Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Zawartość dodana przez Jagna

  1. Jagna

    Góry Kaczawskie ver 2.0

    W komplementach jesteście niezastąpieni :beer: Aż się chce pisać. Ale uczciwie muszę dodać, że ten text nie był w 100% mój, strona afrykańska się dołożyła (w złośliwościach na bmw najwięcej oczywiście ;) )
  2. Jagna

    Góry Kaczawskie ver 2.0

    Dzień III Założenia: Od bladego świtu (czyli gdzieś 9 rano, niedziela w końcu) objazd trasy Deutschland, którą ma prowadzić Fazi. Hasło dnia: bez napinki ale o 20.00 chciałbym być w domu w Berlinie... Rzeczywistość: 10.00 Poranna kawa – kwadrans wcześniej niż wczoraj! Pełen sukces! 10.15 Trzeba jakoś ogarnąć całość i rozlokować w kufrach. AT ma 1 kufer, BMW oczywiście jest o 300% lepsze. Jagna ma jeden kufer na drobnostki, aczkolwiek niezbędne dla Kobiety, czyli: kosmetyczkę, suszarkę, prostownice, papiloty, szlafrok, i 15 rodzajów środków pielęgnacyjnych za dnia i nocy itp., a pozostałe dwa na ciuchy. Gdzieś te wszystkie polary i bielizny termoaktywne na zimny :cold: polski klimat trzeba upchnąć… 10.30 Fazi już wczoraj intensywnie myślał o poziomie paliwa w zbiorniku AT, dziś usiłuje go znaleźć. Pociera bak jak lampę w której mieszka Dżin, trzęsie, przechyla, gwiżdże do środka, na końcu woła po imieniu do baku – nikt nie odpowiada. Paliwo wyparowało, albo w nocy ktoś spuścił do traktora.... Chcąc nie chcąc, trzeba się włamać się do BMW… BMW samolubne (aż tak) nie są, więc się podzielą. 2,5 litra Pb95 zmienia właściciela. AT przy nalewaniu paliwa dziwnie drży, jakieś delirium chyba. Po wlaniu paliwa, poklepaniu po brzuchu, odbiło jej się i nawet odpaliła. BMW puchnie z dumy, porównując spalanie obu maszyn: GS – 4,2 l/100 km, AT w piątkowych porywach wiatru włączyła rezerwę po 200 km czyli jakieś osiemipólnasto. :dizzy: 11.00 w końcu wyjazd, poprzedzony szczegółową analizą mapy. Znajduje się jeszcze kilka nieobjechanych dróżek w okolicy Proboszczowa. Fazi pokochał bycie Szpilbergiem na dwóch kółkach i szuka dróg z małym natężeniem ruchu, nakręcając swoją pasję. Pogoda idealna, błękit nieba łączy się na horyzoncie z wiosenna zielenią pól, wywołując samowolny uśmiech obserwatora. Zjazd do Świerzawy, AT uzupełnia płyny i …dzida! Droga gminna Sokołowiec – Lubiechowa posłużyła za plenery filmowo – zdjęciowe. SbCptmj7ZfE Na filmiku przez pierwsze sekundy widać po lewej wulkan. A jak ktoś jest bardziej wnikliwy, to stwierdzi, że GS jedzie na awaryjnych:Thumbs_Up:. To najnowszy system Drogotecha alarmujący o krytycznym napięciu politury na lakierze. Ech, i znowu trzeba będzie polerować cały weekend. Fazi coś tam machał, ale Jagna uwagi większej na niego nie zwracała ;) Jagna zaciąga ekipę w kierunku drogi 365 w okolicy Dziwiszowa, która wpadła jej w oko w czasie ostatniego weekendu. Całej czwórce uśmiech nie znika z twarzy/owiewki. Fazi nie wypuszcza aparatu z łapy. I nawet sam sobie jadąc pstryka fotki: Lekko germańskie geny Jagny krzyczą jej w kasku: a co z bezpieczeństwem jazdy?! Jednak później się dowiaduje, że niektóre modele AT są wyposażone seryjnie w motopilota :D Więc dla świętego spokoju czasem fotograf pstryknie coś do tyłu : Ale na szczęście głównie do przodu: Kawałeczek bardziej głównej drogi (365) i znowu w drogi gminne. Cel – tama w Pilchowicach, ale kto powiedział , że droga musi prowadzić prosto do celu? Więc nieco dookoła, przez Dziwiszów, Płoszczynę, Czernicę ekipa osiąga Pilchowice. Ale Jagna znów ciągnie w bok, na Maciejowiec, gdzie prowadzi świetna kręta droga z pięknymi widokami wtopionymi w zieleń i błękit, aż chce się patrzeć. I znowu całej czwórce uśmiech nie znika z twarzy/owiewki… Jagna chciała dojechać do Maciejowca i zrobić zwrot, ale Fazi kierując się przewodnim hasłem (bez napinki) jedzie dalej. Po kilku km asfalt kończy się na czyimś podwórku, jakaś babcia wymachuje groźnie kosturkiem w oknie, więc już naprawdę trzeba zawracać, może babcia ma dubeltówkę :confused: Przewodnie hasło spełnia się doskonale – jest po 12.00 , a jeszcze żaden punkt z trasy Faziego nie został zaliczony ;) Wracając przez Maciejowiec AT nagle zobaczyła wspaniałą pagórkowatą łączkę i poczuła zew natury. Fazi walczył jak Rossi na GP, próbował hamować, AT poszła na popas. A biedne BMW stoi na asfalcie i się waha, czy czasem system alarmowy zabrudzenia motocykla nie zadziała w tym jakże nieczystym terenie. Po takiej łączce team BMW+Jagna jeszcze nie jeździł… Fazi się lituje i podjeżdża czarnym rumakiem zamiast Jagny (zupełnie niepotrzebnie :D ) Po takiej długiej trasie (będzie ze 20 km) należy się odpoczynek. Jest słońce, błękitne niebo, soczyście zielona trawa i dwa wspaniałe rumaki na pastwisku – czego chcieć więcej od życia? Rumaki trochę widać z drogi i ktoś się zatrzymuje i wyciąga telefon. Szybkie info na policję, że wandale rozjeżdżają pastwisko? Eeee, zdjęcie wariatów raczej… Cała czwórka delektuje się widokami i pogodą przez ponad godzinę. A motorki chyba zaczynają się lubić. O proszę, Afri nawet koło już wykręca w kierunku młodszego kolegi ;) Fazi: Jagna, zrobiłaś prawo jazdy na motocykl? Jagna: Tak, a co? Fazi: To dlaczego jeździsz na BMW? Delektując się śpiewem ptaków i spokojem dookoła nikt nie zauważył niebezpieczeństwa czającego się w krzakach. Zwierz to bardzo niebezpieczny, potrafi się postawić i przeciwnika konkretnie walnąć o ziemie i sponiewierać. :dizzy: Fazi wziął intruza mocno za rogi, nie bacząc na krzyk Jagny walczył długo i wytrwale. W końcu obaj zmęczeni padli na trawę... Jako doświadczony znawca dzikich stworzeń okiełznał potwora. Jak wiadomo, Żubry lubią się postawić. Jagna korzystając z Fazowatego rozprężenia może się w końcu dorwać do aparatu (swojego własnego zresztą). Jaka śliczna beemeczka…. Cacuszko…. Jagna: Fazi, Ty chyba jesteś na dorobku... Fazi: A to niby czemu? Jagna: Bo jeździsz na AT, jak się w końcu dorobisz, to i tak kupisz Gieesa... Wszystko co leniwe, kiedyś się kończy. Czas zacząć objazd trasy Faziego… Ale najpierw chrzest bojowy Jagny na pastwisku (poprzedzony cennymi radami, z których połowy i tak nie umiała wcielić w życie): BMW też umie popasać na pastwiskach!!!! Jeszcze króciutka sesja foto na drodze Maciejowiec – Pilchowice: A to zdjęcie kierowcy chyba w ramki sobie oprawią: AT: „Mmmm, fajny zadupek...” BMW „Gdzie on mi zagląda w kufer !!!” No i w końcu jest: punkt z trasy Faziego: tama w Pilchowicach. Tu od dołu: Ponieważ minęło dobre 15 minut od ostatniego odpoczynku – czas na kawę. Karczma przy tamie – taka sobie. Kawa jeszcze mniej sobie. Jagna i Fazi z przerażeniem stwierdzają, że pomimo niedzielnego południa i super pogody panuje totalny brak motocyklistów na drodze. Co za czasy… Po tamie krótki spacerek, potem przejażdżka – po drugiej stronie tamy jest droga w technologii kosmicznej – dziury jak na księżycu. Jagna znowu trenuje zawracanie na wertepach :mur: Ponieważ jest jeszcze przed 18tą (czyli nadal bez napinki) to ekipa rusza wąziutką drogą wzdłuż torów oraz Bobru. Zabytkowy mościk po drodze: I znowu jesteśmy w Pilchowicach. Tu już niestety zaczynamy kierować się ku północy, czas odwrotu nieubłaganie nastąpił. Kierowca AT nadal nie wypuszcza aparatu z ręki, motopilot działa: Dojeżdżamy do Lwówka, gdzie Jagna ma swoją ulubioną pizzerię, tylko nie bardzo umie ją znaleźć. Ale na szczęście z daleka widać, że jedzie baba (kto inny mógłby być taki mikry i stać na środku skrzyżowania blokując ruch?) i kierowcy udają, że są anielsko cierpliwi. :bow: Przy pizzy mija krytyczna godzina 18 i zaczynami się konkretna napinka. :at: Droga 297 do Zielonej Góry też dość fajna, ale już nie ma czasu na widoki i fotki. Jagna prowadzi, w końcu to dobrze jej znana droga. AT udziela BMW wielu cennych rad (nie jedz tak blisko TIRa, nie wyprzedzaj, nie jedz tak szybko, nie tak blisko osi itp. itd.). BMW cenne rady wpuszcza przednim błotnikiem, wypuszcza tylnym. Co prawda Jagnie od czasu do czasu się przypomina, jak niewiele jej brakuje do magicznej sumy 24 punktów. Ale czegóż się nie robi, żeby Fazi zdążył do domu… Ponieważ w swej dobroci BMW oddało 2,5 litra zupy, teraz jedzie na oparach i modli się o stację. A BMW nie tankują byle gdzie, o nie. ORLEN w Kożuchowie ratuje sytuację, BMW dojeżdża szczęśliwie do domu pod ZG. AT ma przed sobą jeszcze równiutko 200 km, Berlin musi być jeszcze dzisiaj zdobyty. Ostatnia, pamiątkowa fotka (zaprzyjaźnionych chyba w końcu) maszynek: Wyjazd był pełen śmiechu, pięknej pogody, piątkowego huraganu i budzącej się do życia przyrody. BMW i AT pomykały jak rumaki na prerii mimo ciągłych docinek w niekończącej się dyskusji lepszej lepszości jednych nad drugimi, których nikt z nas nie brał oczywiście na serio. W końcu to ludzie są motocyklistami, a nie motocykle ludźmi. The End (a w zasadzie Happy End)
  3. Jagna

