Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Zawartość dodana przez Jagna

  1. Kurczę , nie wiem. Podpisane były "Kiepojcie" Strasznie podobne są... Możliwe, że masz rację ;)
  2. Jedziemy. Pięknie jest. Gdzie my to właściwie jedziemy? I czy aby na pewno jest to ważne? Pięknie jest! Mostów nadal nie ma… ale pięknie jest ;) Dojeżdżamy do jakiś zabudowań, które nasze GPS zwą „Żabojady”. Raf, czołowy kolekcjoner dziwnych nazw, koniecznie chce mieć fotę na tle takiej nazwy. Więc jedziemy na jeden koniec wsi. Potem na drugi. „Raf, te Żabojady to chyba tylko na ekraniku GPSa możesz sfotografować…” Wracamy pod wiadukt okrężną drogą, może jednak będą te mosty ;) Nie ma. Ale też jest pięknie ;) Znajdź na zdjęciu Rafa i jego zkateemowaną Afrykę ;) ooo, jednak jest ;) No dobra, bo już privy nawet w tej sprawie dostaję ;) Mostów w Kiepojciach nie zobaczyliśmy, bijemy się w piersi. Pewnie można było odpalić Google Maps, poszukać na zdjęciach satelitarnych… Ale jakoś zabrakło nam zacięcia ;) Może dlatego, że zbyt pięknie było dookoła? Na mosty najprościej dojść pieszo, wejść na wiadukt, pod którym już byliśmy, i jakieś 500 dalej. Można też dojechać do nich przez podwórko gospodarstwa ;) Tylko nie bardzo rozumiem sens oznaczania ich drogowskazem na głównej drodze, skoro i tak później nie wiadomo, gdzie jechać… Pożyczam zatem fotkę z sieci: A my przez Puszczę Romnicką ruszamy do Gołdapi, czas na obiad ;) Można sobie kawę wypić na szczycie tej dawnej wieży ciśnień: Ale my stołujemy się w restauracji Matrioszka z kuchnią rosyjską. Jemy przepyszne pielmieni oraz gigantyczny placek po węgiersku, a rachunek… No cóż, w Zielonej Górze może starczyłoby to na jedno danie… Wracamy na szuter, tym razem wzdłuż granicy rosyjskiej. To zdjęcie podoba mi się niesamowicie: Okolice wsi Użbale, jakby ktoś chciał mieć takie samo ;) Pusto tu jakoś. Dużo opuszczonych domów, nie widać ludzi… Piękne krajobrazy, ale… We wsi Mażucie prawie Rosja ;) Pamiątka po Prusach Wschodnich: Coraz bardziej pusto jest…. W Brożajciach opuszczone domy, opuszczony dwór, droga coraz bardziej zarośnięta… GPSy pokazują prostą drogę na Antomieszki, ale najwyraźniej ktoś ją niedawno zaorał…. Zawracamy i jedziemy drogą z trylinki (10 km!) do Budrów, a dalej na Węgorzewo. Czas na wieczorne zakupy ;) W okolicy mnóstwo leśnych pól namiotowych, losujemy jedno z nich. Z asfaltu na szuter, z szutru na polną drogę, z polnej w leśną… Nie na szans trafić bez mapy ;) Może i dobrze, bo pole puste ;) A jest wszystko: miejsce na ognisko, stół z ławkami, pomost, czysta woda… Na początku szło nieco opornie: później było lepiej ;) Jeziorko Harsz – polecamy ;) cdn.
  3. Odcinek 12, czyli mostów nie było, ale i tak było ...fajnie było ;) Znów rozbiliśmy się tak, żeby poranne słońce nie zmuszało do opuszczenia namiotu o 6 rano. I to był błąd. Wygoniło nas zimno ;) Zebranie się do jazdy zeszło nieco dłużej, także przez kota, który właził wszędzie i o mało co robiłby za pasażera w dalszej jeździe ;) Na pierwszy ogień mamy dziś rezerwat geologiczny „Głazowisko Bachanowo”. To skupisko głazów narzutowych, podobno jest ich 10 tys., zostały wymyte z gliny przez wodę z topniejącego lądolodu. Jakoś bardzo atrakcyjnie nie wygląda: Do rezerwatu prowadzi ścieżka, ale my dojechaliśmy rżyskiem ;) Potem Raf znalazł jakiś leśny skrót do Przerośli, gdzie było mocno pagórkowato nawet: W Przerośli znów wjechaliśmy na szuter-autostradę ze znakami szlaku rowerowego R65. Raf lansuje się w polu: Jedziemy pagórkami, małe jeziorka rynnowe w dole: Wszędzie krowy! W Lubuskim obrazy niespotykane :( Chyba zacznę kupować mleko z Podlasia, albo Suwalszczyzny, bo te krowy jeszcze widzą słońce i trawę na żywo… Każdy jedzie w swoją stronę ;) Kolejny lans Rafa: I pojechał ;) Na rozstaju dróg: Rower mnie goni !!! Ciekawe, co jeszcze przede mną ;) Pagórki! Docieramy do jednej z większych atrakcji okolic, czyli mostów w Stańczykach. Zwanych także niepoprawnie wiaduktami ;) Albo jeszcze niepoprawniej akweduktami ;) Jest środek tygodnia, a tłumy niezłe, chyba nie chcę wiedzieć, jak tu wygląda w weekendy… Mosty w Stańczykach należą do najwyższych w Polsce, mają pięć przęseł i wysokość do 36,5 m. Wybudowano je w latach 1912-18. Oba mosty są równoległe, a architektura wyglądem przypomina rzymskie akwedukty w Pont-du-Gard. Miały być częścią ważnej magistrali prowadzącej na Litwę, ale po zakończeniu I wojny światowej i zmianach na mapie politycznej posłużyły jedynie lokalnej trasie jednotorowej do Żytkiejm. Tor położono tylko na jednym z mostów i od 1927 zaczęły kursować pociągi. Linia została rozebrana przez Armię Czerwoną w 1945. I tak to sobie stoi do dziś. Konstrukcja mostów jest przedmiotem sporów. Według niektórych, beton uzbrojono balami drewna zamiast stalą. Fragmenty drewnianych bali są zresztą dobrze widoczne w miejscach uszkodzeń przęseł. w dole rzeczka: Na tablicy z historią mostów znajdujemy informację, że bardzo podobne „wiadukty” stoją także w Kiepojciach. Hmmm, nie słyszeliśmy. Czyli jest szansa na brak stonki turystycznej, jedziemy ;) Po kilku km widzimy nawet znak „Mosty w Kiepojciach – 1,5 km” Po 0,5 km dojeżdżamy do tego: No ładne, ale nie jest to most (tylko właśnie wiadukt) i z pewnością nie dwa ;) Jedziemy więc dalej szutrem w poszukiwaniu mostów właściwych ;) cdn.
