po prostu highway. Pusto, szeroko, prosto. Asfalt idealny. W pewnym momencie słyszę z tyłu „pamiętasz, że tu było ograniczenie do 55 mil?” a Dana na to najbardziej niewinnym głosikiem „na serio?” GPS pokazywał właśnie 170 km/h :roll: cdn...
  5. Na pewno ze względu na te warstwowanie, co? ;)
  6. Dzień 5 Opuszczamy sielskie Panguitch i ruszamy na północny wschód, na drugi kraniec Utah. Mamy przed sobą prawie 500 km krętymi drogami, więc będzie to dzień głównie „samochodowy”. Nocleg mamy teoretycznie zarezerwowany w hostelu w Moab, ale czy faktycznie, nie dane nam było sprawdzić, bo Internet znowu nie działał. Mała dygresja: stwierdzamy, że po powrocie piszemy zbiorczą reklamację do Orange oraz Ery (ups, T-Mobile). Oprócz największych miast mamy totalny brak zasięgu, pojawia się on jedynie czasem po drodze i wtedy wysyłają się automatycznie wszystkie smsy (uprzejmie proszę o wybaczenie tych, których moje wiadomości obudziły o 4 nad ranem). A dookoła wszyscy rozmawiają przez telefon! Nie wiem, czym to było spowodowane, chyba brakiem umowy z lokalną siecią? Do tego Gocha kupiła pakiet minut w roamingu, który miał działać w USA, a działał wyłącznie w UE… I jeszcze prawie brak internetu – jesteśmy odcięte od świata. A może i dobrze, wakacje w końcu… Przed odjazdem kilka zdjęć kowbojskiego miasteczka Panguitch: Droga do Moab jest fantastyczna. Mijamy raz jeszcze skały Red Canyon i pędzimy dalej stanową 12. Nie wiadomo, w którą stronę bardziej patrzeć czy fotografować… Za Escalante droga ta nosi nazwę „The Million-Dollar Road” bo jej budowa była tak droga. Przewodnik mówi, że jak ma się lęk wysokości tudzież przestrzeni, to powinno się jechać z zamkniętymi oczami. To amerykański przewodnik, więc przesadza, ale wrażenie jest. Serpentyny, przepaście… Ja tu wrócę kiedyś na dwóch kółkach… Motocykli zresztą mijamy sporo, oczywiście prawie wyłącznie Harleye i Goldwingi. I od czasu do czasu coś bardziej terenowego: duże GSy lub małe 125tki enduro. Najczęstszy zestaw to para Goldwingów z przyczepką. Grille chyba ze sobą wożą, czy co… Zatrzymujemy się na moment w mieścinie Boulder (miasta trafiają się średnio co 50-70 km i mają coś koło 1000 mieszkańców w porywach), gdzie znajduje się muzeum Anasazi State Park. Anasazi to przodkowie współczesnych Indian Navaho, którzy żyli w południowym Utah koło XI w. i pozostawili po sobie kamienne wioski (Puebla). Ale zwiedzanie akurat tych w Boulder można sobie darować… Na szczęście kolejna rzecz po drodze jest warta obejrzenia: Capitol Reef National Park. tu nieco offowo: Oprócz tradycyjnych już skałek oferuje ciut historii USA. Południowe Utah było praktycznie niezaludnione przez białych aż do połowy XIX w. Góry wznoszące się za rzeką Colorado były granicą, której zdobywcy Dzikiego Zachodu nie przekroczyli. Dopiero po 1880 zaczęli tam osiedlać się Mormoni, prześladowani z powodu wielożeństwa w innych stanach. Ale życie w takiej izolacji i warunkach klimatycznych było ekstremalnie trudne, więc