Skocz do zawartości

trolik

Użytkownik
  • Zawartość

    839
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

  • Days Won

    51

Zawartość dodana przez trolik

  1. trolik

    Chcę tam wrócić!!

    Po wczorajszej walce na Krasnej byliśmy naprawdę zmęczeni, do tego doskwierały mi porozbijane nadgarstki-kolejny dzień postanowiliśmy więc spędzić na luzie. Zanim jednak przejdę do widoczków chciałbym polecić Wam naszą metę w Kołoczawie-naprawdę fajne, spokojne miejsce z parkingiem dla motków, noclegiem dla kilkunastu osób w 2-osobowych pokojach, kuchnia świetnie wyposażona, wszystko czyste i schludne. Po kawie i śniadanku rozjuczyliśmy rumaki i na lekko wjechaliśmy na halę odległą od naszego noclegu o jakieś 800 metrów. Zero wysiłku a widoki....mniam... https://photos.google.com/share/AF1QipMwdW0NXpN1kQXq7N1_UfIuvyoJWfvkGKnTsQsTQoorQ6JUC2DUyVFC23L7uW0VjQ/photo/AF1QipPSCU6MX1Dqq51xMibd0OOPi_-y6AuBGwpgN_Vr?key=MGhnN3dWUU5DWFdiX3NJVjFOTGlKTExqcXFyMlFB Okazało się, że hala wcale nie jest taka mała, więc po kawce i godzince leżenia pośmigaliśmy sobie w te i nazad, Było naprawdę przyjemnie. Wczesnym popołudniem zwinęliśmy się na dół i po wizycie na stacji benzynowej skierowaliśmy się do jeziora Synewir. Ogólnie fajne miejsce, ale raczej nie w weekend, bo Ukraińcy traktują Synewir mniej więcej tak jak my Morskie Oko...ale i tak było fajnie. To był bardzo fajny, spokojny dzionek. Okazało się, że nie trzeba wspinać się na wysokie połoniny żeby cieszyć się pięknymi widokami... :-). Po powrocie dostałem sygnał, że moja Mama-Wojowniczka zaczyna radioterapię wcześniej niż planowano- w związku z tym musiałem rozpocząć przemieszczenie w kierunku domu. Następnego dnia spakowaliśmy się i po śniadanku ruszyliśmy w kierunku domu. Po 4 godzinach dojechałem do Krościenka i zaraz za przejściem granicznym skręciłem w prawo-chciałem sprawdzić, jak zmieniły się Góry Slonne w ciągu kilku lat od mojego ostatniego pobytu. Widoczki były do prawda piękne, ale szutry zostały wyasfaltowane niestety...więc bez większego żalu ruszyłem w kierunku autostrady. Nocowałem przy autostradzie w pobliżu Dębicy. Następnego dnia śmignąłem dalej na Wrocław i potem na Szczecin. Muszę tutaj dodać jeszcze jedną rzecz, która mnie przeraziła. Zbliżając się do Krakowa autostradą (chyba było to za Bochnią) widać było Kraków zanurzony w syfiastym, blado-żółtym smogu. Nad jednym miejscem (chyba nad hutą) smog przybierał postać grzyba, bo syf rozpędzony gorącymi gazami z kominów unosił się do góry, a następnie schłodzony opadał na okolicę. Mimo pięknej, słonecznej pogody miasto było ledwo widoczne w tym syfie. Współczuję ludziom, którzy tam mieszkają. Wieczorkiem dotarłem szczęśliwy do domku po to, by po praniu i myciu śmignąć następnego dnia rano do Gdańska i kibicować Mamie-Wojowniczce. Podsumowanie: Ukraina i Ukraińcy są wspaniali, więc CHCĘ TAM WRÓCIĆ!!! :-) pozdrawiam trolik
  2. trolik

    Chcę tam wrócić!!

    Rzeczywistoć jest lepsza niż zdjęcia:-) Pozdrawiam trolik Wysłane z mojego SM-G925F przy użyciu Tapatalka
  3. trolik

    Chcę tam wrócić!!

    Ta droga jest przed szkołą czy za? Bo nie potrafię zlokalizować szkoły na mapie...Tak czy owak-ja jeszcze chciałem próbować, ale Mariuszowi szkoda było czasu. Jak Bóg da, to będę chciał wybrać się tam w przyszłym roku. Różnica będzie taka, że spanko będzie na połoninach :-). pozdrawiam trolik
  4. trolik

    Chcę tam wrócić!!