  4. Odcinek 11, czyli prawie jak na Litwie Budzimy się o całkiem przyzwoitej porze, bo dobrze wyliczyliśmy kąt padania wschodzącego słońca i namiot jest w cieniu ;) Oczywiście moje pierwsze pytanie brzmi „Raf, mam wysypkę?” (bo sama niewiele widzę, dopóki nie uzbroję się w soczewki ;) ) Wysypki nie ma, ale nogi i ręce mam czerwone. Na szczęście nie puchną i nie swędzą, więc paniki nie ma, biorę tabletkę i zbieramy się do wyjazdu. Jesteśmy nad Kanałem Augustowskim, żeby go przekroczyć jedziemy do najbliższego mostu, przy okazji śluzy w Płaskiej: Opłaty jakieś dziwne, ciekawe, komu chce się szukać tych groszy w kajaku ;) Z Płaskiej ruszamy szutrami i lasem na północny wschód, w kierunku granicy. Dojeżdżamy do Czarnej Hańczy we wsi Okółek: i z powrotem zanurzamy się w Puszczę Augustowską. Jakoś nie do końca jedziemy tak jak chcieliśmy, ale w końcu docieramy do Budwieci przy granicy z Litwą: Przed nami rozciąga się szutrowy raj. Ciężko to nawet nazwać offem, szutry są gładkie jak stół, czasem tylko trafi się tarka. Prędkość dowolna, byle nie wyniosło w zakrętach ;) Szutry oczywiście są legalne, to drogi gminne łączące wsie. Wsie na pograniczu polsko – litewskim są mikroskopijne, po kilka chałup i w dodatku bardzo od siebie oddalonych. Oj, ciężko tu się pewnie żyje, szczególnie w zimie… Sporo domów jest opuszczonych, ale każdy kawałek pola zagospodarowany. Nie to co nasze lubuskie nieużytki :( Przekraczamy malowniczą rzeczkę Marychę: …i suniemy dalej na północ. W końcu czujemy, że to Mazury, bo zaczynają pojawiać się jeziorka ;) oraz pierwsze niewielkie pagórki Szutry i szutry ;) jest międzynarodowo: Choć czasem zabawnie: Dojeżdżamy do Puńska, gdzie kusi nas litewska restauracja. Zamawiamy kartacze, po litewsku zeppeliny: oraz bliny, czyli placek ziemniaczany z mięsem w środku: i już jesteśmy nafutrowani po uszy. a Raf zamówił jeszcze dwa pierożki zapiekane ;) Pierożki okazują się pierogami-gigantami, nie ma wyjścia, trzeba brać na wynos ;) a cena całości znów nas pozytywnie zaskakuje… Posileni wracamy na szutry : i znów jedziemy wzdłuż granicy litewskiej, ale już nie na północ, tylko na zachód. nazwy miejscowości są boskie ;) jedziemy cały czas wzdłuż bardzo dobrze oznaczonego międzynarodowego szlaku rowerowego. Rowerzystów wprawdzie nie ma, ale ścieżka piękna ;) Zakupy w miejscowości Rutka – Tartak i szukamy powoli miejsca na rozbicie namiotu. Bardzo fajnym szutrem przez Pobondzie, Kleszczówek niemałymi wcale pagórkami dojeżdżamy do wsi Czarna Hańcza nad jeziorem Hańcza. Najgłębszym w Polsce – 108 m. I chyba najczystszym – widoczność dochodzi do 12 m! Wychodzimy na punkt widokowy, zwiedzamy jakieś ruinki i postanawiamy znaleźć miejsce pod namiot nad Hańczą właśnie. Na parkingu pochodzi do nas gość i pokazując na naklejkę IZI Meeting pyta: „A znacie może takiego gościa w pilotce z Krakowa?” I tak poznaliśmy szwagra Jochena ;) Rozbijamy się na polu w Błaskowiźnie, i podziwiamy czystość Hańczy: Na polu jest kilku nurków, którzy opowiadają nam o pionowych podwodnych ścianach jeziora (Hańcza to jezioro rynnowe, w osadach gliniastych). Zachód słońca nie wciskał w fotel (może dlatego, że siedzieliśmy na pieńku), ale i tak było to niezłe zakończenie tego szutrowego dnia ;) cdn
  5. Spokojnie, ja się dopiero rozkręcam ;)
  6. Podlaska służba medyczna w osobach lekarki i pielęgniarki szybko bierze się do roboty. I co chwilę pyta „Ale mdleć nie będzie?” ;) Co prawda nie udaje się zrobić dożylnego zastrzyku, bo ręce tak spuchnięte, że żył zupełnie nie widać, i dostaję go w tradycyjny sposób. A za chwilę kolejny, oraz 6 tabletek, w tym sterydy. Czuję, że znalazłam się w odpowiednich rękach. I nawet nie padło pytanie o ubezpieczenia, dane, panie po prostu rzuciły się do pomocy. Zostaje mi czekać na zadziałanie leków. Jest dobrze, opuchlizna schodzi w oczach ;) Siedzę i patrzę na zmieniającą się skórę, która czerwień zmienia na jasny brąz, a panie biorą się za papiery. -Zielona Góra to jaki będzie oddział NFZ?” -Lubuski -Lubuski? To taki w ogóle jest? :) Dostaję receptę oraz ostrzeżenie, że jak blokada przestanie działać, to ta cała pokrzywka może się jeszcze pokazać. I upomnienie, że mam nie jechać, bo będę senna. No ale co, pod przychodnią się chyba nie rozbijemy, poza tym jest chyba 11 rano ;) Chęć do spania jakoś przechodzi po pół godziny, postanawiamy zatem pojechać powoli asfaltem. Po kolejnej pół godziny