    Góry Kaczawskie ver 2.0

    Ostrzcie (ostrzyjcie? naostrzcie? naostrzyjcie?) sobie apetyt. Będzie 1 część na 1 dzień.
  4. Jagna

    Góry Kaczawskie ver 2.0

    Dzień II Założenia: Od bladego świtu (czyli 8 rano) objazd trasy geologiczno - krajoznawczej, którą ma prowadzić niedoświadczona motocyklowo Jagna (ale za to doświadczona krajobrazowo i geologicznie). Hasło dnia: „bez napinki – wersja hard” Rzeczywistość: 10.00 Fazi wygląda za okno, czy AT i BMW nie pogryzły się przez noc. Jakoś nie – pewnie pies czuwał nad całością. 10.15 pierwsza poranna kawa kierowców 10.30 druga poranna kawa kierowców 10.45 nie wiesz gdzie położyłem/położyłam kluczyki/kask/mapę itp.? 20 raz pada hasło – tylko bez napinki 11.00 Jagna wciąga na siebie 3 polar (w końcu jest poniżej 20 stopni) i już można ruszać: Fazi prowadzi na Grodziec, chociaż tego w planie Jagny w ogóle nie było. Garmin by BMW nie zna drogi na Grodziec i powoduje, że kierowca BMW jedzie jak w nocy bez noktowizora. To jak ci wszyscy Niemcy tu trafią? AT jedzie po prostu przed siebie i o dziwo trafia. Zamek Grodziec robi wrażenie, Fazi wyobraża sobie jak to było ongiś, księżniczki wychylające się z okien wieży, a po ich warkoczach wspinający się dzielni rycerze w lśniących zbrojach, przynoszący im to, co najlepsze... AT i BMW jeszcze się trochę na siebie boczą i udają, że na siebie nie patrzą: Ich właściciele na szczęście się na siebie nie boczą: Fazi zaprasza na zlot,a BMW sobie myśli: ciekawe, czy mnie też wpuszczą? Może wprowadzą dodatkowe opłaty za holowanie? 12.00 ekipa rusza dalej, ale bez napinki. Czas zacząć właściwy objazd trasy. Garmin nadal nie umie się znaleźć… 12.30 czas na kawę w stylu bez napinki. Godzinna przerwa na rynku w Złotoryi. Bomba kaloryczna w postaci sernika rozleniwia, czas na sjestę... 13.30. Znowu na kółkach, kierunek - Kościół Pokoju w Jaworze. Jagna wykonuje swój popisowy numer na parkingu:dizzy:, czyli parkuje z górki. A pod górkę brak wstecznego, nóżki bezradnie machają w powietrzu… Pamiętajcie, aby dotykać BMW tylko w rękawicach i nie zarysować 12-warstwowej politury zabezpieczającej powłoki lakierowe!. Fazi stosuje się do zaleceń i zastępuje bieg wsteczny :bow: 14.30 Tempo jazdy gwałtownie przyspiesza, na czym cierpi hasło „bez napinki”. W 4 godziny – 80 kilometrów. Czas na Bolków. Krajowa 3 ma tu całkiem fajne winkielki. Nagle AT widzi coś fajnego na lewo i zawraca. BMW (a dokładniej Jagna) tak szybko zawracać nie umie:dizzy:To coś fajne to zamek Świny: Fazi w Świńskich lochach: Jagna na Świńskim balkonie: Przy Świńskim zamku jest ładny parking. Ciut offroad’owy, przynajmniej dla wymuskanych beemek. Biedny GS jeszcze nie wie, jaki los zgotuje mu AT pod wieczór… Grupa Jagny na 100% zwiedza zamek w Świnach. 14.30. Ciąg dalszy winkli na DK 3. Zamek w Bolkowie wydaje się bardziej ucywilizowany. Tamtejsi rycerze bardzo polubili Faziego i intensywnie wpraszają się na zlot jako pomoc dla ochrony. Porządku ma pilnować 2metrowy miecz obosieczny razem z operatorem nim wymachującym. Żołądki kierowców ściągają dB-Killera i słychać je nawet podczas jazdy. Fazi dostaje namiary na lokalne knajpy zdolne przerobić 50 motocyklistów/godzinę. 15.30 Ciąg dalszy winkli na DK 3. Jagna patrzy smętnie w prawo (wspominając studenckie praktyki z kartowania geologicznego), bo chciała zaciągnąć BMW w szuterki przez Radzimowice, ale z daleka szuterek wygląda mocno piaszczyście. A do piasku BMW (oraz Jagna) jeszcze nie nawykłe :cold: 16.00 Najważniejsze bez napinki – godzinna przerwa na obiad gdzie Fazi przeżywa obrazę roku. Właściciel restauracji oświadcza: ładnym BMW pan przyjechał. (Mimo wszystko zjecie w tej knajpie obiad w czasie zlotu). Na szczęście nie skończyło się na rękoczynach, ale było słychać zgrzytanie zębów. Uzbrojeni w 6 pierogów/głowa Jagna+BMW oraz Fazi+AT jadą dalej. Dla zadośćuczynienia obrazy Faziego, AT ryje niepostrzeżenie szutrowy parking przed restauracją ;) 16.30 A jakby tak mała zamiana? AT nie bryka, nie wierzga i daje się dosiąść Jagnie. Efekt jest, jaki jest… Jechać by się dało, palce na ziemi są, tylko czemu te liczniki zasłaniają drogę? Jakiś wybrakowany ten model... Chyba jednak para Jagna+BMW sprawdza się lepiej… A dlaczego nie ma zdjęcia Faziego na BMW? Aż taki byłby wstyd? Widocznie do życiowych decyzji trzeba dorosnąć... 