wszyscy w końcu opuścili Capitol Reef. Podobno przed 2. wojną było to najtrudniej dostępne miejsce w USA… Po Mormonach zostało kilka budynków. Największe wrażenie robi kamienna chatynka o wymiarach może 2x3 m, przy której stoi napisane, że mieszkała w niej rodzina z jedenaściorgiem dzieci… Dzieci spały ponoć na zewnątrz… Capitol Reef to znowu wyłącznie piaskowce wydmowe. Ale tak wielkich wydm (oczywiście skamieniałych) jeszcze nie widziałam. Na zdjęciu Dana jako skala, a w tyle widoczne warstwowanie przekątne charakterystyczne dla wydm (trochę wiedzy nikomu jeszcze nie zaszkodziło ;) i dalej piękna droga: Pod wieczór zajeżdżamy do Moab, podobno najbardziej „backpackersowego” miasta Utah. Klimat podobny jak w Las Vegas, czyli pod 40 stopni. Zajeżdżamy pod hostel „Lazy Lizard”, Gośka widząc rozpadające się budynki mruczy coś o natychmiastowym zawracaniu, a Danie i mnie świecą się oczka. Hostel wygląda jak żywcem przeniesiony z wczesnych lat 70tych, bez remontu w międzyczasie. Już wiemy, czemu pokój kosztuje 35$ a nie 70 Gośka coś tam nadal mruczy niezbyt cenzuralnie, ale odbieramy klucze. Klimy oczywiście brak, do sufitu można sięgnąć ręką, pościel chyba wyprana, łazienka…no, łazienka po prostu jest. I tapeta w klimatyczne kwiatki w łazience też jest. Nasz pokój jest jednym z kilku i do tego jest hol i kuchnia. Jesteśmy z Daną zachwycone :mrgreen: . Gośka na wszelki wypadek przynosi z samochodu wyłącznie piżamę. Ruszamy do miasta po wino, bo Gosia na trzeźwo tego hostelu chyba nie przerobi :? Jesteśmy ciągle w mormońskim Utah, więc nie ma mowy o winie i wódce w spożywczaku. Pytamy się o Liquor Shop i wybieramy dwa kalifornijskie. Robimy rundkę po mieście, dookoła mnóstwo „cepelii” z indiańskimi pamiątkami. Udaje nam się nic nie kupić. Wchodzimy jedynie do muzycznego, bo radio w aucie prawie nie działa. Wybór pada na indiańskie klimaty w wersji współczesnej, całkiem fajnie będzie się tego słuchać. A miasto chyba faktycznie jest backpackersowe, bo w powietrzu unosi się zapach nie tylko papierosów… W hostelu, jak tylko wyciągamy nasze zapasy (wino+ser+czekolada) pojawia się towarzystwo. Spotykamy Słoweńca podróżującego samochodem przez Stany (i żalącego się, że nikt tu nie zna jego kraju) oraz Amerykankę podróżującą na „podczepnego” z kim się da. A Gośka znieczulona winem przestaje w końcu marudzić :mrgreen:
  7. W końcu bawarki składane są chyba nadal w Berlinie-Spandau :) A tak serio, to spędziłam 2 tygodnie w Berlinie na kursie językowym i przy okazji troszeczkę pojeździłam. Branderburger Tor o północy: Potsdamer Platz o pierwszej w nocy: Berlin nocą ciąg dalszy: Glienicker Brücke. Tu wymieniano szpiegów między NRD a RFN: A tu kawałek Rosji w Potsdamie: To kojarzą chyba wszyscy: I żeby nie było, że zawsze tylko moto (Schloss Charlottenburg):
