Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 02.05.2014 in all areas

  1. 3 points
    Odkąd tylko otworzyłam oczy, to marudzę, że ja chcę zobaczyć ślady dinozaurów [a raczej tropy ;) ]. To jeden z powodów, dla których zdecydowałam się na ten wyjazd. Ale jakoś nikt nie podziela mojej ekscytacji. No cóż - zobaczymy co z tego wyjdzie, najwyżej pojadę sama :) A tymczasem... Wszyscy w kolejce do łazienki. Jedynej. Po lewej dziura w podłodze - kibel. Po prawej rączka na ścianie - prysznic. Pachnie “tak se”. Woda się leje w sposób niekontrolowany, gdyby nie ręcznik pod drzwiami, to by się zrobiła kałuża w jadalni :) Chłopaki się parują... Idziemy “na miasto” cos zjeść. Na ulicach panuje rozgardiasz. Taksówki, osioły, kupa facetów siedzących po kawiarniach i sączących kawkę. Kobiet jak na lekarstwo - “Chłopy się obijają, a baby zapieprzają w polu” oznajmia jeden z chłopaków :) Znawca, widać ;) Jedna z pań jest zajęta robieniem placuszków - decydujemy się na śniadanie. Pieruńsko słodkie zawijańce z miodem, albo “nutellą”, do tego słodka herbata i kawka - też słodka. Taka dieta mi służy średnio na jeża. Czuję się po niej sennie. Tęsknię za swoim żytnim chlebkiem na zakwasie i pastą z cieciorki... No ale cóż, taki urok wyjazdów - nie ma co wybrzydzać :) Znów zbieramy są stanowczo zbyt długo. Chłopaki smarują łańcuchy, grzebia przy DRzetach. koszystając z wolnej chwili zmieniam ustawienie tylnej zawiechy na “miękko” i upuszczam nieco powietrza w oponach. I czekam… Nooo! Jedziemy w końcu! Kawałek asfaltem i znów zjeżdżamy na znajomą półwyschniętą glinę. Droga powoli pnie się zboczem w górę. Dołączają się luźne kamienie i małe głaziki. W końcu powoli zgrywam się z DRką - zaczynamy zgrabnie hopsać po nierównościach. W pewnym momencie podbija mi przednie koło w górę i spadając widzę, że lecę na ostrą jeżącą się na mnie krawędź głazu. Skóra mi cierpnie, lekko dodaję gazu i mocno trzymam kierownicę [jesteśmy 50cm od krawędzi urwiska :/ ], czekając na uderzenie. No walnęło koncertowo. Myśl pierwsza - dętka poszła. Myśl druga - Król mnie wywali, jak kiedyś pojadę do niego prostować tą felgę… Dętka nie poszła. Ani wtedy, ani w czasie kolejnych kilkudziesięciu uderzeń [miałam nieco za niskie ciśnienie w oponach, zanim to skorygowałam, to minęły ze 2-3 dni, skleroza ;) ]. Polecam grube gumy z całego serca - mam założone haidenau! REWELACJA. Jedziemy, jedziemy, po 20km rozwidlenie. Wybieramy drogę w dół - zjeżdżamy prawie do samego koryta rzeki w gliniastych koleinach. Po czym chłopaki orzekają, że trzeba jechać w górę. Mam co do tego wątpliwości - droga w góre nie wygląda na uczęszczaną, przynajmniej w tym sezonie. Nie ma kolein, ani żadnych śladów pojazdów, gdzieniegdzie rosną krzaczki, a co chwila pod koła dostają się luźne, kuliste zbitki krzaczków. Oni nawigują, to jedziemy. Nie jest lekko. Widać, że niedawno [1-2 sezony temu?] była tutaj droga, ale została zalana mułem spływającym z topniejących śniegów. Im wyżej, tym widoki dziwniejsze. Zaschnięte żwirowate błoto tworzy łagodne wypukłości. Nasze motocykle zostawiają za sobą dziewicze ślady w tym nieziemskim krajobrazie… Zatrzymuję się, aby zrobić zdjęcie, szybki rzut oka na podgląd - i zaczynam rzucać mięsem. Nosz k….. - co się