Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Posty dodane przez Jagna


  1. Ponieważ wszyscy śpimy w jednym pokoju, tym razem Rychu i jego wczesne pobudki górą. Nie szans udać, że się go nie słyszy… i nie widzi…

    Skuszeni niską ceną pokoju zamówiliśmy wczoraj śniadanie. Za pomocą słowniczka polsko – rumuńskiego znajdującego się na końcu przewodnika. Udało nam się sklecić coś w stylu „śniadanie – jutro – ósma” .

    Później Bliźniak próbował konwersacji po angielsku, ale gość za barem z promiennych uśmiechem powtarzał każde wypowiadane przez niego słowo. Podobno z doskonałym akcentem :lol:

    Schodzimy na dół, śniadania ani śladu. Czy w wydawnictwie „Bezdroża” uwzględnią naszą reklamację? Na szczęście do przybytku zagląda angielskojęzyczna mieszkanka wsi (która zresztą robi spore wrażenie na męskiej części ekipy;) ) i tłumaczy, że śniadania ciut się spóźni. W końcu jest:

    DSCF1066.JPG

    Nie ma co prawda masła, ale nie chce nam się już szukać w słowniku.

    Rychu próbuje słoniny, nieco twardawej:

    DSCF1068.JPG

    Już prawie skończyliśmy, a tu wjeżdża jajecznica i … masło. Hmmm.

    Wylewnie żegnamy się z całą dostępną obsługą (pewnie za miesiąc trafią im się następni goście) i jedziemy dalej.

    Ruszamy wąską asfaltową dróżką dalej przez wieś. Dróżka kończy się na czyimś podwórku.

    GPS pokazuje, że droga biegnie obok. No biegnie, ale czy droga? Jakaś babinka-pasterka pokazuje, że jechać, jechać.

    Dobrze, że mam ciemne okulary, bo mój wzrok mógłby zabić. Ja mam zawrócić na tym kamienistym wąskim czymś, a potem zjechać ostro w dół tym wąwozem? O nie!

    Zjeżdża mi Raf (mam nadzieję, że Was nie wyklną za siadanie na BMW ;) )

    Dalej szuter z kamieniami, jadę sama. I kolejny ostry zjazd w dół, w połowie którego uświadamiam sobie, dlaczego GS tak dziwnie hamuje. A w zasadzie nie hamuje. Bo ma ABS włączony!!!! A na dodatek nie pamiętam, jak go się wyłącza!!!

    Kolejny raz mam chęć mordu w oczach. Nie umiem się pohamować i głośno mówię (padło na Rycha) co myślę o umawianiu się na jedno i robieniu drugiego. Oraz ciąganiu niedoświadczonych w teren. I jeszcze chyba o roli kobiet w motocyklizmie. :evil:

    Chłopaki nic nie mówią i puszczają mnie przodem. Na szczęście to był już ostatni ostry zjazd…

    Przed nami już tylko kamienisty szuter. Za to z brodami. Przecież ja w życiu przez wodę nie jechałam! A tu jeszcze za rzeczką trzeba ostro pod górę skręcić. Miotnęło mi tyłem nieźle, ale jakoś wyjechałam. Następne dwa brody z jazdą na wprost to już lajcik był…

    DSCF3552.JPG

    Po wyjechaniu na asfalt Bliźniak stwierdza: „Jagna, pod koniec to już chyba trójkę wrzuciłaś!”

    A co!

    Jak ktoś ma ochotę, to droga 705D z Cib na południe zaprasza serdecznie :P

    Dojeżdżamy do cywilizacji, czyli Petrosani, gdzie Bliźniak udaje się na poszukiwania dorabialni kluczy, bo wieczorem miał okazję złamać ten od kufrów i ma mały problem.

    Ja w międzyczasie usiłuję od różnych bardziej zorientowanych w temacie uzyskać przepis na wyłączenie ABSu. Przepis ten jednak w ogóle nie chce się sprawdzić w rzeczywistości… Dopiero 2 dni późnej wspólnymi siłami wpadamy na rozwiązanie :lol: Ach ta zaawansowana niemiecka technologia…

    Gnamy dalej w kierunku Transalpiny, po drodze zatrzymując się w Mănăstirea Lainici.

    IMGP3235.JPG

    Już uświęceni ruszamy dalej na trasę. W końcu mamy tę Transalpinę!

    Bliźniakowi bardzo podobały się łączki obok drogi. Afryka wręcz nie chciała jej opuścić:

    IMG_1579.JPG

    Trafiliśmy na sam koniec asfaltowania. Ostatnie resztki:

    IMG_1585.JPG

    Asfalt nówka:

    IMG_1596.JPG

    Chyba w najwyższym punkcie Transalpiny:

    IMGP3263.JPG

    Moje pierwsze agrafki. Muszę stwierdzić, że jako pasażerka bardziej się bałam przepaści...

    DSCF3624.JPG

    I trochę dalej:

    DSCF1107.JPG

    DSCF1110.JPG

    IMGP3277.JPG

    IMGP3285.JPG

    IMGP3287.JPG

    BMW też sobie zjechało na łączkę, ale na szczęście nie miało (jak Afryki) potrzeby bliższego bratania się z glebą :D

    IMG_1608.JPG

    IMGP3298.JPG

    Zjeżdżamy na dół, na północnych agrafkach jeszcze częściowo brak asfaltu, ale jest piękny wyrównany tłuczeń.

    Na koniec coś nam się myli i zjeżdżamy 7C na zachód, gdzie znów mamy trochę szutrów. Zawracamy i dalej na północ, nad jezioro Oasa, gdzie nawet znajdujemy coś w stylu pola namiotowego.

    Rychu na pole wjeżdża z impetem:

    IMG_1621.JPG

    Ale później jest już dobrze ;-)

    IMGP3312.JPG

    • Like 1

  2. Wyruszamy 10 września. Straszą mnie pogodą (Wojtek, jednak nie zawsze Karpaty we wrześniu = deszcz) a jak straszę nią chłopaków. Codziennie będą mi wypominać ciepłe ciuchy, które niepotrzebnie wzięli. Czy ja im kazałam, czy co? Sama dokupiłam dwie wełniane koszulki na wyjazd…

    Ja mam najdalej, bo Zielona Góra. Dobijam do Bliźniaka we Wrocku, pod Opolem zgarniamy Rycha, a pod Krakowem Rafa. I już grzecznie razem ruszamy na Rumunię. Dojazdówki opisywać chyba nie trzeba…

    Już po ciemku lądujemy w Satu Mare i dość szybko sobie uświadamiamy, że noclegu pod dachem nie będzie. W każdym przybytku wesele…

    No to namiot. Po ciemku trochę ciężko znaleźć fajne miejsce, dookoła same pola. Na jednym z nich widzimy opuszczoną (albo nigdy nie uruchomioną) stację paliw. A za nią całkiem przytulne miejsce na rozbicie namiotów. Z drogi kompletnie nas nie widać :lol: Za to strasznie głośno od tej drogi. Ale od czego w końcu są stopery :lol: Co prawda rano coś tam Rychu gada, że budził, że nikt nie reagował, a w ogóle to kto to widział tak długo spać.

