-
Zawartość
854 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
-
Days Won
19
Posty dodane przez Jagna
-
-
Ale z jakim grawerowaniem! To tradycja już !
-
Odcinek 9, czyli podlaskie deja vu
Na szczęście jest niedziela i wyjazd ze stolicy nie jest koszmarem.
Przekraczamy Wisłę i bocznymi asfaltami przemy na wschód.
Dość majestatycznie, bo szkoda nam kostek i z rzadka przekraczamy 80 km/h ;) a Raf i tak marudzi, że słyszy szum zjadanych opon ;)
Przystanek koło starego znajomego, czyli Bug pod Drohobyczem:
jakoś susza go mniej dotknęła niż inne rzeki. Choć i tak wody po kolana ;)
Zamiast kamyczków prawie same muszle i jakieś dziwne pływające zwierzątka:
Bierzemy kurs na Hajnówkę, gdzie stajemy na obiad zwabieni szyldem „wschodnia kuchnia domowa”.
Mmmm, było pysznie. W ogóle kuchnia na Podlasiu i Mazurach bardzo nam odpowiadała i nie mogliśmy zrozumieć turystów zamawiających poczciwego schabowego ;)
Na pierwszy ogień poszły kartacze (znane też jako zeppeliny), czyli pyzy ziemniaczane o wydłużonym kształcie nadziane mięsem oraz babka ziemniaczana. Niebo w gębie, choć trzeba przyznać, ociekające lekko tłuszczykiem i skwareczkami ;)
W dodatku ceny były jakieś 30% niższe niż u nas ;)
Usiłujemy wcelować na znane nam pole namiotowe nad zalewem Siemianówka, ale nie możemy sobie przypomnieć, gdzie to dokładnie było.
Jedziemy dość wolno, bo przyglądamy się każdej dróżce w bok, a tu zza zakrętu łowi nas policja na suszarkę.
Biedni, nawet nie mają za co wlepić mandatu, w dodatku my sami do nich zjeżdżamy i pytamy o pole namiotowe ;)
Policjanci pokazują skrót przez las, a nasze wątpliwości co do legalności przejazdu kwitują „eee tam”.
Dojechaliśmy ;)
No cóż , wschód też ulega cywilizacyjnym zmianom. W 2013 nad wodą było może kilkanaście osób, a teraz chyba kilkaset.
Do tego hot dogi, lody, budka z piwem, uchhh, nie całkiem o to nam chodziło.
Ale spokojnie, widzimy gremialny odwrót ludności i zamykanie budek. Nie mija pół godziny, a jesteśmy prawie sami ;)
Rozbijamy się:
najważniejszy składnik na kolację jest:
(i nie za 12,6 pln!)
po chwili mamy całe pole dla siebie i pomost też ;)
cdn..
- 8
-
odcinek 8 , czyli Ściana Wschodnia vol. 2.0
2013 to był fajny rok.
A wyjazd pod tytułem „Ściana wschodnia” to już całkiem.
No i trochę nam namieszał w życiu ;) Jedni zaczęli kursować na trasie Kraków – Zielona Góra, inni robić wolne miejsce w szafie…
Później było kilka następnych fajnych wyjazdów (no, cóż, o prawie o wszystkich Wam opowiedziałam;) ) , ale ten wschodni niedokończony jakoś w nas siedział drzazgą.
A Raf zaczął powtarzać jak mantrę: Jagna, może skończymy w końcu tę ścianę wschodnią?
A że uparty jest, to nie było wyjścia ;)
Mam małe deja vu – znów zamawiam lawetę (ale teraz to jestem już stały klient, żadnego wydziwiania na babę ;) i rabat nawet mam ), zastanawiamy się, kogo „uszczęśliwić” parkowaniem zaprzęgu na podwórku.
W dodatku właściciel wypożyczalni: Pani Agnieszko, ja specjalnie dla Pani, nówka sztuka, jak malowanie, tylko proszę na nią chuchać i dmuchać! (o lawetę rzecz jasna chodzi).
Na szczęście mam pod Warszawą kuzynostwo posiadające odpowiednie podwórko.
No może nie do końca kuzynostwo (babcie były siostrami), ale w naszej familii to lepiej niż najbliższy szwagier.
Zastępstwo w robocie załatwione (poradzi sobie pan, prawda? MUSI pan …) wszelkie możliwe autorespondery ustawione.
Zostawiamy rozgrzebany totalnie remont, który oczywiście miał się skończyć PRZED wyjazdem, ufając, że beżowy będzie w salonie, a butelkowa zieleń w holu, a nie odwrotnie…
Stop, rozłączamy się, czas wrzucić czas wschodni ;)
Tym razem VW lepiej współpracuje z lawetą, choć przejazd przez wielkopolski odcinek A2 dostarcza bardzo niemiłych cenowych wrażeń.
Opłata x2, choć nie przekraczamy 3,5 tony. Za to docieramy na miejsce w niecałe 6 godzin i nawet Pałac Kultury pod drodze nam mignął ;)
Kuzynostwo ma za płotem linię kolejową, podwójną nawet. Ale za chwilę się przekonuję, co mieli na myśli mówiąc : niee, pociągi nam wcale nie przeszkadzają. Hałas startujących samolotów jest zdecydowanie większy ;)
Tym razem nie nastawiamy się na wielki offroad i przedzieranie przez krzaki, a raczej szutry. Żadne z nas nie szlajało się jeszcze po Mazurach i chcemy coś zobaczyć. Najlepiej jakieś jeziora ;)
Postanawiamy zacząć od Siemianówki, czyli zalewu na Narwi, gdzie nocowaliśmy 2 lata temu.