stało? Zdjęcia całe rozmyte, zero kontrastu. Cos nie halo z obiektywem. Podpinam przez przejściówkę starą pięćdziesiątka [Takumar SMC z radioaktywnymi szkłami - taki obiektyw-legenda :) ] - ufff… wszystko ok. Mam czym robić zdjęcia, chociaż dłuższa ogniskowa do widoków ogranicza mnie nieco. Ale ma to też swój urok, bo zaczynam patrzeć na świat pod określonym kątem :) Postanawiam później przyglądnąć się mojej 16-ce. ;) A tymczasem męczę 50-tkę. Wjeżdżamy do kanionu wiodącego do fantastycznej dolinki. Jest tak pieknie, że aż chce się płakać. Genialne. Dróżka to jedna glina - całe szczęście wyschnięta. Zatrzymujemy się na sesję i okazuje się, że mój obiektyw uległ cudownemu ozdrowieniu - przyczyna niedomagania było zalanie tłustą wodą z pasztetu sojowego, który się rozszczelnił od wstrząsów w tankbagu. :D I znów mogę wąsko… i szeroko…. Nagle wyjeżdżamy nad małą wioską - ślad prowadzi jakoś dziwnie w dół - i wąziutką ścieżynką wśród glinianych lepianek, wśród kóz, dzieci, osłów, po śliskim zboczu zrytym tysiącem raciczek, przejeżdżając przez strumyki [a może to był jeden strumyk przekraczany wielokrotnie?] zjeżdżamy serpentynami w dół. Myślę sobie “ciepło” o Kajmanie - nosz kurde, prawie sie przewróciłam i to ze 3 razy! a ja sie przecież nie lubię przewracać ;) Doganiamy chłopaków, którzy po drugiej stronie dolinki obserwowali nas i obstawiali, czy zjedziemy, czy nie :) Ruszamy dalej, ale za chwilę znów przestój. Tym razem problem z rozjeżdżoną gliniastą kałużą - ja zakopuję przednie koło DRki w błocie po ośkę, a chłopaki próbują ją wyciągnąć, co kończy ogólnym taplaniem w gęstej mazi :) Zdjęć nie mam, bo kręciłam filmik - może kiedyś do mnie dotrze ;) Pniemy się wyżej i wyżej. Przejeżdżamy przez rozmiękłe błotnisto-gliniaste pośnieżne łaty - ja je pokonuję w stylu mało finezyjnym, ale skutecznym, czyli “na listonosza” ;) Ubłocona DRka :)Dalsza droga, to ta z tyłu :P A potem… potem zaparło dech z wrażenia, więc nic nie powiem, za to pokażę Dojeżdżamy do Tabant. Patrząc się na mapę 1:1 000 000 [czyli 1cm + 10km - bardzo precyzyjnie ;) ] to mniej więcej w tej okolicy mają być ślady dinozarów, które uparłam się zobaczyć. Kajman próbował ignorować moją chęć odszukania atrakcji. Delikatnie próbował wbić z głowy. Ale jak ja się uprę, to nie ma siły :) Wiesiek decyduje się jechać ze mną, więc wysyłamy smsa do reszty, aby na nas nie czekali. No i teraz na chybił trafił podchodzę do ludzi i starając się, aby moja wymowa była jak najbardziej francuska [chyba nie wspominałam, ale w tym języku potrafię tylko powiedzieć: mersi, merde, że tę i esku ;) ] czytam dwa wyrazy z mapy… Nikt nie kuma o co mi chodzi. ale jak pokazuję mapę [uff - umieli czytać], to okazuje się, że wiedzą gdzie są te dinozaury. Powtarzając procedurę powoli zblizamy się do naszego celu. Na samym końcu naszym przewodnikiem jest kilkuletni chłopczyk, który kieruje nas prosto do jakiegoś domostwa, pokonujemy kilkanaście stromych schodków, przechodzimy przez korytarzyk wiodący na podwórko - i stajemy przed elegancką tablicą informacyjną! Nasi przewodnicy Mamy tutaj jednocześnie ślady męsożerców i roślinożerców Mięsożerca Roślinożerca Okoliczności przyrody - ciekawe jak to jest mieszkać w takim bajecznym miejscu. Po jakim czasie bym