17.30. Po obiedzie czas na chwilę przerwy, oczywiście w klimacie bez napinki. Tym razem AT musi posłuchać się BMW, bo żeby dojechać do Organów Wielisławskich, trzeba wiedzieć, komu wjechać na podwórko. Jagna i jej hobby: skały i BMW. Cos tam z boku jeszcze wlazło nieproszone, ale niech tam…. A zielony polarek, aby lepiej zakamuflować się w trawie. No i AT już się nie boi parkować tuż obok BMW… Ponieważ BMW nieco posmutniało widząc swoją właścicielkę na wielkim biało-czerwono-niebieskim konkurencie, trzeba było to jakoś wynagrodzić: I tak prześlicznie tam było: Chociaż hasło przewodnie poprzedniego weekendu (Szparag dzięki raz jeszcze) brzmiało „bez napinki”, tutaj podniosło się do kwadratu. Po godzinie leżenia w trawie, pod skałką, nad rzeczką, jeźdźcy stwierdzili ze 160 km w 6 godz. to jednak zbyt mocna napinka i zostają jeszcze na kolejne pół, aby delektować się wiosennym słońcem. No ale trzeba było się w końcu ruszyć. Jagna wymyśla trasę „ciut dookoła” przez Lubiechową drogami, które nawet nie są białe na mapie. Niestety okazuje się, że mapa do najnowszych nie należy, a drogi doczekały się asfaltu. Ale zakrętów nie wyprostowali i fajnie jest. Drogi puste oraz kręte, więc Fazi postanawia pobawić się w Szpilberga. Jagna z przerażeniem obserwuje, jak kierownik AT wchodzi w zakręty, redukuje, przyśpiesza i jeszcze trzyma w ręku wielką lustrzankę i kręci do tyłu. Ale filmiki wyszły… Jagna (+GPS by BMW) na koniec prowadzi, więc koniec końców ekipa ląduje nie wiedzieć czemu i po co we Wleniu na rynku, gdzie AT tłumaczy BMW co oznacza taki śmieszny znak: okrągły, z białym tłem i czerwoną obwódką. Naprawdę nie było napisane „nie dotyczy BMW”? Z Wlenia prowadzi Fazi, przez Marczów trafiamy pod wulkan. Trzeba na koniec dnia zaliczyć największą geologiczną atrakcję, czyli Ostrzycę Proboszczowicką (fot. archiwum). Jagna pamięta, że jakaś dróżka prowadziła pod sam wulkan. No i jest. AT nie myśli, tylko …dzida! BMW woli nieco spokojniej, aby nie zarysować 25tej warstwy politury na elementach narażonych na uderzenia kamieni. Dróżka powoli przechodzi w łączkę (na szczęście suchą) a następnie w ścieżkę pełną kamieni. AT pruje dalej, BMW (a raczej Jagnę) ogarnia zwątpienie. Na taki off się nie pisali… W punkcie, w którym kamienna ścieżka bierze ostry zakręt w lewo i leci mocno pod górę, BMW (a raczej Jagna) mówi dość, a poza tym system alarmowy uszkodzeń lakieru BMW zablokował zapłon. A szkoda, bo 100 m dalej ścieżka robi się znów bardziej cywilizowana, szutrowa. Jagna chowa dumę w kieszeń i przeobraża się w plecaczek na AT, z plecakiem na plecach. Fazi dojeżdża pod same bazaltowe schodki na szczyt. Dalej już nawet AT nie wjedzie… Ale Jagna i Fazi wejdą. To znaczy Jagna bardziej zostaje wciągnięta… Zachód słońca na szczycie wulkanu – bezcenne. Dzida w butach motocyklowych na szczyt – tutaj hasło „bez napinki” w ogóle nie działa, mimo ciągłego powtarzania. Płuca pracują jak miechy kowalskie... Fazi na szczycie wygłasza orędzie do świata na temat lepszej lepszości AT nad BMW, słońce ze wstydu chowa się za horyzont. Na koniec pozdrawia motocyklistów i kierowców BMW. Na szczęście Jagna ledwo zipie i nie ma siły zbyt intensywnie protestować. Schodzenie bez latarki z wulkanu może spowodować zbyt bliski kontakt skała – twarz, trzeba więc niestety powoli złazić. AT cierpliwie czeka: (może nawet tęskni za kolegą GS?) GS czeka 200 metrów dalej i świeci z daleka :mur: Fazi przekręcił stacyjkę pozycję za daleko (ach ta niemiecka zaawansowana technika…) i GS stoi na pozycyjnych. W AT pewnie padłoby już aku… Nie, nie padłoby aku, no bo przecież AT nie można zostawić na postojówkach… Fazi dosiada BMW (nikt nie widział bo było ciemno, wstydu nie było) i zjeżdża krytyczne 20 m w dół. Po łączce i szutrze Jagna sobie już radzi sama. Faziemu chyba spodobało się te 20 m na BMW, bo postanawia przejechać się później na nim nieco dalej, aby się upewnić w swoich konserwatywnych przekonaniach. Niestety po ciemku okazuje się, że lampa BMW oświetla głównie niebo i gwiazdy oraz oślepia AT. Werdykt brzmi: ułamany zaczep, lampa lata jak chce. Oczywiście komentarze o BMW – cytuje $/&!!!§?!$%&&!!!, słychać cala drogę. A Africa w tym czasie pęka z dumy, aż na owiewkach to widać... Po powrocie do agroturystyki następuje naprawa w stylu rejli: rękawica Faziego klinuje lampę i wszystko gra. Tak naprawione BMW wiezie obu kierowców do najbliższej punktu wydającego kolacje chmielną - piwo należy się po takim dniu. 180 km w 10godz., to nie każdy da radę. Jagna się przekonuje, że jej motocyklem da się tak zahamować, żeby tylne koło poszło do góry oraz kilku innych ciekawych rzeczy. ABS wygrywa rożne ciekawe melodie na asfalcie, ale do Beethovena jeszcze daleko... Rękawica zostaje w międzyczasie zastąpiona chustą, bo 3 stopnie w plusie powodują ze ręka Faziego straciła kontakt z dowodzeniem. Piwo nabyte, lokalesi pod sklepem i tak nie uwierzyli, do kogo należy moto (no bo żeby baba?) i można wracać. Fazi wypowiada kilka komplementów pod adresem BMW (jeszcze nie wypił piwa, a gada jak n... . Pewnie nigdy publicznie do tego się nie przyzna). Jagnie nie trzeba tego wcale mówić, przekonań beemiarzy nie da się zachwiać, są jak granit, są jak porfir, są jak skała wapienna :) cdn...
  5. Jagna