    Celem kolejnego dnia była Połonina Krasna. Od Dziadka wiedziałem, że możliwy jest wjazd na tą połoninę od strony Kołoczawy. Sprubowaliśmy jednak 2 drogi i żadna nie doprowadziła nas na górę, a straciliśmy jakieś 1,5 godziny na walkę. Postanowiliśmy więc wjechać czerwonym szlakiem od strony Ust-Czarnej. Po wyjeździe z Kołoczawy rozpoczęliśmy lekką wspinaczkę na przełęcz oddzielającą tą miejscowość od Ust-Czarnej. Widoczki były fajne. W Ust-Czarnej bez problemu znaleźliśmy znaki czerwonego szlaku i wio pod górę! Droga nie była łatwa, szczególnie dla obładowanych motocykli. Było kilka ostrych zakrętów pod górę, dużo kamieni o wielkości główki dziecka (baby heads), ale dało się jechać. Najważniejsze, że było sucho-nie wyobrażam sobie wjazdu na Krasną po mokrej drodze. Pół godziny i litr potu później docieramy na Krasną. Było warto się męczyć!! Zaraz po wjeździe na górę zrobiliśmy sobie kawkę i ustaliliśmy plan:-). Plan polegał na tym, że mieliśmy pyrkać po połoninach z takim wyliczeniem, żeby zjechać do Ust-Czarnej na godzinę przed zapadnięciem zmroku. Dawało nam to niestety nie wiele czasu na pyrkanie, bo to w końcu październik i dni coraz krótsze. Widoki były przepiękne i powoli pyrkaliśmy sobie fajną dróżką naprzód robiąc częste postoje w celu podziwiania widoczków. Trasa nie była trudna, choć zdarzały się strome podjazdy-nie było to jednak zbyt trudne wyzwanie. Piękne widoczki i delikatne pyrkanie wydawały się nie mieć końca-miałem wrażenie, że jestem w motorkowym raju. Wszystko było idealne-piękna pogoda, cudowne widoczki, fajna droga i tylko my na całej górze. Ta cudowna jazda uśpiła moją czujność. W pewnym momencie zjeżdżając ze szczytu pagórka natknąłem się na nowość-zamiast delikatnego szutru na bardzo stromym zjeździe leżały baby heads...tylko baby heads. In this moment he knew he fucked up... Znalazłem się w punkcie bez wyjścia, bo wjechałem już w to gówno, a za mną Mariusz. Stromizna była taka, że nie dałoby się odwrócić motków, a nawet gdyby to nie dalibyśmy rady ruszyć z miejsca. Byłem przerażony. Przerażony czekającym mnie zjazdem i tym, że z pewnością zostaniemy na tej połoninie do końca świata, bo w życiu nie damy rady podjechać z powrotem. Po półgodzinie i jednym kreszu udało mi się stoczyć po po najtrudniejszym odcinku (ok 200 m)-został mi do pokonania drugi odcinek-też baby heads, ale mniejsza stromizna. W międzyczasie próbowaliśmy znaleźć drogę alternatywną po obu stronach, ale nic nie wypatrzyliśmy. Po kolejnych 15 minutach znaleźliśmy się na płaskim. Nawet nie odwracając głowy ruszyliśmy dalej, żeby choć na chwilę zapomnieć o tej masakrze. Mieliśmy nadzieję, że może uda się zjechać inną drogą...Poniżej w oddali widać ten zjazd-może nie robi on wrażenia na zdjęciu, ale uwierzcie, że z bliska wyglądało to zupełnie inaczej... Po kolejnych 15 minutach natknęliśmy się na następny stromy podjazd z baby heads. Nie był od co prawda tak stromy jak poprzedni, ale byliśmy zmęczeni walką i przestraszeni....Pamiętam te doznania do dzisiaj- nie było fajnie :-). Zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy dumać co dalej. Od kreszy i podnoszenia Gieni uszkodziłem sobie nadgarstki-na szczęście nic się nie połamało, ale nie za bardzo chciały działać. Do tego kończyła nam się woda i słoneczko powoli zaczęło się zniżać... Postanowiliśmy wracać i poszukać alternatywnego podjazdu, choć z naszego obecnego miejsca mogliśmy spokojnie stwierdzić, że nic tam nie ma!! bez żadnego pomysłu i bez nadziei odpaliliśmy motorki i powlekliśmy się z powrotem. Przeżyłem w życiu kilka różnych przygód i wiedziałem, że nie ma sytuacji bez wyjścia, ale ta krótka jazda była bardzo smutna-wiedziałem, że jeśli nie znajdziemy bocznej drogi (a nie znajdziemy), to czeka nas całonocna walka z marnymi szansami na sukces...brrrrr nawet teraz się trzęsę kiedy sobie przypomnę tamte myśli kołaczące się w łepetynie... Nagle usłyszałem za plecami warkotanie małego motorka...!! Jessssst!! Chłopak na 150-tce wracał ze zbierania jagód. Powiedział, że na połoninę prowadzi tylko jedna droga-czyli ta, którą wjechaliśmy...Ale on wie, jak pokonać ten przerażająco stromy podjazd...po prawej stronie, jakieś 50 metrów od drogi dostrzegliśmy ledwie widoczną ścieżynkę prowadzącą do góry. Nadal było stromo, ale nie było baby heads....JESTEŚMY URATOWANI!!! Ale nie do końca.... Pierwszy, ten mniej stromy odcinek nadal trzeba było pokonać jadąc po kamieniach...a patrząc z dołu odcinek ten wyglądał przerażająco. No ale nic-przysiągłem sobie, że cokolwiek by się nie działo trzymam gaz i nie dotykam sprzęgła, a nogi nie mają prawa dotknąć kamieni. Złapałem kierownicę delikatnie i gaz!!! Kiera skakała na wszystkie strony jak szalona, ja miałem gęsią skórkę ze strachu, ale....jechałem! Mariusz też! po 200 metrach skręciliśmy w prawo na ścieżynkę omijając w ten sposób przerażająco przerażający drugi odcinek podjazdu. Tu już było ok, choć Mariusz zaliczył glebę kiedy przód podskoczył mu na jednym z rzadko występujących tu kamieni. Po 3 minutach byliśmy na górze!!!!!!!!!!!!!! Byliśmy wykończeni psychicznie i fizycznie. W planach na kolejny dzień był wjazd na Świdowiec, ale byliśmy tak wykończeni, że postanowiliśmy wracać do dobrze nam już znanej miejscówki w Kołoczawie. Miałem jeszcze trochę siły na złapanie wieczornych, pięknych widoczków... Mimo wszystko to był piękny dzień :-)
  5. Nawszod z Tatą zbudowali ładny kawałek homestay'a przed zimą. Mam nadzieję, że będzie gotowy na przyszły sezon. Zapraszam w imieniu Nawszoda z wioski Ipszorw!:-) Wysłane z mojego SM-G925F przy użyciu Tapatalka
  6. trolik

    Chcę tam wrócić!!