zjeżdżamy z asfaltu ;) przed wsią Horczaki zaczynają się ładne pagórki: I dobijamy do Bohonik ;) Meczet bardzo podobny w środku do tego z Kruszynian, i zdaje się, że ważniejszy, bo ma imama. A tu sala dla kobiet, które sobie patrzą zza firanki: W Bohonikach też można zjeść po tatarsku, wysypki nie ma, postanawiamy zatrzymać się na obiad. Jemy pierekaczewnik i pierogi z mięsem, ale zdecydowanie słabsze niż w Kruszynianach ;) Znów kawałek asfaltem do Sokółki, zakupy, i znów w szuter ;) Wjeżdżamy w Puszczę Augustowską, ale odbijamy trochę od granicy, żeby Raf mógł zrobić fotę specjalnie dla Gruchy: W 2014 objeżdżając ścianę zachodnią korzystaliśmy z leśnych pól namiotowych, było pusto, czysto i zawsze miejsce na ognisko. No i najczęściej bezpłatnie ;) Teraz więc przed wyjazdem nanieśliśmy krzyżykami na mapę takie pola (bo nie wiedzieć czemu, na mapie turystycznej ich nie ma) i celujemy na wieczór w jedno z nich. Wklepujemy koordynaty pola namiotowego nad jeziorem Mikaszewo i dojeżdżamy akurat na zachód słońca. Co prawda nie jest całkiem pusto: ale miejsca nam się podoba: Raf wykąpał się z kaczkami, woda zimna, bo jezioro przepływowe (Kanał Augustowski): Dobrze, że pies nie zna się na zakazach ;) I robimy pierwsze ognisko na tym wyjeździe: Pani doktor miała rację, wysypka wraca i pojawia się w miejscu, gdzie jej akurat jeszcze nie było (czyli na dolnej części pleców), na szczęście znika po tabletce. Ufff… cdn... PS. Co spowodowało tę piękną pokrzywkę? Nie wiem. Na śniadanie zjadłam pastę jajeczną z Biedronki i to jest główny podejrzany… A konkretnie zawarta w niej gorczyca…
  7. W Siemianówce nawet nogi nie zamoczyłam. Zgniłozielona, mętna ciecz skutecznie odstrasza... Ale uczciwie przyznam, że 2 lata wcześniej było lepiej i kąpieli zażyłam ;)
  8. Odcinek 10, czyli przez moment było nieciekawie… Budzimy się na kompletnie pustym polu namiotowym: Nie ma już nawet złomiarza, który o szóstej rano zbierał puszki i każdą z nich energicznie zgniatał :( Śniadanie, pakowanie, wyjazd. No właśnie, nie tak prędko. - Raf, czy ciebie też coś w nocy pogryzło? - Nie, a ciebie? Przecież ostatni komar skonał z miesiąc temu! - Ale ja mam trzy takie dziwne bąble na nodze.. o kuźwa, teraz to już chyba trzydzieści trzy! Bąbli coraz więcej i w dodatku swędzą niesamowicie. Po jakimś kwadransie mam zabąblowane nogi, ręce i brzuch. Jakieś uczulenie, ale na co? Nie mam żadnej alergii pokarmowej! No nic, pewnie zaraz przejdzie, byle nie rozdrapać. Ubieram zbroję, rękawiczki, wsiadam na DR, nie będzie się jak drapać ;) Ruszamy po starych śladach, czyli szutrami przez bardzo malownicze, drewniane wsie: Dublany, Mostowlany. Jest tak samo pięknie, jak poprzednim razem. W jednej z wiosek zatrzymujemy się celem uzupełnienia płynów. - Raf, swędzi mnie niemożebnie! I mam jeszcze więcej bąbli! - Pokaż! Nie jest fajnie: Wypijam zakupione wapno, podwójną porcję, może pomoże? Jedziemy dalej, usiłuję nie myśleć, jak mnie swędzi… Chcemy zatrzymać się w Kruszynianach, meczet już widzieliśmy, ale chcieliśmy znów spróbować tatarskiego pierekaczewnika ;) W Łosinianach szuter zamienia się w piękny asfalt – tego w 2013 tu nie było! - Jagna, nie będziemy przecież jechać tym asfaltem , pojedźmy sobie bokiem przez Ozierany, taki ładnych piach… - Raf, sprawdź lepiej, jak dojechać do najbliższego szpitala… Ja chyba powinnam dostać zastrzyk antyhistaminowy… Od kilkunastu minut czuję, jak twarz puchnie mi pod kaskiem. A usta mam już lepsze niż pani Minge z panią Siwiec razem wzięte. Tylko mniej symetryczne ;) Zaczynam się na serio niepokoić, wysypka nie znika, tylko przechodzi w opuchliznę. Jesteśmy hen, hen od cywilizacji, a ja mam przed oczami wizję puchnącej tchawicy i w konsekwencji duszenia się… - Mamy 40 km do szpitala w Sokółce, dasz radę? - A mam inne wyjście? Odpuszczamy szutry, suniemy asfaltem. Dojeżdżając do Krynek widzimy aptekę i pytamy, czy przyjmuje gdzieś jakiś lekarz, powinien mieć na stanie zastrzyk. Owszem, przychodnia czynna. Przychodnia w drewnianym domku, ale nowoczesna i schludna. I ciekawy (przynajmniej dla mnie) sposób zwracania się do ludzi: Pielęgniarka: Co dolega? Jagna: Coś mnie wysypało, spuchłam strasznie… Jesteśmy w podróży... P: A stać może? Poczekać w kolejce może? Słabo jej? J: Znaczy mi? Nie, mogę poczekać… P: To niech się rozbierze i pokaże tę wysypkę. i po chwili: PANI DOKTOR!! Mamy nagły przypadek!!! cdn.