    Rano okazuje się też, że spaliśmy pod drzwiami motelu. Może trzeba było wejść?

    IMGP3196.JPG

    Znajdujemy ładną miejscówkę na śniadanko:

    DSCF1026.JPG

    I ruszamy dalej. W planach dojechanie w okolice południowego krańca Transalpiny. Ostatnie zdjęcie mojego czyściutkiego geesika:

    DSCF1034.JPG

    drogi wybieramy boczne:

    DSCF1046.JPG

    i coraz bardziej boczne:

    IMGP3223.JPG

    Ja przy kolejnych błotnych koleinach, nad którymi majtam nóżkami nad ziemią ogłaszam bunt. Raf jedzie do przodu zorientować się w sytuacji i stwierdza, że lepiej nie jest. Ogłaszamy zatem odwrót. Na szczęście jedyny podczas wyjazdu :lol:

    Ale za to wjeżdżam niechcący w największą kałużę i wyglądam teraz wraz z moim moto najbardziej profesjonalnie ze wszystkich ;)

    DSCF1052.JPG

    Kolejne szutry i błotka są mniej problematyczne i daję radę. Co oficjalnie obwieszcza Bliźniak:

    DSCF1056.JPG

    Znów zjeżdżamy w boczne wioskowe drogi i szukamy noclegu, bo powoli ciemno się robi. Fajnie by było się umyć po dwóch dniach w temperaturze 30 stopni i jeździe kurzącymi szutrami :D A dookoła tylko krowy i owce. Nagle, prawie jak fatamorgana na pustyni, w środku zapadłej wsi pojawia się Casa David. Trzygwiazdkowa!

    IMGP3233.JPG

    Brama otwarta, bruk nieco zarośnięty, wjeżdżamy. Nikogo. Drzwi otwarte, w recepcji nikogo. W barze nikogo. W hotelu nikogo! Rozłazimy się po hotelu krzycząc „helooou!”. Pokoje otwarte, Bliźniak odkrywa basen, ani żywej duszy. Dostajemy powoli głupawki z całej tej sytuacji i stwierdzamy, że przejmujemy hotel przez zasiedzenie.

    Raf i ja odkrywamy jednak mieszkanko z boku, wchodzimy, a tu babinka w chustce struga kartofle. Nie wiem, kto jest bardziej zdziwiony. Babinka macha rękoma i coś tam tłumaczy po rumuńsku, więc grzecznie się wycofujemy do hotelu. W końcu (pewnie obudzony przez babinkę) pojawia się zawiany nieco gość. A po paru telefonach jeszcze z pięciu kolejnych. Pokój – proszę bardzo! 20 € za noc. Za wszystkich! A może kawy? Ursusa? Casa David w Cib - polecam!

    Resztę wieczoru spędzamy obserwując sielską wieś. Krowy wracają z pastwisk, babinki zaganiają je do obór, wóz konny jedzie, wóz z mułami jedzie… Samotna krowa idzie… I pies jakiś... Fajnie jest…

    • Like 1

  3. Tytułem wstępu

    W Rumunii (prawie) każdy porządny motocyklista był.

    Opisów tychże wyjazdów było mnóstwo.

    Ale każdy z nich inny.

    Ten będzie najprawdziwszy.

    Bo mój :lol:

    Relacja będzie z mojego i tylko mojego punktu widzenia. I siedzenia.

    Czyli niewielkiej (ale tylko ciałem) motocyklistki na niezbyt wielkim motocyklu – BMW F650GS, o jeszcze bardziej niewielkim (bo rocznym) doświadczeniu.

    Za to w otoczeniu trzech potężnych Afryk. Z czego jedna miała 6 kufrów i była przepotężna.

    Było ich trzech:

    Bliźniak

    Rychu72

    Raf

    I do tego Jagna (albo Jagnię…ciągnięte na rzeź)

    IMG_1594.JPG

    Bliźniak i Rychu wiedzieli w co się pakują, bo mieli okazję ze mną pojeździć. Biedny Raf przekonał się dopiero organoleptycznie…

    A tak bardziej serio: ofiarą nie jestem;) jeździć umiem;) (zdarzyło się nawet prowadzić grupę wycieczkową podczas zlotu na Grodźcu) ale pozaasfaltowego doświadczenia było brak, poza kilkoma króciótkimi wypadami podczas Szparagowych weekendów i sporadycznego jeżdżenia wokół komina po polnych dróżkach.

    Umowa zawarta w lipcu brzmiała: kostek nie zakładamy, kufry boczne bierzemy, offem nie jeździmy.

    Złamanie umowy nastąpiło jakieś 20 km po przekroczeniu granicy rumuńskiej :lol:

    Podsumowując: relacja będzie z punktu widzenia początkującej w offie i innych takich rumuńskich. Doświadczonych prosi się o nie komentowanie typu „ale w czym jest problem?”. Też tak będę kiedyś mówić !

    • Like 2

  4. Dzień 14

    (i ostatni)

    wstajemy z Daną po 5tej, żeby w końcu zobaczyć wschód słońca nad Morzem Karaibskim. Ciut jednak zaspałyśmy chyba:

    IMGP3109.JPG

    robi się coraz bardziej żółto:

    IMGP3114.JPG

    i takie coś do mnie przypełzło i się gapi:

    IMGP3115.JPG

    Czas się pakować (odwieczne babskie pytanie: jak się ze wszystkim zmieszczę), Dana zaczyna lekko panikować przed lotem do Hawany (Gośka i ja wracamy do domu).

    W ramach rozprężenia i na specjalne zamówienie jednego Afrykańca robimy sobie pikantne zdjęcie na koniec:

    IMGP3120.JPG

    (chyba każdy widzi papryczki?)

    i lecimy na lotnisko.

    Zaczyna się dobrze. Samolot do Hawany jest opóźniony 8 godzin (a lot trwa niecałą godzinę!) więc Dana będzie warować sama na lotnisku. Do tego nie może znaleźć papierka od cła meksykańskiego i musi latać do okienek.