Niedziela rano, ruszamy na wschód!
cdn...
- 7
-
Pewnie część z Was słyszała już o wypadku na A4 pod Krakowem.
Zginął Robert Kamp z Holandii.
Niesamowicie pozytywny podróżnik i Człowiek.
Mogliście Go poznać na IZI Meeting.
Chcemy odprowadzić Go do domu w asyście.
Kto może i chce, niech dołączy w Krakowie, lub gdzieś po drodze na A4.
Wyjazd jutro z Krakowa pomiędzy 10 a 16,
szczegóły podamy niedługo.
Info tu: http://africatwin.com.pl/showthread.php?p=441150#post441150
oraz tu: https://www.facebook.com/pages/IZI-Meeting/354984427863330
-
Gratulacje!
Igor Morye i Michał Juraszek, znany szerzej jako Naczelny Filozof, zostali laureatami Nagrody Iziego.
Nadesłano kilkanaście projektów, a Kapituła nagrody miała nie lada orzech do zgryzienia. Postanowiliśmy docenić oba projekty, które w podobnym wymiarze mają w sobie coś z ducha Iziego.
Igor postanowił na swojej starej Teresie pojechać do Uzbekistanu i Kazachstanu, by zrealizować projekt związany z losami polskich zesłańców.
Wierzy, że jego realizacja pomoże innym, wyruszającym na wschód motocyklistom.
Naczelny Filozof postanowił odkurzyć swoją, już bardzo pełnoletnią, CZ 350 i pojechać nią do Gruzji.
Jest w tym projekcie trochę szaleństwa i uznaliśmy, że pomysł spodobałby się Robertowi.
Serdecznie Wam obu gratulujemy i trzymamy kciuki za realizację planów.
Chcemy zobaczyć Wasze prezentacje na przyszłorocznym Izi Meeting!
- 5
-
Konkurs o Nagrodę Iziego rozstrzygnięty!
Dziękujemy za Wasze liczne zgłoszenia i wspaniałe projekty.
Dziękujemy także naszej Kapitule, w której skład weszli motocyklowi podróżnicy: Ola, Roomyanek, Sambor oraz Wilk.
Ogłoszenie zwycięzcy oczywiście na zlocie ;)
Jeszcze chwila cierpliwości !
- 4
-
Dokładnie tak!
Nie liczy się miejsce, tylko ludzie!
Dlatego nie wahajcie się podzielić swoimi marzeniami. Każde jest niepowtarzalne!
-
Przypominamy!
4000 zł za projekt podróży motocyklowej.
Tyle właśnie wynosi Nagroda Iziego, wręczymy ją temu, kto przedstawi najciekawszy pomysł na swą podróż motocyklową.
To nie musi być aż tak ambitne jak ta poślubna podróż ze zdjęcia: rok 1934, motocykl BSA, Halina i Stanisław Bujakowscy na trasie Druskienniki - Szanghaj.
To była wyprawa!
Czekamy do końca kwietnia na Wasze zgłoszenia: info@izimeeting.com
-
No cóż, kapituła będzie musiała zdecydować, kto bardziej zasługuje na nagrodę. Liczy się pomysł, zaangażowanie, osobowość.
Jeśli udowodnisz, że podróż dookoła Polski będzie Twoją podróżą życia, to zgarniesz nagrodę ;)
W projekcie musi być to "coś" ...
-
Pierwsze zgłoszenia napływają.
Serdecznie zachęcam: każda podróż jest możliwa.
4000 zł do wzięcia!
- 1
-
Marzysz o przejażdżce na Nordkapp?
A może wolisz pustynne klimaty?
Albo pustki mongolskich stepów?
A może jednak podróż dookoła Polski?
Marzy Ci się podróż życia, ale blokuje Cię brak funduszy?
To właśnie dla Ciebie wymyśliliśmy Nagrodę Iziego!
Do końca kwietnia czekamy na Wasze projekty podróży, najlepszy nagrodzimy kwotą 4000 zł.
Oczywiście do przeznaczenia na podróż!
Zapraszamy do wzięcia udziału w konkursie. Nieważne, czym jeździsz, nieważne ile masz lat.
Ten konkurs jest także dla Ciebie!
Regulamin Nagrody Iziego
Głównym celem Nagrody Iziego jest pomoc młodym globtroterom motocyklowym w spełnieniu swoich ambitnych przedsięwzięć.
Robert Gałka "Izi" zginął w 2010 roku podczas podróży motocyklowej w Tadżykistanie.
Był człowiekiem, który nie bał się wyzwań i który nie używał słowa "niemożliwe".
Służył swoją bezinteresowną pomocą wielu motocyklistom i podróżnikom.
Nagroda Iziego ma na celu upamiętnić Roberta jako osobę niezwykłą w środowisku podróżników motocyklowych,
godną naśladowania.
1. Laureata Nagrody Iziego wybierze Kapituła spośród nadesłanych zgłoszeń. W skład kapituły wchodzą osoby, które znały Iziego i maja duże podróżnicze doświadczenie.