  9. Ale z jakim grawerowaniem! To tradycja już !
  10. Odcinek 9, czyli podlaskie deja vu Na szczęście jest niedziela i wyjazd ze stolicy nie jest koszmarem. Przekraczamy Wisłę i bocznymi asfaltami przemy na wschód. Dość majestatycznie, bo szkoda nam kostek i z rzadka przekraczamy 80 km/h ;) a Raf i tak marudzi, że słyszy szum zjadanych opon ;) Przystanek koło starego znajomego, czyli Bug pod Drohobyczem: jakoś susza go mniej dotknęła niż inne rzeki. Choć i tak wody po kolana ;) Zamiast kamyczków prawie same muszle i jakieś dziwne pływające zwierzątka: Bierzemy kurs na Hajnówkę, gdzie stajemy na obiad zwabieni szyldem „wschodnia kuchnia domowa”. Mmmm, było pysznie. W ogóle kuchnia na Podlasiu i Mazurach bardzo nam odpowiadała i nie mogliśmy zrozumieć turystów zamawiających poczciwego schabowego ;) Na pierwszy ogień poszły kartacze (znane też jako zeppeliny), czyli pyzy ziemniaczane o wydłużonym kształcie nadziane mięsem oraz babka ziemniaczana. Niebo w gębie, choć trzeba przyznać, ociekające lekko tłuszczykiem i skwareczkami ;) W dodatku ceny były jakieś 30% niższe niż u nas ;) Usiłujemy wcelować na znane nam pole namiotowe nad zalewem Siemianówka, ale nie możemy sobie przypomnieć, gdzie to dokładnie było. Jedziemy dość wolno, bo przyglądamy się każdej dróżce w bok, a tu zza zakrętu łowi nas policja na suszarkę. Biedni, nawet nie mają za co wlepić mandatu, w dodatku my sami do nich zjeżdżamy i pytamy o pole namiotowe ;) Policjanci pokazują skrót przez las, a nasze wątpliwości co do legalności przejazdu kwitują „eee tam”. Dojechaliśmy ;) No cóż , wschód też ulega cywilizacyjnym zmianom. W 2013 nad wodą było może kilkanaście osób, a teraz chyba kilkaset. Do tego hot dogi, lody, budka z piwem, uchhh, nie całkiem o to nam chodziło. Ale spokojnie, widzimy gremialny odwrót ludności i zamykanie budek. Nie mija pół godziny, a jesteśmy prawie sami ;) Rozbijamy się: najważniejszy składnik na kolację jest: (i nie za 12,6 pln!) po chwili mamy całe pole dla siebie i pomost też ;) cdn..
  11. odcinek 8 , czyli Ściana Wschodnia vol. 2.0 2013 to był fajny rok. A wyjazd pod tytułem „Ściana wschodnia” to już całkiem. No i trochę nam namieszał w życiu ;) Jedni zaczęli kursować na trasie Kraków – Zielona Góra, inni robić wolne miejsce w szafie… Później było kilka następnych fajnych wyjazdów (no, cóż, o prawie o wszystkich Wam opowiedziałam;) ) , ale ten wschodni niedokończony jakoś w nas siedział drzazgą. A Raf zaczął powtarzać jak mantrę: Jagna, może skończymy w końcu tę ścianę wschodnią? A że uparty jest, to nie było wyjścia ;) Mam małe deja vu – znów zamawiam lawetę (ale teraz to jestem już stały klient, żadnego wydziwiania na babę ;) i rabat nawet mam ), zastanawiamy się, kogo „uszczęśliwić” parkowaniem zaprzęgu na podwórku. W dodatku właściciel wypożyczalni: Pani Agnieszko, ja specjalnie dla Pani, nówka sztuka, jak malowanie, tylko proszę na nią chuchać i dmuchać! (o lawetę rzecz jasna chodzi). Na szczęście mam pod Warszawą kuzynostwo posiadające odpowiednie podwórko. No może nie do końca kuzynostwo (babcie były siostrami), ale w naszej familii to lepiej niż najbliższy szwagier. Zastępstwo w robocie załatwione (poradzi sobie pan, prawda? MUSI pan …) wszelkie możliwe autorespondery ustawione. Zostawiamy rozgrzebany totalnie remont, który oczywiście miał się skończyć PRZED wyjazdem, ufając, że beżowy będzie w salonie, a butelkowa zieleń w holu, a nie odwrotnie… Stop, rozłączamy się, czas wrzucić czas wschodni ;) Tym razem VW lepiej współpracuje z lawetą, choć przejazd przez wielkopolski odcinek A2 dostarcza bardzo niemiłych cenowych wrażeń. Opłata x2, choć nie przekraczamy 3,5 tony. Za to docieramy na miejsce w niecałe 6 godzin i nawet Pałac Kultury pod drodze nam mignął ;) Kuzynostwo ma za płotem linię kolejową, podwójną nawet. Ale za chwilę się przekonuję, co mieli na myśli mówiąc : niee, pociągi nam wcale nie przeszkadzają. Hałas startujących samolotów jest zdecydowanie większy ;) Tym razem nie nastawiamy się na wielki offroad i przedzieranie przez krzaki, a raczej szutry. Żadne z nas nie szlajało się jeszcze po Mazurach i chcemy coś zobaczyć. Najlepiej jakieś jeziora ;) Postanawiamy zacząć od Siemianówki, czyli zalewu na Narwi, gdzie nocowaliśmy 2 lata temu. Niedziela rano, ruszamy na wschód! cdn...