    Ciekawie wyglądają bagaże ludzi lecących do Hawany:

    IMGP3123.JPG

    Mam uczucie deja vu z późnych lat 80tych...

    Nasz samolot do Houston przyjmuje na pokład zgodnie z planem, więc musimy się pożegnać. Ostatnia fotka:

    IMGP3124.JPG

    po czym spędzamy godzinę w samolocie, bo był "overbooked" i trzeba odfiltrować bagaże tych, co jednak nie lecą. Wszystko fajnie, tylko połowa pasażerów na w Houston przesiadkę i zaczyna się robić nerwowa. Na pytania o spóźnienie, przesiadki itp. załoga ma odpowiedz "It's not my bussiness". Continental Airlines - szczerze polecamy :evil:

    W Houston mamy 40 minut. Jak to zrobić z odprawą celną , Immigration Office oraz rentgenem? Jesteśmy wściekłe na USA, które nie uznają tranzytu i sprawdzają wizy. Na szczęście pozwalają nam przejść przez imigracyjnych osobną bramką dla dyplomatów, bo przed innymi kolejki na godzinę stania. Urzędnik się pyta "co pani taka zziajana" (biegłam przez całe lotnisko) więc mu tłumaczę. A on na to "to trzeba było wybrać wcześniejszy lot". Świetnie. to trzeba było nie lecieć przez USA :evil: Jeszcze raz bieg przez całe lotnisko (niemałe) i możemy wsiadać do kolejnego Continentala, do Frankfurtu. Zdążyłyśmy. Niestety nasze bagaże nie, o czym przekonujemy się w Poznaniu.

    I to tyle mojej przydługawej relacji, ukłony dla tych, co dotrwali do końca :beer:

    Do usłyszenia w następnej :lol:


  5. Dzień 13

    Ruszamy na własną wycieczkę meksykańskim pekasem :lol: do Tulum, pięknych majowskich ruin na morskim klifie. Daleko nie jest, jakieś 100 km chyba niecałe, ale bus jedzie 2 godziny. Taniutko jest, coś koło 7$ na osobę. A jak luksusowo! Nawet miejsca się wybiera na monitorze w kasie.

    IMGP3017.JPG

    Kolejny dowód na ogromne kontrasty meksykańskie. Nowoczesność obok biedy... Dworzec autobusowy w Cancun wygląda jakby kosmici wylądowali. Tak pasuje do reszty...

    Mamy mały problem ze znalezieniem naszego autobusu, nic nie rozumiemy z komunikatów, kierowcy krzyczą wszyscy na raz. W końcu wyławiamy w ogólnym harmidrze "Tulum" (z akcentem na ostatnią sylabę) i okazuje się, że nasz bus jedzie do Mexico City. Jedyne 28 h :lol:. Wsiadamy, szczelnie się zawijamy (klima jak zwykle ustawiona na 18 stopni) i jedziemy.

    Tulum jest fajne. To już zdecydowanie nie kurort jak Cancun. Trochę turystów jest, ale zdecydowana większość przyjeżdża wyłącznie do ruin z wycieczkami, więc w mieście jest tylko trochę packpakersów.

    Kupujemy od razu bilet powrotny, i dobrze, bo są ostatnie miejsca.

    A to Tulum:

    IMGP3018.JPG

    IMGP3020.JPG

    IMGP3021.JPG

    Nie chce nam się iść kilka km w ten ukrop, więc bierzemy taxi do ruin. Całe 50 pesos ;) Tak to ja mogę jeździć :D a taksówkarz nawet Polskę kojarzy, papieża widział i "Walesa" też kojarzy.

    W samych ruinach pełno tego:

    IMGP3030.JPG

    A to same ruiny: (oczywiście te w tle)

    IMGP3039.JPG

    Tulum było podobno najdłużej zamieszkałe, do XV w. Było to miasto-port, położone na dość wysokim klifie. Na konkwistadorach musiało robić wrażenie.

    IMGP3042.JPG

    IMGP3057.JPG

    IMGP3083.JPG

    Niektórzy zwiedzają inaczej:

    IMGP3044.JPG

    A ludziom pewnie i tak najbardziej podoba się plaża. Swoją drogą można sobie fajną przerwę w zwiedzaniu zrobić:

    IMGP3068.JPG

    IMGP3073.JPG

    IMGP3079.JPG

    Co też zaraz czynimy:

    IMGP3089.JPG

    Pod wieczór wyganiają nas z plaży (zamykają cały kompleks), wracamy więc do miasta. Prosimy taksówkarza o podrzucenie do lokalnej knajpy no i mamy. Pytamy kelnerkę o menu, a ta ciągnie nas za rękę, odkrywa wszystkie gary i pokazuje z uśmiechem mówiąc "menu". No to wybieramy :lol: Za 50 pesos zestaw dnia, wraz z sokiem świeżo wyciśniętym. Patrząc na kuchnię stwierdzamy, że jak teraz nie dostaniem rozstroju żołądka, to już chyba wcale :D

    IMG_0878.JPG

    Wystrój w sztucznych kwiatkach:

    IMG_0879.JPG

    A obok był warsztat motocyklowy:

    IMGP3098.JPG

    I fryzjer:

    IMG_0921.JPG

    I musimy wracać na dworzec. Znowu nie możemy trafić na nasz bus. Podjeżdża jeden z napisem Cancun, ale kierowca twierdzi (chyba, hiszpańskiego w końcu nie znamy) , że to nie nasz. To gdzie nasz? Przyjeżdża w końcu, trochę spóźniony. Po nocy wracamy do hotelu, załapujemy się jeszcze na proszoną polsko - amerykańsko -profesorską kolację i idziemy spać.


  6. Dzień 11 i 12

    Wykupujemy wycieczkę do najważniejszego zabytku Majów w okolicy, czyli Chichén Itzá. To prawie 4 h jazdy w jedną stronę.

    Po drodze zatrzymujemy się przy jednym z cenotów. To taki rodzaj krasowej jaskini (cały Jukatan jest wapienny, ale płaski, skałek brak) , na dnie której jest jeziorko. Chłodnej wody :)

    IMGP2941.JPG

    IMGP2955.JPG

    A w Chichén Itzá trochę ludzi było. Ale chyba trzeba by przyjechać o ósmej rano, żeby było inaczej... Poniżej Świątynia Kukulkana. Jest tak zorientowana w przestrzeni, że w dniach równonocy promienie słoneczne schodzą po schodkach, co przypomina pełzającego węża.