  8. Dzien 4 Dzis mamy zaplanowany Bryce Canyon National Park, jedno z dwoch „must see” w Utah. Zeby oszczędzić nieco czasu, wyjezdzamy bez sniadania (ale harleyowcy z pokoju obok i tak sa pierwsi) i ruszamy. Po drodze przejeżdżamy jeszcze przez Red Canyon, który w porannym świetle wygląda obłędnie. Czerwone piaskowce w słońcu :shock: Zatrzymujemy sie na sniadanko w lokalnej knajpce. Nasze zoladki mowia „glosne nie” dla omletow, bekonow, kielbasek i innych ociekających tłuszczem potraw z samego rana. Chleba brak, platki z mlekiem to tylko na filmach. Co by tu zjesc, zeby nie lezalo na zoladku przez pol dnia? Droga zmudnych negocjacji z kelnerem dostajemy tosty z dzemem oraz jajka sadzone. Goska uprosila „some vegetable” i dostała cztery plasterki pomidora. Dana przekonuje sie za to do bekonu. Co nam się bardzo podoba, to bezplatne dolewanie napojow do oporu. Moze troche marudze, ale naprawde amerykanska (albo raczej prowincjonalnie amerykanska) dieta mi nie podeszla... Ale sama knajpa - polecam! Docieramy do Bryce, kolejne 25$ za wjazd, zostawiamy naszego coraz mniej białego Dodge’a Caliber na parkingu i ladujemy sie w bezplatny autobus objezdzajacy park. Bryce oferuje glownie widoki z gory na kanion. Jedziemy na ostatni przystanek i wracamy na pieszo. Nie dajemy sie juz zwiesc ostrzeżeniom jakie to hiking jest niebezpieczne i wymagające i idziemy w sandalkach (a niektore w sukienkach) . Glowne szlaki przypominaja nawierzchnia chodnik, dosc czesto sa wybetonowane. Widoki znow zapieraja dech, zaczynamy sie do tego przyzwyczajac Wystepuje tu forma skalna zwana hoodoo, to taki slup skalny czy ostaniec z piaskowca. Wystepuje z reguly stadami i przypomina wtedy organy. Jestesmy dosc wysoko (cos kolo 9000 stop) i jest nieco chlodniej, czyli okolo 35 stopni. A czasem zdarza sie kawalek sciezki w cieniu nawet... Dziwi mnie kompletny brak barierek, a mozna bez problemu spasc 1000 m w dol. Jakoś to trochę kłóci mi się z opowieściami, jak to w USA można się o wszystko skarżyć. A o niezabezpieczone szlaki nie? :?: Zatrzymujemy się mniej więcej co 100 m na kolejne „geologiczne” czyli skalne fotki. Ciekawe, czy ktoś zdoła to kiedyś obejrzeć…. Po 2-3 godzinach na szlaku i kolejnych (prawie) oparzeniach słonecznych lądujemy w schronisku na kawie, która kończy się regularnym obiadem. Gosia probuje łosiny (czyli mięsa z łosia) ale zachwycona nie jest. Ja za to dostaję tak zimny sorbet, że łyżeczka przymarza mi do języka :evil: Wracamy do auta, które jak zwykle po postoju w słońcu (cienia brak, słońce w zasadzie świeci w pionie) przypomina piekarnik. Ciekawe, że amerykanie nie wpadli na pomysł zadaszeń parkingów, jakie można spotkać np. na południu Europy… Punkt drugi na dziś „Kodachrome State Park” . Dziwna nazwa parku pochodzi (może starsi pamiętają) od kliszy marki Kodak, która była tu testowana w latach 30. A jest na czym testować! Przyznam od razu, że skusił mnie opis w przewodniku : w wolnym tłumaczeniu „fallusopodobne formy skalne”. Park jest mały, trochę z boku, no i stanowy, a nie narodowy. Czyli tanio i bezludnie. I dokładnie 67 fallusów Niestety wszystkich na zdęciach nie mam… I widzę po raz pierwszy prawdziwego kowboja w pracy, tzn. zaganiającego bydło Wracamy nieco wcześniej do Panguitch, bo jutro rano chcemy ruszyć skoro świt i trzeba się jeszcze dziś spakować. Zasypiam z pięknymi obrazami wiadomych skał z Kodachrome State Park przed oczami :oops:
