Skocz do zawartości

Jagna

Użytkownik
  • Zawartość

    854
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    19

Posty dodane przez Jagna


  1. Jagienka... to co tu przeczytałem, to najpiękniejsza relacja jaką widziałem na własne oczy. A podobnych relacji widziałem kilkadziesiąt, więc mam rozeznanie.

    To właśnie tacy ludzie jak Ty spowodowali, że od dwóch tygodni w moim garażu stoi mały GS.

    Jeśli dane nam będzie się spotkać na jakimś zlocie i pić wspólnie piwo, to pierwsze trzy łyki, które sobie cenię najbardziej, wypiję za Pana P.

    O rany. Chyba już lewituję pół metra nad podłogą z wrażenia...

    Ja na zlocie w maju na pewno będę - zaliczka w końcu przepaść nie może. A od piwa bynajmniej nie stronię ;)


  2. Raniutko wyjeżdżamy z Ohridu na głodnego, punkt pierwszy to zakupy śniadaniowe. Najważniejsze – kawa w puszce, najlepiej z lodówki :D i jedziemy wzdłuż brzegu jeziora Ohrydzkiego. Dość mocno zagospodarowane turystycznie (aż żałujemy, że noc spędziliśmy w mieście). W końcu jest kawałek pustego, skręcamy w bok i mamy doskonałe miejsce na śniadanie w pięknych okolicznościach przyrody. Niestety kawa nie była już z lodówki...

    IMG_3274.JPG

    IMG_3280.JPG>

    Skałki wapienne pod wodą przypominały wręcz rafy koralowe…

    IMG_3273.JPG

    Nasyceni jedziemy dalej wzdłuż brzegu, po prawej jezioro, po lewej górki (Park Narodowy Galičica), aż dojeżdżamy do jednego z najważniejszych zabytków w Macedonii – klasztoru (Monastyru) świętego Nauma. Z roku 905, obecnie prawosławny. To zdjęcie od strony jeziora, niestety nie moje

    sveti.naum233.jpg

    a to już moje

    IMG_3285.JPG

    atmosfera w środku fajna… Niestety św. Naum za dużego przebicia u góry chyba nie ma (albo za mała była moja świeczka), bo intencja nie spełniona do dziś ;)

    IMG_3293.JPG

    Do klasztoru statkami z Ohrydu przypływają spore ilości turystów, na szczęście my byliśmy w miarę wcześnie. Zaparkowaliśmy na jakimś polu pszenicy, czy czegoś podobnego, i chyba nawet niezbyt legalnie weszliśmy od tyłu, nie płacąc nic…

    Z monastyru fajniutką krętą drogą przez górki nad następne jezioro, Prespańskie, na którym spotykają się granice Macedii, Albanii i Grecji.

    IMG_3310.JPG

    Chyba jedyne zdjęcie, gdzie oboje jesteśmy na moto:

    P7170807.JPG

    Przy okazji: Grecja nie uznaje nazwy „Macedonia” i mówi coś w stylu „Była Jugosławiańka Republika Macedonii”. Nad jeziorem Preszpańskiem sporo opuszczonych ośrodków wypoczynkowych, takich socjalistycznych w stylu…

    P7170819.JPG

    Kolejne żywe żółwie (strasznie dużo jest rozjechanych...)

    IMG_3308.JPG

    Przejeżdżamy u stóp masywu Baba (ponad 2300 m n.p.m.) i wracamy na główną drogę. Czas powoli wjeżdżać do Grecji, bo niektórzy chcą jeszcze dziś kupić bilet na prom w Salonikach, a jest już po południu. Przez Bitolę I Florinę wjeżdżamy z powrotem do UE. Ale tak naprawdę nadal jesteśmy w Macedonii, tyle, że greckiej. Krajobraz się zmienił, jest żółto i sucho. I pięknie!

    IMG_3312.JPG>

    A ta fotka to dla mnie kwintesencja północnej Grecji:

    IMG_3314.JPG

    Jesteśmy głęboko wdzięczni, że na znakach są litery łacińskie, bo odcyfrowanie nazwy Θεσσαλονικη zajmuje zdecydowanie więcej czasu, niż rzut oka z jadącego motocykla. Ale z każdym dniem będzie lepiej i szybciej :D

    Tuż przed Salonikami (albo jak kto woli Θεσσαλονικη ‘ami) decydujemy się na rozczłonkowanie, bo robi się późnawo. A&A jadą załatwiać bilety na Kretę, my na południe szukać noclegu. Jedziemy jakieś 50 km autostradą (raz każą płacić, raz nie, sama już nie wiem, to chyba zależało od widzimisię osoby na bramce) i zjeżdżamy w Katerini na wybrzeże, Olimpijskie zresztą. Szukamy noclegu. Jakoś nie widać szyldów „pokoje do wynajęcia”, kilka pensjonatów, jakie widzimy jest pełne. W końcu lipiec, morze, itd. Próbujemy na kempingu, ale cena zwala nas z nóg. I hałas też :o Jedziemy więc nieco dalej od brzegu, w końcu i tak nie zamierzamy leżeć na plaży, a nocleg tylko na jedną noc. Wjeżdżamy do Korinos, ale tuż też nic. W końcu w akcie desperacji zatrzymujemy się na głównej drodze i pytamy miejscowych siedzących w knajpce. Są bardzo mili, wykonują jeden telefon do szwagra kuzyna żony która wynajmuje apartamenty i już mamy gdzie spać. Żona kuzyna szwagra ma na nas czekać pod ratuszem. Czeka. Ale niestety słowa po angielsku nie zna, ale jedziemy za nią. Ma wolne studio: pokój z kuchnią i łazienką i klimatyzacją (to powoli niezbędny element wyposażenia…). Bardzo nam się podoba, cena znośna, patrzymy na mapę, jesteśmy w zasadzie u stóp Olimpu i zapada decyzja o dłuższym pobycie. Co prawda miejsc do spania tylko 3, ale jedną noc damy radę. Później będziemy już sami.

    Za chwilę (to wioska i wieści o motocyklu z dalekiej Polski szybko się rozchodzą) przychodzi jeszcze bratowa tej żony kuzyna szwagra pana z knajpy, która jest Polką. I już mamy zapewnione cowieczorne miejscowe przysmaki i porządną grecką kawę…

    Już po ciemku dojeżdżają A&A, mają jakieś kłopoty z biletami, ale ogólnie coś załatwili i jutro mają płynąć. A właścicielka przynosi jeszcze jakiś specyfik w sprayu na mrówki, który zaraz okaże się bardzo potrzebny, ale i tak nie uchronił Adama przed nocnym atakiem mrówek…

    cdn (ale powoli wena twórcza mnie opuszcza :? )


  3. Poprzedni dzień spędziliśmy pracowicie, a jutro czeka nas przejazd przez bliżej nieznaną Albanię, więc postanawiamy jeden dzień nie robić nic. Tzn. poleżeć na betonowej plaży, skorzystać z miejscowej knajpy i się spakować.

    Plaża miała szerokość w porywach do 3 m i była konstrukcji kamienno – betonowej. Od wchodzenia do wody dość skutecznie odstraszały jeżowce, a my nie mieliśmy klapek… Ale i tak było fajnie :D

    IMG_3199.JPG

    W końcu zaliczyliśmy słynną (według miejscowych, bo jej sława do Polski nie dotarła) restaurację rybną. Polecamy. Apetyt (nieprzyzwyczajonym) psuje jedynie wylewanie rybich flaczków do morza tuż przy wejściu, ale podobno od tego lepiej ryby biorą, więc klient powinien być i tak zadowolony.

    Po południu mały spacerek na drugi brzeg zatoczki, skąd były ładne widoczki na Bigovą i zawadzamy na lokalny cmentarz. Prawosławny. Chyba 95% grobów nosi to samo nazwisko!

    IMG_3205.JPG

    IMG_3208.JPG

    Wyjechaliśmy dość wcześnie rano znaną nam już drogą przez Budvę i Bar w kierunku Albanii. Od razu wyjaśnię, że przez Albanię chcieliśmy (a z zasadzie musieliśmy) tylko przeskoczyć, bo po pierwsze w 2008 nie było tam jeszcze zbyt wiele porządnych asfaltowych dróg, a po drugie mieliśmy być na konkretną datę w Salonikach. Poza tym nie można mieć wszystkiego: nastawiliśmy się na Czarnogórę i Grecję, więc do Albanii trzeba pojechać raz jeszcze :o

    Ostatnie tankowanie w Czarnogórze (nie byliśmy pewni, jak będzie z kartami w Albanii, a leków nie chciało nam się kupować). Pachnie już Albanią, bo żeńska część obsługi nosi hidżaby.

