Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 31.05.2014 in all areas

  1. 7 points
    Przyszedł czas na podziękowania :D Na wstępie wielkie dzięki @komirowi za pomoc w próbie dogadania się z kolegami z zachodu, Pawłowi za gotowość pomocy, wielki podziękowania dla @MTBikera i Kasi za liczne konsultacje, @Mutombowi za wsparcie, a przede wszystkim @zuko za to, że zdecydował się :D
  2. 6 points
    Ciąg dalszy... 22 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty czwarty Na dzień dobry w Argentynie płacimy po 14 peso od motoru za przejazd przez most graniczny z Urugwajem. Deszcz przestał padać, więc postanowiliśmy jechać dalej w mokrych ubraniach, aby wyschły po drodze. Do pokonania mieliśmy jeszcze około 200 km, ale nie spieszyliśmy się za bardzo. Po jakiejś godzinie jazdy ubrania były w miarę suche. Niestety w butach wciąż nam chlupała woda. Mijamy dwa piękne mosty. Pierwszy na rzece Uruguay, a drugi na rzece Parana. Około 16 godziny dojeżdżamy do klubu motocyklowego „Tigres de la ruta”. Trafiamy bez błędnie przy pomocy mapki narysowanej przez Horacio i przy pomocy nawigacji. Na podjeździe do domu stoi Alejandro i od progu macha do nas. :drinkbeer: Zostajemy po królewsku przyjęci. Dostajemy miejsce na tyłach domu w pomieszczeniu klubowym. Mamy do dyspozycji lodówkę zaopatrzoną w napoje przez naszych gospodarzy. Łazienkę, łóżko, na ścianach zdjęcia motocykli, starych samochodów. Na półkach puchary z różnych zawodów. Na centralnym miejscu wisi flaga z logo klubu. Bardzo klimatyczne miejsce. Bierzemy zimny prysznic i poznajemy rodzinę Alejandro. Żonę Lilianę, szesnastoletnią córkę Florę i syna. Rozmawiamy o naszej podróży, motocyklach i o Argentynie. Nauka języka hiszpańskiego nie poszła na marne. Bez tego byłoby słabo. Pomimo, że typowy hiszpański mocno różni się od języka używanego w Argentynie dajemy radę. Pomaga nam też podstawowa znajomość angielskiego przez Florę. 23 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty piąty Rano wstaliśmy pełni dobrej energii, chociaż jak czuliśmy temperatura tutaj nie jest komfortowa. Historyczne upały dają nam się we znaki. Odczuwają to też Argentyńczycy. Pogoda ma jutro się zmienić, ma padać i się ochłodzić. Aż do 20 (!) stopni, teraz w dzień dochodzi do 40! Po porannej kawie wyruszamy na miasto. Bierzemy jeden motocykl i jedziemy (ekonomiczniej i bezpieczniej). Odpinamy sakwy i bierzemy kurtki z membranami. Po wczorajszym deszczu nie chcemy ryzykować. Alejandro postanowił, że będzie nas pilotował do centrum. Mamy około 35 km do przejechania. Wjeżdżamy na autostradę (Autopista del Sol). Cztery pasy a na każdym sporo samochodów. Buenos Aires to jedno z największych miast Ameryki Południowej. Cały obszar metropolitalny zamieszkuje ponad 12 milionów osób, a w samym centrum mieszka prawie 3 miliony ludzi. Wjeżdżając na peryferie miasta czuje się już oddech dużej aglomeracji. Pomimo że upał daje się ostro we znaki, walczymy dzielnie. Priorytetem jest dla nas doprowadzenie naszego projektu poszukiwania potomków pasażerów Chrobrego. W pierwszej kolejności jedziemy do ambasady. Na miejscu pod bramą okazuje się, że z powodu sezonu urlopowego nikt nie ma czasu porozmawiać, odsyłają nas na jutro, pojutrze, po weekendzie. Nie mamy tyle czasu by zostać tak długo w Buenos Aires. Zaraz przypomina nam się Gombrowicz i Transatlantyk. Jedziemy zatem do Domu Polskiego na Jorge Luis Borges. Okazuje się że są wakacje i do lutego nikt nie będzie osiągalny. Wpadamy w coraz większe