  9. Dzień 3 Rano budzą mnie motocykle (a w zasadzie Harleye) mknące drogą stanową nr 89. Obrót na drugi bok i jeszcze trochę snu. Mamy w końcu niedzielę Udajemy się na śniadanko do jedynej czynnej knajpy. Społeczeństwo totalnie inne niż w LV. Brak ciemnych karnacji, stukają ostrogi w kowbojkach, kapelusze na głowach. Kolejne omlety i naleśniki za nami. I znów zdziwienie, że ktoś zamawia gorącą herbatę. Ale tutejsza kawa…hmmm… nad barem wisi napis: “Our coffee is so good that even we trink it” . Poza tym zaczynamy marzyć o kanapkach I warzywach… Pakujemy się do bialutkiego (jeszcze) Dodge’a I ruszamy do Zion National Park. Jesteśmy na Colorado Plateau, zbudowanego głównie z jurajskich piaskowców. Każda najmniejsza rzeczka tworzy tutaj kaniony, erodując skały. W każdym parku odsłaniają się inne warstwy, każda jedna bardziej interesująca dla nas. Z okazji niedzieli park nieco zatłoczony, ale głównie na drogach i parkingach. Zostawiamy auto i idziemy na krótki spacerek w góry. Pod górę… Chodzenie pod górę przy 38 stopniach nie jest zbyt przyjemne, ale widoki rekompensują wszystko. Co kilkaset metrów spotykamy jakieś dziwne stworki przypominające mini wiewiórki, ale z pręgami na grzbiecie oraz mnóstwo jaszczurek. Wszystko inne śpi w cieniu… Czasem ogarniało mnie zwątpienie w sens wycieczek górskich w temp. ponad 40stu stopni... Po wdrapaniu się na koniec ścieżki mamy widok na kanion od góry: A potem jedziemy dalej i jesteśmy na dnie kanionu: Stwierdzamy, że dziś jest dzień polski, bo co rusz spotkamy rodaków. Czasem jest to bardzo miłe (pozdrawiamy panią Basię M.). Kupując książki w Visitor Center dostajemy 20% rabatu od sprzedawczyni Polki wyłącznie na piękne oczy. W ogóle po raz n-ty stwierdzamy , że podróżowanie w wersji „3 kobiety” jest baaardzo praktyczne. I wszyscy chcą nam robić zdjęcia... już nawet nie próbujemy ustawiać samowyzwalacza :mrgreen: Cześć Zion National Park jest zamknięta dla samochodów, ale jeżdżą darmowe busy, zatrzymują się przy każdej większej atrakcji. Wybieramy (cały czas musimy wybierać…) spacer kanionem w górę rzeki (ale do połowy, bo dalej trzeba przechodzić przez rzekę, a wody po pas) oraz do jeziorek, które jednak w sierpniu są prawie całkiem wyschnięte. Wszędzie otaczają nas skały wysokie na kilkaset metrów. Ciągle marzę o motocyklu… Spędzamy w Zion cały dzień, do zachodu słońca, ale można by chyba z tydzień. Wracamy do naszego amerykańskiego motelu, gdzie okazuje się, że mama właścicielki urodzona w Częstochowie. Jakoś nie skutkuje to rabatem, zresztą nocleg i tak taniutki Panguitch strasznie ciche i spokojne, bo jest to typowe miasteczko mormonów. A w Zion widziałyśmy takie fajne rodzinki ubrane jak z XIX wieku, głupio jednak było pstrykać fotki...