    Góry Kaczawskie ver 2.0

    Nie porzucam. Co najwyżej zaczynam cierpieć na rozdwojenie jaźni :)
  6. Było "służbowo" , bo oficjalnie objeżdżaliśmy trasę na zlot AT w maju. pogoda była super, tereny też, więc fotki tym bardziej. Filmików jeszcze nie umiem wstawiać :oops: Mój pierwszy (leciutki) offroad: jak na geologa przystało, trochę skał:
  7. Jagna

    Góry Kaczawskie ver. 1.0

    Chyba udało mi się wkleić film: Xf-5ZzWx_GA
  8. Jagna

    Witam wszystkich

    O! O! Ja się piszę na boczne dróżki - szczególnie te koło Międzyrzecza. Tylko rzuć hasło ;) Miałam nadzór geologiczny nad palowaniem jednego z tych wiaduktów. Zdarzyło mi się podjechać GSem, bo osobówką nie było szans. Reakcje były fajne - nie dość, że jedyna baba na budowie (i w dodatku trzeba jej słuchać, bo nadzór) to jeszcze na moto :lol:
  9. Oj tam. Każdy ma takie Elefantentreffen na jakie zasługuje :) Do zobaczyska i namów Sylwię
  10. Otwarcie sezonu nieco nam nie wyszło. Widoki w sobotnie poranek poniżej Ale przynajmniej przetestowałam, że w temperaturze 4 st. też da się jeździć. Ogólnie 600 km przez weekend zrobione :lol: Widok płatków śniegu spływających powoli po szybce kasku - bezcenne :lol:
  11. Sprzedaję kask Nolana (M) n102 n-com, srebrny. Stan bdb, używany 2 sezony. bezwypadkowy :lol: http://allegro.pl/show_item.php?item=1548745853
  12. Afrykańce stwierdzili tylko: na zdjęciu wydawałaś się większa :?
  13. Pojeździłam sobie z Afrykańcami w sobotę. Strasznie cięci na beemki, ale i tak było fajnie ;) https://picasaweb.google.com/A.Gontaszewska/GorySowie#
  14. No cóż. Już jest nas dwie, a trzecia się szykuje. Może Sylwia się tu w końcu objawi, bo na razie jest na forum jedynie jej forpoczta w postaci faceta (z duużym GSem oczywista). Koledzy mówią, że mamy 1/4 BMW, bo tylko 1 cylinder. A w zeszłym roku usłyszałam (tak, tak, chrisbiker1150, to Ty tak mówiłeś) "no dobra Aga, ładny sprzęcik, ale później kupisz boxera, co?"
  15. Jagna

    Wyprawa roku 2011

    Kolega Elwood: https://picasaweb.google.com/HJ61Bluesmobile Miałam okazję spędzić m.in. w jego towarzystwie kilka dni. Niezapomnianych ;) Facet jest nieprzeciętny. Szczególnie po kilku głębszych :)
  16. Jagna

    Pierwsze szukanie

    Ja już pewnie n-ty raz to piszę: jestem chyba na tym forum najniższa. Więc jeśli ja z moimi 158 daję radę, to każdy inny chyba też. :) A prawko robiłam na takiej samej Yamaszce. Teoretycznie GS ma niższe siodło, w praktyce nie bardzo. Mnie się nawet wyższy wydawał. Różnica jest w szerokości moto.
  17. Jagna