    21 bros. Moge spokojnie polecic-mysle ze przezyly juz jakies 40 gleb. Wazne jest dopasowanie ich do konkretnego stelaza. Pozdrawiam trolik
  7. A mowiles ze nie umiesz pisać...:-). Pozdrawiam trolik Wysłane z mojego SM-G925F przy użyciu Tapatalka
  8. 3-go września po pięknym przebudzeniu nad rzeką zebrałem się do dalszej jazdy. Wiedziałem, że chłopaki już ruszyli w stronę granicy więc umówiliśmy się na przejściu. Wczoraj tak byłem podniecony powrotem do domku, że zapomniałem kupić rzeczy na kolację i śniadanie. Do tego doszedł chłód wrześniowego poranka i nie było mi zbyt ciepło-rozgrzałem się dopiero po snikersie i kawie po tankowaniu. Kurcze, lubię tą drogę od Kijowa do Dorohuska-jest równa, szeroka i są fajne widoki w każdą stronę-niby nic nadzwyczajnego, a nawet mimo głodu i chłodu jechało mi się bardzo przyjemnie. Po dojeździe na przejście zastałem Wojtka siedzącego na ławce dla olbrzymów. Ogólnie przekraczając tą granicę czułem się jakbym wjeżdżał z Rosji na Ukrainę - taki sam beznadziejnie długi czas oczekiwania, jakieś dziwne procedury...po co to komu?? Człowiek docenia zalety Unii dopiero w takich miejscach...Jest mi przykro, że ludzie muszą tracić tyle czasu na biurokrację wjeżdżając do Unii z Ukrainy. Pamiętam te czasy kiedy przekraczałem granicę POL-DEU. Wtedy też tego nie rozumiałem. Nie chcę wchodzić w politykę, ale cieszę się, że jestem obywatelem Unii i mam nadzieję, że tak zostanie... Objazdy w okolicy Lublina trochę nas zmyliły i znowu się rozdzieliliśmy. Na szczęście tym razem mieliśmy ustalone miejsce na biwak-było to zakole Pilicy w okolicy Białobrzegów. Na mapie wyglądało jakby był to kawałek lasu z drogą gruntową. Po dojeździe okazało się, że jest tam kościelny ośrodek wypoczynkowy czy coś w tym rodzaju. Niemniej jednak kilkaset metrów dalej znaleźliśmy fajne miejsce na biwak z zejściem do wody. Druga już kąpiel pod rząd była całkiem przyjemna, ale niewiele pomagała-ciuchy tak śmierdziały, że nie mogłem wytrzymać sam ze sobą:-). Chłopaki mieli pewne obiekcje przed kąpielą...chyba wynikały one z tego, że trzeba było zeskoczyć z 1,5-metrowej skarpy do wody..., a prąd był naprawdę wartki ww tym miejscu i trzeba było trzymać się max pół metra od skarpy. Niemniej jednak udało nam się wdrapać z powrotem na ląd :-). Kolejny dzień był już ostatnim w na naszej wyprawie. Wszyscy dzięki Bogu dojechaliśmy bezpiecznie do naszych Domków. Ja mogę powiedzieć tylko, że Żona wpuściła mnie do łózka dopiero po trzech dniach i sześciu kąpielach... To była prawdziwa wyprawa!!!:-) Radziu, Wojtku: jeszcze raz dziękuję Wam za czas spędzony wspólnie i przepraszam za moje humory i takie tam inne głupawe zachowania :-). Fajnie się z Wami podróżowało! pozdrawiam trolik
  9. Pierwsza po kilku tygodniach poranna kawa smakowała wyśmienicie-dlatego nie spieszyliśmy się za bardzo i ruszyliśmy coś koło godziny 9-tej. Celem jazdy tego dnia był nocleg gdzieś między Kurskiem, a Sudżą. Kilometry uciekały sprawnie dzięki fajnym rosyjskim drogom, a temperatura w okolicach 30-tu stopni była w sam raz. Po dwóch godzinach jazdy Radzio zdecydował się na zmianę opony-znaleźliśmy w tym celu całkiem fajny szinomontarz połączony ze sklepem z częściami do ciężarówek. Radzio rzucił się się do roboty, a Wojtek i ja zostaliśmy ugoszczeni przez właściciela zakładu. Ludzie byli tam super mili, fajnie się z nimi gadało i .....mieli czystą toaletę!! Taką naprawdę czystą! Wysprzątaną wręcz-no coś wspaniałego to było... Muszę wspomnieć, że cały zakład był inny od tego,co widzieliśmy wcześniej w Rosji- sklep był fajnie urządzony (raj dla mechaników :-)), czysty, z miłą obsługą. Tak samo szinomontarz. Podczas gdy Radzio w pocie czoła walczył z kołem, my siorbaliśmy dobry czaj w kapciorce na tyłach sklepu. Właściciel sprowadził rozmowę na temat Krymu-powiedział, że to fajne rosyjskie terytorium jest, że wszyscy Rosjanie jeżdżą tam teraz na wakacje....My z Wojtkiem dyplomatycznie milczeliśmy. My z kolei sprowadziliśmy rozmowę na bardzie przyziemne tematy, czyli kasę i pracę :-). Jego pracownicy (fachowcy) zarabiają 15 tysięcy rubli (czyli ok. 1000pln), a tydzień pracy w Rosji trwa do soboty wieczora. Także zbyt fajnie nie jest... Na koniec Radzio został mile rozczarowany, bo właściciel nie skasował go za zmianę opony. bardzo fajne spotkanie i rozmowa. Na obiad zatrzymaliśmy się w typowej knajpce dla kierowców. Ta knajpka moim zdaniem oddaje rosyjskie klimaty-stoi na skraju jakichś krzaków, brak jest polowy jednej ściany, w środku trzy panie bez uśmiechu. Do tego średnie jedzenie-byliśmy w kilku czy kilkunastu takich miejscach i wszystkie wyglądały podobnie. Nocleg tego dnia planowaliśmy nad jeziorem znajdującym się ok 2-3 km od drogi. Na mapie wyglądało fajnie... i w rzeczywistości też...dlatego była tam cała masa wędkarzy...:-(. No nic, trza jechać dalej, bo robi się ciemno. Po półgodzinnych poszukiwaniach rozbijamy się byle gdzie, między komarami, na nierównym terenie. I też było fajnie :-) Rano zebraliśmy się w miarę sprawnie, choć zeszła nam się chwila na wysuszenie namiotów. Po zatankowaniu w Sudży skierowaliśmy się na przejście graniczne i....trafiliśmy na młodą, ambitną celniczkę, która jeszcze nie widziała na swe śliczne oczęta wriemiennego wwozu z Kirgistanu.. więc zaczęła generować jakieś śmieszne problemy. .Po tylu granicach już byliśmy znieczuleni na wszystko-rozłożyliśmy nasze graty w cieniu, położyliśmy się koło nich i czekaliśmy z uśmiechem. Po dwóch godzinach zlitował się się nad nami jej szef i...po prostu machnął ręką :-). Jadziem! Moja przednia opona nie nadawała się już do niczego i musiałem ją czym prędzej zmienić. Była to jednak niedziela i ciężko było znaleźć otwarty szinomontarz, a kiedy już znalazłem to nie chcieli zrobić. No dobra, jedziemy dalej...Po dojeździe do drogi na Kijów w końcu jest!! Stara opona wyglądała tak: Po minięciu Kijowa zgubiłem gdzieś chłopaków, którzy zatrzymali się na stacji benzynowej. Po półgodzinie skumałem że są za mną i postanowiłem poszukać miejsca na nocleg. Kiedy już znalazłem fajny spot i wracałem do drogi zobaczyłem ich śmigających przed siebie. Nie zauważyli mnie. No cóż- piękny spot nad rzeką cały dla mnie... :-) Pierwszy raz od tygodnia mogłem się wykąpać w rzece jak biały człowiek.:-) Chłopaki tez znaleźli fajne miejsce, ale bez wody.... Radzio na wszelki wypadek nie wykąpał się w Murgabie, więc dla niego oznaczało to prawie półtora tygodnia bez mycia... :-)