    Płacąc za benzynę zauważam brak drugiej, na szczęście debetowej, karty. Ostatnio miałam ją w ręku w Chorwacji, więc szukaj wiatru w polu. Lekka panika, bo to było prawie tydzień temu, więc różne fajne rzeczy mogły się zdarzyć. I do tego oczywiście nie mam numeru do banku żeby ją zastrzec. Mam za to numer innego banku na drugiej karcie, też Visa. No to dzwonię, może podadzą numer do jakiegoś centrum Visy. Dzwoni się fajnie , 8 zł/minuta. Panienka po dłuższym namawianiu i tłumaczeniu, że jestem na końcu świata w Albanii (niewiele skłamałam, to było ze 3 km od przejścia) dyktuje jakiś numer. A pod numerem zgłasza się …inny bank. Mnie powoli szlag trafia, bo zaraz pieniądze na karcie telefonu mi się skończą. Biorę telefon P. (służbowy :D) i dzwonię do mamy. „Nie wiem jak masz to zrobić , ale musisz mi zastrzec kartę do bankomatu”. Mama znalazła jakiś stary wyciąg, poudawała mnie (w końcu wie np. jak brzmi nazwisko panieńskie mojej mamy :o) i zastrzegła. Pod wieczór dostaję upragnionego smsa: załatwione, nikt nie używał karty. Uffff… Do dziś nie wiem jak ją zgubiłam.

    Wjeżdżamy do Albanii przez Muriqan i mamy wrażenie, jakbyśmy do Azji wjechali. Przejście (o ile to tak można nazwać) akurat było w budowie, asfaltu brak, ogólny bajzel i syf. Paszporty podbijają w jakiejś budce, kompletnie nie rozumiemy co do nas mówią, jedziemy dalej, na Shkodër. Przedmieścia miasta są chyba cygańskie i wyglądają, hmm…

    P7160657.JPG

    Jedziemy koło Krujë, nie wiedzieć czemu nie wpadamy na to, żeby zwiedzić zamek i lecimy na Tiranę.

    Tu musimy pstryknąć fotę:

    IMG_3216.JPG

    Mocno nas straszono przejazdem przez Tiranę (totalny brak obwodnicy) i Adam ma podrukowane zdjęcia satelitarne :) Plus nasz GPS z ubogą mapą Albanii i jakoś dajemy radę. Trochę jakieś inne zasady ruchu, brak podziału na pasy ruchu (chyba jest ich tyle, ile akurat potrzeba), ale nikt krzywdy nam nie robi i przejeżdżamy bez większych problemów. Zabytki Tirany są specyficzne, więc oglądamy je tylko z siedzeń.

    IMG_3217.JPG

    IMG_3220.JPG

    IMG_3226.JPG

    To ostatnie to mauzoleum Envera Hodży, zaprojektowne przez jego córkę.

    Jedziemy dalej na południe, drogą SH1. Chyba po nowym asfalcie. Widoki zapierają dech. Dotychczas wydawało mi się, że górskie drogi prowadzi się głównie przełęczami, ale w Albanii widać nieco inaczej. Mam wrażenie, że droga prowadzi od szczytu do szczytu, i aż boję się patrzyć w dół.

    IMG_3242.JPG

    IMG_3232.JPG

    Zatrzymujemy się na obiad w terenie, ale musimy odjechać ze 100 m od asfaltu, żeby przestać czuć smród przydrożnych śmieci.

    IMG_3230.JPG

    Ale jest pięknie:

    IMG_3244.JPG

    Dojeżdżamy do Elbasan, gdzie mieściła się największa huta aluminium. Te widoki to my znamy, na szczęście głównie z przeszłości…

    IMG_3253.JPG

    W Elbasan skręcamy na wschód, w kierunku Macedonii. Nadal górzyście i ładnie, tylko trochę niżej. Zaczyna się kraina bunkrów ;)

    IMG_3258.JPG

    Podobno było ich 600 tys. Każdy kosztował tyle co mieszkanie (pewnie dlatego na mieszkania już nie starczyło…) i do niczego nigdy się przydał. Aż trudno uwierzyć, że cały naród może wierzyć w urojenia jednego przywódcy… Ale Albania to oczywiście tylko jeden przykład z wielu…

    Im bliżej granicy, tym „wskaźnik obunkrowania” wyższy. Można naliczyć kilkadziesiąt nie obracając głowy.

    Konkurs obrazkowy: ile widzisz bunkrów?

    IMG_3264.JPG

    Tylko liznęliśmy Albanię, na pewno trzeba tu wrócić i poszwędać się po tych pięknych górach, póki nie ma nawału turystów. No ale trzeba się nastawić na drogi szutrowe. Swoją drogą... to chyba w sam raz na moją F650 GS ;)

    Widać, że cywilizacja atakuje mocno, przy głównych drogach chyba co 5km budowano właśnie stacje paliw albo restauracje...

    Dojeżdżamy do granicy z Macedonią w Përrenjas nad jeziorem Ohrydzkim, trochę czekamy w kolejce i droga wolna.

    IMG_3266.JPG

    Pod wieczór dojeżdżamy do Ohrydu, jednego z większych miast w Macedonii, korzystamy z usług „naganiaczy” i mamy nocleg w cenie (chyba) 8 euro/pokój. Standard jest jaki jest, ale to tylko jedna noc. Ruszamy wieczorem na miasto, jak chyba wszyscy mieszkańcy i turyści ;) Tłok straszliwy. Ale z powrotem Europa ;) Postanawiamy poszperać, co w tej mało znanej Macedonii jest ciekawego i jutro kawałek się przejechać. Na szczęście mamy przewodnik Bezdroży i stawiamy na jeziora Ohryd i Prespańskie. Na razie bardzo podobają nam się ceny, szczególnie owoców ;)

    cdn.


  4. Poprzedniego dnia wieczorem robimy „burzę mózgów” z mężem właścicielki pensjonatu, mówiącym całkiem, całkiem po angielsku. Chcemy pojechać w góry Durmitor, ale droga przez góry jest biała na mapie. Czytając relacje poprzedników w sieci (to był 2008), zgłupieliśmy, czy jest szansa na przejazd naszymi maszynami. Co prawda to GSy, ale opony mamy zdecydowanie mało terenowe…

    Nasz gospodarz twierdzi, że droga może być nieprzejezdna, on jej nie zna (choć jest przewodnikiem!), ale może na moto się uda. A w ogóle to po białych drogach w Czarnogórze się nie jeździ… Hmmm… Ale my chcemy to zobaczyć…. Do tego kanion rzeki Tara, Piva i inne takie…

    Kilometrowo nie jest to zbyt daleko (ok. 150 km do stóp masywu górskiego), ale nie bardzo wiadomo, czego się spodziewać. A&A są za wypadem 2-dniowym z namiotem, my za wieczornym powrotem. Koniec końców postanawiamy pojechać każdy po swojemu i startujemy w przeciwnych kierunkach. Zobaczymy, w którym miejscu na siebie wpadniemy…

    My wyruszamy dość wcześnie, przez Budve i dalej na północ przez Cetinje do stolicy – Podgoricy. Nic ciekawego w przewodniku o niej nie piszą, więc się nie zatrzymujemy. Pakujemy się przez centrum, ale miasto małe, więc problemu nie ma. Najładniejszy był most, coś mi się kołacze, że zbudowany przez Amerykanów po wojnie kilka lat temu, ciekawe, czy w ramach przeprosin za bombardowania:

    IMG_3077.JPG

    Dalej główną drogą (nr 2), ale ruch raczej niewielki. Wzdłuż drogi płynie rzeka Mrtvica, są już górki, miejscami droga biegnie wąwozem, i ogólnie ładnie jest:

    IMG_3093.JPG

    IMG_3082.JPG

    Ciekawe co oznaczał ten znak?

    IMG_3116.JPG

    Odbijamy nieco w bok, żeby zobaczyć Park Narodowy Biogardska Gora. Taki kawałek lasu (bukowy chyba?) i fajne jeziorko.

    IMG_3102.JPG

    Chłodnawo się robi, nawet coś tam kropi, a nam do głowy nie wpadło, żeby kondomy wziąć… Ale na szczęście zaraz przestaje. Ale o jeżdżeniu w krótkim rękawku na dziś trzeba zapomnieć.

    Wracamy do głównej drogi i przed Mojkovacem odbijamy na zachód, na Žabljak. Droga wije się wzdłuż rzeki Tary i jest chyba najpiękniejszy kawałek drogi w Czarnogórze. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł, żeby od czasu do czasu wykarczować nieco krzaków na poboczu, bo skutecznie zasłaniają widok na Tarę, płynącą w dole. Ruchu prawie żadnego. Jedziemy krajoznawczo, delektując się widokami:

    IMG_3110.JPG

    IMG_3121.JPG

    IMG_3122.JPG

    Krótka przerwa na zakładanie skarpetek bo zimno w gołe nogi (a ja jak zwykle w sandałach/klapkach ;)) Kasku nie ściągam :D

    IMG_3124.JPG

    Mijamy piękny most nad Tarą

    IMG_3129.JPG

    Żeby zrobić powyższe zdjęcie, P. zjechał w dół jakąś polną piaszczystą drogą. Ja odmówiłam kooperacji, bo mam chwilowo jakiś lekki uraz co do jeżdżenia po kopnym piachu (może dlatego, że koncertowo się wywaliliśmy na wydmie miesiąc wcześniej?). Poza tym jazda dla pasażera, który nie ma jak podnieść tyłka w czasie jazdy jest taka sobie.

    IMG_3132.JPG

    Dojeżdżamy do Žabljaka (Žabljaku?). To główny czarnogórski ośrodek sportów zimowych, dookoła górki dochodzące do ponad 2000. Latem zdecydowanie senny… Przerwa na obiadek i ruszamy dalej. Przed nami Durmitor. Jest ładnie. Jesteśmy jakby na płaskowyżu, a dookoła coś podobnego do połonin.