    wlkp N.Tomyśl

    Witaj - w końcu ktoś z (prawie) moich okolic!
  18. Po takich miłych słowach z poprzedniego wątku nie wypada osiadać na laurach;) Skoro moja pisanina się niektórym podoba, a ja mam frajdę z pisania i wspominania, to chyba warto. Bałkany i Grecja, lipiec 2008 (jako absolwentka wydziału nauk geograficznych muszę dodać: wiem, że geograficznie Grecja to też Bałkany) Wakacje AD 2008 planujemy w biegu. Początkowo z różnych takich przyczyn miały być „puszkowe”, ale koniec końców mogliśmy jednak pojechać motocyklem. Tylko gdzie? Zostały dwa tygodnie do zaplanowanego urlopu (Przemek musi wszystko strasznie uzgadniać, żeby linie produkcyjne bez niego nie stanęły, termin ustalony pół roku temu) i trzeba coś wymyślić. Ostatnich kilka sezonów na wakacjach głównie marzliśmy i mokliśmy (Norwegia, Dania, Rumunia, Alpy) i ja stawiam veto: ma być ciepło. I słońce. I może nawet ciut plaży (rozpusta!). Coś tam myślimy o południu Francji (tzn. głównie ja) i wydzwaniamy po znajomych , czy nie chcą się podłączyć. Ale znajomi jakoś ostatnio głównie się rozmnażają i z pieluch nie wychodzą :D Pastor daje nam namiar na znajomych (oczywiście jeżdżących na jedynej słusznej marce z oznaczeniem GS), którzy lecą na Kretę i do których można się podłączyć. W ogóle się nie znamy, ale co tam. Ustalamy telefonicznie i mailowo plan ramowy (oni konkretnego dnia okrętują się na prom na Kretę w Salonikach, my wracamy solo) i można się pakować. Największy problem to mapy (Albania i takie tam), ale udaje się coś papierowego szybko kupić via Internet, coś tam na GPS ściągnąć (mapa Albanii wygląda imponująco. Może z sześć dróg na krzyż). Chcemy po drodze na kilka dni zatrzymać się w Czarnogórze, P. znajduje namiary na nocleg u Polki prowadzącej szkołę nurkowania. Jakiś cud się staje, dają P. wolny piątek i tym samym możemy już w czwartek po południu ruszać do Wrocka, gdzie nocujemy u Agi i Adama, czyli naszych kompanów. A oni jeszcze w totalnym proszku :lol: Ustaliliśmy, że bierzemy na wszelki wypadek namioty i ciężko to teraz wszystko upchnąć. My rozparcelowaliśmy namiot, stelaż jedzie pod centralnym kufrem, mini-materace w tankbagu, namiot i śpiwory w kufrach bocznych. To tego jeszcze kondomy (mój waży tonę, bo jest strasznie gruby). Nie wiem jakim cudem, ale jakoś się to wszystko zmieściło w kufrach. A&A mają plan, żeby ogromną torbę wrzucić na centralny kufer, ale średnio to wychodzi i pakują się od nowa. Podobno o piątej kończą ;) a torba na kufrze i tak ląduje, tyle, że mniejsza… Rano, z 2godzinnym obsuwem w końcu jesteśmy pod garażem gotowi do drogi :lol: Chcemy dojechać gdzieś w okolice Zagrzebia. Czechy, Słowacja, Węgry, Słowenia, Chorwacja. Nudy. Przerwy na siusiu, tankowanie i jedzenie. Kiedy robi się ciemno szukamy noclegu, jesteśmy ciut przed Zagrzebiem, okolica mało turystyczna. Jak już znajdujemy jakiś pension, to brak wolnych miejsc, ale recepcjonistka na tyle uprzejma, że dzwoni gdzieś indziej i nas anonsuje. Lądujemy w jakiejś wioseczce, gdzie jest spory pensjonat połączony z lokalną knajpą. Warunki średnie, ceny nieco wyżej niż średnie. Ale można płacić w Euro, innych walut chwilowo brak. Rano sporo czasu zajmuje nam wymiana euro na lokalną walutę w banku i ruszmy dalej. Cel – Czarnogóra. A konkretnie Bigova, gdzie ma na nas czekać nocleg. Przelot przez Chorwację to jedna, dłuuuga autobana: Choć widoczki bywają ładne: Mijamy Dubrovnik (kiedy go w końcu zwiedzimy???) Kawałeczek przejeżdżamy przez Bośnię. Usiłujemy się dodzwonić do babki od noclegu, ale nic z tego... Jest już prawie ciemno, gdy wjeżdżamy do Czarnogóry. Na granicy trochę jakby cofnięcie się w czasie (kolejki…). Stoimy, myślimy, patrzymy na mapę (cholera, daleko jeszcze, a tu ciemno) i jedziemy „służbowo”. Na szczęście nikt nie protestuje, albo robi to na tyle cicho, że nie słyszymy. Pieczęć w paszport (pierwsza od wielu lat) i lecimy dalej. Jakoś tak smętniej i biedniej się zrobiło. Aż dojeżdżamy do Zatoki Kotorskiej (czyli Boki Kotorskiej), a konkretniej Herceg Novi. Tu dla odmiany: światła, hałas, kupa ludzi i ogólnie: wakacje w kurorcie. Musimy znaleźć się po drugiej stronie zatoki, aby to objechać trzeba kilkudziesięciu km, a promem kilka minut. (Prom kursuje w najwęższym miejscu zatoki, co widać na mapie. Bigowa jest w dolnym prawym rogu.) Nie jesteśmy pewni, czy koło 21 jeszcze jakieś promy chodzą, ale problemu nie ma. Rozkładu zresztą też ;) Jak przypłynie, to jest. A że promów jest kilka, to często jest. Ładujemy się na prom, zjeżdżamy po drugiej stronie, przebujamy się przez miasto i szukamy Bigovej. Z głównej drogi odbijamy w bok i dość konkretnie pod górę. Robi mi się nieco niewyraźnie kiedy patrzę na GPS. Serpentyna za serpentyną… a jest już kompletnie ciemno… No nic, jedziemy. Na końcu, kiedy widzimy już światła wsi (Bigova leży nad Adriatykiem, nie Boką Kotorską, czyli trzeba przejechać górki) lekki problem logistyczny: GPS w lewo, asfalt prosto. Po ciemku wolimy asfalt. Wjeżdżamy do wsi, zatrzymujemy się w centrum (czyli pod jedyną knajpą). Babka nadal nie odbiera… Jest już po 23, fajnie byłoby mieć gdzie spać… Adam zgodnie z zasadą „take it easy” proponuje kolację w knajpie, my wolelibyśmy najpierw zabezpieczyć podstawowe potrzeby bytowe, czyli łóżko. Czyli dwoje idzie do knajpy, dwoje szuka noclegu. O babce od szkoły nurkowania nikt nie słyszał… Tuż za rogiem widzimy szyld (w wolnym tłumaczeniu) „Pensjonat u Vesny”, jest przyjemny apartament dwupokojowy z balkonem i widokiem, cena może nie powala na kolana, ale o tej godzinie ciężko dyskutować. Bierzemy na 4 doby, bo chcemy tę Czarnogórę trochę zjeździć, a na taki mikro-kraik to chyba starczy… Teraz my też możemy zasiąść spokojnie do kolacji. Ale najpierw jeszcze się Przemek trochę powkurza, że ktoś zahaczył o jego moto. Nic się stało, ale widok pięknego, żółtego, wychuchanego, jedynego w swoim rodzaju GSa leżącego na asfalcie… (nie dodam: bezcenne :? ) Mamy jeszcze mały problem parkingowy - tzn. jego ogólny brak przed budynkiem. Właściciel pensjonatu z uśmiechem zaprasza do wjazdu na parking za domem. Z tegoż parkingu wchodzi się bezpośrednio do naszego mieszkanka, które od strony ulicy (i morza) jest na ...4 piętrze. Na parking prowadzi dróżka dookoła wsi, wyłożona ni to tłuczniem, ni to grubymi kamieniami, z której należy ostro skręcić i jeszcze ostrzej pojechać w dół. I zatrzymać się przed drzwiami - też zapewne ostro;). Oświetlenia jakiegokolwiek brak. Może to i dobrze, bo jak rano kierowcy widzą po czym jechali (a niektórzy zapomnieli wyłączyć ABSa :? ) z pełnym "okufrowaniem" to robi im się ciepło... I P. już pamięta o wyłączaniu ABSa :lol: A rano budzi nas piękny widok z balkonu na małą zatoczkę Adriatyku: cdn ;)
  19. Jagna