2. Projekt musi dotyczyć wyjazdu samodzielnego, bez korzystania z usług firm organizujących usługi turystyczne;
3. W konkursie nie mogą uczestniczyć osoby zawodowo zajmujące się turystyką motocyklową;
4. Wyjazd musi być zrealizowany do końca kwietnia 2016 roku.
5. Zgłoszenia muszą być nadesłane mailem na adres: info@izimeeting.com do 30 kwietnia 2015
6. Zgłoszenia powinny zawierać ogólny projekt wyjazdu i jego termin a także krótką charakterystykę kandydata i jego dorobek podróżniczy;
7. Kapituła wybierając laureata weźmie pod uwagę dorobek kandydata oraz atrakcyjność projektu, ale promowane będą osoby z niewielkim stażem podróżniczym, ale z wielkimi marzeniami.
8. Laureaci nagrody zostaną zaproszeni na kolejny Izi Meeting. Laureat będzie zobowiązany do zrobienia prezentacji i pokazu slajdów z wyjazdu na kolejnym IM oraz udostępnienia IM zdjęć z wyjazdu.
9. Laureaci są zobowiązani do umieszczenia logo IM na motocyklu oraz w relacjach;
10. Kapituła dysponuje kwotą 4000 zł, pieniądze może podzielić w dowolny sposób między kilka projektów lub całość na dowolny projekt. Może też odstąpić od przyznania nagrody jeśli uzna, że wśród nadesłanych projektów nie ma dość interesującego.
11. Nagroda pieniężna może być wykorzystana na dowolny cel związany z podróżą: doposażenie motocykla, ubranie motocyklowe, paliwo
12. W razie niewykorzystania środków finalista zobowiązuje się zwrócić nagrodę do końca kwietnia 2016.
- 2
-
Ehhhh, jakaś niemoc pisarska mnie dopadła.
Albo i zachęty brak ;)
Ale za to Raf coś skrobnął
Odcinek 4 i 1/2, czyli pojazdy do przewozu pyr oraz innego inwentarza, niekoniecznie żywego.
Podstawowym pojazdem do przewozu pyr i innego inwentarza jest to coś:
Jak widać wykonany jest całkowicie w technologii rejli, ale jakże prostej i skutecznej;)
Nr 2
Nr 3 i 4
Tymi pojazdami również przewozi się pyry ale w nieco mniejszych ilościach, np. dwa worki na pasażera:
Inne pojazdy, czyli motocykle, tuk-tuki i taksówki
Jak już wiecie policja (a raczej policjantki) jeżdżą tym i z gracją próbują zapanować nad oszalałą masą samochodów;)
Reszta porusza się na skuterach albo małych enduro, nie większych niż 250 cc produkcji przeróżnej
Jest też coś dla wielbicieli Orange Power;)
Taksówki(najpopularniejszy model, mieści nawet dwumetrową lodówkę;) )
A na koniec jeszcze coś takiego, zaobserwowane w Limie
- 10
-
Odcinek 4, czyli nie po to mamy ze sobą poznaniaka i krakowiaka, żeby płacić jak za zboże ;)
No dobra. To już wiemy, że można dostać się do Aqua Calientes za 80$ w jedną stronę.
Ale nie będziemy przecież płacić tyle za 3 godzinną jazdę takim czymś:
Krzychu robi research w kuzkańskich biurach turystycznych i okazuje się, że istnieją pewne alternatywy.
Cena owych alternatyw zaczyna się od 90 soli, ale po jakimś kwadransie spada do 60 soli, czyli jakiś 80 pln. W obie strony ;)
Alternatywa składa się z busa oraz dwunożnego transportu własnego, czyli nóg.
I zamiast 3 h w pociągu, spędza się jakieś 6-7 w busie i wędruje kolejne 2-3.
Hm. Nie jestem pewna, szczególne tego spacerku z plecakiem w dżungli w porze deszczowej.
Ale zdaje się, że nie bardzo mam coś do gadania.
Krzychu – poznaniak z dziada pradziada, Raf – oszczędny krakowiak… Co ja biedna mogę?
Skoro świt pojawiamy się zatem pod biurem, skąd zostajemy zgarnięci na uliczkę, z której na raz odjeżdża chyba 15 sprinterów i innych podobnych.
Chaos ogólny, każdy kierowca ma listę niemiłosiernie poprzekręcanych nazwisk i każdy wykrzykuje je w tym samym czasie ;)
Po jakiejś pół godziny i pięciu przesiadkach ruszamy.
W busie towarzystwo międzynarodowe, nie tylko my uważamy, że ceny są (bardzo delikatnie ujmując) zawyżone.
Cuzco poza centrum już takie przeciętnie slumsowate:
Ale zaraz za miastem piękne góry (jesteśmy ciągle powyżej 3000 m n.p.m.)
Krzyś patrzy zachwycony, bo wszędzie rosną, ba! kwitną nawet! pyry:
niby lato, ale pora deszczowa, więc wszystko obłędnie zielone:
Droga dość zakręciarska, kierowca tutejszy, więc zakręty bierze prawie bokiem ;)
Wyżej już mniej roślinności:
Po drodze miasto Urubamba:
Przystanek na siku i takie coś przy okazji:
Zatrzymujemy się „na 2 min, bo jeszcze ktoś się dosiądzie” w Ollantaytambo – pięknym miasteczku w górskiej kotlinie:
Latynoskie 2 minuty przechodzą w godzinę, możemy pooglądać lokalną ludność:
Te ubiory nie są dla turystów. Wszystkie wiejskie kobiety są tak ubrane.