    IMGP2968.JPG

    Świątynia wojowników, Templo de los Guerreros:

    IMGP2969.JPG

    Ale można było znaleźć fragmenty mniej oblegane:

    IMGP2986.JPG

    IMGP2989.JPG

    I te bardziej zarośnięte dżunglą:

    IMGP3000.JPG

    Gorąco było niemożebnie:

    IMGP2992.JPG

    Tej formy zwiedzania (szybko, szybko, maj frends) raczej nie polecamy, ale nie miałyśmy innego wyjścia...

    Poza tym wieczorem była uroczysta konferencyjna kolacja z tańcami prawie do świtu. Pierwszy raz w życiu tańczyłam salsę :)

    Kolejny dzień spędzamy plażowo (trzeba się było po ubiegłej nocy porządnie wyspać), ale w innej miejscowości, Playa del Carmen. Mniej turystycznie nieco...

    IMGP3014.JPG

    I wracamy fantastycznym autobusem (nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Może być nowiutki, z klimą, a może być prehistoria zupełna) z dziurami w podłodze i drewnianą kasą u kierowcy. Nie bardzo zdjęcie wyszło...

    IMGP3015.JPG


  7. Rumunia zdobyta, piszemy dalej. Trzeba kończyć, żeby pisać o Rumunii :)

    Dzień 10

    Dziewczyny mają kolejny pracowity dzień (a w zasadzie pół), a ja znów na plażę z książką. Spotykam rodaków, których poznaję po okładce książki, i usiłuję wypytać o ciekawe okolice. Dostaję odpowiedź: Jesteśmy tu dopiero 5 dzień, jeszcze nie zdążyliśmy wyjść z hotelu... no comments...

    W południe opuszczamy hotel i udajemy się promem na Isla Mujeres. Jak tu nie odwiedzić Wyspy Kobiet? Cele mamy dwa: podobno najpiękniejszą plażę w okolicy oraz żółwiarnię. Zgadnijcie, którego nie zdążyłyśmy zrealizować...

    Na promie ciut ochłody:

    DSCN1825.JPG

    DSCN1823.JPG

    Na powyższym zdjęciu nie bardzo widać, ale siedzę obok mulatki. I z przerażeniem obserwuję, że mój odcień skóry na nogach jest identyczny!

    Isla Mujeres jest totalnie nastawiona na turystów, ale mimo to coś w sobie ma. No i sprzedawcy na szczęście nie są nachalni. Żadnych "majfrendów" :)

    Ciut Meksyku:

    IMGP2935.JPG

    IMG_0123.JPG

    I ciut turystycznego Meksyku:

    IMG_0116.JPG

    IMG_0101.JPG

    Docieramy na Playa Norte, faktycznie jest ładnie:

    IMG_0129.JPG

    Postanawiamy nie wydawać 15$ na leżaki i rozkładamy własne ręczniki. 2/3 z nas mieszka w Poznaniu :lol:

    Plaża jest boska. Fal - brak. W końcu można spokojnie popływać:

    IMG_0190.JPG

    Albo poleżeć (moja ulubiona czynność):

    IMGP2915.JPG

    (Dunia: piasek i muszelki ochoczo wpływają do majtek, podobnie jak w Acapulco :D)

    Albo popozować do zdjęć:

    IMGP2928.JPG

    Kiedy zaczyna nas boleć skóra (mimo filtrów) uciekamy na obiad. Znajdujemy fajną knajpkę z zacienionym patio:

    IMGP2937.JPG

    I delektujemy się kuchnią meksykańską:

    IMG_0324.JPG

    No i trzeba wracać, bo zaraz odpływa ostatni prom do Cancun...

    IMG_0306.JPG

    Na powyższym sytuacja typowa, czyli pot spływający po plecach i mokra koszulka. Ale co ciekawe, nawet siedząc w nieklimatyzowanym autobusie nie czuć "ludzkich" smrodków, w przeciwieństwie do naszego kraju... Inny metabolizm, czy co?


  8. Dzień 9

    Wczesnym popołudniem opuszczamy lotnisko w Cancun. Już w hali przylotów jakoś duszno i gorąco, ale wyjście na zewnątrz... :shock:

    Poczułam się jak w saunie. Tylko obłoków pary brak... Mniej więcej po pięciu sekundach zaczyna płynąć pot po plecach i tak już zostaje.

    Gośka kilka dni wcześniej zarezerwowała shuttle bus do hotelu. mamy nr rezerwacji, ale nie mamy nazwy korporacji. A jest ich z dziesięć... A naganiacz każdej jest głośniejszy od poprzedniego... Po pół godzinie biegania w tej saunie znajdujemy swój busik. W którym dla odmiany panuje temperatura nie wyższa niż 18 st.

    Przez cały pobyt cierpimy na zmianę: a to duchota niemożebna na dworze, albo lodówka w pomieszczeniach i autach. Bez długiego rękawa ani rusz. Że też oni nie chorują przez te klimy!

    Na razie jedziemy do naszego burżujskiego hotelu (to nie nasz wybór, tu jest konferencja i już, na szczęście ceny są posezonowe). W Cancun są jakby dwa miasta: jedno to Zona Hotelara, czyli mierzeja o długości 20 km wypełniona szczelnie hotelami, oraz miasto na lądzie, gdzie mieszka obsługa tychże hoteli. A samo miasto założone w latach 70.tych. Trochę szkoda, bo ciężko poczuć tu "prawdziwy" Meksyk. Ale nie zamierzamy spędzić tygodnia siedząc na d... :)

    Nim dojdziemy do siebie, robi się wieczór.

    Pod księżycem na plaży:

    IMGP2900.JPG

    Rano Gośka i Dana zaczynają konferencję, a zaczynam byczenie się na plaży z ksiązką i empetrójką:

    IMGP2904.JPG

    Ze słońca uciekam po 3 piosenkach - a ja raczej taka ciepłolubna jestem, wiec naprawdę było gorąco.

    W cieniu da się wyleżeć, jest tak ciepło i błogo, że zasypiam po 3 stronach.

    Morze Karaibskie jest obłędnie turkusowe, bialutki piasek składa się prawie wyłącznie z połamanych muszelek. Mimo tego, że hotel ogromny, ludzi prawie brak. Jedyny malutki minusik - spore fale.

    Po południu wybieram się do miasta, zorientować się w możliwościach wyjazdów poza Cancun. Zamiast cierpliwie czekać na autobus R-1, który według mojego amerykańskiego przewodnika jedzie do downtown, wsiadam w R-2, który też ma downtown napisane na szybie. I pytam się kierowcy, czy do downtown dojadę... Si, si...