rozdrażnienie, pewnie ma na to wpływ również upał, który jest tak wielki, że nie chce się myśleć. Duży ruch na ulicach, lekka wolna amerykanka w stylu kierowców spychających motocykl na dalszy plan nie sprzyja normalnej jeździe. Decydujemy się jeszcze podjechać na najbardziej znany cmentarz w Buenos Aires Recoleta. Oglądamy grób Evity Peron, robimy parę zdjęć i wracamy do domu. 24 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty szósty Od rano posuwamy nasz projekt związany z odnalezieniem potomków pasażerów do przodu. Dzwonimy rano, korzystając też z pomocy Flory do Gracieli Antonowicz. Jej dziadek, babcia i wujostwo przypłynęło na MS Chrobrym do Argentyny. Jedziemy na spotkanie, pełni dobrych przeczuć, ale też i obaw, jak nam pójdzie, jak się dogadamy, jak zostaniemy odebrani, czy Graciela będzie chciała nam coś opowiedzieć, czy nas zbyje. ;-) Spotykamy się i jesteśmy bardzo mile zaskoczeni. Graciela jest otwartą, pełną radości i siły osobą. Podchodzimy do Puerto Madero. Siadamy w restauracji i pijemy kawę. Rozmawiamy jak to z przodkami było. Rozmowa toczy się w łamanym hiszpańskim i białorusko/ukraińskim. Niby podobnie do rosyjskiego ale inaczej. Dużo rzeczy rozumie się samo przez się… :-D 26 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty ósmy Pakujemy się. Wyjeżdżamy dziś z Buenos Aires, przynajmniej taki mamy zamiar. Wieczorem jesteśmy umówieni u Gracieli na asado. Zależy jej także na tym, byśmy poznali jej ojca i matkę. Do południa jednak Alejandro i Liliana zapraszają nas na przejażdżkę na wyspę Tigre. To miejsce bardzo turystyczne i po prostu przeurocze. Niska zabudowa, masa atrakcji, głównie wodnych, lodziarnie, restauracje, parki, dużo, dużo zieleni i dużo, dużo ludzi. Przy moście Evy Peron zatrzymujemy się na parille. Jemy znowu duże ilości mięsa wołowego, kaszankę, która tutaj przyrządzają zupełnie w inny sposób niż w Polsce. Pakowanie ostateczne na motory zajmuje nam już nie dłużej niż 30 minut. Jest postęp. Żegnamy się czule z całą rodziną. Alejandro i Liliana to niezwykle mili i dobrzy ludzie. Bardzo im dziękujemy za czas spędzony wspólnie. Bardzo. Dawno nie spotkaliśmy takich fantastycznych ludzi. Zapakowani wyjeżdżamy do Gracieli. Poznajemy jej rodzinę i ojca. To syn pasażera MS Chrobry. Rozmawiamy długo i zostajemy na noc. A motorki razem z nami w mieszkaniu… :shock: 27 Styczeń 2014 – 29 Styczeń 2014 Budzimy się przed dziewiątą rano. Dziś mamy do pokonania największy jak dotąd odcinek drogi. Do naszego kolejnego celu, Villa Gesell mamy około 350 km. Pijemy poranną kawę z Gracielą i Carlosem. Sprawnie pakujemy sakwy i po pożegnaniu ruszamy na południe Argentyny. Wyjazd z Buenos Aires, a właściwie jego obrzeży około 10 rano idzie nam w miarę sprawnie. Na stacji tankujemy paliwo pod korek do obu motorów. Po około 30 minutach jesteśmy już na autostradzie. Dobrą dla nas wiadomością jest fakt, że w Argentynie motocykle nie płacą za przejazd autostradami. Wyjątek stanowią okolice Buenos Aires gdzie płaciliśmy kilka peso za motor jadąc do centrum z Tigre. Jazda idzie nam całkiem dobrze. Co prawda styl jazdy Argentyńczyków mocno odbiega od standardów Europejskich, ale przyzwyczajamy się. Dojeżdżamy do Willa Gesell do naszych znajomych. Dostajemy piękne mieszkanie na drugim piętrze z widokiem na ocean, który i tak Argentyńczycy nazywają morzem. Kolacja na nas czeka, więc już jest fantastycznie.. Spędzamy tu trzy dni w miłym towarzystwie 30.01.2014 – dzień pięćdziesiąty drugi Wyjechaliśmy szczęśliwi i zadowolenie