Za Ollantaytambo zaczynamy się wspinać ku przełęczy Abra Malaga : 4316 m n.p.m
brrr…
Serpentynami zjeżdżamy w dół. Wysokość + ułańska fantazja kierowcy powoduje, że każdy zaciska zęby i trzyma się za żołądek. A niektórzy wychodzą z autobusu zieloni i pełnym woreczkiem ;)
Dojeżdżamy do Santa Maria, gdzie zjeżdżamy z asfaltu i szutrem dojeżdżamy do Santa Teresy. Długi Sprinter średnio sobie radzi z pokonywaniem brodów i kamieni.
Droga przyczepiona jest do zbocza góry, wąska i świeżo uszkodzona opadami.
Ogólnie staramy się nie patrzeć w dół, gdzie kilometr niżej wije się rzeka. I nie myśleć, ile Sprinterów już tam spadło ;)
Z Santa Teresa zostało już tylko 10 km do końca. Ale to już w zasadzie offroad – sprinter pokonuje tę drogę dokładnie w 45 minut.
Uff, dotarliśmy do stacji Hydroelectrica.
To stacja końcowa Perurail, można zapłacić jakieś chore pieniądze i pojechać 13 km do Aqua Calientes.
Ale my mamy inny plan:
W linii prostej mamy do Machu Picchu dokładnie 1 km. No i chyba 500 m do góry ;) Ruiny są nawet widoczne.
Ale my musimy przejść się dookoła góry, wzdłuż torów i rzeki, do miasta. I mamy na to 2,5 h, bo w dżungli szybko robi się ciemno ;)
To ruszamy – jak widać większą kupą:
Ci najbogatsi jadą:
Stopa raczej nie złapiemy ale spróbować można ;)
Jakby ktoś miał pomysł, że rowerem albo motkiem – to absolutnie zakazane, rezerwat itp.
widoki są:
Chyba nic nie jedzie ;)
Już po ciemku docieramy do Aquas Calientes.
Wymęczone Jagnię czeka, aż Krzychu wynegocjuje rozsądną cenę:
I kolejny dzień za nami ;)
cdn
- 14
-
W czasie wieczornego spaceru Raf & Krzychu podobno byli grzeczni, a na pewno nie sikali na trawniki, bo to strasznie niedozwolone w Peru:
Jak prawie każde miasto wieczorem: ładne, bo śmieci stają się mniej widoczne ;)
Na ulicy Hatunrumiyoc, gdzie (podobno) po którymś z zęstych trzęsień ziemi odsłoni się inkaski mur, oczywiście niezniszczony:
a po drugiej stronie nowszy, hiszpański, już nie taki sprytny:
tak przynajmniej twierdził ten gość z prawej:
Wieczorem omawiamy strategię zdobycia Machu Picchu.
No bo być w Peru i nie widzieć Machu Picchu to jak… być w Peru i nie widzieć Machu Picchu;)
Przed wyjazdem znalazłam w sieci kilka niezbyt przychylnych opisów Peru, na czele z tym właśnie zabytkiem.
Ale pomyślałam sobie: „eee tam, kolejny biały, który chce, żeby wszystko wszędzie było po naszemu i ze wszystkiego niezadowolony”.
Ale powoli dochodzi do nas, że jest w tym całkiem sporo prawdy. :-(
Turysta jest bowiem w Peru łupany jak się da i gdzie się tylko da.
Nam się trochę upiekło dzięki biegłemu hiszpańskiemu Krzycha, który był się w stanie dopytać o wszystko.
Machu Picchu jest świetnym przykładem peruwiańskiej ekonomii. Najtańsze wejście: 150pln.
No dobra, zabytek jakich mało, to akurat przeboleję.
Droga na Machu Picchu: masz wybór. Albo 2 h ostrego marszu inkaską kamienną ścieżką do góry (dla mnie na tej wysokości – 2500 m n.p.m. kompletnie niewykonalne) albo 18 $ (płatność wyłącznie w $ !) i 15 minut górskich serpentyn pokonanych autobusem.
Ale najlepsza jest podróż do Aquas Calientes – czyli wsi, skąd wychodzi ścieżka na Machu Picchu. Aquas Calientes położona jest w odciętej od świata dolinie, do której nie dochodzi żadna, nawet najbardziej offroadowa droga.
Jest tylko wąski wąwóz rzeki, gdzie zmieszczono tory kolejowe. Możesz więc w Cuzco wsiąść w pociąg i pokonać jakieś 100 km w 3 h za jedyne 80 $.
Czyli razem, wypad na Machu Picchu to jakieś 800 złotych + nocleg…
A wkurza to tym bardziej, że pod spodem wypisane są ceny dla Peruwiańczyków, który płacą mniej więcej 1/10 tych cen. :evil:
Na szczęście mieliśmy Krzycha ;)
cdn.