    IMG_3139.JPG

    Próbujemy dotrzeć nad jezioro Crno. Niby jest drogowskaz, ale później następują 4 rozjazdy jeden po drugim i na każdym brak oznaczeń… Szuter robi się coraz bardziej kopny, według GPSa jesteśmy na środku niczego i zarządzamy odwrót.

    Wracamy na asfalt. Za 1 km jest zjazd na drogę przez Durmitor, co do której tyle było wątpliwości dzień wcześniej. No nic, jedziemy. Hmmm. Asfalt. Wąski, ale asfalt. Z osobówką da się nawet minąć (a dokładnie jedną po drodze spotkaliśmy :o) Asfalt wygląda na świeżo położony i to może tłumaczyć niewiedzę naszego gospodarza.

    IMG_3143.JPG

    Krajobraz się zmienia na alpejski. A mi aż oczka się świecą, jak widzę pięknie sfałdowane wapienie – zdjęcie formatu A3 do dziś mam na ścianie w pracy :D Do tego jeszcze widzę krasowe ponory i inne takie…

    Jest pięknie !

    IMG_3147.JPG

    IMG_3151.JPG

    IMG_3155.JPG

    IMG_3159.JPG

    Droga przez Durmitor (w linii prostej) ma jakieś 20 km, ale być w Czarnogórze i nie przejechać tamtędy to grzech. Szczególnie dla tych, którzy nie byli w Alpach.

    Droga kończy się podobnym płaskowyżem, jakim się zaczęła:

    IMG_3163.JPG

    I takie fajne tuneliki ze skrzyżowaniami też są:

    P7140543.JPG

    Gdy powoli zjeżdżamy w dół, słyszymy pierwszy dziś motocykl. A na motocyklu oczywiście Aga i Adam. Zgodnie z zasadą „take it easy” nie bardzo się śpieszą, choć już popołudnie. Obstawiamy, że nocują dziś w namiocie :o

    Dojeżdżamy do drogi głównej (nr 18), ale nadal jest ładnie. W dole Pivsko jezero (chyba tama na rzece Piva).

    IMG_3173.JPG

    IMG_3177.JPG

    A to jedno z moich ulubionych zdjęć:

    IMG_3174.JPG

    Został nam już tylko powrót do Bigovej przez Nikšič i Podgoricę, czyli jakieś 130 km. Droga biegnie przez płaskowyż koło 1000 m n.p.m. i też brzydka nie jest.

    A bardzo późnym wieczorem (albo raczej nocą) dostajemy smsa „wracamy dziś”.


  5. Ale bym sie na taki wyjazd wybral :lol:

    Ja następnych wakacji bez porządnego wyjazdu nie przeżyję :evil:. Coś tam już sobie wymyśliłam, i szukam chętnych do kooperacji. Kto ma ochotę pomarzyć w zimie o ciepełku - niech leci na wątek o planowaniu, niedługo coś tam konkretniejszego napiszę.

    No i relacja z wyjazdu - gratis :beer:


  6. Muszę zacząć od hasła, które znalazłam na jednej z turystycznych stron czarnogórskich:

    „Dobrodošli na web sajt” ;) Rany boskie…

    Kolejny dzień poświęcamy na tzw. „must see” , czyli Budvę, Stary Bar oraz Park Narodowy Lovcen.

    Ruszamy starą drogą na Kotor. Same serpentyny, z każdą następną lepiej widać Bokę Kotorską, i przy okazji lotnisko w Tivacie. Fajny efekt: samoloty podchodzące do lądowania są niżej niż my :lol: Co 100 m ma się człowiek ochotę zatrzymać i oglądać ;)

    IMG_2969.JPG

    IMG_2982.JPG

    Ze mnie się śmieją, że m się kasku nie chce ściągać. A co, źle wyglądam? Na ramionach już koszulka, bo zaczyna fest piec od słońca... P. nawet nie myśli o krótkim rękawie po zeszłorocznej Chorwacji.

    IMG_2983.JPG

    W końcu wjeżdżamy na górę i kierujemy się ku mauzoleum ostatniego króla Czarnogóry Piotra II na szczycie góry Lovcen. Wjechaliśmy całkiem wysoko – ponad 1700 m n.p.m. Niestety do samego mauzoleum prowadzi jeszcze całkiem sporo schodów. Dlatego też niektórzy (czyli ja) zamiast mauzoleum wybierają pobliską restaurację z widokiem na pół Bałkanów, a w szczególności Albanię. Restauracja w stylu „wczesny Gierek świetnie zachowany”.

    IMG_2996.JPG

    Trochę się po tym parku narodowym kręcimy (ogólny brak turystów), ale rozmiary to ma on niewielkie.

    IMG_3003.JPG

    IMG_2985.JPG

    Zjeżdżamy na dół do Cetinje, dawnej stolicy Czarnogóry. Miasto jak miasto, nawet się nie zatrzymujemy. To już zdecydowanie mniej turystyczna część Czarnogóry, a więc także miej cywilizowana, taka bardziej swojska. A jakie motoklimaty fajne:

    IMG_3010.JPG

    Zjeżdżamy drogą 2-3 do Budvy, czyli Cannes jak mówi Adam. To najważniejszy ośrodek turystyczny w Czarnogórze, i widać to z daleka. jakoś dziwnie bogato i snobistycznie się robi … Równie dobrze moglibyśmy być w Hurghadzie :lol: Ale gdyby odjąć te tabuny turystów (w końcu jest lipiec, nie ma co marudzić) to widać piękne średniowieczne miasteczko z murami obronnymi:

    IMG_3019.JPG

    IMG_3025.JPG

    IMG_3028.JPG

    Obchodzimy dookoła stare miasto w Budvie i ruszamy wzdłuż Adriatyku do Starego Baru. Niestety ten kawałek wybrzeża to hotel za hotelem…

    A to największa atrakcja Czarnogóry, czyli wyspa Św. Stefan. Za naszego pobytu zamknięta - remont.

    IMG_3029.JPG

    Najlepsze było to, że parking przy plaży, z której wchodzi się na ten cud kosztował chyba 11 Euro. I oczywiście nie było na nim tabliczki, że zabytek chwilowo nieczynny... Na szczęście nasze moto mają płatne parkingi w poważaniu :lol:

    W Barze (nazwa w końcu zobowiązuje) mamy pewne problemy ze znalezieniem właściwej drogi do Starego Baru. Lądujemy w jakimś wąwoziku, ładnie jest, ale na pewno nie jest to Stary Bar. Jakieś tabliczki niby po drodze były, ale na strategicznych skrzyżowaniach był ich zdecydowany brak. A GPS został w Bigovej, bo nie chciało się brać tankbaga, na którym to urządzenie było zainstalowane…

    W końcu docieramy. Moto na parking, my do sklepu po konieczne nawodnienie organizmu. Sprzedawca po wypytaniu skąd jesteśmy mówi coś o Polsce i Putinie. Nie bardzo wiemy o co biega, czy jest przeciwko Polsce, czy Putinowi, czy jednemu i drugiemu… Tu lepiej za dużo o polityce nie mówić. Cześć ludzi jest za niepodległą Czarnogórą, a część wolałaby widzieć ją w federacji z Serbią i ta jest chyba prorosyjska... Nawet co do alfabetu nie mogą się dogadać. Oficjalnie mają alfabet łaciński, ale grażdanka (czyli bukwy) też się zdarza.

    Stary Bar z pewnością warty jest wizyty. Ruiny miasta są pokaźne, turyści nie depczą sobie po piętach…

    W VI wieku Rzymianie mieli tu założyć gród nazwany Antibarum, nazwa wzięła się stąd, że leżał naprzeciwko miasta Bari we Włoszech. Miasto zostało zniszczone w 1878 r. w czasie wojny rosyjsko-tureckiej. W 1979 r. nawiedziło go trzęsienie ziemi (to samo co Kotor).

    IMG_3062.JPG

    IMG_3056.JPG

    IMG_3043.JPG

    Na parkingu mamy fana GSów, Albańczyka chyba. P. przewozi chłopaka dookoła Baru i ja po chwili się zastanawiam, czy na pewno to był dobry pomysł… Mam już wizję, jak chłopak wyciąga zza pazuchy nóż ;) Oj, ciężko się pozbyć uprzedzeń…

    P7130494.JPG

    Słoneczko powoli zachodzi, czas się zbierać. Tą samą drogą wracamy do Budvy i dalej na Tivat. Wieje jakiś dziwny wiatr (nie Bora), robi się strasznie wilgotno. Na wszystkim, z motocyklami włącznie skrapla się para wodna i ciężko oddychać. Wracamy już po ciemku, kiedy odbijamy od morza nie jest już tak wilgotno, a nawet robi się chłodnawo. Ale w Bigovej znów ta wilgoć…

    Siedzimy na balkonie i patrzymy, jak wszystko łącznie z nami pokrywa się warstwą wilgoci…


  7. To żeby uciąć niezbyt mądrą dyskusję, ze specjalną dedykacją dla waflo :lol:

    Postanowiłam opisywać porządnie, dzień po dniu. Czyli czeka Was jeszcze z 8 odcinków (tylko w dni robocze :lol: )

    Balkon to dobra rzecz. Szczególnie taki wielki i z widokiem. Śniadanie z widokiem smakuje zupełnie inaczej :lol: Mamy za sobą 1600 km, więc chcemy dziś nieco mniej pojeździć, a bardziej popatrzeć i podelektować się ciepełkiem. Ale najpierw trzeba wyjechać z tego nieco hardcorowego (przynajmniej dla nas i naszych opon) parkingu (za tym kawałkiem betonu zaczynały się kamienie):

    IMG_2967.JPG

    Następne razy były coraz prostsze ;)

    Zaczynamy od tego, co najbliżej, czyli Boki Kotorskiej. Najpierw na drugi brzeg promem (kosztuje jakieś śmieszne pieniądze, 2 euro chyba) i powrót dookoła. Kolejka do promu straszliwa i ciasna, nie bardzo da się przecisnąć, więc potulnie stoimy na tym żarze. Na szczęście promy płyną jeden za drugim

    IMG_2869.JPG

    Boka Kotorska jest nazywana fiordem, bo faktycznie mocno go przypomina, ale nie ma z nim nic wspólnego. Droga leci dokładnie brzegiem, który o dziwo, nie jest turystycznie zabudowany i widoczki są z tych zabójczych. Góry + woda + ciepełko, czego chcieć więcej? (Może ciut cienia, od czasu do czasu).