  12. Chyba ślepa jestem, bo nie mogę znaleźć tego tematu, a wiem, że ktoś już ten problem opisywał. Kiedy w czasie zawracania mam na maxa skręconą kierownicę w lewo (w prawo czasem też) to ciągnie mi samoczynnie linkę gazu i podkręca obroty. Denerwujące to jest. Nic nie zmieniałam pod owiewkami, nie pamiętam, czy tak jest "od zawsze" dopiero niedawno zwróciłam uwagę. Jak tą linkę przełożyć? Wygląda na całkiem luźną...
  13. Marzysz o przejażdżce na Nordkapp? A może wolisz pustynne klimaty? Albo pustki mongolskich stepów? A może jednak podróż dookoła Polski? Marzy Ci się podróż życia, ale blokuje Cię brak funduszy? To właśnie dla Ciebie wymyśliliśmy Nagrodę Iziego! Do końca kwietnia czekamy na Wasze projekty podróży, najlepszy nagrodzimy kwotą 4000 zł. Oczywiście do przeznaczenia na podróż! Zapraszamy do wzięcia udziału w konkursie. Nieważne, czym jeździsz, nieważne ile masz lat. Ten konkurs jest także dla Ciebie! Regulamin Nagrody Iziego Głównym celem Nagrody Iziego jest pomoc młodym globtroterom motocyklowym w spełnieniu swoich ambitnych przedsięwzięć. Robert Gałka "Izi" zginął w 2010 roku podczas podróży motocyklowej w Tadżykistanie. Był człowiekiem, który nie bał się wyzwań i który nie używał słowa "niemożliwe". Służył swoją bezinteresowną pomocą wielu motocyklistom i podróżnikom. Nagroda Iziego ma na celu upamiętnić Roberta jako osobę niezwykłą w środowisku podróżników motocyklowych, godną naśladowania. 1. Laureata Nagrody Iziego wybierze Kapituła spośród nadesłanych zgłoszeń. W skład kapituły wchodzą osoby, które znały Iziego i maja duże podróżnicze doświadczenie. 2. Projekt musi dotyczyć wyjazdu samodzielnego, bez korzystania z usług firm organizujących usługi turystyczne; 3. W konkursie nie mogą uczestniczyć osoby zawodowo zajmujące się turystyką motocyklową; 4. Wyjazd musi być zrealizowany do końca kwietnia 2016 roku. 5. Zgłoszenia muszą być nadesłane mailem na adres: info@izimeeting.com do 30 kwietnia 2015 6. Zgłoszenia powinny zawierać ogólny projekt wyjazdu i jego termin a także krótką charakterystykę kandydata i jego dorobek podróżniczy; 7. Kapituła wybierając laureata weźmie pod uwagę dorobek kandydata oraz atrakcyjność projektu, ale promowane będą osoby z niewielkim stażem podróżniczym, ale z wielkimi marzeniami. 8. Laureaci nagrody zostaną zaproszeni na kolejny Izi Meeting. Laureat będzie zobowiązany do zrobienia prezentacji i pokazu slajdów z wyjazdu na kolejnym IM oraz udostępnienia IM zdjęć z wyjazdu. 9. Laureaci są zobowiązani do umieszczenia logo IM na motocyklu oraz w relacjach; 10. Kapituła dysponuje kwotą 4000 zł, pieniądze może podzielić w dowolny sposób między kilka projektów lub całość na dowolny projekt. Może też odstąpić od przyznania nagrody jeśli uzna, że wśród nadesłanych projektów nie ma dość interesującego. 11. Nagroda pieniężna może być wykorzystana na dowolny cel związany z podróżą: doposażenie motocykla, ubranie motocyklowe, paliwo 12. W razie niewykorzystania środków finalista zobowiązuje się zwrócić nagrodę do końca kwietnia 2016.
  14. Gratulacje! Igor Morye i Michał Juraszek, znany szerzej jako Naczelny Filozof, zostali laureatami Nagrody Iziego. Nadesłano kilkanaście projektów, a Kapituła nagrody miała nie lada orzech do zgryzienia. Postanowiliśmy docenić oba projekty, które w podobnym wymiarze mają w sobie coś z ducha Iziego. Igor postanowił na swojej starej Teresie pojechać do Uzbekistanu i Kazachstanu, by zrealizować projekt związany z losami polskich zesłańców. Wierzy, że jego realizacja pomoże innym, wyruszającym na wschód motocyklistom. Naczelny Filozof postanowił odkurzyć swoją, już bardzo pełnoletnią, CZ 350 i pojechać nią do Gruzji. Jest w tym projekcie trochę szaleństwa i uznaliśmy, że pomysł spodobałby się Robertowi. Serdecznie Wam obu gratulujemy i trzymamy kciuki za realizację planów. Chcemy zobaczyć Wasze prezentacje na przyszłorocznym Izi Meeting!
  15. Konkurs o Nagrodę Iziego rozstrzygnięty! Dziękujemy za Wasze liczne zgłoszenia i wspaniałe projekty. Dziękujemy także naszej Kapitule, w której skład weszli motocyklowi podróżnicy: Ola, Roomyanek, Sambor oraz Wilk. Ogłoszenie zwycięzcy oczywiście na zlocie ;) Jeszcze chwila cierpliwości !
  16. Dokładnie tak! Nie liczy się miejsce, tylko ludzie! Dlatego nie wahajcie się podzielić swoimi marzeniami. Każde jest niepowtarzalne!
  17. Przypominamy! 4000 zł za projekt podróży motocyklowej. Tyle właśnie wynosi Nagroda Iziego, wręczymy ją temu, kto przedstawi najciekawszy pomysł na swą podróż motocyklową. To nie musi być aż tak ambitne jak ta poślubna podróż ze zdjęcia: rok 1934, motocykl BSA, Halina i Stanisław Bujakowscy na trasie Druskienniki - Szanghaj. To była wyprawa! Czekamy do końca kwietnia na Wasze zgłoszenia: info@izimeeting.com
  18. No cóż, kapituła będzie musiała zdecydować, kto bardziej zasługuje na nagrodę. Liczy się pomysł, zaangażowanie, osobowość. Jeśli udowodnisz, że podróż dookoła Polski będzie Twoją podróżą życia, to zgarniesz nagrodę ;) W projekcie musi być to "coś" ...