- 8
-
Odcinek 3, czyli jeśli chcesz poczuć się jak staruszek, jedź do Cuzco …
Wstajemy o totalnie nieprzyzwoitej porze (jak na urlop) czyli przed 6. rano, widzimy w łóżku obok Niemca od f800gs, z którym nawet nie było okazji pogadać.
A szkoda, bo to było 50% wszystkich motocyklistów-podróżników, jakich widzieliśmy w Peru ;)
Jeszcze zaspani lądujemy na lotnisku i szukamy stanowiska linii Star Peru. Ciekawe, czy dolecimy w całości ;)
W Peru jest całkiem dużo lokalnych linii lotniczych, ale nie wiem, czy dostałyby zgodę na lądowanie w UE ;)
Stardartowe spóźnienie odlotu i już siedzimy w małym, ale całkiem przyzwoitym Bombardierze.
Widoki na Andy obłędne:
Kurczę, żeby móc przejechać tę ścieżynkę na mojej jagnięcinie…
Lot króciutki, godzinka i lądujemy w Cuzco. (Dla wyjaśnienia naszego burżujstwa: z Limy do Cuzco można albo samolotem w 1 h, albo autobusem w 22 h, a cena samolotu nie jest zabójcza).
Cuzco to turystyczna i histroryczna stolica Peru. Na szczęście jesteśmy w najniższym sezonie i tłumów nie ma.
Tuż za drzwami tłum taksówkarzy, na szczęście wiemy, ile powinna kosztować taksówka do miasta i nie płacimy 3x tyle ;)
To poprosimy na Plaza de Armas ;)
Rynek ładny i klimatyczny:
Krzychu leci obejrzeć hostel proponowany przez naganiacza, wraca po chwili z opinią „może być”. Podobno ma być i ciepła woda i wi-fi ;)
Plecak na plecy i ruszam do hostelu. Droga liczy może 400 m, ale jest pod górkę. Niewielką górkę. A wręcz bardzo niewielką.
Więc dlaczego czuję się, jakbym właśnie wspinała się co najmniej na Mont Blanc?? Serce wali jak oszalałe, nogi słabe…
Cuzco leży na ponad 3300 m n.p.m., a jeszcze wczoraj byliśmy nad poziomem morza. Chłopaki też nie wyglądają najlepiej, ale ja, jak jakaś staruszka, muszę robić przerwy co 100m na złapanie oddechu! Oj, ciemno widzę najbliższe dni…
Cuzco zostało założone przez Inków już w XII i mnóstwo tu zabytków, zarówno inkaskich, jak i hiszpańskich (Pizzarro zdobył miasto – wtedy stolicę - w 1533).
Nasz pokój w hostelu też wygląda zabytkowo ;)
ale sam hostel ma w sobie „coś” ;)
Łykamy po aspirynie, która rozszerza krew i ruszamy w miasto – jeszcze raz Plaza de Armas:
to tutaj rozerwano końmi Tupaca Amaru – przywódcę indianskiego powstania.
Dookoła placu góry:
jest jak zwykle policja:
Iglesia (kościół) de la Compañía de Jesus, wybudowany w miejscu inkaskiej świątyni
Czyszczenie butów:
Pucybut przyzwyczajony do półbutów zażądał dopłaty ;
Uff, znów pod górkę… Na szczęście bez plecaka, więc postój na złapanie oddechu tylko co 200 m…
Docieramy do mercado i zaczynamy od świeżo wyciśniętego soku z mango z mlekiem
Atmosfera nieco senna:
aż docieramy do działu restauracyjnego:
zamawiamy dane dnia, czyli zupa + milanesa. Milanesa to narodowe danie Peru (raczej tej biedniejszej części), składające się z ryżu, frytek, kawałka mięsa oraz surówki. Cena całości – 10pln ;)
Obsługują dwie panie, z których ta z prawej jest jakaś podejrzana trochę ;)
A tu druga potrawa narodowa, jeszcze surowa.
Indianka się oodgrażała, żeby nie robić zdjęcia świnkom, bo to przynosi pecha, a dokładnie „la Muerte”…
Po powrocie do hostelu Jagna chwilowo odmawia współpracy i Cuzco by night należy do chłopaków…
cdn
- 15
-
Dzień 2, czyli spacerkiem po Limie
Lima szczególnie piękna nie jest, ale stolicę zaliczyć trzeba ;)
Taksówka pokonując jakieś 10 km korka dowozi nas na Plaza de Armas – tak nazywa się każdy główny plac w każdym mieście ;)
Korki w Limie są niesamowite, a jeszcze ciekawszy jest sposób ich pokonywania – nieważne, że przed tobą jakieś 100 m wolnej jezdni, jeśli tylko ruszysz spod świateł o 0,0001s za późno – wszyscy cię strąbią ;) Szybki sprint, może nawet uda się wrzucić trójkę i już trzeba hamować ;)
Plaza de Armas:
Typowe dla Limy los balcones:
Obowiązkowa katedra wzniesiona przez Hiszpańskich najeźdźców :
Boże Narodzenie było całkiem niedawno, szopka jeszcze stoi i to niemała ;)
Prowincja też czasem zagląda do stolicy:
Do dzielnicy za rzeką turyści już nie zaglądają. Slumsy niestety są w każdym dużym mieście…
Państwo niby bezpieczne, ale rękę na pulsie trzeba trzymać::
Porządku pilnuje policja. Policja stoi na każdym rogu, policja jeździ non stop. I w dodatku chyba 75% to kobiety na motocyklach!