    To zdjęcie strasznie lubię, choć nie wiem dlaczego (może dlatego, że mnie na nim nie ma?)

    IMG_2878.JPG

    Mini wysepki z cerkiewkami na środku zatoki:

    IMG_2899.JPG

    Przewodnik Pascala podaje, że wioska Perast jest kwintesencją tutejszego klimatu. W pełni się zgadzam. Czas tu jakby biegnie wolniej, a gwar życia jest gdzieś obok:

    IMG_2906.JPG

    IMG_2893.JPG

    To miało być artystyczne zdjęcie z morską wodą, której bryzgi sięgają cylindrów GSa ;)

    IMG_2910.JPG

    Przez Perast nie wypada tak po prostu przejechać, więc testujemy lokalną knajpę pod kątem obiadowym. A&A decydują się na lokalną rybę i nie narzekają, ja dostaję w końcu swoją ulubioną sałatkę szopską, której o dziwo w Chorwacji nie mieli.

    Jedziemy dalej wzdłuż brzegu zatoki, do Kotoru. Kotor jest jednym z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast w południowo-wschodniej Europie. Stare miasto otoczone jest średniowiecznymi murami miejskimi, które łączą się z twierdzą św. Jana (Tvrdjava Sv. Ivan) na Samotnym Wzgórzu o wysokości 260 m n.p.m. Długość murów wynosi 4,5 km. Charakterystyczną średniowieczną urbanistykę stanowią wąskie, kręte uliczki i nieregularne place, wspaniałe świątynie i budynki w stylach romańskim, gotyckim, renesansowym i barokowym. Przypominam sobie ze studiów, że Kotor prawie kompletnie zniszczyło trzęsienie ziemi (7,3 stopnia w skali Richtera w 1979). Ale nie widzimy po tym zdarzeniu żadnych śladów. (Mała dygresja: z balkonu w Bigovej widzimy w ogródku gospodarzy jakieś kamienne fundamenty i kawałek ściany. Dowiadujemy się, że to był dom babci, który zawalił się podczas tego trzęsienia. O babcię nie zapytaliśmy...)

    Stare miasto i mury obronne z zewnątrz: (z prawej wejście mostem zwodzonym)

    P7120189.JPG

    Kotor:

    IMG_2912.JPG

    IMG_2914.JPG

    IMG_2953.JPG

    Wspinamy się na twierdzę św. Jana. Mniej więcej po ¼ mamy dość. Ale dla widoków warto, nawet w tym upale (te 260 m w górę to ponad 1000 schodów, a jest coś koło 36-38 stopni…)

    IMG_2942.JPG

    P7120228.JPG

    Ale do szczytu jeszcze kawałek:

    IMG_2921.JPG

    A na szczycie stał pan i sprzedawał wodę w cenie 4 euro/sztuka ;) Przynajmniej tak twierdzi tak trójka , która doszła na szczyt, bo ja spasowałam nieco wcześniej. Nie dali panu zarobić… A jak już zeszliśmy (siłą woli chyba), to się prawie przyssaliśmy do ulicznej studni

    IMG_2944.JPG

    Wizyta w sklepie, zapas wina na wieczorne rozmowy balkonowe i możemy wracać do Bigovej. Do wyboru mamy albo nową drogę przez tunel, albo starą przez góry. Już nie pamiętam, którą wtedy pojechaliśmy :D Po drodze zatrzymujemy się przy lokalnej cerkiewce i cmentarzu, gdzie zastaje nas zachód słońca.

    IMG_2962.JPG

    I widzimy pierwszego żółwia (te plaskate na asfalcie się nie liczą)

    IMG_2964.JPG

    Wieczorem wpadamy na Polkę, która miała nam zaklepać noclegi (no ale macie gdzie spać, prawda? Nic się przecież nie stało). W końcu widzimy jej „szkołę nurkowania” , która przypomina szopkę na ogródku i wiele tłumaczy…

    cdn


  8. Po takich miłych słowach z poprzedniego wątku nie wypada osiadać na laurach;) Skoro moja pisanina się niektórym podoba, a ja mam frajdę z pisania i wspominania, to chyba warto.

    Bałkany i Grecja, lipiec 2008

    (jako absolwentka wydziału nauk geograficznych muszę dodać: wiem, że geograficznie Grecja to też Bałkany)

    Wakacje AD 2008 planujemy w biegu. Początkowo z różnych takich przyczyn miały być „puszkowe”, ale koniec końców mogliśmy jednak pojechać motocyklem. Tylko gdzie? Zostały dwa tygodnie do zaplanowanego urlopu (Przemek musi wszystko strasznie uzgadniać, żeby linie produkcyjne bez niego nie stanęły, termin ustalony pół roku temu) i trzeba coś wymyślić. Ostatnich kilka sezonów na wakacjach głównie marzliśmy i mokliśmy (Norwegia, Dania, Rumunia, Alpy) i ja stawiam veto: ma być ciepło. I słońce. I może nawet ciut plaży (rozpusta!). Coś tam myślimy o południu Francji (tzn. głównie ja) i wydzwaniamy po znajomych , czy nie chcą się podłączyć. Ale znajomi jakoś ostatnio głównie się rozmnażają i z pieluch nie wychodzą :D Pastor daje nam namiar na znajomych (oczywiście jeżdżących na jedynej słusznej marce z oznaczeniem GS), którzy lecą na Kretę i do których można się podłączyć. W ogóle się nie znamy, ale co tam. Ustalamy telefonicznie i mailowo plan ramowy (oni konkretnego dnia okrętują się na prom na Kretę w Salonikach, my wracamy solo) i można się pakować. Największy problem to mapy (Albania i takie tam), ale udaje się coś papierowego szybko kupić via Internet, coś tam na GPS ściągnąć (mapa Albanii wygląda imponująco. Może z sześć dróg na krzyż). Chcemy po drodze na kilka dni zatrzymać się w Czarnogórze, P. znajduje namiary na nocleg u Polki prowadzącej szkołę nurkowania.

    Jakiś cud się staje, dają P. wolny piątek i tym samym możemy już w czwartek po południu ruszać do Wrocka, gdzie nocujemy u Agi i Adama, czyli naszych kompanów.

    A oni jeszcze w totalnym proszku :lol: Ustaliliśmy, że bierzemy na wszelki wypadek namioty i ciężko to teraz wszystko upchnąć. My rozparcelowaliśmy namiot, stelaż jedzie pod centralnym kufrem, mini-materace w tankbagu, namiot i śpiwory w kufrach bocznych. To tego jeszcze kondomy (mój waży tonę, bo jest strasznie gruby). Nie wiem jakim cudem, ale jakoś się to wszystko zmieściło w kufrach. A&A mają plan, żeby ogromną torbę wrzucić na centralny kufer, ale średnio to wychodzi i pakują się od nowa. Podobno o piątej kończą ;) a torba na kufrze i tak ląduje, tyle, że mniejsza…

    Rano, z 2godzinnym obsuwem w końcu jesteśmy pod garażem gotowi do drogi :lol:

    IMG_2817.JPG

    Chcemy dojechać gdzieś w okolice Zagrzebia. Czechy, Słowacja, Węgry, Słowenia, Chorwacja. Nudy. Przerwy na siusiu, tankowanie i jedzenie. Kiedy robi się ciemno szukamy noclegu, jesteśmy ciut przed Zagrzebiem, okolica mało turystyczna. Jak już znajdujemy jakiś pension, to brak wolnych miejsc, ale recepcjonistka na tyle uprzejma, że dzwoni gdzieś indziej i nas anonsuje. Lądujemy w jakiejś wioseczce, gdzie jest spory pensjonat połączony z lokalną knajpą. Warunki średnie, ceny nieco wyżej niż średnie. Ale można płacić w Euro, innych walut chwilowo brak.

    Rano sporo czasu zajmuje nam wymiana euro na lokalną walutę w banku i ruszmy dalej. Cel – Czarnogóra. A konkretnie Bigova, gdzie ma na nas czekać nocleg.

    Przelot przez Chorwację to jedna, dłuuuga autobana:

    IMG_2829.JPG

    Choć widoczki bywają ładne:

    IMG_2839.JPG

    Mijamy Dubrovnik (kiedy go w końcu zwiedzimy???)