zobojętniała na cudne krajobrazy Jedziemy dalej Znów gładka szutrostrada, która pnie się wyżej i wyżej… W końcu patrzymy na garmina, a tam 2600 m npm. Wysokość, śnieg, słońce zniża sie nad horyzontem - robi się chłodno. Z wdzięcznością przyjmujemy wyjazd na asfalt - przed nami jeszcze ponad 80km, jakieś półtorej h po krętych drogach górskich. DRka jakby była zupełnie innym motocyklem, niż wczoraj. Bujamy się rytmicznie po winklach na świetnym, szorskim asfalcie. Tak to można jechać… Taaaa… Ino za paręnaście kilometrów znów zaczyna się szuter, dużo gorszej jakości. Jeszcze jest jasno, jeszcze walczymy z czasem, mając nadzieję, na powrót asfaltu. Zmrok zapada, gdy jedziemy urokliwą dolinką - przed nami jeszcze 40-50km, normalnie śmignęlibysmy to na luzie, ale po ciemku prędkośc spada dramatycznie. Znów jedziemy wąską półką na zboczu. Droga kręta. Po prawej prawie pionowa ściana, po lewej przepaść, bo bardziej wyczuwam, niż widzę wielką, czarną, ziejącą chłodem otchłań, która się tam rozciąga. Zakręt, kawałek prostej, zakręt, zakręt, prosta, zakręt, prosta… Wleczemy się chyba 20km/h. Staram się jechać na tyle blisko Wieśka, aby widzieć cos w jego światłach, ale na tyle daleko, aby nie jechać w chmurze pyłu, która się za nim ciągnie. Spinam mięśnie pleców i rąk. Uwagę mam wyostrzoną. Mam problem z ochraniaczami kolan, które od początku dnia dociskają mi rzepki - wieczorem ból staje się nieznośny :/ Ale co robić… Trzeba jechać. Jeszcze 20km, 19… 19,5… 18… - cyferki zmieniają się w żółwim tempie. Nagle ze stuporu wytrąca mnie wrażenie, że jedziemy strumieniem. Kamienie, płynąca z góry woda. No nie, to nie wrażenie, my rzeczywiście jedziemy w górę strumienia! Droga zakręca, a potok tworzy malowniczą [tak mi podpowiada wyobraźnia ;) ] kaskadę… biegnącą w poprzek drogi. Wiesiek przejeżdża. Ja po krótkim zawahaniu również - do butów wlewa się woda, otacza mnie chmura pary wodnej - aż kwiczę z radości [jak to blondi ;) ]. wow! Ale czad :) Strasznie, strasznie żałuję, że jedziemy w nocy… Chwila rozrywki, a potem znów monotonne kręcenie zakrętu za zakrętem. Gdy pozostaje nam jakieś 4-5km, dochodze do wniosku, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej na kanapie - bolą mnie plecy, kończyny, a rzepki odpadają z bólu. Stajemy, gasimy silniki, światła… Jesteśmy sami w dolinie. Kupę kilometrów od cywilizacji. Szumi potok. Na niebie iskrzą setki gwiazd i świeci księzyc w pierwszej kwadrze. Na ich tle widać smigające nietoperze. Gdzieś cyka cykada. Magia. I czuję te charakterystyczne wibracje… Wibracje komórki ;) Nadchodzi sms - “gdzie jesteście, martwimy się!”. Odpisujemy, wsiadamy na moto, odpalamy i po kilku minutach zajeżdżamy do zajazdu. Tam czeka na nas gorąca kolacja, nie za ciepła woda i zimne łóżko. Tym razem nie mam sił na długie pogaduszki. Walę się spać. Ale plan zaliczony - widziałam tropy dinozaurów! :D
  2. 2 points
    No jak bardzo bedzie nalegał to podeśle mu moją (teściowa). A co ,niech ma. :-D
  3. 2 points
    Jak przyżądem to ja nie chcę.Wysłane z mojego Lenovo B8000-H przy użyciu Tapatalka
  4. 1 point