    Przejeżdżam całą mierzeję, wjeżdżam na ląd, ale ulice jakieś inne niż na mojej mapie cetrum. I do tego jestem jedyną turystką w tym pojeździe (bez klimy na szczęście). Pytam się ludzi obok, oni nie znają angielskiego, ja hiszpańskiego. A za oknem coraz bardziej slamsowato się robi. W końcu idę do kierowcy, gdzie to downtown??? A kierowca, że nie tu. No tyle, to ja też wiem:mur: Wysiadam w końcu na jakimś skrzyżowaniu i podobno mam złapać R-17. Przystanki to są tylko w części hotelowej, w mieście autobusy zatrzymują się głównie tam gdzie się macha.

    Dookoła mnie rozpadające się szopki, biegające golutkie dzieci i kury samopas. I do tego ja w białej sukieneczce i klapeczkach. :) Nie widzę żadnego R17, macham w końcu na taxi i po dwudziestu chyba minutach ląduję w downtown. ufff....

    Tu już bardziej cywilizowanie:

    IMGP2906.JPG

    Przed szukaniem dworca muszę nieco ochłonąć, siadam się na małe co nieco w knajpce na rynku. Czas zacząć spotkanie z kuchnią meksykańską! Na początek enchiladas, czyli tortille wypełnione czym się da. Na szczęście wściekle ostre sosy podawane są osobno. Kelnerka pokazuje na ten najmniej pikantny. Nooo... Sosów to my tu jeść na pewno nie będziemy.... Całe piwo poszło na uspokojenie popalonego przełyku...

    Ale za to dają normalne piwo, nie to co w USA...

    Posilona udaję się na dworzec, autobusy są taniutkie, wycieczki też połowę tego co w hotelu (jak zwykle), jutro usiądziemy we trzy co poplanujemy gdzie i kiedy. Jeszcze małe zakupy (ćwierć ceny hotelowej), tym razem grzecznie wsiadam w R-1, uprzejmy kierowca pyta się o nazwę hotelu i sam woła, kiedy mam wysiąść.

    Wieczór spędzamy plażowo - basenowo = zdjęcia cenzurowane :lol:


  9. Dzień 8

    Lekko skacowane budzimy się hotelu (do którego nigdy się nie przyznamy). W sumie kac jest łatwiejszy do zniesienia w hotelu ***** niż w hostelu. I mamy dostęp do sieci!

    Ostatni dzionek w USA przed nami. Plan "beznapinkowy": przemieścić się z Page do Las Vegas, skąd o 5 rano następnego dnia odlatuje nasz samolot. Noclegu nie przewidujemy, bo i tak musiałybyśmy o 3 rano wstać. A po drodze Crème de la crème, czyli Wielki Kanion Kolorado.

    Na początek wspominamy wczorajszy wieczór:

    IMGP2802.JPG

    Na pamiątkę od zespołu dostałyśmy CD z autografem. Na płycie są 4 utwory, każdy nagrany po 3 razy. No cóż, przynajmniej puste miejsce się nie marnowało Nam te 3 razy wystarczyły w zupełności... Panowie zdecydowanie lepiej sprawdzali się w coverach... Choć niektórym z nas spodobał się tekst jeden z piosenek: "She's the boss, she wears the pants" :mrgreen:

    Tuż za Page podziwiamy zabytkowy most (czyli ma ze 100 lat...) nad Colorado.

    IMGP2813.JPG

    IMGP2815.JPG

    Koło Page jest jedyne miejsce w Arizonie, gdzie można zjechać do rzeki Colorado, były tam nawet kiedyś promy. No to zjeżdżamy (uprzejmie donoszę, że nie wrzuciłyśmy 9 $ do puszki za przejazd ):

    IMGP2829.JPG

    Cały czas jest ponad 40 stopni, więc jak tu nóg nie zamoczyć w Colorado River? Łoj... Na tym zdjęciu uśmiech jest zdecydowanie wymuszony. Temperatura wody oscylowała chyba koło 5 stopni!

    IMGP2826.JPG

    Jedziemy drogą 89, widoki zapierają dech w piersi. Na tyle, że nie mam żadnego zdjęcia. Jakiś smętny filmik tylko.

    Po jakimś czasie zaczyna się las (chyba nasz pierwszy las w USA) i krajobraz jakiś taki beskidzko - tatrzański się zrobił. Przerwa na tankowanie, siusiu oraz przymierzanie kowbojskich kapeluszy:

    IMGP2831.JPG

    Przy okazji dowiaduję się co to skakało wszędzie dookoła przez ostatni tydzień. To chipmonki były!

    IMGP2833.JPG

    W Jacobs Lake odbijamy z 89 na Wielki Kanion. Droga cały czas wiedzie malowniczymi zakrętami przez las. W pewnym momencie jesteśmy ponad 3000 m n.p.m. i to czuć. Już nie ma 40 stopni, tylko przyjemne 30.

    Niestety wszędzie widzimy znaki "uwaga pożar i dym" a pod spodem "proszę nie raportować".

    Dojeżdżam do North Rim, czyli północnej krawędzi kanionu. Jest tu osada drewnianych domków letniskowych. Ciekawe ile lat naprzód trzeba robić rezerwację ...

    Mamy cholernego pecha, bo dym z pożarów zaczyna powoli wypełniać kanion. I zdjęcia ostre nie są. Ale nawet gdyby dymu nie było, to zdjęcia nie oddałyby ogromu tej struktury.

    To zdjęcie publicznie dostępne:

    GRANDVIEWREVB.jpg

    Grand Canyon w tym miejscu miał ok. 16 km szerokości, ponad 1,5 głębokości. Rzeki na dnie absolutnie nie było widać. Żeby dostać się na drugi brzeg trzeba przejechać prawie 400 km.

    I takie sobie moje zdjęcia z North Rim:

    IMGP2836.JPG

    IMGP2839.JPG

    IMGP2846.JPG

    IMGP2854.JPG

    IMGP2867.JPG

    dojdzie ten dym czy nie dojdzie?

    DSCN1640.JPG

    a jednak doszedł:

    IMGP2870.JPG

    Przerwa na indianską cepelię:

    IMGP2871.JPG

    Podobał mi się tekst tego gościa przy mikrofonie: "wszyscy oczekują, że będę nazywał się co najmniej "Szemrzący strumyk" a ja jestem po prostu John Smith i mieszkam w Page"

    Pytamy się rangersów, czy na innych punktach widokowych też jest dym. Podobno nie. No to jedziemy na kolejny , dymu nie ma , ale za to powoli zmrok zapada.