    Kawałeczek przejeżdżamy przez Bośnię. Usiłujemy się dodzwonić do babki od noclegu, ale nic z tego...

    IMG_2854.JPG

    Jest już prawie ciemno, gdy wjeżdżamy do Czarnogóry. Na granicy trochę jakby cofnięcie się w czasie (kolejki…). Stoimy, myślimy, patrzymy na mapę (cholera, daleko jeszcze, a tu ciemno) i jedziemy „służbowo”. Na szczęście nikt nie protestuje, albo robi to na tyle cicho, że nie słyszymy. Pieczęć w paszport (pierwsza od wielu lat) i lecimy dalej. Jakoś tak smętniej i biedniej się zrobiło.

    Aż dojeżdżamy do Zatoki Kotorskiej (czyli Boki Kotorskiej), a konkretniej Herceg Novi. Tu dla odmiany: światła, hałas, kupa ludzi i ogólnie: wakacje w kurorcie.

    boka_kotorska_map.jpg

    Musimy znaleźć się po drugiej stronie zatoki, aby to objechać trzeba kilkudziesięciu km, a promem kilka minut. (Prom kursuje w najwęższym miejscu zatoki, co widać na mapie. Bigowa jest w dolnym prawym rogu.) Nie jesteśmy pewni, czy koło 21 jeszcze jakieś promy chodzą, ale problemu nie ma. Rozkładu zresztą też ;) Jak przypłynie, to jest. A że promów jest kilka, to często jest.

    Ładujemy się na prom, zjeżdżamy po drugiej stronie, przebujamy się przez miasto i szukamy Bigovej. Z głównej drogi odbijamy w bok i dość konkretnie pod górę. Robi mi się nieco niewyraźnie kiedy patrzę na GPS. Serpentyna za serpentyną… a jest już kompletnie ciemno… No nic, jedziemy. Na końcu, kiedy widzimy już światła wsi (Bigova leży nad Adriatykiem, nie Boką Kotorską, czyli trzeba przejechać górki) lekki problem logistyczny: GPS w lewo, asfalt prosto. Po ciemku wolimy asfalt.

    Wjeżdżamy do wsi, zatrzymujemy się w centrum (czyli pod jedyną knajpą). Babka nadal nie odbiera… Jest już po 23, fajnie byłoby mieć gdzie spać… Adam zgodnie z zasadą „take it easy” proponuje kolację w knajpie, my wolelibyśmy najpierw zabezpieczyć podstawowe potrzeby bytowe, czyli łóżko. Czyli dwoje idzie do knajpy, dwoje szuka noclegu. O babce od szkoły nurkowania nikt nie słyszał… Tuż za rogiem widzimy szyld (w wolnym tłumaczeniu) „Pensjonat u Vesny”, jest przyjemny apartament dwupokojowy z balkonem i widokiem, cena może nie powala na kolana, ale o tej godzinie ciężko dyskutować. Bierzemy na 4 doby, bo chcemy tę Czarnogórę trochę zjeździć, a na taki mikro-kraik to chyba starczy… Teraz my też możemy zasiąść spokojnie do kolacji. Ale najpierw jeszcze się Przemek trochę powkurza, że ktoś zahaczył o jego moto. Nic się stało, ale widok pięknego, żółtego, wychuchanego, jedynego w swoim rodzaju GSa leżącego na asfalcie… (nie dodam: bezcenne :? )

    Mamy jeszcze mały problem parkingowy - tzn. jego ogólny brak przed budynkiem. Właściciel pensjonatu z uśmiechem zaprasza do wjazdu na parking za domem. Z tegoż parkingu wchodzi się bezpośrednio do naszego mieszkanka, które od strony ulicy (i morza) jest na ...4 piętrze. Na parking prowadzi dróżka dookoła wsi, wyłożona ni to tłuczniem, ni to grubymi kamieniami, z której należy ostro skręcić i jeszcze ostrzej pojechać w dół. I zatrzymać się przed drzwiami - też zapewne ostro;). Oświetlenia jakiegokolwiek brak. Może to i dobrze, bo jak rano kierowcy widzą po czym jechali (a niektórzy zapomnieli wyłączyć ABSa :? ) z pełnym "okufrowaniem" to robi im się ciepło... I P. już pamięta o wyłączaniu ABSa :lol:

    A rano budzi nas piękny widok z balkonu na małą zatoczkę Adriatyku:

    IMG_2860.JPG

    cdn ;)


  9. Dzięki za miłe słowa.

    Dla mnie pisanie tego tekstu nie było trudne, bo to był świetny kawałek mojego życia. Jasne, że przychodzą myśli "miało być inaczej, dłużej, więcej". trzeba się cieszyć z tego co było. I mieć nadzieję, że los jeszcze coś ciekawego szykuje biggrin.png

    Jagienka, czuję nieprzepartą potrzebę serdecznego wyściskania Cię.

    To może w Ramlejach wink.png Tylko co na to kobieta twojego życia wink.png

    A jak śnieg nie stopnieje i nadal będzie mi się nudzić, to jeszcze wam Bałkany AD 2008 opiszę. A co!


  10. Po wysiłku fizycznym (1 km w basenie) mogę przejść do wysiłku umysłowego.

    Raniutko ruszamy na północy wschód, czyli ku domowi. Etap pierwszy równiutko 1000 km do Avignon. Jakoś tak mi się ładnie ten Avignon kojarzy z mostem (byle nie z piosenką Kombii...) i chcemy to zobaczyć. 1000 km autostradami, czyli tak liczymy 7-8 h. Ale nie wzięliśmy pod uwagę, że jest weekend, a my jedziemy wzdłuż wybrzeża... Chyba pół Francji się tam wybrało.... W okolicy Narbonne zaczynamy żałować, że żałowaliśmy kasy na AutoZug, bo właśnie w Narbonne władowalibyśmy moto w zug i obudzilibyśmy się prawie w domu, czyli w Berlinie... A tu korek przed nami, totalnie stojący , na jakieś 20-30 km. Wszyscy wiemy, że moto się zasadniczo mieści między autami, ale R1150GS mieści się jakby nieco mniej. Ogrania nas lekkie zwątpienie, czy boxer to aby na pewno najlepszy motor na świecie :D (na co dzień P. dałby się za to zabić). Okazuje się, że korek jest spowodowany bramkami, których jest chyba ze 20, ale i tak nie dają rady. My jak zwykle służbowo, poza kolejką :D

    Po tym wszystkim muszę nieco dojść do siebie:

    IMG_5572.JPG

    Ale nieco mi w tym przeszkadzają modły na dywanikach Francuzów o nieco smaglejszej karnacji...

    Pod wieczór docieramy do F1 pod Avignon, powoli już ciemnawo, więc zwiedzanie zostawiamy na jutro. Kolacja w McDonalds, który jest 100 m dalej. Kolejka do kasy prawie jak korek na autobanie :lol: Gdzież ten słynny kulinarny gust Francuzów?

    Rano zaczynamy od okolic Avignon: najpierw słynny rzymski akwedukt: Pont du Gard. Jest wcześnie rano, i jesteśmy przed tłumami turystów. To dość duża atrakcja i sam wjazd na parking kosztuje chore pieniądze. Ale jakiś miły pan wychyla się z budki, sugeruje, że możemy śmiało przecisnąć się obok szlabanu. Po czym dodaje "I've never seen you"

    Akwedukt jest ogromny i prześliczny:

    pont%20du%20gard%2001.jpg

    A to małe czarne z boku to ja:

    IMG_5578.JPG

    Następnie Avignon i pałac papieży:

    IMG_5596.JPG

    Jakoś te zdjęcia za ładne nie wyszły... Pałac jest ogromny i nie da się go za cholerę zmieścić...

    A w zasadzie, zgodnie z nauką polskiego kościoła, to byli anty-papieże :lol: W XIV wieku, kiedy się musieli ewakuować z Watykanu... Robi to duże wrażenie, szczególnie w środku

    IMG_5611.JPG

    Całe stare miasto jest ciekawe, w końcu to XIV wiek

    No i słynny most w Avinionie. Nie weszliśmy na niego, bo chyba go lepiej widać z daleka, niż jak się na nim stoi:

    IMG_5645.JPG

    I jeszcze po drodze Orange (strasznie mi się podoba, jak to się wymawia "orąż") z kolejnym rzymskim amfiteatrem, ale podobno jedynym w całości zachowanym w Europie. I faktycznie robi wrażenie. I znowu to małe coś w dole to ja :)

    IMG_5664.JPG

    W Orąż usiłujemy zjeść coś tamtejszego, niestety w knajpach vis a vis najlepiej zachowanego rzymskiego amfiteatru w Europie nie ma nie-francuskich menu....wrrrr.... Na migi tłumaczę, że chcę coś prowansalskiego i prostego. Dostaję rosół z małżami aż zielony od rozmarynu. Ocena ogólna: fuj.