  10. Żem se przed chwilą z Dimą pogadał:-). Wszyscy macie pozdrowienia z Saratova! Wysłane z mojego SM-G925F przy użyciu Tapatalka
  11. 31 sierpnia wyjechaliśmy z kazachskich krzaków w stronę Saratowa. Nasze opony (szczególnie Radzia tył i mój przód) wyglądały już naprawdę źle i wiedzieliśmy, że Saratów może być dla nas ostatnią szansą na zanabycie nowych opon zanim obecne eksplodują nam pod tyłkami. Granica w Ozinkach poszła sprawnie, ale dla potomnych mamy jedną naukę-każdy motocyklista jadący na wschód powinien mieć swój długopis. To zdecydowanie ułatwia życie i skraca czas spędzony na przejściu w Ozinkach w palącym słońcu.... Za Ozinkami wjechaliśmy na 300-kilometrowy odcinek beznadziejnie dziurawej drogi prowadzącej do Saratowa. Jechałem w stresie, bo obawiałem się, że ostre krawędzie dziur w asfalcie mogą pokroić moją przednią oponę niechronioną już praktycznie bieżnikiem... Jadąc 3 tygodnie temu w przeciwnym kierunku ominęliśmy Saratów obwodnicą-teraz wpakowaliśmy się w sam środek popołudniowych korków miejskich, a temperatura wynosiła coś koło 40 stopni..., Z bolącą dupą, gotującymi jajkami i oczami pełnymi potu przepychałem się między ciasno ustawionymi ładami i zaporożcami śpiewając sobie moją ulubioną melodię: "przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda...". Radzio wyczaił jakiś sklep oponiarski, do którego się kierowaliśmy. Po dojeździe okazało się, że mają oponę - ale tylko dla Radzia, i to po drugiej stronie miasta. Ja byłem niepocieszony bo wiedziałem, że nie dojadę na mojej gumie nawet do Kijowa...Najgorsze było to, że było już po 18tej (sklepy w Rosji otwarte są do 19tej) a ja nie miałem żadnego pomysłu...:-(. Wspólnie z Wojtkiem postanowiliśmy zaczekać na powrót Radzia, bo byliśmy blisko wyjazdu z miasta w kierunku zachodnim i nie chciało nam się pedałować z powrotem na wschód. Radzio chyba był na nas trochę zły, że nie chcieliśmy wspólnie z nim wylać kolejnych kilku litrów potu. Ustawiliśmy sobie w gps-ach miejsce spotkania za miastem, Radzio ruszył w swoim kierunku i..... stał się CUD!!! Tym cudem był Dima (ksywka Chemik), ujeżdżający Varadero. Zajebisty koleś!! Zapytał czego potrzebujemy, wykonał kilka telefonów i powiedział krótko: jedźcie za mną :-). Po 10-ciu minutach zajechaliśmy pod sklep quadowo-motokrossowy. Było już po 19-tej, ale chłopaki czekali jeszcze na nas. Dima śpieszył się do swoich spraw, więc tylko powiedział chłopakom w czym rzecz i śmignął w swoją stronę. Большое спасибо Дима!!! Jesssssst!!! za 4,5 tysiąca rubli kupiłem Mitasa C19:-). Okazało się poza tym, że 21-calowe opony pasują idealnie do 20-litrowych sakw od Ex-a:-). Po pożegnaniu z chłopakami śmignęliśmy na miejsce spotkania z Radziem. Dojechaliśmy pierwsi, więc Wojtek czekał, a ja niuchałem po krzakach w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Radzio przyjechał po kilku minutach z nową TKC80. Okazało się, że zajechał do sklepu 10 minut przed jego zamknięciem... Pierwszy raz od kilku tygodni śpimy w lesie!!! Tego dnia miał miejsce jeszcze jeden cud-Wojtek znalazł kawę sypaną!!!:-) Radzio był tak szczęśliwy, że następnego ranka wypił dwa kubki czarnego nektaru:-). A teraz trochę filozofii: byłem już w kilku miejscach na świecie, wiem mniej więcej czego się spodziewać-ale zawsze miałem w sobie taki mniejszy lub większy lęk przed nieznanym. Ten lęk psuł mi czasami dobry nastrój podczas podróży, szczególnie kiedy coś szlo nie po mojej myśli. Im więcej jednak podróżuję, im więcej zdobywam doświadczeń (a może raczej siwych włosów..:-)) tym łatwiej jest mi zamieniać ten lęk na żądzę przygody! Teraz każda trudna sytuacja w podróży jest dla mnie zaczątkiem kolejnej przygody, a nie powodem do stresu...:-). kurde, ale się rozpisałem to był dobry dzień:-)
  12. Powrotna jazda przez Kazachstan oprócz standardowej nudy i bólu dupy wyróżniała się jednym wielkim plusem-temperatura wynosiła przepiękne 27 stopni!! Minusem tego dnia z kolei był czołowy wiatr, który po kilku godzinach jazdy zaczął być naprawdę męczący. Po przebudzeniu w miarę szybko się zebraliśmy (nie ma kawy-nie ma pier...nia o bzdetach...:-)) i wio do przodu! Udało nam się zrobić 950 km bez większych niespodzianek, może z wyjątkiem dwóch...Pierwsza była taka, że przez własną głupotę o mało się nie zabiłem. Skręcając w lewo na stację benzynową nie spojrzałem w lusterko (nie mogłem spojrzeć, bo go nie było-zgubiłem po jakimś kreszu), i kiedy rozpoczynałem manewr poczułem tylko pęd powietrza od wyprzedzającego mnie samochodu, który wykonywał ten manewr na pasie przeznaczonym do skrętu w lewo...Na drżących nogach zlazłem z maszyny i usłyszałem słowa uznania od chłopaków jadących za mną....Druga niespodzianka była taka, że pracownik stacji benzynowej chciał oszukać Radzia na rachunku za tankowanie, ale Kozak z Wybrzeża nie daje się naciągać na takie numery...:-). Muszę też wspomnieć o jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy-Kazachstan szybko się rozwija, a wzdłuż dróg jak grzyby po deszczu powstają nowe, wypasione stacje benzynowe. Wszystkie one mają jedną wspólną cechę charakterystyczną-kible są pozamykane, albo tak brudne że nie da się tam nawet spojrzeć. Wydaje mi się, że wynika to z mentalności ludzi tam pracujących-nie są oni przyzwyczajeni do toalet w stylu zachodnim czy do higieny w ogóle. Mnie to nie bardzo przeszkadzało bo uważam, że nie ma nic piękniejszego niż 2-jeczka w towarzystwie zachodzącego słońca na stepie...:-)
  13. trolik