    *) blond - to nie kolor włosów, to stan umysłu! :) Maroko. Myślałam, że kiedyś, może, jakoś... Nadszedł kryzys egzystencjalny... Jedna ciężka, bezsenna noc zmieniła wszystko. Dzięki Wilczycy dowiedziałam się o wycieczce. Dzięki AdzeWu, która kopnęła mnie w odpowiednim czasie w odpowiednie miejsce, zabukowałam bilet na samolot. Już nie było odwrotu... Pozostały wątpliwości: - czy w mojej sytuacji powinnam? - czy mogę? - czy ja, wilk samotnik, dogadam się z uczestnikami? - jak wytrzymam tyle czasu w takim tłumie [6 osób!] - jak sobie poradzę jako blondynka wśród starych wyg? - jak sobie poradze jako kobieta na DRce wśród facetów na lekkich moto? - jak sobie poradzę na moim moto, na którym przejechałam 20km [sic!]? - jak sobie poradzę w terenie, przecież ja nie umiem jeździć? - czy jako zjadacz minimalnej ilości mięsa nie umrę tam z głodu? - czy zdążę ogarnąć DRkę? Przecież jej silnik cieknie! - czy wytrzymam z jedną osobą 3 dni w zamknięciu? a jeśli będzie dużo gadał? Czy stopery okażą się skuteczne? A jeśli będzie słuchał debilnej muzyki? A jeśli będzie palił w aucie? - czy będzie zimno, czy gorąco? - czy będa komary? - Nifuroksazyd 100, czy 200? - jaką sukienkę? No i najważniejsza wątpliwość: jakie opony do Afryki? Wybór był między starymi kostkami, a nowymi Scoutami. Wydawało mi się, że Motozy przeciez nie są takie złe. Aż zrobiłam zdjęcie... Wyglądały jakby gorzej, niż w rzeczywstości ;) Kupiłam Savy, wymieniłam, nakręciłam jeszcze 100km. Poklepałam ją w zadek. I DRka odjechała na zachód... A po 4 dniach podążyłam za nią....
  5. 1 point
    Droga bajka! MyGosia genialny wypad, montuj ten filmik :-D
  6. 1 point
    Kufer jest aktualny! Co do drugiego pytania, to nie wiem czy je dobrze zrozumiałem, bo jest tak zamotane jak dzik w kukurydzy!? Jeśli masz oryginalny stelaż BMW to zamontujesz, na inny stelaż to nie wiem, trzeba by było przymierzyć. pzdr
  7. 1 point
    dzięki za podpowiedź, to było clue problemu. wszystko już przeczyszczone i działa jak należy :-)
  8. 1 point
    A co ma piernik (płyn) do wiatraka ;) :D
  9. 1 point
    Jak dla mnie kosmos :shock: :shock: :shock:
  10. 1 point
    No i takiż Nifuroksazyd kupiłam :D Oczywiście wahałam się do ostatniej chwili i nabyłam go dzień przed wylotem. Miałam sprzeczne informacje, czy można leki przewozić w podręcznym [bagaże główne pojechały Kajmanowozem], ale spokojnie - można :D Na razie jeszcze więcej pisania, niż zdjęć, ale już jutro będzie odwrotnie :D Czyli nadchodzi piątek. Rano z małym plecaczkiem wsiadam w pociąg na naszym zadupiu. W Katowicach przejmuje mnie rumpel i jedziemy do Pyrzowic. Tam szybka odprawa i... dzwoni telefon. To chłopaki, którzy mieli lecieć z Warszawy o 14.00. O 7.20 dostali smsy, że lot odwołany i mogą lecieć z Wawy tym o 23.00. Szybko wsiedli w auto i popędzili do Katowic. Wolę nie myśleć w jakim tempie się pakowali i jak szybko jechali, ale o 12.00 nasz samolot startuje z kompletem uczestników :) Nasza grupka nie jest duża - ja, Jacek i Paweł [DRZ400], Wiesiek [KTM 690] i Wojtek [KTM 1190]. Chłopaki zagłębiają się w nudne szczegóły techniczne swoich motocykli ;) Lot mało komfortowy - czułam non stop wahania ciśnienia, mój błędnik reagował kiepsko, jakieś turbulencje... W Barcelonie wysiadam zniesmaczona. Leciemy "na miasto", tam posiłek w knajpce przy La Rambla - ja zajadam się pysznymi pieczonymi ziemniaczkami pod "chmurką" czosnkową - genialne! Inni jedzą jakieś stwory morskie :) Później spacerkiem nad morze… W drodze powrotnej zahaczamy o kawiarnię. I już pędzimy na lotnisko - które wydaje mi się wyjątkowo ciche i spokojne. Ludzie giną w wielkiej przestrzeni, która wytłumia rozmowy i dźwięki. Czas zwalnia. Mam uczucie, że jestem w innej rzeczywistości, otoczona warstwą waty, która wygłusza wszelkie bodźce. Jest dziwnie. Wylatujemy już po ciemku. Lot przebiega łagodniej, stabilniej, delikatniej - może dlatego, że kapitanem jest kobieta? Ale i tak dostaję lekkiego załamania nerwowego, gdy okazuje się, że z powodu różnic czasu [-2h] lecimy godzinę dłużej, nimi się wydawało ;) Czas umilam sobie wyglądaniem przez okno - co jakiś czas z czarnej otchłani wyłaniają się światełka miasteczek - wyglądają jak skupiska babiego lata z perełkami rosy podświetlonej o wchodzie słońca… Urokliwe bardzo. W końcu lądujemy w Afryce. Czeka na nas Kajman, który zabiera mnie na pokład K-wozu, a faceci jadą taksówką. Ze zmęczenia niewiele rejestruję z trasy i z rozpakowywania się. Pamiętam tylko, że kobitki śpią w "1", a faceci w "12". Dobranoc! ________________________________________________________________________________ Poranek rześki. Nawet bardzo. Dobrze, że miałam swojego Pajaka, który mnie dogrzewał nocami. Kemping z duża ilością zieleni i miejsc do leżakowania. Kobiety spały w zimnym wigwamie Mężczyni spali w ciepłym domku :D Odpalamy sprzęty - DRka wyjątkowo długo marudzi. Biedaczka chyba wynudziła się jak mops w towarzystwie czyściutkich i odpicowanych motocykli… No tak… nie ma kumpla Trampka i kumpeli DRakuli… Protestuje głośno i jękliwie. Nooo… dalej… obiecuję, że będziemy się dobrze bawić! Wytaplamy się w błotku i pokryjemy pyłem… Dalej! Odpaliła po kilku minutach i to był koniec jej fochów w czasie wyazdu :D Również 690 nie chce odpalić - prąd wyszedł. Doładowanie pomaga :) Po przedłużającym się rozruchu i pakowaniu w końcu wyruszamy. Słońce już wysoko. Jedźmy! Pierwsze zderzenie z ruchem drogowym - no kurde - podoba mi się! Wszyscy poruszają się płynnie. Zazwyczaj przewidywalnie [jeśli przewidujesz, że ktoś się wciśnie przed Ciebie, albo z boku, to zapewne masz rację ;) ]. Wyprzedzanie z lewej, z prawej - jak komu wygodnie. Zero agresji! Kciuk na klakson i rura do przodu! :) Kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy asfaltem - ja i DRka jedziemy strasznie kwadratowo. Nie wiem, czy to wina nowych kostek, ciśnienia w oponach, czy może cos źle skręciłam w zawieszeniu ;) A może to dlatego, że ostatnią dłuższą jazde miałam pół roku wczesniej? Jedzie mi się koszmarnie. Co chwila tracę równowagę, nie umiem wchodzić w zakręty, wyrzuca mnie gdzieś na bok. Masakra. W końcu wjeżdżamy w góry i kończy się asfalt… Eee - no co Wy chłopaki, tutaj? Tą kozią ścieżką? Całe szczęście żartowali :) Pniemy się coraz wyżej i wyżej. W końcu pierwszy postój… Droga wygląda mniej więcej tak: jest to zaschnięta glina, a miejscami jedynie lekko przeschnięta i wtedy śliska jak fiks. Co rusz dziękuję Bogu, że mam kostki i że nie padało ostatnio. Gdyby nie to trasa byłaby dla mnie ekstremalnie trudna. A to to jest “tylko” wymagająca ;) Jadę sobie powolutku, co rusz zwalniając w śliskich koleinach. Mówię chłopakom, że nie muszą czekać, ale