    Po drodze jeszcze jedna przygoda z paliwem po francusku. Nie chce nam się za często zatrzymywać i w zasadzie jedziemy "od baku do baku". GS posiada całkiem porządny wskaźnik poziomu paliwa, a znaki na autobanie informują co kilka km, za ile stacja. Tak już widzę, że na następną powinniśmy zjechać, za jakieś 2 km. Nagle moto robi pff, pff, zwalnia i staje. Że co proszę?? Od czego jest kierowca??? Ja mam pilnować paliwa?? I co teraz? Po jakiemu będziemy prosić o pomoc? Ciekawe ilu kierowców wozi ze sobą kanister! Zsiadam z chęcią mordu w oczach (na szczęście przez ciemne okulary nie widać), a mój szlachetny małżonek się cieszy. Moja chęć mordu narasta zdecydowanie. A on się cieszy, bo w końcu może sprawdzić, czy faktycznie jak się bardzo GSa przechyli, to jeszcze trochę paliwa zleci z zakamarków &%$#! Przechylamy ile się da i faktycznie działa. Dojeżdżamy te 2 km. Po następnych 200 znowu zaczynam się do P. odzywać :lol:

    No nic, trzeba grzać dalej, kolejny nocleg w znanym nam już hotelu w Miluzie z przemiłym recepcjonistą ;) Na szczęście już wiem , od której dają śniadania ;) Tym razem jednak śniadanie będzie późne, bo poprzednim razem P. wypatrzył na moje nieszczęście Musee National - Cite de l'Automobile, które mieści 450 starych aut... Diabli nadali... Z doświadczenia wiem, że zwiedzanie tego typu przybytków może zająć 3/4 dnia, a my mamy przecież dojechać przez całe Niemcy do domu. Ale cóż. Zaciskam zęby i jestem najlepszą żoną pod słońcem. Umawiamy się na 12tą przed hotelem, mam być zwarta i gotowa do wyjazdu. A P. leci zwiedzać:

    IMG_5703.JPG

    Coś koło 13 ruszamy w ostatni etap: 950 km do domu. Wszystkie ciuszki na grzbiet , bo jest tylko 20 stopni.

    Gdzieś za Norymbergą zaczyna być chmurzaście i zimno, a od Lipska regularnie leje. Kondomy na się i jedziemy na Olszynę. Mój "ulubiony" odcinek zjazd z A18 do domu to 50 km przez las pełny zwierzaków i bardzo nie lubię jeździć tamtędy nocą. Zawsze mam wizję bliskiego spotkania z sarną... Ale co zrobić... Tuż przy zjeździe tankujemy polskie paliwo, patrzę na termometr: 8 stopni.... To już wiem, czemu nie mogę portfela rozpiąć i tak się trzęsę... A gość na Shellu uprzejmie pyta, skąd tak po nocy jedziemy. No to ja mu na to, że z Gibraltaru ;) Pewnie pół roku to kolegom opowiadał...

    Na podwórko zajeżdżamy po północy, zdezorientowany pies sąsiada nawet zapomniał, że zawsze poluje na nasze nogawki od spodni, moto do garażu, kufry byle gdzie, my do wyra. Po 5 min. P. wstaje: "bez malinówki się nie obędzie". Dwa mocne łyki i zasypiamy.

    Dedykacje są zwykle na początku, ale...

    Poświęcam ten tekst Przemkowi, który odszedł pół roku po tej wyprawie. Tam u góry też muszą być żółte GSy...

    IMG_5324.JPG


  11. Wieczór spędzamy na balkonie, "delektując" się polskimi śpiewami dochodzącymi znad basenu. Do tego krótki spacerek nad morze. W Torrevieja mamy tylko 4 noclegi, więc za dużo czasu nie zostało. Ale w zasadzie okolica nie bardzo nadaje się do wycieczek, więc nie ma za bardzo czego żałować. Niestety z 16 dni urlopu aż 6 to przeloty... Że też człowiek musi mieć takie a nie inne hobby...kupiłoby się wycieczkę samolotem i byłoby się w Alicante po 4 godz...

    Postanawiamy jeden dzień pojeździć, a drugi, zgodnie z ogólnie panującymi tendencjami, pobyczyć się na plaży. W dodatku znaleźliśmy na balkonie maty plażowe - grzech nie skorzystać (BTW : poprzedniego lata kupiliśmy takie mini- maty w Grecji i wróciły z nami do kraju. Doskonale się wpasowały pod tylny kufer :lol: ale oczywiście zostały w domu :evil: )

    Wybieramy obiekt z listy Unesco (nie wiem już który z kolei) - ogrody palmowe w Elx, czyli Huerto del Cura. Jak ogród, to może będzie cień? P. się pyta, czy będą kury :lol:

    Ogród imponujący rozmiarami nie był, ale ogólnie cały gaj to podobno największe skupisko palm w Europie:

    IMG_5539.JPG

    zawartość owszem, owszem, przynajmniej dla mnie. P. się chyba lekko nudził:

    IMG_5535.JPG

    a ja rozpoznawałam kaktusy z domowej kolekcji, tylko duuużo większe :twisted:

    IMG_5525.JPG

    Ogólnie dopadło nas lekkie zmęczenie/znudzenie i kolejne 2 godziny spędziliśmy nad kawą na rynku w Elx (albo Elche, bo tu nazwy były dwujęzyczne, po hiszpańsku i walencku? walencjańsku?)

    Podjechaliśmy jeszcze do Parque Natural de La Mata y Torrevieja , czy słonej laguny. Fajnie to wygląda, ale raczej z lotu ptaka. Podejść za bardzo nie można, bo podobno się flamingi wystraszą. Parking hen, hen od laguny, wstęp pieszo lub rowerem. Szybki test szerokości bramki wjazdowej (jak przejdzie kierownica, to przejdzie i silnik (boxer!), czyli całe moto) , nikogo nie ma, jedziemy.

    IMG_5548.JPG

    Niestety ścieżka biegnie dość daleko od samej wody, i tylko się domyślamy, że te różowe plamy na horyzoncie to flamingi... Nie decydujemy się na jazdę "na szagę" bo to w końcu rezerwat a my i tak już chyba mocno przpisy łamiemy :?

    Jeździmy jeszcze trochę "dookoła komina" , ale jakoś nic szczególnie interesującego się nie trafia.

    Następny dzień do południa spędzamy na plaży (wybaczcie brak zdjęć, ale to niestety typowa plaża z hotelami dookoła)

    usiłując znaleźć jak najmniej zaludniony kawałek. Ech, greckie plaże... Kilometry piachu (albo kamieni) były tylko nasze...

    Po obiadku ostatnie zakupy (czyli ile puszek z małżami, ośmiornicami itp. można wrzucić do kufra ponad to, co przewidział producent), ostatni rzut oka na miasto ( w sumie nasz apartamentowiec stoi daleko od centrum), snobistyczną z lekka marinę o zachodzie słońca:

    IMG_5565.JPG

    Ostatnie zdjęcia w temperaturze ponad 30 stopni na rok pański 2009:

    IMG_5568.JPG

    i powoli trzeba się pakować. Przed nami ok. 2600 km do domu. Ale jeszcze kawałeczek Prowansji chcemy zobaczyć przy okazji. O ile się dogadamy po francusku;)


  12. robota nie zając-nie ucieknie

    Robota pewnie nie, ale inwestor może tak :| Co mu powiem, że w Andaluzji byłam :lol:

    Czy Ty może jakąś Geolożką jesteś ?

    O jak ja sobie cenię tę gender-poprawność !!! Właśnie geolożką jestem a nie geologiem!

    Hala na ukończeniu, jeszcze tylko malutkie obliczenia stateczności skarpy nad Bobrem i mogę dla Was pisać dalej :lol:

    A propos : jak ładnie wyglądają nasze avatary jeden pod drugim!!! nawet rocznik ten sam!


  13. Chyba was rozpuściłam :lol:

    Ja jeszcze mam inne rzeczy do roboty niż stukać w klawiaturę :lol: jakaś hala w Gorzowie czeka na dokumentację podłoża :oops:

    Dla przykładu: na forum afryk się śmieją z Sambora, że dopiero jak mu się uzbiera strona-dwie komplementów i próśb o ciąg dalszy, to on coś wrzuca :lol:

    Nie żebym też tak chciała ;)

    A co będzie, jak już do domu wrócimy? Poprzednią wyprawę mam zacząć opisywać? :mrgreen:


  14. Po tych wszystkich perypetiach z kluczami (chyba godzinę nam to zajęło) padamy wieczorem na twarz. P. jeszcze sennie w łóżku mamrocze: "Jak myślisz, jak Xena (alarm na tarczy w GSie) zacznie w nocy wyć, to usłyszymy z tego drugiego bloku?".

    Jak już wspomniałam, w Torrevieja Hiszpanów (i Hiszpanii) brak. Trochę żałujemy, no ale kto to wiedział, rezerwując nocleg via Internet. Mieszkanko jest jednak ok, klima działa, 2 pokoje na 2 osoby - rozpusta po prostu. Miała być i jest pralka, więc odkopujemy proszek do prania (czy już wspominałam, że kufry bmw mieszczą wszystko?) i robimy wieeeelkie pranie wszystkiego. Widać, że wynajmowane jest wielu różnym nacjom, bo w łazience wisi dość długi text o tym do czego służy i jak należy używać zasłony po prysznicem. Czyżby Amerykanie tu bywali :lol:

    Okoliczne domy i mieszkania są w całości wykupione przez Brytyjczyków i Szwedów oraz innych "ludzi północy". Wszystkie napisy po angielsku, gazety też. Z jednej strony plus - w końcu rozumiemy, co do nas mówią i gazetę można przeczytać, ale my chcieliśmy do Hiszpanii.... :cry:

    Lekarstwo na powyższe jest jedno - trzeba jechać w bok :lol: Na pierwszy rzut wybieramy skok na południe do prowincji Murcia, a dokładnie miasta Cartagena. Po drodze mijamy kilka takich fajnych budowli, charakterystycznych dla tego regionu:

    561403390_2a2aa3bc2d_o.jpg

    Szkoda tylko, że większość w takiej rozsypce...