    IMGP2879.JPG

    IMGP2880.JPG

    IMGP2881.JPG

    IMGP2882.JPG

    Jest 20ta i nie zostaje nic innego jak jechać dalej. Wklepujemy w GPSa jako punkt docelowy wypożyczalnię aut w LV i wsiadamy do auta. Gośka chce mnie zamordować, kiedy słyszy, że do celu jest 450 km. Rano coś tam mówiłam o dwustu. No co, każdy się może pomylić... Ale na razie musimy wyjechać z parku. 30 mil lasem. Pierwszy jeleń, drugi jeleń, trzeci jeleń... Przy 20 przestajemy liczyć. Cholera, jak tu jechać, jak dookoła stada jeleni? I co rusz jakiś przechodzi przez drogę? I jest ciemno? I tak się wleczemy do Jacobs Lake z powrotem...

    Na 22 zjeżdżamy na kolację do miasteczka Fredonia (od Free Donna, co bardzo nam się podoba), Dana prosi o "very, very well done steak" i w końcu dostaje stek, z którego nie płynie krew. Jak zwykle zapominamy, żeby zamówić porcję na dwie i znów zostawiamy ponad połowę.

    Jeszcze jakieś 100 km drogami stanowymi i wbijamy się na highway 15. Las Vegas widać z bardzo daleka:

    IMGP2890.JPG

    Jeszcze tylko przepakowanie wszystkiego z auta do bagażu (a przybyło tego trochę) i można ruszać na lotnisko. Ze dwie godziny snu i lecimy do Denver, tam przesiadka. O 15tej wysiadamy w Meksyku...

    Ale o tym później...


  10. Szanowne towarzystwo jaja sobie uprawia, a problem poważny... :)

    W czwartek rozbieram owiewki i zobaczymy.

    Moto jest wpuszczone 1 cm w lagi. Kiera NIE jest podwyższona :x

    W piątek lecę do Rumunii. Co tu jeszcze wziąć do moto? Zestaw torxów oryginalny pod kanapą, dętki mam, świece mam, może ciut oleju, ale generalnie nie bierze to po co, łatki biorą inni... Jakieś pomysły?


  11. Chyba ślepa jestem, bo nie mogę znaleźć tego tematu, a wiem, że ktoś już ten problem opisywał. Kiedy w czasie zawracania mam na maxa skręconą kierownicę w lewo (w prawo czasem też) to ciągnie mi samoczynnie linkę gazu i podkręca obroty. Denerwujące to jest. Nic nie zmieniałam pod owiewkami, nie pamiętam, czy tak jest "od zawsze" dopiero niedawno zwróciłam uwagę. Jak tą linkę przełożyć? Wygląda na całkiem luźną...


  12. Wracamy do Page, gdzie mamy rezerwację na wejście do kanionu Antelope. Tak wygląda Antelope sfotografowane w odpowiedniej porze dnia przez odpowiedniego człowieka:

    450px-USA_Antelope-Canyon.jpg

    To jest zdecydowanie „must see” więc walą tam tłumy turystów, ale mimo to nie mogłyśmy sobie odpuścić. Kanion należy do Indian Navajo i tylko u nich można wykupić wycieczkę, za jedyne 30$/osoba. Offroadowy dojazd przez pustynię w cenie :lol:

    Moje zdjęcia jakoś nie chciały takie wyjść...

    Kanion jest wysoki i bardzo wąski, więc promienie słońca dochodzą tylko przez krótki czas. Zarezerwowany pewnie od pół roku :|

    IMGP2675.JPG

    IMGP2685.JPG

    IMGP2756.JPG

    IMGP2684.JPG

    IMGP2688.JPG

    Zaczynam wygrywać w konkurencji na opaleniznę i w odpowiednim świetle zlewam się z piaskowcami:

    IMGP2761.JPG

    I wracamy znów przez pustynię:

    IMGP2781.JPG

    [Dla żądnych wiedzy geologicznej: Oba opisane powyżej kaniony są wyżłobione przez rzeki (obecnie suche) w piaskowcach zwanych "Navajo Sandstone", wieku późny trias/wczesna jura.]

    Wracamy pod wieczór do Page i postanawiany skonsumować kolację w knajpie, w której wczoraj milutki barman długo i zawzięcie szukał dla nas noclegu. Co prawda bezskutecznie, ale co tam...

    W dodatku miała tam być "live music" pod wieczór...

    Zasiadamy w knajpie jak najbliżej sceny, licząc na "live music". Wszyscy z obsługi pytają się, czy w końcu udało nam się znaleźć wczoraj nocleg. Ponieważ kłamać nie lubimy, zaraz wszyscy wiedzą , że spałyśmy w aucie. Efekt: kelner przynosi drinki i stwierdza: ponieważ miałyście tak nieprzyjemny początek pobytu w Page, nasza firma stawia... I już lubimy Page ciut bardziej...

    Po godzinie i kolejnych trzech drinkach (biedna Gosia-kierowca pije soczki...) w końcu przychodzi zespół. Dokładnie spełnia nasze oczekiwania:

    IMGP2786.JPG

    Muzyka też idealna w tym miejscu: country + trochę klasycznego rocka. W knajpie pół na pół miejscowych białych i miejscowych Indian (podobno Page to jedno z najbardziej "indianskich" miast). No i do tego my. Ciut się wyróżniamy :roll:

    no i oczywiście już na drugiej przerwie zespół siedzi przy naszym stoliku :lol:

    Zamawiam "Sweet Home Alabama" (jakoś nic bardziej kowbojskiego nie przychodzi mi do głowy) i chyba popełniam małe faux pas. Tutaj uchodzi to za odpowiednik naszych "Majteczek w kropeczki" czy coś. Ale i tak nam to zagrają Przed sceną duży parkiet, więc pytamy się kelnera, dlaczego nikt nie tańczy. Odpowiedź brzmi: bo ktoś musi zacząć. Nooo, dwa razy to nam tego mówić nie trzeba :lol:

    Jeszcze 2 drinki i lądujemy na scenie w kowbojskich kapeluszach i z tamburynami w ręku. A kapela gra "Pretty woman" Gośka (jedyna trzeźwa) twierdzi, że rytm udało nam się trzymać Zdjęć niestety brak...

    A wracając do stolika stwierdzamy na nim kolejne nie zamówione przez nas drinki... coraz milsze to Page...

    Następnego dnia rano przy (późnym rzecz jasna ) śniadaniu w obrzydliwie eleganckim i drogim hotelu (do spania w którym nigdy się nie przyznamy jak już wspominałam) przyglądają nam się podejrzanie ze stolika obok.