Tylko te buty chyba od innego środka transportu ;)
Krzyś spełnia swoje marzenie:
Posilamy się w budce, gdzie ręcznie wyciskają soki. Są obłędnie dobre i równie tanie ;)
A tu maszynka do przemysłowego obierania pomarańczy (tych zwykłych, nie podziemnych)
Naśladując lokalesów robimy sobie przerwę na trawniku w cieniu:
Zresztą – nie tylko my ;)
Typowa dla Peru tabliczka – jest na co drugim trawniku. Nie sikać, pamiętajcie!
I ruszamy do drugiego najważniejszego miejsca w każdym peruwiańskim mieście - Mercado, czyli rynek. Nie plac, tylko miejsce do zakupów.
Tu już nie jest europejsko ;)
Tego na razie nie kupimy:
ani tego:
Gęsinę lubię, ale…
Pyry!!!!
Które wybrać? Papa blanca? Amarillo? Rojo?
ooo, już lepiej
Z zakupami wracamy do hostelu, gdzie wita nas F800GS na monachijskich blachach oraz dwa potężne alu kufry z naklejkami od Alaski po Ekwador w naszym pokoju. Tylko kierownika brak :(
Robimy jeszcze wieczorny spacer nad ocean.
Niestety wybrzeże peruwiańskie to zimny prąd i wysokie fale, więc warunki mało plażowe.
Dzielnica nadmorska jakaś taka bogata:
A Pacyfik hen, hen na dole. A klify pionowe i zejścia brak …
Trzeba nadłożyć sporo drogi i zejść specjalną drogą:
do plaży okupowanej przez surferów:
Ciekawe te klify…
Łapiemy zachód słońca i wracamy do hostelu gdzie znów wszyscy patrzą w swoje ekraniki…
cdn…
- 19
-
Lądujemy koło północy w Barcelonie, znieczulamy się dwoma przemyconymi kartonikami na wymarłym lotnisku, po czym znajdujemy sobie zaciszne miejsce za filarkiem, wyciągamy śpiworki i odlatujemy w noc.
Noc nie jest długa, bo gdzieś przed piątą budzi mnie dyskusja, jaką Krzychu ze swadą toczy z lotniskowym ochroniarzem.
Niestety ochroniarz kompletnie nie wykazuje empatii, po 5. leżeć „no permite” i koniec.
Zaspani ruszamy więc w stronę naszego stanowiska.
Krzychu ze zdumieniem odkrywa istnienie drugiego terminala w Barcelonie, oddalonego o ładnych kilka km. A tyle lat już tu lata!
Jeszcze tylko przelot do Madrytu, kolejna zmiana terminala i w końcu siedzimy w samolocie do Limy. Opis 13 h na siedząco sobie daruję ;)
Samolot po kresce przesuwał się baaaardzoooo wooooolnooo:
Scyzoryka na pokład nie wniesiesz, ale za chwilę damy ci inne narzędzie zbrodni:
W Limie wita nas pogodny wieczór oraz 28 stopni. To lubię !
Mamy zarezerwowany hostel, który jak zwykle wygląda zupełnie inaczej niż na fotografiach w internecie ;)
To typowe zjawisko, obserwowane szeroko w wielu krajach ;)
Zaczynam przypuszczać, że każdy hostel ma jedno propagandowe pomieszczenie, w którym robi się zdjęcia;)
W każdym razie nie jest źle, jest ciepła woda i łaj-faj ;)
Wieczór spędzamy na patio hostelowym, zdziwieni mocno brakiem jakiejkolwiek imprezy.
Jak to? Średnia wieku 25+, ciepło, wakacje, podróże, a tu...
A tu każdy siedzi sam, ewentualnie w 2-3 osoby i każdy patrzy w swój własny ekranik…
Jeszcze tego nie wiemy, ale tak będzie wyglądał każdy wieczór spędzony w peruwiańskim hostelu...
Eh, świat się zmienia…
- 11
-
Oj podziwiam. W tamtejszym ruchu ulicznym !!!
Nie wiem, czy widzieliśmy więcej niż 2 wynajęte auta przez cały wyjazd...
A szkoda, bo też wolę taki sposób podróżowania...
- 1
-
Dzień 1, czyli Poznań – Zielona Góra – Berlin – Barcelona - Madryt – Lima…
Czy ja kiedyś wyjadę normalnie, bez nerwów na urlop? Może na emeryturze…
Rano załatwianie tysiąca spraw, przypominanie o tysiącu kolejnych pracownikom (z nadzieją, że będzie do czego wracać po urlopie), zaraz, zaraz, czy babka od ubezpieczeń przysłała dokumenty?
Szybki telefon: jak to, ja myślałam, że pani wyjeżdża za miesiąc… Grrrr…
A więc jeszcze przejażdżka po ubezpieczenie, na szczęście pani się wczuwa, załatwia szybko i nawet mamy zaświadczenia po hiszpańsku.
A czy ktoś może zrobił check-in? – rzucam w przestrzeń nad głową Rafa…
System Iberii (po polsku oczywiście brak) + cookies = katastrofa. Przez pół godziny wkurzamy się, dlaczego każą nam zapłacić 35 Euro za zmianę miejsc, których nie zmieniamy.