    Po drodze lekki szok klimatyczny. Ogólnie w Walencji jest już chłodniej (czytaj 35 stopni zamiast 40). Ale nagle zjawiają się chmury. Deszczowe!!! Kondomy mamy, ale zostawione w mieszkaniu, bo z założenia miały być ewentualnie na podróż powrotną koło 15 września przez Niemcy i Polskę. A tu coś kapie :evil: Ale na szczęście przez jakieś 5 minut.

    Cartagena to dość stare miasto. Podoba mi się opis w przewodniku: Założona w 227 p.n.e. przez Fenicjan, II w p.n.e. opanowana przez Rzymian, od V w. n.e. Bizancjum, VI w zdobyta przez Wizygotów, w VIII w przez Arabów, od XIV w w końcu hiszpańska :lol:. To się nazywa zmienność losu! Zachowały się zabytki właściwie ze wszystkich tych epok.

    Katakumby wczesnochrześcijańskie:

    IMG_5463.JPG

    Rzymski amfiteatr, odkryty kilkanaście (!) lat temu. Był tak szczelnie zabudowany domami, że nic nie było widać...IMG_5483.JPG

    Amfiteatr jest największą atrakcją miasta i widać go z daleka. Jak widać na zdjęciu jest na górce. Prowadzi do niego mnóstwo schodów. No to idziemy. Jak już ledwo dyszymy na górze schodów, to okazuje się, że nie tędy droga. Wysoki płot. No to na dół i z lewej. Na górze to samo. Do cholery ciężkiej, w środku są ludzie. Jak tam wleźli?? Dlaczego nie ma żadnego napisu "entrada"?? Jest tylko "salida" i pan ochroniarz, który krzyczy, że tu jest tylko i wyłącznie salida. No go gdzie ta entrada???? Lituje się nad nami jakiś ciut-anglojęzyczny turysta i tłumaczy, że mamy iść na rynek. Ale ja nie chcę na rynek (który jest 200 m w drugą stronę) tylko do amfiteatru!!! Mamy dość. W końcu z boku też coś widać. Idziemy na ten rynek. A tam napis "anfiteatro entrada"... Wejście było przez podziemny tunel z muzeum, które było na rynku....

    Do tego fajny port, fajne knajpki (paella smakuje tylko w Hiszpanii, i to tylko tam, gdzie widać morze, z którego pochodzą jej składniki). Pomnik zmartwionego marynarza (tylko czym?)

    IMG_5487.JPG

    A samo miasto też klimatyczne, jako w Hiszpanii. Zdjęcie pod tytułem roboczym "Los Balcones"

    IMG_5466.JPG

    Z Cartageny wracamy wybrzeżem, zaliczając największą atrakcję turystyczno - przyrodniczą Walencji: Mar Menor, czyli lagunę oddzieloną od Morza dwoma mierzejami (coś jak Hel x 2). Fajne, tylko nic nie widać spoza 20to piętrowych hoteli... wrrrrr...

    IMG_5506.JPG

    Mierzeje tak wąskie, że mieszczą akurat drogę oraz 2 rzędy hoteli po bokach...

    Wieczór chcemy spędzić nad basenem, który "przynależy" do naszego apartamentowca. Całkiem spory, nawet popływać się da. Kocyk, piwo, książka pod pachę - idziemy. W wodzie jakieś 5-6 chłopa mocno podpite. I język też jakiś znajomy, a w szczególności słówka na "k" oraz "ch", Jakoś nie nabieramy ochoty na polsko-polską integrację, a w zasadzie lekko wstyd się nam robi, bo inni dyskretnie basen opuszczają. Na szczęście książka, którą czytam jest po niemiecku i mogę się czuć bezpiecznie 8-)

    Niestety nie na długo, bo kiedy do moich uszu dochodzi pieśń "Falubaz pany", to nie mogę powstrzymać się ze śmiechu i czas na ewakuację (a jesteśmy rodowitymi zielonogórzaninami...)


  15. Niektórym Bozia dała talenty. Tobie na pewno reportersko-pisarski. :lol:

    :oops: :oops: :oops: chyba lekka przesada...

    Oj Jagienka , Jagienka. Ale dozujesz nam emocje :lol:

    My chcemy jeszcze....

    lepiej się dobrze zastanówcie, bo przez ten cholerny śnieg roboty terenowe mi stanęły i mam sporo wolnego czasu. I mogę pisać... i pisać... i pisać.... Na szczęście kiedyś z tej Hiszpanii wróciliśmy :lol: Ale byliśmy jeszcze na Bałkanach... i w Grecji... i Rumuniii ....i Alpach ....i....

    Strach się bać :? Żeby nie trzeba było założyć działu "pisanina Jagienki" :lol:


  16. Poprzedniego wieczora (jeszcze przed wieczornym winkiem) P. wjechał jak najwyżej się dało pod domek, żeby rano nie nosić za dużo bagaży (BTW, czy wy też tak macie, że na każdy kolejny wyjazd zabieracie mniej rzeczy? My tym razem mieliśmy tylko trzy standardowe kufry, nic na wierzch, nawet tankbag został w domu :) a wszystko na 16 dni wlazło. Nawet perfumy i sukienka się zmieściła :lol: ) Jak poprzednio, wjazd wymagał mojej asekuracji, bo moto na raz nie chciało się zmieścić w zakręcie.

    Rano wstajemy po ciemku, czyli o 7, mówmy adiós i ruszamy. Po 1 km się zatrzymujemy. Zimno!!!! A polary oczywiście na samym spodzie :lol: Przed 10 jesteśmy w Granadzie. W przewodniku piszą, że w sezonie bilety do Alhambry trzeba zamawiać miesiąc wcześniej - nie brzmi to zachęcająco. Na szczęście jest 7 wrzesień, środek tygodnia. Bilety są. Kosztują jakiś lekki koszmar (ponad 20 e), ale P. serwuje swój ulubiony text (jakbyśmy mieli tu specjalnie przyjechać raz jeszcze, to wyjdzie chyba drożej, co?) , wyciągam kartę kredytową, wzdycham i idziemy. Uprzejmie nas informują, że możemy w kompleksie być max. do 14, później zapłacimy podwójnie :roll: Na szczęście są szafki - jest gdzie zostawić kaski i kurtki. Czekamy pół godz. aż przyjdzie jakaś panienka i przepuści kaski przez rentgen jak na lotnisku i już możemy biec dalej.

    A więc szanowni czytelnicy, Alhambra (h się nie wymawia) to nie tylko typ Seata :(

    Alhambra (arab. "czerwona wieża") to warowny zespół pałacowy, zbudowany w latach 1232-1273 i rozbudowywany do XIV wieku, za panowania mauretańskich kalifów z dynastii Nasrydów - Jusufa I i Muhammada V. Zabytek arabskiego budownictwa w Europie. Składa się z pałacu z kilkoma dziedzińcami i dekorowanymi salami, Alkazaby, Generalife - letniej rezydencji z ogrodami oraz z samych ogrodów znajdujących się na całym wzgórzu. Wewnątrz jest Patio de los Leones (podwórze lwów) z wodotryskiem opartym na 12 lwach; do dziedzińca tego przylegają 4 sale: jedna z nich: Sala de las Dos Hermanas (sala dwóch sióstr), zwana tak z powodu dwóch jednakowych płyt marmurowych w podłodze. Dziedzińce okolone cienistymi kolumnadami; wiele chłodnych zakątków, ogródki z płynącą wodą, na zewnątrz zaś balkony, z których roztaczają się widoki. Alhambra była ostatnim punktem oparcia Arabów w Hiszpanii. Do roku 1492, w którym została zdobyta, była siedzibą emirów Grenady. Tyle z Wikipedii :lol: Miło tych niemożliwych tłumów turystów - trzeba to zobaczyć. Choć Alkazar w Sewilli też niczego sobie, taka mniejsza Alhambra :lol:

    Pałac Nasrydów:

    IMG_5389.JPG

    IMG_5423.JPG

    IMG_5438.JPG

    IMG_5350.JPG

    I te misterne rzeźbienia w wapieniu...

    IMG_5362.JPG

    Jest jak zwykle koło 36-40 stopni. Nie chciało nam się przebierać, czyli łazimy w spodniach moto. Moje są skórzane :twisted: Nie będę bliżej opisywać, jak było fajnie :evil: Mało nie doszło do rękoczynów, jak usłyszałam za sobą text (po polsku) "patrz, jak się idiotka ubrała". Mojej odpowiedzi nie zacytuję :?