    Przez Bałkany do Grecji

    Dziękuję za miłe słowa. Pięknie i nisko się kłaniam. Ale dajcie trochę odpocząć od pisania. Trochę mi się już odechciało, więc poczekam, aż znowu mi się zachce. :oops: Poza tym, mam teraz gorący okres w mojej drogiej robocie, czyli uni. Ponad 100 studentów czeka na mnie w sesji. Jest to robić... A to , żeby narobić smaku.
  20. Jagna

    Przez Bałkany do Grecji

    Panie i Panowie, odcinek ostatni: Następne dwa dni spędzamy w Ierissos, głównie na kręceniu się ”wkoło komina” i odpoczynku – czeka nas w końcu coś ponad 1900 km do domu. Jesteśmy na półwyspie Athos, więc chcemy skorzystać ze statków, które wzdłuż niego pływają. Na sam półwysep wjazdu nie ma, należy on do mnichów prawosławnych i żeby się tam dostać, trzeba być mężczyzną, najlepiej prawosławnym i mieć tysiące zezwoleń. Na półwysep w ogóle nie wpuszcza się kobiet (podobno nawet królowej angielskiej nie ulegli) ani żadnych zwierząt płci żeńskiej ;) Klasztory można zatem podziwiać wyłącznie ze statków. Statki odpływają z miejscowości położonej kilka km od Ierissos. Przemek wpada na „świetny” pomysł: tu wszyscy jeżdżą bez kasków, więc te kilka km do portu też tak zróbmy, przynajmniej nie będą nam się plątać kaski po statku. I do tego ubrał jeszcze sandały… (ja je noszę standartowo ;)) Po jakiś 2 km oboje mamy dość. Bez kasku to można jechać, ale tak max. 40 km/h. A P. stwierdza, że w stopy parzy… Cóż, uroki silnika typu boxer… Jakoś się doturlaliśmy do portu, przejażdżka statkiem to ok. 1,5 h. Widoki dość ładne, ale z 10tym klasztorem z kolei robi się trochę nudnawo… W porcie stoi takie ładne coś: Wracamy do Ierissos i resztę dnia spędzamy w knajpkach i na plaży. W lokalnym supermarkecie (jest świetny, ponieważ posiada najważniejsze urządzenie w tym klimacie – dach nad parkingiem) nabywamy maty plażowe w cenie 2E/sztuka. Uda się je nawet dowieźć do Polski – mieszczą się pod tylnym kufrem. Mam je do dziś ;) Kolejnego dnia odwiedzamy plażę, która tak nam się spodobała 2 dni wcześniej. Jest tylko dla nas… Ponieważ jest to zatoczka w zatoce Morza Egejskiego, plaż w zasadzie nie ma. Woda ma pewnie prawie 30 stopni i chyba ze 2,3 godziny po prostu w niej leżymy. Jest świetnie. To małe czarne w wodzie to ja :D Kolejny punkt programu – restauracja, w której widzieliśmy tłumy lokalnych. Dziś tłumów nie ma: ale jedzenia za bardzo też nie, właścicielka zaprasza na kolację. Ale nam się marzy obiad raczej… Dostajemy jakiś kawałek mięsa z grilla, konsystencji podeszwy mniej więcej. Na pocieszenie jak zwykle darmowy deser… Robimy jeszcze pożegnalną rundkę po półwyspie Sitonia i pod wieczór wracamy do Ierissos. Siedzimy na balkonie i powoli żegnamy się z Grecją. A Grecja … zaczyna za nami płakać. Żeby w lipcu w Grecji padał deszcz?? Co prawda przez jakieś 10 min, ale był. Wieczorem zaczyna mnie wszystko boleć. Chyba jednak za długo leżeliśmy na tej plaży… Rano szybkie pakowanie i ruszamy na północ. Chcemy dojechać w okolice Belgradu. Jedziemy przez Macedonię, nieco wolniej niż zakładaliśmy, bo ciągle są roboty drogowe. Tuż przed granicą serbską zaczyna padać i po raz pierwszy wciągamy na grzbiet kondomy. Czy my zawsze musimy wracać w deszczu?? Przejście drogowe w Serbii niezbyt fajne, kolejki, remonty i bałagan. Szukamy kantoru, bo autostrady płatne, a podobno Euro nie przyjmują. Autostrady są głównie z nazwy i opłaty, sporo dziur i nierówności. Dookoła jakoś szaro i smutno, może dlatego, że pada… Belgrad mijamy obwodnicą i powoli szukamy noclegu. W przewodniku bardzo polecają Park Narodowy Frushka Gora koło Nowego Sadu, postanawiamy więc trochę odbić w bok i poszukać jakiegoś pensjonatu. Ciągle leje, buty mi już przemokły, rękawiczki też. Jedziemy ok. 20 km lokalnymi krętymi dróżkami, pewnie byłoby ładnie, gdyby nie deszcze i zmrok… Dojeżdżamy do miejscowości Banja Vrdnik, gdzie widzimy kilka sanatoriów. Uliczka w bok i widzimy „apartmani”. Pokoje są. Właściciele widząc, jacy jesteśmy zmarznięci i mokrzy od razu biorą nas na werandę i częstują śliwowicą. Oj, przydała się… A dla GSa znalazło się miejsce w garażu. Jesteśmy w Vojwodinie, to chorwacka część Serbii. Trochę sobie gadamy mieszanką polsko-chorwacko-rosyjsko-niemiecką i nie zostaje nic innego jak pójść spać. Dostajemy jeszcze przenośmy kaloryfer. Jest zatem szansa na suche buty. Miejsce jest fajne, pewnie warto by spędzić tam kilka dni… Przez ten cholerny deszcz nie wyciągnęłam ani razu aparatu i zdjęć brak... Następny dzień to ponad 1000 km do domu, trochę dużo, biorąc pod uwagę, że od Brna już drogi ,mniej główne. Ale meta w domu więc możemy jechać jak długo się da. Rano od razu wdziewamy kondomy, choć nie pada. Niestety przydają się, choć na Węgrzech zaczyna się wypogadzać i w końcu żegnamy się z deszczem. Dalej to już w zasadzie tylko autobana, Budapeszt, Bratysława, Brno. Po drodze sporo wypadków, a więc i korków. Po raz pierwszy widzę, co zostaje z przyczepy campingowej po poważnej kolizji… Kilku „uprzejmych” Austriaków specjalnie zajeżdża drogę, żeby nie było motocyklistom za dobrze i musimy z pół godziny stać… W Brnie koniec autostrad, zjeżdżamy na Liberec. Na drodze kupa objazdów (remonty) i wleczemy się jakimiś gminnymi momentami drogami. W Sudetach robi się zimno, ubieram się znowu w kondoma i dopiero jak zjeżdżamy w dół za Wałbrzychem, robi się cieplej. W domu jesteśmy coś koło 2 w nocy i stwierdzamy, że to nie był dobry pomysł z tak długą trasą na raz. Z objazdami wyszło nam prawie 1300 km i 18 godzin w siodle. Padamy na twarze… The End