    Gośka: Kurde, oni chyba byli wczoraj w tej knajpie...

    Dana: To może mają nasze zdjęcia na scenie?

    Off topic: na następny dzień 2/3 naszej ekipy pozostające w stanie wolnym (oraz na lekkim kacu) zadaje sobie sakramentalne pytanie: gdzie ci (prawdziwi) mężczyźni? Skoro nawet w kowbojskiej knajpie to kobiety muszą pierwsze ruszyć do tańca...


  13. [offtopic] dla Alika - na ostatnim zdjęciu sporo w/w form. Mam na myśli oczywiście formy skalne :lol:

    Dzień 7

    Budzimy się na campingu w Page i robimy małe przedstawienie, tzn. na parkingu przed recepcją przebieramy się, wywieszamy mokre ręczniki na drzwiach samochodu oraz jemy resztki wczorajszej pizzy. Dookoła same przyczepy i kampery wielkości regularnego tira. Z reguły jeszcze rozsuwają sią na szerokość. Trzy rodziny by tam wlazły…

    Miałyśmy zaplanowane dwie noce w Page, ale nie bardzo się nam uśmiecha kolejna noc w aucie, szczególnie, że następny nocleg na lotnisku, bo o 5 rano wylatujemy z Las Vegas do Meksyku. Wysyłamy więc Danę uzbrojoną w kartę telefoniczną oraz wszystkie możliwe numery telefonów do budki telefonicznej i przykazujemy nie wracać bez noclegu. Po pół godziny dzwonienia w końcu znajduje się jeden pokój w hotelu (jest 8 rano, a już wszystko zajęte!) ale w życiu się nie przyznam, ile kosztował :evil:

    Pakujemy wysuszone już ręczniki (czasem temperatura 40 stopni ma pozytywne strony), wyrzucamy resztki pizzy, i jedziemy do Vermillion Cliff Park. To jeden z najmniej zagospodarowanych parków, w zasadzie brak asfaltu, a oferuje naprawdę wiele. Zatrzymujemy się przy informacji , pani rangerka poleca jeden z kanionów, trzeba dojechać szutrem 9 km, ale podobno „high clearance vehicle” nie jest potrzebny. No to jedziemy. Droga świetna, kurzy się strasznie, ani żywej duszy dookoła. Kieruje Gośka, więc jedziemy spokojnie i zachowawczo. Ale z powrotem za kółkiem siądzie Dana :mrgreen: Przejeżdżamy kilka wyschniętych strumyków (w czasie deszczu drogę zamykają) i lokujemy się na parkingu w środku niczego. Dalej już na pieszo, korytem wyschniętej rzeki. Wrażenia niesamowite, szczególnie, że z rzadka mijamy jakiegoś człowieka i można się w końcu poczuć sam na sam z przyrodą. Dookoła jak zwykle czerwone piaskowce i pustynna roślinność.

    IMGP2642.JPG

    IMGP2652.JPG

    IMGP2649.JPG

    Podczas takich pieszych wędrówek z upału kręci się w głowie, a woda w zasadzie przepływa przez organizm. Wlew doustny, wypływ skórny. Każdy inny termin byłby zapewne korzystniejszy dla naszej podróży, ale ja się nawet cieszę. Mogę tę pustynną Arizonę poczuć maksymalnie, do granicy bólu. Na wiosnę czy jesień wszystko byłoby takie …lajtowe?

    Do tego niesamowita cisza. Odłączam się od reszty i nie ma dookoła nikogo. Ani świergotu ptaków, szumu drzew, nawet świerszczy. Wszystko czeka na wieczór, na koniec skwaru. Można usłyszeć bicie własnego serca.

    IMGP2651.JPG

    IMGP2668.JPG

    Po jakiejś godzinie marszu dochodzimy do kanionu skalnego o szerokości mniej więcej 1 metra. Nie byłoby tu fajnie być w czasie ulewy, woda pewnie podnosi się do wysokości kilku metrów. W kanionie widzimy bajecznie kolorowe warstwowania piaskowców oraz mnóstwo jaszczurek chowających się w cieniu. Znowu pusto i niesamowicie cicho.

    IMGP2654.JPG

    IMGP2669.JPG

    IMGP2661.JPG

    IMGP2664.JPG

    IMGP2667.JPG

    IMGP2665.JPG

    Bardzo nie chciało się opuszczać tego milutko chłodnego miejsca. Fajny był efekt, jak wstałam. Piaskowiec zrobił się mokry od moich spoconych pleców :?

    Wracamy tym samym korytem rzeki, tym razem oczywiście pod górę. Ostatnie poty z nas odchodzą… A pod naszym autem jakieś zwierzątko korzysta z cienia :mrgreen:

    cdn


  14. Na żądanie czytelników będzie trochę nauki.

    O proszę:

    Grand_Staircase.jpg

    Na rysunku powyższym mamy przekrój przez Utah i Arizonę. Jak widać, warstwy skalne (głównie piaskowce) zalegają prawie poziomo, z lekkim nachyleniem. Na powierzchni tereny występują bardzo wyraźne krawędzie zbudowane ze skał różnego wieku i koloru, stąd nazwy, np. różowy kliff (G). Całość terenu, ponieważ przypomina schody, została nazwana Grand Staircase.

    Na rysunku zaznaczono Grand Canyon (A), Chocolate Cliffs (:D, Vermilion Cliffs ©, White Cliffs (D), Zion Canyon (E), Gray Cliffs (F), Pink Cliffs (G), Bryce Canyon (H). Wszystko to widziałyśmy ;)

    A tu sam Wielki Kanion:

    430px-Grand_Canyon_geologic_column.jpg

    Warstwy 1 i 2 to prekambr, skały wulkaniczne i metamorficzne. Są one nachylone. Na nich leżą niezgodnie (czyli brakuje zapisu skalnego z pewnego odcinka czasu, jest luka czasowa, co wskazuje na procesy niszczące w tym okresie) skały młodsze, paleozoiczne. Zalegają one w zasadzie prawie horyzontalnie, są to głównie piaskowce oraz wapienie, czyli osady dna morskiego. A sam kanion to sprawka rzeki Colorado, która kiedyś płynęła na"powierzchni" płaskowyżu, ale coraz bardziej erodowała dno. Sama rzeka nie dałaby rady wyerodować takiego głębokiego kanionu (1800 m!), pomógł jej fakt, że płaskowyż powolutku się podnosił. Miliony lat oczywiście.