  10. Dzień 2 O dziwo budzę się normalnie w tutejszym czasie. Szybkie odsłonięcie kotar w oknie i równie szybkie zasunięcie. Piekarnika ciąg dalszy… Doprowadzamy się do stanu używalności i idziemy na typowe amerykańskie śniadanko, czyli omlety i naleśniki z syropem klonowym. W planie mamy dojechać do Utah (jakieś 400 km) i coś po drodze zwiedzić. Mamy mały problem z upchnięciem się do bagażnika, ale na szczęście pół kanapy z tyłu jest wolne. Zrobiła się już 12 i jest co najmniej 38 stopni… Czas najwyższy opuścić miasto kasyn. Pierwszy punkt - tama Hoovera, zbudowana w latach 30. XX w. Robi dość duże wrażenie. Ilość zwiedzających też robi duże wrażenie… Patrzymy sobie na jeziorko, przejeżdżamy i przechodzimy przez tamę. Można jeszcze wejść na most, który zbudowano wysoko nad tamą, ale jak patrzymy na stromą ścieżkę, która nań prowadzi to sobie opuszczamy. Tama znajduje się na granicy dwóch stanów: Nevady i Arizony (nie zauważmy zresztą, że trzeba znów przestawiać zegarki, co spowoduje później malutkie problemy), my musimy jeszcze znaleźć się w Utah. Nie chcemy jechać highwayem, wybieramy drogę wzdłuż jeziora Mead. Droga płatna, bo przez park narodowy, ale się opłaca. Widoki obłędne. Trochę na początku się wahamy, bo droga zaznaczona na mapie jako najgorszej kategorii (ciut przez szutrem). Oczywiście asfalt był lepszy niż w Polsce na drodze ekspresowej Podziwiamy widoki, zatrzymujemy się średnio co 500 m i wychodzimy do piekarnika robić zdjęcia. Trochę to zajmuje czasu, GPS pokazuje, że do Panguitch, gdzie czeka na nas pokój w motelu dojedziemy na 22. Postanawiamy nieco przyśpieszyć, wjeżdżamy na autostradę i mkniemy z oszałamiającą prędkością 75 mph. Auto mamy oczywiście z automatem, Gośka jest do tego przyzwyczajona, reszta nie bardzo. Pod wieczór musimy jeszcze zatankować, co też nie okazuje się za proste. Jak ostatnie sieroty nie umiemy odkręcić korka wlewu, a później uruchomić pistoletu. Ale w końcu, metodą prób i błędów Do tego stacje działają na zasadzie prepaid. Czyżby kradli? Nie wiemy ile wlać, bo nie wiemy ile pali, ile mieści zbiornik i oczywiście wszystko w galonach i milach. Strzelamy za 40 $ i okazuje się, że trafiamy dokładnie. To lubię: 1 litr benzyny = 3 zł. Po ciemku dojeżdżamy do malutkiego Panguitch. Miasteczko jak z amerykańskich filmów rozgrywających się na prowincji. I motel też taki. I znów padamy na twarz ze zmęczenia, a plany na kolejny dzień ambitne Usiłujemy w końcu zwiedzić ponad 10 parków narodowych i stanowych w tydzień. cdn...
  11. Pozdrowienia z Meksyku. Jak widać ,pisanie relacji nie bardzo się powiodło, łącza są znacznie wolniejsze niż przewidywałam i o wysyłaniu zdjęć na Picasę można jedynie pomarzyć. A załączniki na naszym kochanym forum załączać się nadal nie chcą :evil: Piszę coś tam na forum afrykańczyków, a tu umieszczę do powrocie, jak przeżyję ten Meksyk :mrgreen: Więc tylko zajawka: Dzień 1. (a właściwie 1,5) O szóstej rano budzimy się w Berlinie, szybkie śniadanko i przejazd na lotnisko. Na szczęście kontrolerzy lotu odwołali swój planowany strajk i samolot wylatuje o czasie. Miałyśmy nadzieję na porządny wielki samolot, ale nic z tego, lecimy starym poczciwym Boeingiem 757. Lot trwa 9 godzin, po drodze nic nie widać oprócz chmur. I kawałka Islandii. Na osłodę mamy przemiłego stewarda, który przynosi nam przekąski z klasy biznes, a na koniec wręcza po firmowej kosmetyczce Continentala. Dolatujemy do