    Прогулка po Gruzji...

    Dzieki za relację, a szczególnie za podsumowanie! pozdrawiam trolik
  14. Rano obudziliśmy się wcześnie-Radzio z bólu, a my z ciekawości: czy jego noga już odpadła czy jeszcze się trzyma???:-) Okazało się, że kolano dało radę i nawet zeszła opuchlizna. Z chodzeniem były problemy, ale po obwiązaniu jakąś szmatą Radzio dał radę wsiąść na Słonia Dominika. Tu muszę ponarzekać na słonia: jak można było zrobić motocykl bez półsprzęgła?? Ledwo dałem radę wyjechać z krzaczorów, (Radzio stał obok i trząsł się z nerwów że mu rozbiję motor), bo nie dało się operować sprzęgłem..Do tego Radzio miał ustawiony tylny zawias na max miękkość i nie było hamowania....brrrr, dobrze, że to było tylko kilkadziesiąt metrów... Celem dzisiejszej podróży było przekroczenie granicy w Talas/Taraz i nocleg gdzieś za miastem. Kirgistan znowu nas zaskoczył pięknymi widokami-przekroczyliśmy dwie przełęcze ponad 3200 metrów, przejeżdżaliśmy przez Bieszczady, przez Tatry, zaliczyliśmy szwajcarskie serpentyny i objechaliśmy Morskie Oko w skali 1000 do jednego... Radzio miał mały problem z goglami-były one do połowy wypełnione łzami z bólu...mówił, że jako tako dawał rade z redukcją, ale wbijanie wyższych biegów wymagało psychicznego przygotowania na ból....Gdzieś po drodze chłopaki kupili bandaż elastyczny i można było porządnie oplątać chorą nóżkę :-). A to jest kirgiskie Morskie oko, czyli jezioro Toktogul Z relacji Piasta pamiętam Głowę Lenina (Bez Pianina :-)) na elektrowni wodnej przez Talas. Ja też chciałem mieć takie zdjęcie i - voila!! Jedna z przełęczy-było tam cholerrrrnie zimno!:-) Stan naszych opon zaczynał nas trochę martwić. Miałem wrażenie, że ciężko będzie dojechać do domu i coś trzeba będzie wymyślić po drodze. Wojtka opona (na zdjęciu) była jeszcze w całkiem dobrym stanie. Nasze wyglądały znacznie gorzej Kurde lubię spać na stepie. Dlatego nie mam nic przeciwko telepaniu się przez Kazachstan. Kilka dni gotowania jajek i nudy, ale rekompensowane jest to pięknymi widokami z miliongwiazdkowego hotelu. W tym dniu co prawda nocleg wypadł nam w krzaczorach, ale tez było przyjemnie :-) KAWA. Jakieś 4 dni temu skończyła nam się kawa naturalna (czyli sypana) i nigdzie nie mogliśmy jej kupić. Psuło to całą koncepcję biwakowania, bo jednym z rytuałów było poranne siedzenie na krzesełkach z kawą w reku i podziwianie widoków. Bez kawy było do dupy!!. Radzio znosił to szczególnie źle, łaził wku...ny rano, a w trakcie dnia zaglądał w mysie dziury żeby tylko znaleźć okruchy sypanej kawy. NIC!!! NIGDZIE!!! W całym Kirgistanie i całym Kazachstanie nie było sypanej kawy!!! Mógłbym zostać tam jeszcze z tysiąc lat wśród tych pięknych widoków, ale brak kawy dyskwalifikował taki pobyt. Trza wracać do domu na kawę!!! DZIEKI!!
  15. Myśleliście, że walką roku w MMA było spotkanie Habib vs McGregor??? Albo Rodriquez vs Korean Zombie?? Nic z tych rzeczy!!! Mama-Wojowniczka toczy właśnie walkę roku z wrednym skorupiakiem!! W pierwszej rundzie Mama-Wojowniczka zaliczyła ciężki knock-down (powikłania w trakcie radioterapii). Narożnik (czyli lekarze) i fani (czyli rodzina) już zrezygnowani spuścili głowy, ale Mama-Wojowniczka podniosła się z desek na miękkich nogach...Ma szczękę z tytanu!!! (raczej tyłek, bo to rak odbytnicy :-)). Na szczęście Najwyższy Sędzia ogłosił przerwę, w trakcie której narożnik postawił Mamę-Wojowniczkę na nogi, a fani zmotywowali ją do dalszej walki! Dzisiaj rozpoczęła się druga runda, czyli dokończenie radioterapii. Mama-Wojowniczka weszła do klatki z groźną miną i w pełnym skupieniu-przecież to walka o wysoką stawkę!! Trzymajcie za Nią kciuki!!
  16. Po obfitej kolacji noc upłynęła nam spokojnie i rano obudziliśmy się w dobrych nastrojach mimo temperatury w okolicach zera. Pogoda znacznie się poprawiła i słonko wychodziło co chwila zza chmur ogrzewając Pik i nas. Śniadanko zaserwowane nam przez gospodarzy jurty było wyśmienite i zmotywowało nas do małego trekkingu w stronę tablicy upamiętniającej alpinistów poległych w trakcie zdobywania góry. Poprzedniego wieczora Radzio miał problemy ze Słoniem Dominikiem i postanowił zrezygnować z trekkingu w celu zmotywowania tego ciężkiego zwierzaka do dalszej wycieczki. Rozmowa chyba nie szła im zbyt dobrze, bo kiedy opuszczaliśmy jurtowisko od strony Słonia leciały steki przekleństw... Wspólnie z Wojtkiem ruszyliśmy pod górę, ale nie zaszliśmy daleko-okazało się, że grubasy zwane świstakami są tutaj bardziej oswojone niż w innych odwiedzanych przez nas miejscach i postanowiliśmy zrobić im małą sesję zdjęciową. Uuups, to nie świstak, ale zdjęcie ładne:-) Najbliżej udało nam się podejść na kilka metrów do tych fajnych zwierzątek Po powrocie zastaliśmy Radzia upaćkanego w smarach, spoconego i wk..go. Okazało się, że system włącznika stopki bocznej w biemdablju składa się z kilku bardzo ważnych podsystemów (w Tenerce za to jest kawał druta:-)), a naprawa zajęła prawie 2 godziny... Trzeba było mierzyć napięcia, mostkować, łączyć, rozłączać...brrr Podobno cała społeczność jurtowiska pomagała pchać słonia w celu odpalenia go po poszczególnych etapach naprawy...szkoda że nas przy tym nie było bo zdjęcia byłyby super....:-) W końcu około 11-tej udało nam się ruszyć w dalszą drogę. Oczywiście jeszcze mała sesja zdjęciowa... Oczywiście nie mogło zabraknąć Radziowej naklejki...:-) Dalsza część drogi przez Kirgistan upłynęła w miarę spokojnie...dla mnie i Wojtka, bo Radzio miał 2 przygody:-) Przygoda 1: Policja. Tak jak pisałem wcześniej moja średnia prędkość przelotowa za dzień wynosi 87 kmh. Jazda w celu utrzymania takiej średniej wymaga dużego skupienia i odrobiny umiejętności, szczególnie w zakresie unikania policji...Tego dnia Radzio miał trochę mniej szczęścia-kiedy przygotowywał się do wyprzedzania jadąc na ogonie toyoty zrobiono mu piękne zdjęcie. Policjanci zaraz Go zatrzymali chcąc pochwalić się swoimi umiejętnościami fotograficznymi i przy okazji sprzedać tą piękną fotografię. W lusterku zobaczyłem to zamieszanie i czym prędzej zawróciłem podniecony w celu uczestnictwa w tych targach Wojtek już tam był i wspólnie z nim obserwowaliśmy Radzia