oni śmigają szybciutko, a potem robią przerwę. Staram się jak mogę, ale i tak jestem sporo wolniejsza od nich. Nic to! Stresuje mnie też, że po jednej stronie drogi jest przepaść. Szczególnie na zakrętach mam pietra W końcu znów kawałek asfaltu. Jadę przedostatnia, chłopaki znikają mi z oczu i przez jakieś pół godziny jadę samiutka… Samiutka? Chwila, a gdzie Wojtek, który był za mną? Aaaa - pewnie gdzieś źle skręciłam i się zgubiłam. Spoko - jak mi się znudzi, to mam przecież mapę, mogę odpalić Garmina. Teraz chcę po prostu jechać przed siebie. W końcu widzę chłopaków. Czyli jednak sie nie zgubiłam. Ale gdzie Wojtek… I wtedy dowiaduję się, że Wojtek nie ma ani śladu, ani mapy. Kurde - jakbym wiedziała, to bym bardziej na niego uważała :/ Jakoś go lokalizujemy telefonicznie. Przekazuję mu instrukcje jak ma sie kierować wg słońca i że spotkamy się za jakąś godzinę przy jeziorkach. Dojeżdżamy do jeziorek. Chłopaki na DRZetach postanawiają jeszcze “machnąć” pętelkę dużą offową. Po chwili nadjeżdża Kajmanowóz i Kajman przejmuje nawigowanie Wojtkiem - kieruje go prosto do Demnate asfaltem. A my z Wieśkiem postanawiamy pojechać na mniejszą pętelkę offową. Ech. Cóż mówić. Początek jest boski. Piękny, równy, drobny szuterek… Widoki pyszne. Ale z czasem pojawiają się znajome na wpół wyschnięte, śliskie gliniaste koleiny - najczęściej na ciasnych zakrętach. DRka jakoś dziwnie się zachowuje - po prostu wali się do wewnętrznej. Spinam się. Zaczynam tracić równowagę... Prędkość spada. Słońce chyli się ku zachodowi, a do asfaltu mamy jeszcze spory kawałek. Widoki nadal cudne Staram się zachowywać spokój, nawet gdy przychodzi mi zawrócić na stromym gliniastym zboczu w środku wioski… na oczach kilkunastu mieszkańców... ...albo gdy dojeżdżamy do końca drogi - a raczej kamienistej ścieżynki, w której woda wyrzeźbiła miniwąwozik. No to dupa. Ale że jak to? Zawrócić? I zrobić jeszcze raz te parędziesiąt km, tym razem po ciemku? Jak zawsze w sytuacjach kryzysowych włącza mi się tryb awaryjny i umysł się wyostrza. Analizuję mapę, spoglądam na Garmina - do asflatu mamy jakieś 500m w poziomie i 200 w pionie. Zaraz, zaraz. Przed chwilą mijalismy jakiegoś busa. SKADŚ musiał przyjechać. Tam chyba było rozwilenie. Wycofujemy się i stromą, kamienistą ściezką podążamy w górę. Jeszcze kilka minut… Jeeee! Asfalt :) No to jeszcze 50km i będziemy w domu :D Zmierzcha. Po ciemku pokonujemy serpentyny w dół. Na jednej z nich KTM staje. Benzyna wyszła… Całe szczęście moja krowa dojna ma jeszcze spory zapas - przelewamy trzy litry i kulamy się dalej. Dojeżdżamy do Demnate, gdzie czeka na nas cały komitet powitalny - martwili się… Okazało się, że chłopaki na DRzetach też pojechali najkrótszą drogą, po asfalcie i od dawna są na miejscu. A ja się zastanawiałam czy im starczy paliwa i na którą dotrą. Hm. Jestem podbudowana, bo okazuje się, że leszcz przejechał tego dnia najwięcej offu :) Idziemy “na miasto” coś zjeść. Do posiłku dostajemy pyyyszną miętową herbatę. Słodką jak fiks. Czyli pierwsze spotkanie z berber whisky - mniam! po powrocie “na bazę” mamy jeszcze siłę siedzieć i gadać. Nie jest źle!
  11. 1 point
    To może ja dodam coś bardziej związanego z F650gs, bo fajnie ćwiczyć ale najfajniej podróżować :)


×