    Czy publika usatysfakcjonowana ilością fachowej wiedzy i terminologii?


  15. Spory kawałek jedziemy po płaskowyżu. Widoczki – po prostu highway. Pusto, szeroko, prosto.

    IMGP2609.JPG

    Akurat na zachód słońca zajeżdżamy do Monument Valley, która należy do Indian Navajo. Pięknie wygląda w promieniach zachodzącego słońca..

    IMGP2617.JPG

    IMGP2622.JPG

    IMGP2625.JPG

    IMGP2627.JPG

    Wstęp to 5$/osoba, za to można do bólu jeździć między skałami czerwonymi szutrami, nieco zapchanymi niestety. Nam nie starczyło na zbyt wiele czasu, poza tym wskazany jest jednak samochód z nieco większym prześwitem, bo jest trochę wystających z drogi skał. A jak się kurzy pięknie (Off topic: dwa dni się zastanawiałam, o co chodzi z niektórymi drogami, na których stało napisane „only high clearance vehicle”. Droga dla bardzo czystych pojazdów? )

    Dziewczyny odmawiają dalszej jazdy po offie (nazwa mocno na wyrost), ja się trochę wkurzam :twisted: i sobie obiecuję powrót na dwóch kółkach.

    Tu widać auta:

    IMGP2630.JPG

    Czekamy na pełny zachód słońca :shock: :

    IMGP2634.JPG

    i ruszamy dalej na zachód, do Page.

    Dojeżdżamy gdzieś koło 23. I jak się zaraz okaże, zdecydowanie za późno. Nie ma miejsc w hostelach, hotelach, pensjonatach, nigdzie po prostu. :evil:

    Zdesperowane podpytujemy nawet w knajpach, barmani wydzwaniają po wszystkich sobie znanych miejscach i wszędzie to samo: „no vacancy” .

    Robi się 2 w nocy, ledwo widzimy na oczy, więc nie pozostaje nam nic innego, jak wypróbować noclegu w samochodzie. Zajeżdżamy na camping żeby nie spać totalnie w krzakach, obsługi brak, miły pan zdradza kod dostępu do całkiem przyzwoitych łazienek i kładziemy się (o ile tak to można nazwać) spać. Ja i tak mam najlepiej, bo mam cały tył dla siebie.

    Czasem opłaca się mieć 158 cm wzrostu ;) Ale i tak żałowałyśmy, że nie mamy karimat, bo byłoby więcej miejsca i mniej gorąco :?


  16. Dzień 6.

    Gośka jakoś przeżyła noc wśród pająków i kurzu w Lazy Lizard,

    Na początek kilka zdjęć tego uroczego przybytku. Main entrance:

    IMG_0456.JPG

    Słoweniec wprasza się nam jeszcze na śniadanie (chlebek z dżemem +kawa ) i ruszamy dalej. Na dziś dość słynna rzecz ”Arches National Park”, czyli park łuków skalnych. Zdjęcie najsłynniejszego (Delicate Arch) znajduje się chyba w każdym podręczniku do geografii czy geologii… A na deser będzie Monument Valley.

    Kolejne 25 $ za wjazd (my jesteśmy sprytne, mamy kartę roczną na wszystkie parki za 80$). Idziemy do Visitor Center popytać się, do czego jesteśmy w stanie dojść przez pół dnia. Przy okazji chcemy poprosić o pomoc w rezerwacji zwiedzania Antelope Canyon na jutro, bo nie chce nam się dzwonić z komórki (horrendalnie drogo). Miła pani oświadcza , że absolutnie nie może użyć służbowego telefonu do tego celu, bo to jest informacja tylko tego parku, a nie ogólna. Ale chce podejść z nami do budki telefonicznej i pomóc. Na to jednak nie zgadza się jej przełożony… No cóż , my w Polsce nie jesteśmy przyzwyczajeni to takiego respektowania przepisów…

    No nic, będziemy z budką walczyć same. Z kierunkowym, czy bez? Lecimy do pani z kolejnym pytaniem. Bez. Słuchawka krzyczy: rozmowy międzystanowe nie mogą być płacone monetami. Wrrr… Lecimy po kartę tel. Tylko po cholerę nam karta za 15$? (oj, jeszcze okaże się potrzebna…) Obsługa karty też niezła, PIN, kod dostępu, bóg wie co jeszcze, i w końcu można dzwonić. Dogadanie rezerwacji po angielsku to przy tym wszystkim mały pikuś. No i oczywiście jak zwykle podaj numer karty kredytowej :evil:

    Ugotowane totalnie wsiadamy do auta i pniemy się serpentynami w górę parku. Na jednym z parkingów zostawiamy auto i idziemy szlakiem do Delicate Arch. Ciekawe, że piesze wędrówki wypadają nam zawsze w samo południe, w najgorszym upale… To niby tylko 1,7 mili, ale dodając , że pod górę i przy około 100 stopniach (Farenheita oczywiście) robi się lekko hardcorowo. Prawie każdy powracający pociesza słowami „it’s worth it” ewentualnie „es lohnt sich”, ale jakoś łatwiej się od tego nie idzie…

    Idziemy i widoczki takie:

    IMGP2536.JPG

    IMGP2537.JPG

    IMGP2561.JPG

    IMGP2538.JPG

    Ale oczywiście dałyśmy radę jak zwykle I rzeczywiście widok Delicate Arch był warty tej wędrówki :shock:

    IMGP2539.JPG

    IMGP2543.JPG

    To małe w środku to 2 z nas:

    IMGP2554.JPG

    I wracamy:

    IMGP2558.JPG

    Po 3 godzinach łażenia w pełnym słońcu mamy lekko dość, ale zostało jeszcze kilka innych łuków, na szczęście położonych zdecydowanie bliżej parkingów.

    IMGP2570.JPG

    IMGP2572.JPG

    IMGP2590.JPG

    IMGP2591.JPG

    Zrobiło się dość późno, zjeżdżamy z powrotem do Moab, szybki obiad i ruszamy na południe w stronę Monument Valley i dalej na zachód do Page. Noclegu tym razem nie mamy zaklepanego, liczymy, że jakieś miejsce w hotelu się znajdzie.

    Spory kawałek jedziemy po płaskowyżu. Widoczki – po prostu highway. Pusto, szeroko, prosto. Asfalt idealny. W pewnym momencie słyszę z tyłu „pamiętasz, że tu było ograniczenie do 55 mil?” a Dana na to najbardziej niewinnym głosikiem „na serio?” GPS pokazywał właśnie 170 km/h :roll:

    cdn...

×