walczącego jak lew z chmarą otaczających go policjantów. Dowód mieli słaby-zdjęcie przekraczającej prędkość toyoty (nie zdążyli jej zatrzymać), a za nią Radzio przygotowujący się do wyprzedzania. Ostatnio widziałem Radzia w takim stanie wkurwienia kiedy okazało się, że tablica naklejkowa nie znajduje się na szczycie przełęczy Ak-Bajtał.... Po półgodzinnej walce Kirgizi zrozumieli ważną rzecz wyrażoną w takich mniej więcej słowach: Poljaki nie płacit, da?. Chórem odpowiedzieliśmy DA!!! Przygoda 2: Kolano Pod koniec wieczora zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Nie było to łatwe zadanie, bo znajdowaliśmy się w gęściej zamieszkanym obszarze Kirgistanu. Po jakimś czasie Radzio wyczaił na mapie potencjalnie fajną miejscówkę i skierowaliśmy się w jej stronę-Radzio jak zwykle prowadził poszukiwania miejsca na spanko. Po kilkunastu minutach błądzenia znaleźliśmy fajne miejsce, ale trzeba było tam dojechać po stromej drodze w głębokim piachu. No nic-ściemnia się i nie ma czasu na wybrzydzanie. Dosłownie dwa metry od miejsca zatrzymania zauważyłem, że tylne koło Słonia Dominika buksuje i chwilę później słoń przygniata nogę Radzia upadając na lewą stronę i siłą rozpędu przesuwa się jeszcze metr do przodu. Radzio nie zdążył się obrócić i jego kolano przekręciło się pod słoniem prawie o 180 stopni. Radzio pięknie ujął to później w słowach: "Tego wieczora zrozumiałem, co to znaczy dosłownie zesrać się z bólu". Szybko zeskoczyłem z Gieni i pomogłem Radziowi wydostać się spod motoru. Z mojego punktu widzenia nie wyglądało to dobrze-nie mógł chodzić, a kolano bolało go również bez obciążania. No ale cóż - Radzio to Kozak z Wybrzeża, a tacy nie poddają się łatwo. Wyrzucił z siebie kilka skomplikowanych wiązanek przekleństw i wziął się za rozkładanie namiotu. Wieczór nie upłynął nam zbyt miło-miejsce nie było najlepsze, a obserwacja kumpla zwijającego się bólu to żadna przyjemność.
  17. Kurde patrz jaka ta starość jest wredna-całkiem zapomniałem o przyczynie tej awarii :-). Dobrze że można pisać takie relacje, bo za rok pewnie bym zapomniał o tej wycieczce, a za dwa o motocyklu w garażu:-) pozdrawiam trolik
  18. Celem kolejnego dnia był dojazd jak najbliżej granicy TAJ-KGZ. Po dobrym śniadanku w Pamir Lodge ruszyliśmy w kierunku Murgabuu. Praktycznie zaraz za miastem zaczęły się piękne widoczki, a po dwóch godzinach słoneczko nam dopomogło oświetlając góry zza naszych pleców. Gry kolorów były po prostu cudowne. Zaraz za Chorogiem Radzio miał bliskie spotkanie 3-go stopnia z krową, która w ostatniej chwili przypomniała sobie o swoim stadzie po drugiej stronie drogi i postanowiła przebiec do niego tuż przed Słoniem Dominikiem. Już się cieszyłem na myśl o stekach na wieczór, jednak Radzio jakimś cudem zdążył wyhamować na nierównym szutrze i musiałem obejść się smakiem :-). Droga przez większość czasu była ok-ww miarę równy asfalt. W tym asfalcie jednak co jakiś czas pojawiały się trudno dostrzegalne wgłębienia i przy większej prędkości można było zaliczyć niezły lot...Asfalt zamieniał się w szuter przy podjazdach i zjazdach z przełęczy. Jakieś 50 km przed Aliczur Radzio miał niemiłą rozmowę ze Słoniem Dominikiem. Radzio: K...wa, ch..j, pi...da, du...a nie chce jechać!!!!!Słoń nie odezwał się ani słowem. Właściwie to w ogóle się nie odzywał... Według relacji Radzia Słoń zaczął kichać, bekać, pierdzieć i w końcu stanął. I tyle. Podejrzewaliśmy problemy z paliwem, ale trudno było coś wymyślić na środku niczego. Po kilkunastu minutach Dominik jednak przemówił, ale było to rzężenie starego słonia w zoo tuż przed śmiercią. Radzio postanowił jednak dosiąść staruszka i pogonić go do Aliczur. W wiosce znalazło się "szambo, którym można było rozpuścić szambo znajdujące się już w zbiorniku" (cytat Radzia) i Dominik zaczął chodzić jak pracownik hipermarketu w wieku przedemerytalnym. Jednym słowem dało się jechać dalej :-) Kilka kilometrów przed Murgabem nad głowami przeleciał nam śmigłowiec, który wylądował na środku miasteczka. Po dojeździe na rogatki zostaliśmy zatrzymani przez policjanta-jakiś ważniak przyleciał tym śmigłowcem i zabrał nam prawie godzinę czasu, bo droga została zamknięta....Po tym jakże miłym incydencie zatrzymaliśmy się na noc w hotelu w Murgabie, bo już czuć było wiatr termiczny, a żadnemu z nas nie uśmiechało się spędzenie kolejnej nocy z tropikiem na twarzy. Wieczorkiem zjedliśmy kuraka w sosie garam masala i poszliśmy spać, a wiatr pizgał całą noc. Tego dnia zauważyliśmy, że jakoś tak dziwnie szybko ścierają nam się opony-u mnie przód (Mitas e09), a u chłopaków tył (chyba Pirelli). Zacząłem mieć wątpliwości, czy dojadę do domu na tej oponie, tak samo było z Radziem. Wojtka tył wyglądał znośnie, choć po przejechaniu 3kkm powinien wyglądać lepiej. W dniu 26 sierpnia ruszyliśmy w dalszą drogę, której celem był dojazd do obozu bazowego pod Pikiem Lenina. Było zimno tego dnia-temperatura nie przekroczyła 10 stopni, a na przełęczy Kizył-Art byly 2 stopnie i delikatny opad śniegu. Oba przejścia graniczne poszły nam sprawnie i dwie godziny później byliśmy już pod Pikiem. Pogoda była beznadziejna - wiał wiatr, było zimno i pochmurnie. Gór nie było widać nic a nic. Wielkim plusem za to była jurta i kolacja... :-) Obok naszej jurty rozbiła się w namiocie polska rodzina, która przyjechała autem wynajętym w Biszkeku. Spędziliśmy z nimi miły wieczór.
  19. Trawa była gęsta i miękka jak dywan więc nie trzeba było rozkładać krzesełek:-). Prośba-mógłbyś wyrzucić zdjęcia z posta? pozdrawiam trolik