  21. Przy okazji opisu wakacji w Danii tak połechtaliście moją próżność, że będę się chwalić dalej :lol: A więc moja (jak dotąd) najbardziej udana (i ostatnia :( ) wyprawa wakacyjna: wrzesień 2009: ANDALUZJA Chociaż co roku w planach była północ (nawet mapy i przewodniki pokupowane), to jak zwykle wygrało ciepło. Ale ponieważ w 2008 w lipcu prawie się w Grecji roztopiliśmy, padło na wrzesień. Poza tym taniej, mniej turystów, no dłuższe wakacje. Nocleg wyszukany i klepnięty już w lipcu, jak zwykle przez http://www.fewo-direct.de. Jak zobaczyłam fotkę tego domu z kamienia, to już wiedziałam: tylko tam i koniec. Mina zrzedła, jak GPS pokazał odległość od domu: 3002 km. Ale co tam! My nie damy rady? 3000 to akurat 3 dni x 1000 km. Po autostradach to naprawdę nie problem. Noclegi po drodze w F1 (30 E/pokój) w Mulhouse oraz Barcelonie. Do Miluzy docieramy po 7 godz. (GS lubią niemieckie autobany :lol: ). Mała dygresja o Francji. Wszyscy wiedzą, że Francuzi zasadniczo inne języki mają w głębokim poważaniu. Ale żeby recepcjonista w hotelu??? Moja konwersacja z nim wyglądała mniej więcej tak: - "Excuse me, what time do you start with breakfast?" - !@#$ (coś po francusku) - Sorry, I don't speak French at all... - !@#$ zaraz, zaraz jesteśmy w Alzacji, tu podobno sami Niemcy mieszkają, więc raz jeszcze: - Welche Uhr kann ich das Frühstück bekommen? - !@#$ jezu... w końcu z ulotki w pokoju dowiedziałam się, że od 7 rano... Ciekawe co by było, gdyby nie wcześniejsza rezerwacja i płatność kartą przez internet. Mam wątpliwości, czy udałoby mi się wynająć pokój... Na następny dzień rano ciąg dalszy francuskich kłopotów. GS jedzie na oparach, byle do najbliższej stacji - jeszcze w Miluzie. Ale mamy niedzielę, kraj pobożny :lol: stacje zamknięte. Działają tylko te samoobsługowe. Dobra nasza, w sumie mamy 4 karty (gotówki nie przyjmują), damy radę. Na czwartej z kolei stacji zdajemy sobie sprawę, że rady jednak nie damy. Po pierwsze , karty tylko z czipem. Po drugie, automat najpierw sprawdza, czy na karcie jest wystarczająca ilość pieniędzy. A z Polską jakoś połączyć się nie może... Poza tym, jak można sprawdzić, czy na karcie kredytowej są pieniądze, skoro ona jest kredytowa, a nie płatnicza??? Problem robi się poważny, bo GS w zasadzie nie ma już na czym jechać, a najbliższe normalne (czynne) stacje na autostradzie... W końcu wybieram najsympatyczniej wyglądającą starszą panią i... bingo! Pani należy do mniejszości niemieckiej i rozumie język Goethego! Robimy interes - my pani gotówkę do łapki, pani nas tankuje swoją kartą. Wio na autobanę! Do Barcelony jedziemy trochę dłużej, bo korki wzdłuż wybrzeży Francji - koniec wakacji. W Barcelonie czuć w końcu wakacjami, jest 36 stopni, czyli to , co Jagienki lubią najbardziej :lol: Początek Hiszpanii jeszcze znośny temperaturowo (Pireneje) a później tylko gorzej. Ale buzia się uśmiecha, widoczki coraz piękniejsze. Nasza wymarzona chatka stoi w maciupeńkiej wiosce hen w górach: Montejaque. Na rynku czeka właścicielka domu (Niemka) i prowadzi nas w górę. Powoli rozumiemy, dlaczego tak intensywnie pytała się, czy jeździmy enduro :? Na nasze pytanie, czy pod dom da się dojechać, odpowiedz brzmiała: "My carpenter did it last year with his bike". Tyle, że musiała to być jakaś 125 :shock:. Drogi o szerokości w porywach do 120 cm, nachylenie jakieś 20% i do tego zakręty ponad 90 stopni. Przemek dojechał (niektóre zakręty na 3 razy) jakieś 100 m od bramy. A na następny dzień rano stwierdził "jak ja to k.. zdołałem zrobić?" Zdjęcia jak zwykle tego nie oddają, za tymi drzwiami zielonymi zaczynał się nasz ogród. Za to jak już siedliśmy na tarasie, i zobaczyliśmy Montejaque z góry... miłość od pierwszego ujrzenia :) Następny dzień usiłujemy trochę odpocząć od GSa (w końcu mamy w tyłkach 3 kkm), idziemy na zwiady na dół, do wsi. Już w pierwszym sklepiku pokazują nas palcami i gadają coś w stylu "dos polacos con moto" i podtykają najlepsze pomarańcze :) Po południu nie wytrzymujemy i w drogę. Jesteśmy w regionie, gdzie królują tzw. białe miasta. Najpiękniejsza wydała się nam Zahara: A wieczorem winko i piękne widoki. Ranki za to trochę dziwne, jesteśmy już za południkiem zero i słońce wstaje po 8 rano! Następny dzień poświęcamy na Sewillę. Wyjeżdżamy rano i po przejechaniu kilku km jakoś chłodno się robi. Hmm dziwnie... Może to ze zmęczenia... W Sewilli już ok. , termometry pokazują 40-41 stopni. W sam raz na zwiedzane! Sewilla to przede wszystkim katedra z przebudowanego meczetu: oraz rezydencja/twierdza, czyli Alkazar (z czasów, gdy tą częścią Hiszpanii rządzili Maurowie, czyli Arabowie): Alkazar w Sewilli to pałac królewski, którego początki sięgają XI w., kiedy rezydowali tutaj przedstawiciele kalifatu kordobańskiego, rozbudowany w latach 1350-69 przez Piotra I Okrutnego w stylu mudejar. Późniejsi królowie kontynuowali rozbudowę, przystosowując rezydencję do własnych potrzeb. Tutaj podejmowano decyzje o wysłaniu ekspedycji, m.in. Ferdynanda Magellana, tutaj Krzysztof Kolumb został przyjęty przez Izabelę Kastylijską i Ferdynanda Aragońskiego po podróży do Ameryki. Budowla zawiera wiele sal, patios i ogrodów. Bogactwo ornamentyki, dekoracji ceramicznych i komnat sprawia, że Sewilski alkazar zalicza się do najwspanialszych kompleksów pałacowych w Hiszpanii (Wikipedia ;) ) I to wszystko wyrzeźbione w wapieniu.... A to dawna dzielnica żydowska (Barrio de Santa Cruz) spodobała nam się też prywatna rezydencja Casa de Pilatos, ten sam styl mudejar (czytaj mudehar) wracamy z Sewilli trochę naokoło, żeby więcej białych miast zobaczyć: Pisać dalej? Bo ja tak dłuuugo mogę :)
  22. Jagna