Nowego Jorku, mamy 2,5 godziny na przesiadkę i stojąc w kolejce do Immigration Office zastanawiamy się, czy zdążymy na lot. A musimy jeszcze (nie wiedzieć dlaczego) odebrać i nadać raz jeszcze bagaże. Lekki sprint i siedzimy w kolejnym Boeingu. Po pięciu godzinach (niestety stewardów nie było) dolatujemy do Las Vegas. Lotnisko-gigant. Do odbiór bagażu dowozi kolejka, do "Rental Car Center" specjalny bus. Odbieramy zamówione auto (Dodge) od pana z umalowanymi oczami i warkoczem, dopłacamy za nawigację, bo moje dopiero co wgrane Igo odmówiło właśnie współpracy. Wychodząc z lotniska na dwór mam wrażenie, jakby ktoś walnął mnie gorącą patelnią. Bardzo gorącą. Ponieważ obok stoi autobus, odruchowo szukam, skąd wieje tak gorące powietrze, może z silnika? O naiwności... Powietrze po prostu jest tak gorące! Dojeżdżamy do hotelu i padamy. Po "tutejszemu" jest 20, robi się powoli ciemno. Trzeba by chociaż rzucić okiem na słynne kasyna. Szybki prysznic i wychodzimy do piekarnika. Jest koło 40-42 stopni i od ziemi (a raczej asfaltu i batonu) bije żar. Robimy 2godzinną rundkę po kasynach. Kicz buje po oczach, dla każdego coś miłego. Tu rzymskie kolumny, tu wieża Eiffla. I wszędzie ruchome schody i chodniki, żeby się w tym upale nie zmęczyć. O północy padamy na łóżko. Mamy za sobą 26 godzin bez snu... Po pół godziny sięgam po stopery, żeby zagłuszyć warczącą klimę i w końcu zasypiam.
  12. Dzień wyjazdu zbliża się wielkimi krokami. Czyli trzeba do 4 sierpnia pokończyć wszystkie zamówione roboty i przygotować pracownikom wytyczne na 3 tygodnie. I liczyć, że firma jakoś to przetrwa. Czyli zamiast 10 godzin dziennie pracuję 15… Do tego co 2-3 godziny wymieniamy maile Zielona Góra – Poznań (dobrze chociaż, że 1/3 ekipy wróciła ze Szkocji). - a gdzie śpimy? - jak dojechać na lotnisko, samochodu nie zostawię przecież w Berlinie, jak wracam do Poznania! - jak zepsuje się auto w drodze na lotnisko, to co? - zrobić rezerwację na auto w Vegas, czy liczyć, że coś się znajdzie? - a jak urzędnik emigracyjny spyta się o rezerwacje hotelu? - czy da się we trzy przenocować na pustyni w samochodzie? - itp., itd., czyli trzy kobiety wybierają się za ocean… :? Podróże motocyklowe po Hiszpanii czy Grecji jawią się przy tym jako prościzna… Wszystko bije na głowę informacja meteo: średnia temperatura w Arizonie to ponad 40 stopni. Ja jestem bardzo ciepłolubna, ale to będzie chyba szczęście w nadmiarze… No i znalazłam jeszcze jedno „must see” : Bonneville Salt Flats. I ja tam będę bez dwóch kółek!!! :evil:
  13. Gdzieś w środku czerwca.... Mam półtora miesiąca na załatwienie wizy do Stanów. To całych 45 dni. Spokojnie, na razie mam co robić, zabiorę się za to w przyszłym tygodniu. :lol: Na razie bilety, sierpień to w końcu szczyt sezonu i może ich zaraz nie być. Wszystkie trzy szukamy intensywnie we wszystkich możliwych przeglądarkach. Sprawa nie jest prosta, mało która w ogóle znajduje jakieś połączenie. Do tego Dana jest w Szkocji, Gośka gdzieś na zadupiu w Górach Świętokrzyskich gdzie Internet czasem jest, a czasem nie. Bilety kupujemy w dodatku przez biuro w Poznaniu. Co godzinę napotykamy następny problem: - 19 godzin na lotnisku w Toronto – trochę dużo jednak, a ja z lotniska nie mogę wyjść bo nie mam paszportu biometrycznego i do Kanady mnie nie wpuszczą - jak zapłacić kartą kredytową 15 tys. za bilety? Takiego limitu nie ma żadna z nas… - znajduję połączenie, które jest