  20. Następnego dnia rano zostaliśmy nakarmieni dobrym jedzonkiem na śniadanie, po czym wybraliśmy się na oględziny przeprawy licząc na to, że spychacz wkrótce załatwi sprawę i będzie można jechać dalej. Spychacz rzeczywiście pracował, ale nie było szans na szybką naprawę drogi-to, co wczoraj jeszcze wyglądało całkiem dobrze zostało zmyte w nocy przez rzekę. Za to nieprzejezdny poprzedniego dnia odcinek teraz wyglądał całkiem ok.... :-( Pracujący przy naprawie ludzie nie byli w stanie określić kiedy droga będzie zrobiona, a nam kończył się czas ze względu na ruską wizę. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się wracać do Chorogu i potem śmigać dalej Traktem Pamirskim do Kirgistanu. Oczywiście przed wyjazdem zostaliśmy nakarmieni obiadkiem, po którym nastąpiła sesja zdjęciowa. Obok Nawszoda na zdjęciu stoją jego rodzice. Smutno było wyjeżdżać, ale nie jest powiedziane, że tam nie wrócimy :-) Dolina Bartangu w drodze powrotnej wyglądała zupełnie inaczej - słońce świeciło z innej strony, a poza tym jechaliśmy z górki. Po wyjeździe z doliny wróciliśmy do Chorogu i ponownie ulokowaliśmy się w Pamir Lodge. Brrrr... znowu prysznic.... Byłbym pewnie bardziej zadowolony, gdyby udało nam się przejechać całą dolinę, ale i tak było super. Widoki były przepiękne, poznaliśmy fajnych ludzi i ich sposób życia, zaliczyliśmy fajny kawałek porządnego ofu. Mimo wszystko to były udane dwa dni:-)
  21. Kolejny dzień miał przynieść spełnienie mojego marzenia, czyli przejazd doliną rzeki Bartang. Zebraliśmy się dosyć późno, ale nie miało to większego znaczenia, bo nigdzie się nie spieszyliśmy. Po dojeździe do Ruszan wzięliśmy paliwo i śmignęliśmy w prawo zanurzając się w nieziemskie widoki. https://photos.google.com/share/AF1QipOC8i1cpGTlzkp5DY6jpSMEavaleMlNsPVnEpomm6Ug6ajIMfcBlfujpqycxJYTKw/photo/AF1QipMGAOU5ItHJjzJJJBqSpg8IV16V200pWPXHUMVT?key=dlV6Xzc5dDZyZURpOEVYN2tDVWphU3hyMnZsYUFn Różnica między Bartangiem, a miejscami przez które przejeżdżaliśmy wcześniej była ogromna. Tutaj nie było wielkich przestrzeni-czasami miałem wręcz wrażenie, że jest za ciasno i wielkie skalne ściany zwalą mi się za chwilę na głowę. Może nie było szczególnie trudnych sekcji offowych, ale jazda na kilkunastometrowej skarpie z widokiem na rzekę szalejącą pod spodem dawała niezłego kopa adrenaliny.... Podobało mi się to - może nie postąpiłem zbyt mądrze, ale oddzieliłem się od chłopaków i większą część drogi jechałem samotnie delektując się tymi adrenalinowymi strzałami... Co jakiś czas doganialiśmy się na wszelki wypadek. Tego dnia Radzio nie czuł się najlepiej i potrzebował więcej czasu na odpoczynek. Mniej więcej w połowie doliny powinniśmy wjechać na płaskowyż, który widoczny jest na poniższym zdjęciu w oddali. Niestety nie udało się Nadzwyczajnie wysokie temperatury w ciągu ostatnich 2-3 dni spowodowały szybsze topnienie lodowców i podwyższenie poziomu wody w rzece. Most umożliwiający wjazd na płaskowyż został odcięty od prowadzącej do niego drogi... I to był koniec naszej pojezdki doliną Bartangu. Lokalesi chcieli nam pomóc w przeprawie, ale ryzyko było zbyt duże i postanowiliśmy poczekać do następnego dnia na spychacz, który miał udrożnić przejazd. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :-). Cofnęliśmy się do wioski Ipszorw w celu znalezienia noclegu. Na poniższym zdjęciu wioska ukryta jest za zielenią w oddali. To był strzał w dziesiątkę:-). Tuż po wjeździe podeszło do nas 3 chłopaków i bardzo dobrym angielskim zapytali nas czy mogą w czymś pomóc....Oczywiście że tak!:-) Chwilę później parkowaliśmy już motocykle pod domem Nawszoda, który jest studentem uniwersytetu w Chorogu. Nawszod, podobnie jak jego koledzy, nauczył się angielskiego korzystając tylko z książek i radia....SZACUN!! Tata Nawszoda oddał nam do dyspozycji typowy dom pamirski... oraz nakarmił nas do syta (Nawszod to ten chłopak w czapce na zdjęciu poniżej) Całe jedzenie pochodziło z ich własnych zbiorów i było po prostu cudowne! Tak dobrych pomidorów, ogórków i innych rzeczy w życiu nie jadłem. Kurde, nasze europejskie pomidory nie zasługują nawet na tę nazwę po spróbowaniu pomidorów pamirskich!. Zaskoczył nas również dom - z zewnątrz przypominał raczej kurnik, ale po wejściu do środka przeżyliśmy szok kulturowy - było po prostu zajebiście! Resztę wieczora spędziliśmy na rozmowie z Nawszodem i Jego Tatą. Było prawie jak na przesłuchaniu...:-), ale oczywiście z zachowaniem szacunku i grzeczności. Byliśmy strasznie ciekawi Ich życia na takim odludziu. Nawszod przyjeżdża do domu na wakacje oraz na dwa tygodnie w zimie (jeśli droga pozwala) - mimo niewielkiej odległości od Chorogu (120km) przejazd jest drogi i nie stać go na częstsze odwiedzanie rodziców. Tata Nawszoda jest wiejskim nauczycielem i zarabia ok 60 euro miesięcznie... Nasi gospodarze początkowo nie chcieli od nas pieniędzy za nocleg i wyżywienie, jednak po dłuższej chwili wytłumaczyliśmy im że nie ma w tym nic złego, a pieniążki z pewnością się przydadzą. Cieszę się, że mieliśmy okazję zostać w tej wiosce - dużo nauczyliśmy się o miejscowych ludziach i Ich zwyczajach. No i to jedzonko...:-). Jeśli ktoś z was będzie przejeżdżał Bartangiem-sugeruję nocleg w Ipszorw. Nie pożałujecie!:-)
  22. W zeszłym roku wjeżdżałem do Korytarza Wahańskiego od zachodu. Zresztą nie miało to dla mnie wtedy większego znaczenia, bo w głowie miałem strach o mojego młodszego synka, który właśnie trafił do szpitala. Tym razem zaatakowaliśmy od wschodu i to był dobry pomysł, bo mieliśmy więcej sił i chęci w najpiękniejszym i najdzikszym odcinku korytarza. Naszego podniecenia nie zepsuła nawet słabo przespana noc. Zebraliśmy się sprawnie i w miarę wcześnie zameldowaliśmy się na posterunku granicznym, który był...pusty :-). Na szczęście nasz przyjazd widzieli żołnierze z pobliskiej bazy, którzy po chwili przyszli nas odprawić. No to....JEDZIEM!!!! https://photos.google.com/share/AF1QipOC8i1cpGTlzkp5DY6jpSMEavaleMlNsPVnEpomm6Ug6ajIMfcBlfujpqycxJYTKw/photo/AF1QipO6HbVJUdeTTtb4Mq4hJLtqYe4HSP6srTJ_SG3J?key=dlV6Xzc5dDZyZURpOEVYN2tDVWphU3hyMnZsYUFn https://photos.google.com/share/AF1QipOC8i1cpGTlzkp5DY6jpSMEavaleMlNsPVnEpomm6Ug6ajIMfcBlfujpqycxJYTKw/photo/AF1QipMhgGBYDo-EGIH-pioLYV1OocVB3iK4UYnuILnf?key=dlV6Xzc5dDZyZURpOEVYN2tDVWphU3hyMnZsYUFn Często zatrzymywaliśmy się, bo widoki nie pozwalały jechać dalej. Innym razem przystanek na kawę, a jeszcze innym razem po to, aby posiedzieć sobie na kamieniu i zapamiętać tą chwilę. Wielkość tej doliny i jej surowość z jednej strony mnie urzekały, ale gdzieś tam w środku czułem też taki mały strach przed tą olbrzymią przestrzenią. Polubiłem tą mieszankę doznań... Po kilku godzinach jazdy pojawiły się wysepki zieleni, wśród których ukryte były małe, spokojne wioski. Im dalej na zachód tym miejscowości było więcej. Kilkanaście kilometrów przed Iszkaszim zaczęliśmy wypatrywać tablicy upamiętniającej Iziego- Wojtkowi oraz mnie nie udało się jej znaleźć, ale jadący za nami Radzio wypatrzył ją wśród zieleni. W Iszkaszim wzięliśmy paliwo i skierowaliśmy się dalej do Chorogu. Po kilku dniach spania z namiotem na twarzy marzyliśmy o spokojnej nocy w łóżeczku, o prysznicu... Takie miejsce znaleźliśmy w przybytku zwanym Pamir Lodge