Po wyczyszczeniu cookies cena cudownie znika… a my siedzimy osobno, oczywiście kilometry od okna. Lot trwa jedynie 13 h i to w dzień, więc fajnie byłoby mieć na co popatrzeć… Na przykład na taką Amazonkę ;) ale nie tym razem.
Jakimś cudem udaje mi się spakować o czasie, Krzychu przyjeżdża spóźniony pół godziny (ma te same problemy, czyli jak zamknąć firmę na 2 tygodnie…) i ruszamy na Berlin.
Parking załatwił po znajomości Fassi, w pewnym gospodarstwie, w którym miał kiedyś okazję dorabiać jako kierowca.
Zgadnijcie, cóż Fazik nasz kochany ciągał na przyczepie? :o
Z lekka spóźnieni lądujemy na Schönefeld, gdzie Fazik ukaja nasze nerwy berlińskim piwkiem:
Po czym znów musimy gonić, bo kolejka do kontroli wije się jak pyton, a Norwegian do Barcelony odlatuje za równe pół godziny ;)
Na szczęście widzimy za sobą kilkudziesięciu zdecydowanie bardziej zrelaksowanych Hiszpanów. No cóż, samolot raczej nie odleci bez połowy pasażerów ;)
Krzychu zdołał jeszcze zakupić 2 kartoniki białego wytrawnego (no jakoś trzeba przetrwać noc na lotnisku, prawda?) i w końcu możemy oderwać się od ziemi…
cdn...
- 13
-
Odcinek 0, czyli prologi dwa
Prolog według pewnego śląskiego Berlińczyka:
Początek tej podróży sięga jeszcze II wojny światowej, kiedy pradziadek Krzysia otrzymał od ojca kawał dorodnego kartofla.
Kartofel ten stanowił podstawę żywieniową każdej wielkopolskiej rodziny. Życzeniem ojca pradziadka było odwiedzenie mekki pyrowej, czyli miejsca urodzenia proroka pyry.
Coś w rodzaju oczyszczającego rytuału dla następnych pokoleń pyry. Bo pyra starzeje sie tak jak my. Co rok jest o rok starsza i bardziej pomarszczona...
Owa święta pyra od ojca pradziadka Krzysia przetrwała do dzisiaj razem z życzeniem odwiedzenia kraju pochodzenia pyry.
Krzysiu, jako wierny orędownik krainy wielkopolskiej pyry postanowił popielgrzymować do świętej dla każdego Poznaniaka krainy....
Rok 2014, wieś pod Zieloną Górą, Jagna i Raf dnia powszedniego chcąc ugotować kartofla na kolacje stwierdzają brak owych w worku w piwnicy. Wieczór spędzili przy chlebie i wodzie...
Dnia następnego dzwonią do krainy Wielkopolskiej do Krzysia - dostawcy dorodnych pyr. Ten wysyła 3 worki i 2 cebuli i wspomina o świętej pielgrzymce...
Wiemy już, ile jest czasu pomiędzy iskra a zapłonem, mieszanka detonuje natychmiast. Bilety okazyjne lądują na skrzynce mailowej, plecaki zapakowane, kanapka na drogę i wielki ptak niesie ich nad wielką wodą do krainy podziemnych pomarańczy.
Krzychu obmył stopy i przygotował sie do przywitania świętej ziemi...
Prolog ver 2.0, czyli lubusko – wielkopolski:
- Jagna, masz już plany na zimowy wyjazd?
- Krzychu, sierpień dopiero mamy…
- Może i sierpień, ale teraz jest promocja Iberii do Ameryki Południowej. W Chile byliśmy, Argentyna zbyt poukładana, w Kolumbii byłem, zostało Peru ;) Jak chcemy się załapać, to szukaj szybko karty kredytowej!
No cóż, była to (jak dotąd) najszybsza decyzja wyjazdowa w moim życiu. Mniej więcej dwugodzinna ;)
Opłacało się. Zapłaciliśmy dokładnie 4 426,59 PLN za lot na trasie Barcelona – Lima – Bruksela. Za 3 osoby!
-Krzychu, a co właściwie jest ciekawego w Peru oprócz tego całego Machu Picchu?
-Jak to co! Kartofle!
Ziemniak (Solanum tuberosum L.) – gatunek rośliny należący do rodziny psiankowatych.
Nazwa „ziemniak” odnosi się zarówno do całej rośliny, jak i do jej jadalnych, bogatych w skrobię bulw pędowych, z powodu których gatunek jest uprawiany na masową skalę.
Roślina wywodzi się z Andów, gdzie udomowiono ją ok. 8 tysięcy lat temu.
Ziemniak został przywieziony do Europy w końcu XVI wieku, w ciągu następnych stuleci stał się integralną częścią wielu kuchni z całego świata.
Obecnie jest czwartą pod względem produkcji rośliną uprawną (po pszenicy, ryżu i kukurydzy).
W stanie dzikim rozmaite gatunki psianek podobnych do ziemniaka występują w obu Amerykach, od Stanów Zjednoczonych po Urugwaj.
Najnowsze badania genetyczne wykazały, że wszystkie odmiany rośliny wywodzą się z gatunku Solanum brevicaule, kultywowanego w dzisiejszym południowym Peru od przynajmniej 7 tysięcy lat.