  19. Pierwsze zgłoszenia napływają. Serdecznie zachęcam: każda podróż jest możliwa. 4000 zł do wzięcia!
  20. Ehhhh, jakaś niemoc pisarska mnie dopadła. Albo i zachęty brak ;) Ale za to Raf coś skrobnął Odcinek 4 i 1/2, czyli pojazdy do przewozu pyr oraz innego inwentarza, niekoniecznie żywego. Podstawowym pojazdem do przewozu pyr i innego inwentarza jest to coś: Jak widać wykonany jest całkowicie w technologii rejli, ale jakże prostej i skutecznej;) Nr 2 Nr 3 i 4 Tymi pojazdami również przewozi się pyry ale w nieco mniejszych ilościach, np. dwa worki na pasażera: Inne pojazdy, czyli motocykle, tuk-tuki i taksówki Jak już wiecie policja (a raczej policjantki) jeżdżą tym i z gracją próbują zapanować nad oszalałą masą samochodów;) Reszta porusza się na skuterach albo małych enduro, nie większych niż 250 cc produkcji przeróżnej Jest też coś dla wielbicieli Orange Power;) Taksówki(najpopularniejszy model, mieści nawet dwumetrową lodówkę;) ) A na koniec jeszcze coś takiego, zaobserwowane w Limie
  21. Odcinek 4, czyli nie po to mamy ze sobą poznaniaka i krakowiaka, żeby płacić jak za zboże ;) No dobra. To już wiemy, że można dostać się do Aqua Calientes za 80$ w jedną stronę. Ale nie będziemy przecież płacić tyle za 3 godzinną jazdę takim czymś: Krzychu robi research w kuzkańskich biurach turystycznych i okazuje się, że istnieją pewne alternatywy. Cena owych alternatyw zaczyna się od 90 soli, ale po jakimś kwadransie spada do 60 soli, czyli jakiś 80 pln. W obie strony ;) Alternatywa składa się z busa oraz dwunożnego transportu własnego, czyli nóg. I zamiast 3 h w pociągu, spędza się jakieś 6-7 w busie i wędruje kolejne 2-3. Hm. Nie jestem pewna, szczególne tego spacerku z plecakiem w dżungli w porze deszczowej. Ale zdaje się, że nie bardzo mam coś do gadania. Krzychu – poznaniak z dziada pradziada, Raf – oszczędny krakowiak… Co ja biedna mogę? Skoro świt pojawiamy się zatem pod biurem, skąd zostajemy zgarnięci na uliczkę, z której na raz odjeżdża chyba 15 sprinterów i innych podobnych. Chaos ogólny, każdy kierowca ma listę niemiłosiernie poprzekręcanych nazwisk i każdy wykrzykuje je w tym samym czasie ;) Po jakiejś pół godziny i pięciu przesiadkach ruszamy. W busie towarzystwo międzynarodowe, nie tylko my uważamy, że ceny są (bardzo delikatnie ujmując) zawyżone. Cuzco poza centrum już takie przeciętnie slumsowate: Ale zaraz za miastem piękne góry (jesteśmy ciągle powyżej 3000 m n.p.m.) Krzyś patrzy zachwycony, bo wszędzie rosną, ba! kwitną nawet! pyry: niby lato, ale pora deszczowa, więc wszystko obłędnie zielone: Droga dość zakręciarska, kierowca tutejszy, więc zakręty bierze prawie bokiem ;) Wyżej już mniej roślinności: Po drodze miasto Urubamba: Przystanek na siku i takie coś przy okazji: Zatrzymujemy się „na 2 min, bo jeszcze ktoś się dosiądzie” w Ollantaytambo – pięknym miasteczku w górskiej kotlinie: Latynoskie 2 minuty przechodzą w godzinę, możemy pooglądać lokalną ludność: Te ubiory nie są dla turystów. Wszystkie wiejskie kobiety są tak ubrane. Za Ollantaytambo zaczynamy się wspinać ku przełęczy Abra Malaga : 4316 m n.p.m brrr… Serpentynami zjeżdżamy w dół. Wysokość + ułańska fantazja kierowcy powoduje, że każdy zaciska zęby i trzyma się za żołądek. A niektórzy wychodzą z autobusu zieloni i pełnym woreczkiem ;) Dojeżdżamy do Santa Maria, gdzie zjeżdżamy z asfaltu i szutrem dojeżdżamy do Santa Teresy. Długi Sprinter średnio sobie radzi z pokonywaniem brodów i kamieni. Droga przyczepiona jest do zbocza góry, wąska i świeżo uszkodzona opadami. Ogólnie staramy się nie patrzeć w dół, gdzie kilometr niżej wije się rzeka. I nie myśleć, ile Sprinterów już tam spadło ;) Z Santa Teresa zostało już tylko 10 km do końca. Ale to już w zasadzie offroad – sprinter pokonuje tę drogę dokładnie w 45 minut. Uff, dotarliśmy do stacji Hydroelectrica. To stacja końcowa Perurail, można zapłacić jakieś chore pieniądze i pojechać 13 km do Aqua Calientes. Ale my mamy inny plan: W linii prostej mamy do Machu Picchu dokładnie 1 km. No i chyba 500 m do góry ;) Ruiny są nawet widoczne. Ale my musimy przejść się dookoła góry, wzdłuż torów i rzeki, do miasta. I mamy na to 2,5 h, bo w dżungli szybko robi się ciemno ;) To ruszamy – jak widać większą kupą: Ci najbogatsi jadą: Stopa raczej nie złapiemy ale spróbować można ;) Jakby ktoś miał pomysł, że rowerem albo motkiem – to absolutnie zakazane, rezerwat itp. widoki są: Chyba nic nie jedzie ;) Już po ciemku docieramy do Aquas Calientes. Wymęczone Jagnię czeka, aż Krzychu wynegocjuje rozsądną cenę: I kolejny dzień za nami ;) cdn