    Przez Bałkany do Grecji

    Rano, z pewnym małym żalem nawet, opuszczamy Korinos i ruszamy na północny wschód. W zasadzie, to zaczynamy już wracać, bo Korinos był naszym najbardziej wysuniętym na południe punktem noclegowym. Jest niedziela, więc postanawiamy zatrzymać się na moment w Salonikach, które w normalny dzień są raczej nieprzejezdne. Pomysł był dobry, połowa Saloniczan jeszcze śpi… Zabawnie wyglądają te starożytności wciśnięte między mniej lub bardziej współczesną zabudowę. Pewnie na tubylcach nie robią już żadnego wrażenia… Te skromne raczej ruinki to w zasadzie jedyny kawałek starożytnej Hellady, jaki mieliśmy okazję zobaczyć. No nic, trzeba się będzie wybrać jeszcze raz, przynajmniej jest solidny powód ;) Za Salonikami zjeżdżamy w dróżki coraz bardziej boczne i jak to zwykle bywa, coraz ładniejsze. Półwysep Chalcydycki składa się z trzech mniejszych półwyspów, więc gdziekolwiek się nie pojedzie, w końcu widać morze :) Do każdego, najmniejszego miasteczka czy gospodarstwa prowadzi nowy , piękny asfalt. (Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć: chyba wiem, skąd wziął się Grekom ten ogromny deficyt budżetowy). Od czasu do czasu pytamy się o nocleg, ale nie wygląda to fajnie: albo przeraźliwie drogo, albo zajęte. No cóż. Lipiec. Okolice są śliczne, zupełny brak hoteli i innych takich kombinatów, a turyści chyba głównie lokalni. Urzeka nas miasteczko Pyrgadikia, położone na stromym brzegu i schodzące wprost do morza. Nad jedną frappe udało nam się spędzić chyba 1,5 godziny! Czas naprawdę zwalania w takich okolicznościach przyrody… Niestety jedyne pokoje, jakie znajdujemy w tej urzekającej mieścinie zdecydowanie nie są urzekające. Jedziemy dalej… Niestety kompletnie nie potrafię, nawet patrząc na mapę, odtworzyć którędy jechaliśmy. Pewnie głównie przed siebie… N-ty raz spotyka nas sytuacja: mapa w lewo, nawigacja w prawo, znaki prosto. Po raz pierwszy w życiu przejeżdżam przez bród (wody może na 10 cm): Nagle za zakrętem asfalt się gwałtownie kończy…plażą. Ostre hamowanie, stoimy przednim kołem w piachu. I patrzymy. Na jedną z piękniejszych plaż, jaką widziałam. Długa, piaszczysto – kamienista, gdzieniegdzie skałki i jeszcze bardziej gdzieniegdzie ludzie. Pot spływający ciurkiem po plecach przywołuje nas do rzeczywistości. Jest południe, skwar, a my w pełnym „umundurowaniu”. To jednak nie najlepszy czas na plażowanie. Ale miejsce trzeba zapamiętać… Na razie zawracamy. Ja zsiadam, P. manewruje. Dobrze, że zsiadłam, mogłam w ostatniej chwili złapać GSa łamiącego się w piaszczystym łuku :) Tym razem bez ofiar :D Wracamy do góry, widzimy piękny pensjonat, próbujemy. Jakoś mało po grecku, wszystkie drzwi zamknięte. Ale przy drzwiach dzwonek, więc dzwonię. Jak już mam przycisk wduszony, to widzę pod spodem malutki napis: „fire alarm”. Jezu…. Szkoda, że nie mam przy sobie plastra, to bym tak zakleiła, a tak trzeba w końcu będzie puścić… Co za kretyn w takim miejscu montuje taki przycisk??? Jezu, ale wyje… No to teraz trzeba się dyskretnie i szybko oddalić, nim przyjedzie straż pożarna…. Czuję się jak ostatnia idiotka… Jeszcze z kilometra słychać to wycie… Tym razem asfalt kończy się nam w knajpianym ogródku przy plaży, rybki smażą na dworze na grillu, tłumy tubylców – znaczy się, że dobrze karmią. Ten adres też trzeba zapamiętać, bo o wolnym stoliku można tylko pomarzyć. Próbujemy szczęścia na kolejnym półwyspie, Athos. Gdzieś w połowie drogi mija nas czarny GS na opolskich blachach. Coś jednak się nie możemy rozstać… Wiemy już, że Adam i Aga na Kretę jednak nie dotarli, ale nie sądziliśmy, że jeszcze na siebie wpadniemy. Trochę się wymieniamy informacjami, narzekamy na śliski asfalt (ja w moich zwykłych butach mogę się na nim regularnie ślizgać) i kolejny raz żegnamy. Tym razem po raz ostatni w Grecji :D Zajeżdżamy do Ierissos, które położone jest na wschodnim wybrzeżu półwyspu Athos. Miejscowość ciut większa, takie polskie Międzyzdroje. Jak zwykle wszystkie pensjonaty zajęte… Powoli robi się niefajnie, bo już wczesny wieczór, ile można szukać. Ale widzę znajomy napis DOMATIA na pobliskim domu i postanawiam spróbować. Wygląda ładnie, właściciele siedzą na balkonie pod winogronem i piją frappe. Pokoje są. Cena do przyjęcia. Uff. A może frappe? O tak, tego nam było trzeba. Pokoje nawet dwa do wyboru, bierzemy ten ładniejszy, na trzy noce. Więcej już nie da rady, powoli trzeba wracać, urlop się kończy. W pokoju gorąco strasznie (bo pod dachem bezpośrednio), ale klima jest. Jedziemy jeszcze tylko po jakieś żywieniowe zakupy (w Grecji bardzo podobała mi się idea sprzedawania wina w takich małych buteleczkach, jak w samolocie, 0,3 l chyba. Na jedną, mało pijącą Jagienkę na jeden wieczór – w sam raz). Późnym wieczorem okazuje się, że klima, owszem działa, ale nie chłodzi. Od sufitu bije taki żar, że nie ma mowy o spaniu, bo najmniejszy ruch powieką powoduje strugi potu. Idziemy na rozmowy dyplomatyczne. Pani się kaja, że nie miała pojęcia o usterce i zmieniamy pokój. Nieco brzydszy, ale jest chłodno…. P. coś tam mamrocze, że jak wróci do fabryki, to im gratis prześle wełnę do izolacji dachu…
  23. Jagna

    Przez Bałkany do Grecji

    Oficjalnie dementuję. Moja Jagienka nie z Krzyżaków się wzięła, tylko z Chłopów. A dlaczego, to już lepiej wnikać nie będę ;)
  24. Jagna

    Kufry

    Może jednak ściągnij z ebaya. Stan był o niebo lepszy, niż tych z allegro...
  25. Jagna

    Przez Bałkany do Grecji

    To ja jutro się postaram coś podrzucić, bo towarzystwo widzę literatury wyższej spragnione ;) Ale Sienkiewicz to zdecydowanie nie moja bajka... Leff, miałam już dawno podrzucić Ci namiary na tę Angielkę, o której rozmawialiśmy: http://www.loisontheloose.com/book.html wszystkim , którzy czytają po ang/niem polecam! Jackowska wysiada :)
×