najtańsze, ale pani w agencji twierdzi, że ono nie istnieje… - pani w agencji w ogóle niczego nie znajduje… - po 3 dniach konsultacji Szkocja – Zielona Góra – Poznań – zadupie w Świętokrzyskich osiągamy konsensus. Co prawda droższy o „jedyne” 900 zł niż zakładałyśmy. Niestety to nie koniec problemów. Wszystkie pieniądze są na koncie Dany, jeszcze dziś muszą się znaleźć na koncie agencji, a tu nagle Dana przypomina sobie o dziennych limitach swojego konta, o wiele za niskich. Więc znowu: jeden przelew z Zielonej Góry, jeden z zadupia, jeden ze Szkocji. Doszło. - Aga? - No? - Wysłałaś ten wniosek o wizę? - Eeee… - Aga!!!! Wniosek jest bombowy. Czy planuje Pani akcje terrorystyczne na terenie USA? Czy jest pani uzależniona od narkotyków? A gdybym odpowiedziała „yes” , to w ciągu ilu godzin mam pod drzwiami FBI z CIA na dokładkę? Adres i telefon, pod którym zatrzyma się pani w USA? A nie ma opcji wypożyczam auto i jadę przed się? Czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że Polak ma ochotę zwiedzić USA, a niekoniecznie tam zamieszkać? Irytuje mnie to bardzo. Nie cierpię się prosić. A w szczególności o łaskę dopuszczenia… Jeszcze tylko specjalne zdjęcie, opłata i można dzwonić pod 0700 żeby umówić się na rozmowę z konsulem i udowodnić, że nie ma się zamiaru odbierać miejsc pracy obywatelom USA. - Aga? - No? - Masz już termin spotkania z konsulem? - Eeee… - Aga!!!! Termin rozmowy umówiony, jadę. Niestety PKP nie chce jechać ze mną o tej porze dnia. A perspektywa jazdy do stolicy autem nie bardzo do mnie przemawia. Wybieram więc wersję najbardziej burżujską :oops: ze wszystkich możliwych: lecę samolotem. Wersja burżujska okazuje się być całe 20 zł droższa niż intercity… 450 km pokonuję w godzinę i bardzo mi się to podoba. Nieco mniej podoba mi się następna godzina spędzona w warszawskim MPK pomiędzy Okęciem a centrum… Rozmowa z konsulem trwa może z 1,5 minuty, odciski palców pobrane, można wracać do domu. Za tydzień paszport z wizą przyjeżdża DHLem do domu. A przewodniki zamówione na Amazonie chyba lecą… Będzie co czytać w trakcie 9cio godzinnego lotu…
  14. Na razie w Europie ;) Hameryka w sierpniu dopiero ...
  15. Już dwa razy mnie tu wspomnieli, więc się włączam do dyskusji. 1. Mam 158 cm i rozmiar 32/34. Coś jeszcze dodać ;) ? 2. Właśnie wróciłam do normalnego amortyzatora, bo wkurzało mnie zaczepianie " podwoziem" o krawężniki. Czyli 3 cm do góry 3. mam butki wersja lejdis, dzięki którym jestem jakies 5 cm wyższa oraz obniżoną kanapę(ze 2 cm mniej). Jak się dobrze umoszczę na kanapie, to prawie całe stopy mam na ziemi. 4. Chwilowo śmigam GSem za granicą, ale po 18stym zapraszam do Zielonej Góry na przymiarki
  16. A ja ich widziałam w niedzielę po południu w Krośnie Odrzańskim. Już tak ładnie nie wyglądali ;) Błoto po dach, ale przez to wrażenie jeszcze lepsze :D Faktycznie coś z pijarem mają nie tak, bo w naszych lubuskich gazetach też ani słowa, a nie było człowieka, który by się za nimi nie oglądnął.. Chyba, że tak ma być - nie chcą rozgłosu...
  17. Jagna

    klamka sprzęgła

    Żadna z powyższych do mnie pasi. Do Dakara tak. Ja mam jeszcze takie pokrętełko do regulacji i taka w larssonie jest, owszem, za 97 zł. o takie cuś: http://www.larsson.pl/index.php?c=r&no=NTMxMDAzMw==
  18. Jagna

    klamka sprzęgła

    To widziałam. trochę cena mnie rozwala. 17 zł? z czego to jest, z plastiku? ale jak nic ciekawszego nie znajdę to kupię...