  22. W czasie wieczornego spaceru Raf & Krzychu podobno byli grzeczni, a na pewno nie sikali na trawniki, bo to strasznie niedozwolone w Peru: Jak prawie każde miasto wieczorem: ładne, bo śmieci stają się mniej widoczne ;) Na ulicy Hatunrumiyoc, gdzie (podobno) po którymś z zęstych trzęsień ziemi odsłoni się inkaski mur, oczywiście niezniszczony: a po drugiej stronie nowszy, hiszpański, już nie taki sprytny: tak przynajmniej twierdził ten gość z prawej: Wieczorem omawiamy strategię zdobycia Machu Picchu. No bo być w Peru i nie widzieć Machu Picchu to jak… być w Peru i nie widzieć Machu Picchu;) Przed wyjazdem znalazłam w sieci kilka niezbyt przychylnych opisów Peru, na czele z tym właśnie zabytkiem. Ale pomyślałam sobie: „eee tam, kolejny biały, który chce, żeby wszystko wszędzie było po naszemu i ze wszystkiego niezadowolony”. Ale powoli dochodzi do nas, że jest w tym całkiem sporo prawdy. :-( Turysta jest bowiem w Peru łupany jak się da i gdzie się tylko da. Nam się trochę upiekło dzięki biegłemu hiszpańskiemu Krzycha, który był się w stanie dopytać o wszystko. Machu Picchu jest świetnym przykładem peruwiańskiej ekonomii. Najtańsze wejście: 150pln. No dobra, zabytek jakich mało, to akurat przeboleję. Droga na Machu Picchu: masz wybór. Albo 2 h ostrego marszu inkaską kamienną ścieżką do góry (dla mnie na tej wysokości – 2500 m n.p.m. kompletnie niewykonalne) albo 18 $ (płatność wyłącznie w $ !) i 15 minut górskich serpentyn pokonanych autobusem. Ale najlepsza jest podróż do Aquas Calientes – czyli wsi, skąd wychodzi ścieżka na Machu Picchu. Aquas Calientes położona jest w odciętej od świata dolinie, do której nie dochodzi żadna, nawet najbardziej offroadowa droga. Jest tylko wąski wąwóz rzeki, gdzie zmieszczono tory kolejowe. Możesz więc w Cuzco wsiąść w pociąg i pokonać jakieś 100 km w 3 h za jedyne 80 $. Czyli razem, wypad na Machu Picchu to jakieś 800 złotych + nocleg… A wkurza to tym bardziej, że pod spodem wypisane są ceny dla Peruwiańczyków, który płacą mniej więcej 1/10 tych cen. :evil: Na szczęście mieliśmy Krzycha ;) cdn.
  23. Odcinek 3, czyli jeśli chcesz poczuć się jak staruszek, jedź do Cuzco … Wstajemy o totalnie nieprzyzwoitej porze (jak na urlop) czyli przed 6. rano, widzimy w łóżku obok Niemca od f800gs, z którym nawet nie było okazji pogadać. A szkoda, bo to było 50% wszystkich motocyklistów-podróżników, jakich widzieliśmy w Peru ;) Jeszcze zaspani lądujemy na lotnisku i szukamy stanowiska linii Star Peru. Ciekawe, czy dolecimy w całości ;) W Peru jest całkiem dużo lokalnych linii lotniczych, ale nie wiem, czy dostałyby zgodę na lądowanie w UE ;) Stardartowe spóźnienie odlotu i już siedzimy w małym, ale całkiem przyzwoitym Bombardierze. Widoki na Andy obłędne: Kurczę, żeby móc przejechać tę ścieżynkę na mojej jagnięcinie… Lot króciutki, godzinka i lądujemy w Cuzco. (Dla wyjaśnienia naszego burżujstwa: z Limy do Cuzco można albo samolotem w 1 h, albo autobusem w 22 h, a cena samolotu nie jest zabójcza). Cuzco to turystyczna i histroryczna stolica Peru. Na szczęście jesteśmy w najniższym sezonie i tłumów nie ma. Tuż za drzwami tłum taksówkarzy, na szczęście wiemy, ile powinna kosztować taksówka do miasta i nie płacimy 3x tyle ;) To poprosimy na Plaza de Armas ;) Rynek ładny i klimatyczny: Krzychu leci obejrzeć hostel proponowany przez naganiacza, wraca po chwili z opinią „może być”. Podobno ma być i ciepła woda i wi-fi ;) Plecak na plecy i ruszam do hostelu. Droga liczy może 400 m, ale jest pod górkę. Niewielką górkę. A wręcz bardzo niewielką. Więc dlaczego czuję się, jakbym właśnie wspinała się co najmniej na Mont Blanc?? Serce wali jak oszalałe, nogi słabe… Cuzco leży na ponad 3300 m n.p.m., a jeszcze wczoraj byliśmy nad poziomem morza. Chłopaki też nie wyglądają najlepiej, ale ja, jak jakaś staruszka, muszę robić przerwy co 100m na złapanie oddechu! Oj, ciemno widzę najbliższe dni… Cuzco zostało założone przez Inków już w XII i mnóstwo tu zabytków, zarówno inkaskich, jak i hiszpańskich (Pizzarro zdobył miasto – wtedy stolicę - w 1533). Nasz pokój w hostelu też wygląda zabytkowo ;) ale sam hostel ma w sobie „coś” ;) Łykamy po aspirynie, która rozszerza krew i ruszamy w miasto – jeszcze raz Plaza de Armas: to tutaj rozerwano końmi Tupaca Amaru – przywódcę indianskiego powstania. Dookoła placu góry: jest jak zwykle policja: Iglesia (kościół) de la Compañía de Jesus, wybudowany w miejscu inkaskiej świątyni Czyszczenie butów: Pucybut przyzwyczajony do półbutów zażądał dopłaty ; Uff, znów pod górkę… Na szczęście bez plecaka, więc postój na złapanie oddechu tylko co 200 m… Docieramy do mercado i zaczynamy od świeżo wyciśniętego soku z mango z mlekiem Atmosfera nieco senna: aż docieramy do działu restauracyjnego: zamawiamy dane dnia, czyli zupa + milanesa. Milanesa to narodowe danie Peru (raczej tej biedniejszej części), składające się z ryżu, frytek, kawałka mięsa oraz surówki. Cena całości – 10pln ;) Obsługują dwie panie, z których ta z prawej jest jakaś podejrzana trochę ;) A tu druga potrawa narodowa, jeszcze surowa. Indianka się oodgrażała, żeby nie robić zdjęcia świnkom, bo to przynosi pecha, a dokładnie „la Muerte”… Po powrocie do hostelu Jagna chwilowo odmawia współpracy i Cuzco by night należy do chłopaków… cdn