    IMG_5404.JPG

    Tuż przed 14 opuszczamy ogrody, idziemy po kurtki i kaski. Po drodze toaleta. Zdjęcie przyklejonych szczelnie do ciała spodni zajmuje mi jakieś 10 min. Wciągnięcie z powrotem jeszcze więcej. Pewnie dość komicznie to wygląda, jak tak podskakuję i centymetr po centymetrze wciągam spodnie do góry. W połowie tej trudnej operacji telefon od P. "czy coś ci się stało?" Ależ skąd. Daj mi jeszcze tylko pół godziny... Wychodzę mokra jak szczur i wściekła jak osa. Spodniom skórzanym już dziękujemy. Mam już tekstylne :)

    Jedziemy dalej. Autobana, czyli 150 km/h, czyli nie czuć tak upału. Trochę się śpieszymy, bo klucze do mieszkania musimy odebrać przed 17tą z jakiegoś biura turystycznego.

    Torrevieja to klasyczna miejscowość turystyczna na Costa Blanca, niedaleko Alicante. A wszystko przez to, że chciałam poleżeć na plaży. Do biura zdążamy na czas, w biurze Brytyjki (jak ja kocham ten akcent! godzinami mogę słuchać!) Dostajemy pęk 7 kluczy (brama, bramka, garaż, korytarz, mieszkanie - gubię się w połowie), jedziemy pod blok. Hmm. mamy klucz do blok nr 1 oraz do garażu pod blokiem nr 2. Coś chyba nie tak? Do tego mieszkania są ponumerowane od nowa na każdym piętrze. To która 5 jest do cholery nasza? Mamy kluczem sprawdzać??? Szybki tel. do biura, mieszkanie odnajdujemy. Moto wstawiamy pod drugi budynek. Mały problem. Jak później wejść do garażu od środka, skoro nie mamy klucza do drugiego bloku? Uff... to nie jest na ten upał....

    Widoki zdecydowanie inne niż w Andaluzji:

    IMG_5554.JPG

    Że też dało się upchnąć tyle apartamentowców! Tam z tyłu jest morze :)

    Tego wieczoru dajemy sobie spokój z łażeniem gdziekolwiek i delektujemy się klimatyzacją oraz lodami o nieznanym smaku z pobliskiego sklepu. Lody okazują się cynamonowe. Bywało gorzej... Dziwi nas nieco radio. W Montejaque przez cały tydzień nie usłyszeliśmy w żadnej stacji angielskiej piosenki. Za to dowiedziałam się, że nawet Roxette nagrywało hiszpańskie wersje swoich przebojów ;) Tymczasem tu nie możemy znaleźć niczego po hiszpańsku - o co chodzi? Języki jakieś dziwne... Szwedzki? Holenderski? Sprawa wyjaśnia się rano. W Torrevieja po prostu brak Hiszpanów :shock:


  17. OK. Obowiązki wypełnione, płytkarz dostał płytki, tynkarz dostał tynki (okazało się, że Passat mieści bez składania siedzeń ponad 30 m2 płytek), hydraulik rur nie dostał. Można słowotokować dalej :lol:

    Kolejny dzień w Andaluzji spędziliśmy na bocznych dróżkach (choć nadal asfaltowych) gdzie mijaliśmy auta w ilości max. 1 szt/h. Takie warunki odpowiadały na najbardziej. Tu bardzo przydał się w końcu Garmin, bo tych dróg nie było już na mapie papierowej (ja jestem jeszcze człowiek epoki sprzedGPS, więc nie umiem zaplanować trasy bez mapy rozłożonej na podłodze).

    Wokół Rondy rozciągają się góry Sierra de Granzalema, które są częścią Gór Betyckich (Cordilleras Béticas brzmi znacznie lepiej :lol: ).

    Droga wyjazdowa z Montejaque (bardzo podobał nam się znak "uwaga ślisko" przy 40 stopniach!): ale podobno śnieg też się czasem trafia

    IMG_5190.JPG

    A to kwintesencja okolic Rondy, sucho i żółto:

    IMG_5204.JPG

    Czasem było widać, że okolica jest rolnicza:

    IMG_5200.JPG

    BTW jest to ulubiony typ zdjęć z lusterkiem :lol: Nota bene 50 % moich zdjęć było robionych zza kasku, trzeba mieć tylko IS w aparacie :lol:

    Wyczytaliśmy w przewodniku, że w okolicy jest rzymski amfiteatr, ale był to zabytek z gatunku "gdzieś tu chyba był" "ktoś to kiedyś oglądał chyba?". W końcu, na drodze gminnej nr xxx malutki szyld "archeologico" . Może to to? Ano to. Środek niczego (ale na górce) i ruiny rzymskiego miasta Acinipo z 45 p.n.e. I wejście za darmo. Za chwilę rozumiemy, dlaczego za darmo. Bo trzeba w tym piekielnym upale przejść 0,5 km mocno w górę. Cienia oczywiście brak. Ale chyba warto, bo z dołu wrażenia nie robi, dopiero w środku:

    IMG_5237.JPG

    Ten fajny dość zabytek zwiedzają głównie owce:

    IMG_5216.JPG

    Przejeżdżamy przez kilka "białych miast" . To poniżej to Olvera. Na ten widok nas zatkało , bo to było pierwsze co widzieliśmy w Andaluzji. Mieliśmy wtedy przejechane 900 km z Barcelony w upale i wszystkiego dość, a pod czaszką coraz częściej pojawiało się pytanie "dlaczego jednak nie pojechaliśmy do Finlandii???". Ale jak zza zakrętu wyłoniła się Olvera...

    IMG_5249.JPG

    Drogi całkiem kręte, asfalt ciągle ideał

    IMG_5254.JPG

    Nawet czasem jakaś woda się trafia (sztuczny zbiornik oczywiście)

    IMG_4958.JPG

    A czasem szuterki:

    IMG_5317.JPG>

    Czas pozwiedzać Rondę. Miasto na dłuuugą historię, od Celtów poczynając. Położone na dwóch brzegach głębokiego na 100 wąwozu, nad którym dopiero w XVIII w. zbudowano most Puento Nuevo. Jest tak wysoki, że nie sposób go ująć zdjęciem. Tu widok z góry:

    IMG_5027.JPG

    P. uparł się na porządne zdjęcie. W tym celu zjechaliśmy w dół jakąś polną ścieżką prowadzącą na pastwiska. Na pastwisku były konie i jakoś tak dziwnie się na GSa patrzyły... Może kolor im nie pasował... Trochę się baliśmy, jak jeden koń staną metr od ścieżki. Jak tu przejechać? Wolno? A jak kopnie? Albo wejdzie na ścieżkę tuż przed motocyklem? No to może gaz do oporu? Ale jak się wystraszy i bryknie? :? Ja na wszelki wypadek zamknęłam oczy. Zdjęcie w każdym razie jest :) .

    IMG_5325.JPG

    Potem są samą ścieżką z powrotem do miasta, przejeżdżamy przez w/w most na drugą stronę - arabską. Tu klimaty bardziej średniowieczne:

    IMG_5341.JPG

    Hmm... my chcemy na dół... po tych schodkach to nawet GS rady nie da... Ja schodzę per pedes, panowie dookoła szukają czegoś z mniejszą ilością stopni. Udało się, choć pieszo było dużo szybciej. Ale za to moto przejechało po rzymskim mostku. Swoją drogą, ponad 2000 lat, a u nich taka zwykła rzecz, auta po to tym jeżdżą...

    IMG_5346.JPG>

    Zwiedzamy jeszcze prehistoryczną jaskinię La Cueva de la Pileta. Są tam paleolityczne rysunki (głównie zwierząt) i robi to fajne wrażenie (nie mniejsze niż angielski przewodniczki - chyba to był angielski). Niestety zdjęć robić nie wolno, podobno flesze szkodzą. No i w jaskini było 20 stopni! Po prostu mróz!

    Na parkingu "jaskiniowym" zauważam świetną naklejkę na auto i koniecznie chcę taką mieć (ja muszę!!!) Do końca pobytu w Hiszpanii szukam jej na każdym cepeenie, ale są tylko byczki... Chyba w końcu sama taką zamówię na podstawie zdjęcia:

    IMG_5257a.jpg

    Powoli żegnamy się z Montejaque, tydzień okazał się zdecydowanie za krótki, szczególnie, żeby poleniuchować wśród agaw i migdałowców. Czeka na nas inna część Hiszpanii - Walencja, tym razem nad morzem.

    Na koniec spacerek (pieszo tym razem) po Montejaque:

    IMG_5172.JPG

    IMG_5307.JPG

    Rano wyjeżdżamy, mamy 600 km do Torrevieja (wymawia się Torrewieha, jak to odmienić?) po drodze Alhambra w Granadzie - punkt obowiązkowy w Andaluzji. Trochę daleko z Montejaque, więc decydujemy się pozwiedzać po drodze.

    Ale to już może innym razem, o ile nie padliście jeszcze z nudów ;)


  18. tY MASZ jAGIENKO PRZYGOTOWANE I TYLKO WKLEJASZ, CZY TAK SZYBKO Z"BAŃKI" PISZESZ I WKLEJASZ? sPIDA MASZ NIEZŁEGO! :lol:

    A żebyś wiedział że z bańki; :beer: Jak mnie ktoś nie wyhamuje, to zaleję was słowotokiem :? Ale na dziś koniec, jutro poniedziałek, ciężki dzień mnie czeka, jakiś hydraulik, płytkarz, tynkarz, brrrr....

    I nie chcę straszyć, ale jeszcze w kilku innych fajnych miejscach moto byłam :lol:

×