  19. Witam kolejnego Lubuszanina! Gdybyś szukał, to mam pełnego manuala do CSa w pdfie
  20. Jagna

    Witam Serdecznie

    A ja dziś po mieście się na 2oo kręciłam. Ale się chyba nie minęłyśmy. Masz namiary na mnie na priv
  21. Jagna

    Witam Serdecznie

    Ktoś mnie odgaduje :D No w tym ruchu przedświątecznym to za karę chyba jechać drogą ZG-Słubice... Ale kiedyś - czemu nie. Tropicielka - jak jedziesz moto koło ZG (a chyba musisz :)) - to zapraszam.
  22. Jagna

    Witam Serdecznie

    witam Lubuszankę...
  23. Skoro już się produkuję na forum Afica Twin, a kiedyś tam mianowaliście mnie nadwornym pisarzem, to wklejam i tu. Kto się czubi, ten się lubi, czyli Africa Twin i BMW on tour Motyw przewodni: Objazd tras sobotnich na IZI Meeting Występują: Honda AT RD07 - jako doświadczona BMW F650 GS - jako początkujący Gościnnie występują: Jagna - jako początkująca kierowniczka Fazi (Fassi) – ponoć doświadczony kierowca i nadworny fotograf Natchnienie: Szparag („bez napinki”) Miejsce zdarzenia: Góry Kaczawskie Straty: BMW: urwany na dziurach na A18 zaczep od lampy przedniej oraz 2,5 litra paliwa na rzecz AT AT: cztery ząbki w łańcuchu Zyski: BMW: po dziurach na A18 zaczęły ponownie stykać żarówki obrotomierza AT: 2,5 litra benzyny ciężkostrawnej z BMW Dzień I Założenia: spotkanie w Proboszczowie o godz. 18.00 Rzeczywistość: 1. BMW z niemiecką precyzją, pomimo huraganowego wiatru, przybywa punktualnie z zachodu. 2. Jagna schodzi z maszyny na trzęsących się lekko nogach, bo nie miała jeszcze okazji prowadzić motocykla po prostej drodze w przechyle 45 stopni na prawo i mimo to skręcać w lewo. Samochody na wszelki wypadek trzymały za nią bezpieczną odległość 200 m. Na szczęście na autobanie Jagna jechała z wiatrem. 3. AT mniej więcej o 18 wyjeżdża z domu i kieruje się na zachód – czyli pod wiatr. Coraz bardziej huraganowy. 4. AT dzielnie walczy z wiatrem, ale pod względem prędkości zdecydowanie przegrywa… 5. Fazi nie ufa swojej męskiej intuicji i 8 km od celu dzwoni do Jagny z pytaniem „w którą stronę mam skręcić?” Jagna oraz BMW nie bardzo wiedzą, bo BMW standardowo jadą tam, gdzie wskaże GPS i nie zwracają uwagi na drogowskazy… 6. Po 40 km Fazi postanawia zaufać sam sobie, wraca i tym razem skręca dobrze. 7. 22.30 AT w końcu parkuje koło BMW. Na razie boi się za blisko podejść, więc staje lekko z tyłu. W końcu nigdy nie wiadomo, co te Germańce wymyślą… Na wszelki wypadek AT jest pilnowana przez miejscowego psa cdn...
  24. Jagna

    Góry Kaczawskie ver 2.0

    A to już na samiuśki koniec (ale oczywiście tylko tego wątku, od pisania to ja jestem głęboko uzależniona i na pewno coś Wam jeszcze zaserwuję, niech no tylko się gdzieś wybiorę. O - Ramleje chyba) Filmik podsumowujący, czyli twórczość Faziego po obróbce Jagny N8DH4Ljf2Gk A tekst "you look so sad" przy zdjęciu AT wyszedł mi zupełnie niechcący :D
×