  24. Dzień 2, czyli spacerkiem po Limie Lima szczególnie piękna nie jest, ale stolicę zaliczyć trzeba ;) Taksówka pokonując jakieś 10 km korka dowozi nas na Plaza de Armas – tak nazywa się każdy główny plac w każdym mieście ;) Korki w Limie są niesamowite, a jeszcze ciekawszy jest sposób ich pokonywania – nieważne, że przed tobą jakieś 100 m wolnej jezdni, jeśli tylko ruszysz spod świateł o 0,0001s za późno – wszyscy cię strąbią ;) Szybki sprint, może nawet uda się wrzucić trójkę i już trzeba hamować ;) Plaza de Armas: Typowe dla Limy los balcones: Obowiązkowa katedra wzniesiona przez Hiszpańskich najeźdźców : Boże Narodzenie było całkiem niedawno, szopka jeszcze stoi i to niemała ;) Prowincja też czasem zagląda do stolicy: Do dzielnicy za rzeką turyści już nie zaglądają. Slumsy niestety są w każdym dużym mieście… Państwo niby bezpieczne, ale rękę na pulsie trzeba trzymać:: Porządku pilnuje policja. Policja stoi na każdym rogu, policja jeździ non stop. I w dodatku chyba 75% to kobiety na motocyklach! Tylko te buty chyba od innego środka transportu ;) Krzyś spełnia swoje marzenie: Posilamy się w budce, gdzie ręcznie wyciskają soki. Są obłędnie dobre i równie tanie ;) A tu maszynka do przemysłowego obierania pomarańczy (tych zwykłych, nie podziemnych) Naśladując lokalesów robimy sobie przerwę na trawniku w cieniu: Zresztą – nie tylko my ;) Typowa dla Peru tabliczka – jest na co drugim trawniku. Nie sikać, pamiętajcie! I ruszamy do drugiego najważniejszego miejsca w każdym peruwiańskim mieście - Mercado, czyli rynek. Nie plac, tylko miejsce do zakupów. Tu już nie jest europejsko ;) Tego na razie nie kupimy: ani tego: Gęsinę lubię, ale… Pyry!!!! Które wybrać? Papa blanca? Amarillo? Rojo? ooo, już lepiej Z zakupami wracamy do hostelu, gdzie wita nas F800GS na monachijskich blachach oraz dwa potężne alu kufry z naklejkami od Alaski po Ekwador w naszym pokoju. Tylko kierownika brak :( Robimy jeszcze wieczorny spacer nad ocean. Niestety wybrzeże peruwiańskie to zimny prąd i wysokie fale, więc warunki mało plażowe. Dzielnica nadmorska jakaś taka bogata: A Pacyfik hen, hen na dole. A klify pionowe i zejścia brak … Trzeba nadłożyć sporo drogi i zejść specjalną drogą: do plaży okupowanej przez surferów: Ciekawe te klify… Łapiemy zachód słońca i wracamy do hostelu gdzie znów wszyscy patrzą w swoje ekraniki… cdn…
  25. Lądujemy koło północy w Barcelonie, znieczulamy się dwoma przemyconymi kartonikami na wymarłym lotnisku, po czym znajdujemy sobie zaciszne miejsce za filarkiem, wyciągamy śpiworki i odlatujemy w noc. Noc nie jest długa, bo gdzieś przed piątą budzi mnie dyskusja, jaką Krzychu ze swadą toczy z lotniskowym ochroniarzem. Niestety ochroniarz kompletnie nie wykazuje empatii, po 5. leżeć „no permite” i koniec. Zaspani ruszamy więc w stronę naszego stanowiska. Krzychu ze zdumieniem odkrywa istnienie drugiego terminala w Barcelonie, oddalonego o ładnych kilka km. A tyle lat już tu lata! Jeszcze tylko przelot do Madrytu, kolejna zmiana terminala i w końcu siedzimy w samolocie do Limy. Opis 13 h na siedząco sobie daruję ;) Samolot po kresce przesuwał się baaaardzoooo wooooolnooo: Scyzoryka na pokład nie wniesiesz, ale za chwilę damy ci inne narzędzie zbrodni: W Limie wita nas pogodny wieczór oraz 28 stopni. To lubię ! Mamy zarezerwowany hostel, który jak zwykle wygląda zupełnie inaczej niż na fotografiach w internecie ;) To typowe zjawisko, obserwowane szeroko w wielu krajach ;) Zaczynam przypuszczać, że każdy hostel ma jedno propagandowe pomieszczenie, w którym robi się zdjęcia;) W każdym razie nie jest źle, jest ciepła woda i łaj-faj ;) Wieczór spędzamy na patio hostelowym, zdziwieni mocno brakiem jakiejkolwiek imprezy. Jak to? Średnia wieku 25+, ciepło, wakacje, podróże, a tu... A tu każdy siedzi sam, ewentualnie w 2-3 osoby i każdy patrzy w swój własny ekranik… Jeszcze tego nie wiemy, ale tak będzie wyglądał każdy wieczór spędzony w peruwiańskim hostelu... Eh, świat się zmienia…
×