W wyniku setek lat krzyżowania i sztucznej selekcji do dziś powstało ponad tysiąc odmian uprawnych ziemniaka.
Po podboju Państwa Inków, Hiszpanie sprowadzili ziemniaki do Europy około 1570 roku, skąd żeglarze rozprzestrzenili uprawę rośliny na cały świat.
Wprawdzie europejscy rolnicy początkowo byli wobec nowej uprawy sceptyczni, ale do XIX wieku stała się ona podstawą diety milionów mieszkańców kontynentu i nieodzownym elementem wielu kuchni regionalnych.
Dziś dieta przeciętnego mieszkańca Ziemi zawiera ok. 33 kg ziemniaków rocznie, a Polaka 109 kg.
I jak tu nie jechać do Peru?
cdn
- 19
-
Cieszę się bardzo ! I gratuluję realizacji!
Z wielu ludzi dopytujący, pytających, jesteś pierwszy, który wcielił plany w czyn!
-
Michał, u mnie końcowo poszła pompa wody. Dokładniej wyrobily się plastikowe zębniki. Po wymianie motek jak nowy.
Być może się przegrzewal...
-
Raf spędza w Jimniku kilka godzin dziennie i chwali sobie ;)
Czasem nawet się chwali, że mu się udało wyprzedzić jakąś ciężarówkę !
- 2
-
A myśliwi to się nie dziwili, że tak terenujecie tym Jimim, tylko że we dwoje zmieściliście się w środku :-D
eee, spoko, ja mała jestem. A Raf mimo swoich 180 też ma ciut miejsca do podsufitki ;)
Jimnik fajny jest i basta !
- 2
O tym, jak zachód pojechał na wschód i co z tego wynikło…
na Foto(i)relacje bez blokady
Napisano · Report reply
Odcinek 10, czyli przez moment było nieciekawie…
Budzimy się na kompletnie pustym polu namiotowym:
Nie ma już nawet złomiarza, który o szóstej rano zbierał puszki i każdą z nich energicznie zgniatał :(
Śniadanie, pakowanie, wyjazd.
No właśnie, nie tak prędko.
- Raf, czy ciebie też coś w nocy pogryzło?
- Nie, a ciebie? Przecież ostatni komar skonał z miesiąc temu!
- Ale ja mam trzy takie dziwne bąble na nodze.. o kuźwa, teraz to już chyba trzydzieści trzy!
Bąbli coraz więcej i w dodatku swędzą niesamowicie. Po jakimś kwadransie mam zabąblowane nogi, ręce i brzuch.
Jakieś uczulenie, ale na co? Nie mam żadnej alergii pokarmowej!
No nic, pewnie zaraz przejdzie, byle nie rozdrapać. Ubieram zbroję, rękawiczki, wsiadam na DR, nie będzie się jak drapać ;)
Ruszamy po starych śladach, czyli szutrami przez bardzo malownicze, drewniane wsie: Dublany, Mostowlany. Jest tak samo pięknie, jak poprzednim razem.
W jednej z wiosek zatrzymujemy się celem uzupełnienia płynów.
- Raf, swędzi mnie niemożebnie! I mam jeszcze więcej bąbli!
- Pokaż!
Nie jest fajnie:
Wypijam zakupione wapno, podwójną porcję, może pomoże?
Jedziemy dalej, usiłuję nie myśleć, jak mnie swędzi…
Chcemy zatrzymać się w Kruszynianach, meczet już widzieliśmy, ale chcieliśmy znów spróbować tatarskiego pierekaczewnika ;)
W Łosinianach szuter zamienia się w piękny asfalt – tego w 2013 tu nie było!
- Jagna, nie będziemy przecież jechać tym asfaltem , pojedźmy sobie bokiem przez Ozierany, taki ładnych piach…
- Raf, sprawdź lepiej, jak dojechać do najbliższego szpitala… Ja chyba powinnam dostać zastrzyk antyhistaminowy…
Od kilkunastu minut czuję, jak twarz puchnie mi pod kaskiem.
A usta mam już lepsze niż pani Minge z panią Siwiec razem wzięte.
Tylko mniej symetryczne ;)
Zaczynam się na serio niepokoić, wysypka nie znika, tylko przechodzi w opuchliznę.
Jesteśmy hen, hen od cywilizacji, a ja mam przed oczami wizję puchnącej tchawicy i w konsekwencji duszenia się…
- Mamy 40 km do szpitala w Sokółce, dasz radę?
- A mam inne wyjście?
Odpuszczamy szutry, suniemy asfaltem. Dojeżdżając do Krynek widzimy aptekę i pytamy, czy przyjmuje gdzieś jakiś lekarz, powinien mieć na stanie zastrzyk.
Owszem, przychodnia czynna.
Przychodnia w drewnianym domku, ale nowoczesna i schludna. I ciekawy (przynajmniej dla mnie) sposób zwracania się do ludzi:
Pielęgniarka: Co dolega?
Jagna: Coś mnie wysypało, spuchłam strasznie… Jesteśmy w podróży...
P: A stać może? Poczekać w kolejce może? Słabo jej?
J: Znaczy mi? Nie, mogę poczekać…
P: To niech się rozbierze i pokaże tę wysypkę.
i po chwili:
PANI DOKTOR!! Mamy nagły przypadek!!!
cdn.