  23. Szalejący w nocy wiatr termiczny kolejny raz nie pozwolił nam się wyspać i rano zebraliśmy się dopiero około 10tej. Świeciło piękne słoneczko, temperatura oscylowała w okolicach 20 stopni, więc były idealne warunki do dalszej jazdy. Po około godzinie zaczęliśmy wspinaczkę do najwyższego punktu naszej wyprawy, czyli przełęczy Ak--Bajtał (4655) - wtedy też zaczęła się nieprzyjemna tarka, towarzysząca nam przez kolejne 20 km aż do samej przełęczy. Krajobraz stawał się coraz bardziej księżycowy, temperatura spadała, a w uszach czuć było dzwonienie spowodowane spadkiem ciśnienia. Na szczęście byliśmy już zaaklimatyzowani, więc żaden z nas nie odczuwał dolegliwości związanych z wysokością. Wjazd na tą przełęcz był jednym z marzeń Radzia - jakaż była jego wściekłość kiedy okazało się, że słynna tablica z naklejkami NIE znajduje się na samym szczycie przełęczy!! Powiem szczerze, że pierwszy raz widziałem Go w takim stanie i nie wiedziałem czy śmiać się czy płakać. Koniec końców zaproponowałem przeniesienie tablicy 200 metrów wyżej żeby tylko Radzio przestał na nas krzyczeć... :-). Chciałbym również poinformować, że na tablicy owej Radzio nakleił tajemniczą naklejkę - w związku z tym nie ma sensu, aby inni motocykliści jeszcze się tam pchali. Dajcie se już spokój i szukajcie innych miejsc do naklejania naklejek! :-) Po zjeździe z przełęczy skierowaliśmy się do Murgab, gdzie mieliśmy zatankować baki i żołądki. Jazda w księżycowym krajobrazie była nadzwyczajnym przeżyciem, ale po jakimś czasie zauważyliśmy przesyt tymi widokami. Droga też nie ułatwiała nam zadania-asfalt przez większość czasu był ok, ale co jakiś czas zdarzały się półmetrowe wgłębienia, na których można było nieźle się przelecieć.... Tankowanie baków... Po tankowaniu ruszyliśmy w dalszą drogę-celem było jezioro Czukur-Kul leżące mniej więcej w połowie drogi łączącej Trakt Pamirski z Korytarzem Wahańskim od strony wschodniej. W zeszłym roku jechałem tą trasą w odwrotnym kierunki i wiedziałem, że można się spokojnie rozbić nad jednym z jeziorek przy tej drodze. Miejsce było urocze, ale nauczeni doświadczeniem poprzedniej nocy chcieliśmy znaleźć spot osłonięty od wiatru-w związku z tym nie mieliśmy dostępu do wody ze względu na muliste dno w tej okolicy...:-( Ale i tak było fajnie :-)..... .....do zapadnięcia zmroku. Po zmroku wiatr zmienił kierunek i zaczął pizgać prosto w nasze namioty. Kolejna noc z tropikiem na twarzy...
  24. Przebudzenie 20 sierpnia nie było do końca miłe-obudziły nas krowy, samochody przejeżdżające przez bród w strumieniu oraz biegunka w moim wykonaniu...problem polegał na tym, że mimo iż czułem się już zdecydowanie lepiej to nadal musiałem brać loperamid który właśnie mi się skończył... Ale nic, może coś wymyślimy po drodze. Celem tego dnia był wjazd do Tadżykistanu. Mimo iż odległość do Sary Tasz nie była duża (ok 100 km), to dojazd zajął nam około 3 godzin, bo po drodze trzeba było przejechać 2 przełęcze. Pogoda była piękna, więc widoczki były super, szczególnie z przełęczy nad Sary Tasz-widać z niej było potężną, białą ścianę Pamiru, w którą mieliśmy wjechać chwilę później. W Sary Tasz wzięliśmy wodę i jedzenie, wymieniliśmy pieniążki na stacji benzynowej oraz znaleźliśmy aptekę z loperamidem:-)!! Po wyjeździe z Sary Tasz wjechaliśmy na drogę prowadzącą do przełęczy Kyzył Art, czyli do przejścia granicznego. Nie mam zdjęć z tego miejsca, ale wrażenie jest niesamowite-stoisz na drodze i widzisz wielką białą ścianę przed sobą. W tej ścianie jest mała szczelina, w którą wjedziesz za godzinę lub dwie i będziesz półtora kilometra wyżej...coś wspaniałego. Po dojeździe do przejścia granicznego kirgiski tamożnik skasował nas po 500 somów - co robić, trza płacić... :-( W akcie zemsty Radzio nakleił swoją tajemniczą naklejkę, która będzie odstraszała wszystkich motocyklistów chcących przejechać tym przejściem... Po wyjeździe z Kirgistanu wjechaliśmy na piękną drogę prowadzącą nas po ziemi niczyjej do Tadżykistanu. Pierwszy raz od kilku dni zobaczyliśmy śnieg, a widoki stały się bardziej "surowe". Gdzieś w środku mnie poczułem podniecenie-wjeżdżam w Pamir!!! Już drugi raz!!! To podniecenie szybko się ze mnie ulotniło po dojeździe do przejścia tadżyckiego-okazało się bowiem, że Tadżycy nauczyli się kroić turystów podobnie jak Kirgizi...kolejne 10 dulków wyparowało...brrrr. Oczywiście przyczłapał się do nas również "inspektor sanitarny", który chciał nas skasować po kolejne 10 dulków za olanie motocykli jakąś cieczą nieznanego pochodzenia. Wydarliśmy się na niego że w życiu, że nie ma mowy, że w zeszłym roku nie płaciliśmy, że koledzy co przejeżdżali wczoraj nie płacili....udało się :-) Za przejściem na dobre skończyła się kirgiska zieleń, a rozpoczął się księżycowy krajobraz Pamiru Po jakimś czasie dojechaliśmy do granicy chińskiej-kurde podejrzewam, że w Chinach nie ma już lasów, bo wszystkie drzewa zostały ścięte w celu zrobienia tego jakże potrzebnego płotu w środku niczego... Po kolejnej godzinie jazdy pojawił nam się taki widok i już wiadomo było, gdzie tego dnia rozbijemy biwak... :-) Po kilkunastu minutach błądzenia znaleźliśmy fajną miejscówkę na brzegu jeziora Karakol-będzie spanko na wysokości 4100 metrów!!!:-) Słoneczko pięknie świeciło, było całkiem cieplutko a widoki po prostu zabijały. Nie było wyjścia-trza rozkładać krzesełka... I troszkę się umyć... Piękne popołudnie nie przełożyło się jednak na piękny wieczór-zimny wiatr termiczny szybko wygonił nas do namiotów. Noc nie była spokojna, bo wiało naprawdę mocno, a zmieniający kierunek wiatr nie dawał nam szans na skuteczną ochronę przed nim. Na chwilę jeszcze wychyliłem się w nocy żeby zrobić takie zdjęcie:
×