z Villa Gesell. Zjedliśmy pyszne śniadanie i ruszyliśmy, żegnani serdecznie przez Galę i Ryśka. Jedziemy sobie, jedziemy, mijamy Mar de Plata. Jedziemy spokojnie dalej. Kolejne 200 km za nami, temperatura rośnie. Niestety, chcieliśmy się wyspać, wiec wystartowaliśmy dosyć późno, dodatkowo we wszystkich nadmorskich miejscowościach są duże kolejki na stacjach benzynowych. W ogóle mało stacji benzynowych w tym kraju… W każdym razie jedziemy sobie spokojnie, słońce grzeje coraz mocniej, mijamy Miramar i jedziemy wybrzeżem w stronę Tres Arroyos. Tam mamy zaplanowany nocleg. W międzyczasie posilamy się pięknym stekiem. I wszystko byłoby dobrze, bo nawet udało się nam dojechać. To znaczy prawie się nam udało. Najpierw był mały problem z wiatrem. Po prostu taki wielki wiatr, że prawie zwiewało nas z ulicy. Potem drugi problem, tym razem z moim motorem, bo już po 199 km zawołał, że chce rezerwę paliwa. Oznacza to, że zaczął palić około 7,5 litra na 100 km! A to naprawdę przegięcie. Ale sobie pomyśleliśmy, że wiatr, że dużo bagażu, no trudno, że tak musi być. Zaczęliśmy się denerwować, bo do miasta było ponad 30 km, a na domiar złego wysiadły komunikatory. Nie wytrzymały ponad 7 godzin wiatru i naszego gadania. W każdym razie w naszych uszach rozległ się ostrzegawczy sygnał o niskim poziomie baterii i w ciągu pół godziny przestaliśmy się słyszeć. Na całe szczęście się widzieliśmy. Na domiar złego na niebie zaczęły się zbierać ciemne chmury. Ale tak ciemne że aż granatowe. Nieśpiesznie zaciągnęło się całe niebo. I w tym momencie to się stało. Coś, czego się nie spodziewaliśmy, a co przecież było prawdopodobne. Drugi motor najpierw zaczął się krztusić, to znak, że potrzebuje paliwa. Dostał więc rezerwę, ale nie chciał już zapalić. Jakby mu ktoś odciął dopływ benzyny. Staliśmy zatem w szczerym polu, z jednym motocyklem który mógł przejechać około 20 km. Drugim który nie chciał zapalić i z chmurami nad głowami z pojawiającymi się z rzadka na horyzoncie błyskami nadchodzącej burzy. Całe szczęście znalazł się człowiek w półciężarówce, który korzystając z linki którą mieliśmy zaholował jeden motor na stację około 25 km, a drugi, jakoś dojechał. Pewnie na oparach paliwa. Zatankowaliśmy oba motory do pełna i wtedy lunął deszcz. Lało intensywnie przez pół godziny. pomimo, że pełny paliwa nie chciał w dalszym ciągu odpalić. Diagnoza była prosta brak paliwa, znaczy zatkany dopływ. Paliwo za kranikiem było. A w gaźniku już nie – zatkany filierek. W tych warunkach, na stacji benzynowej więcej nie mogliśmy zrobić. Lał deszcz, co prawda byliśmy pod dachem, ale ulewa była tak wielka, ze woda rozbryzgiwała się na boki, wspomagana jeszcze przez wiatr, także dookoła wszystko było zamoczone. Kilka aut przewinęło się przez stację, zatrzymał się też, żeby zatankować biały Hillux. Pasażerka z małą dziewczynką spojrzała na mnie i zapytała, czy potrzebujemy pomocy. Od słowa do słowa, zaprosiła nas do siebie do domu. Jej mąż wziął na hol jeden motor i tak dojechaliśmy do ich domu. Laura i jej mąż Walter, byli bardzo mili, zostawili nam swoją sypialnię do dyspozycji. Zostaliśmy tam na noc. Wieczór upłynął nam w towarzystwie córki (Berenice) i syna (Lukasa), a także wujka (Juana). Pan i pani domu pojechali do swojego letniskowego domku w Claromeco. Zaprosili nas na asado w piątek, na następny dzień. Wieczorem rozmawiamy długo z Berenice, Lukasem i Juanem o sytuacji w Polsce, w Argentynie, trochę o ekonomii. Jemy pizzę i podjadamy ser. Jak się okazuje trafiliśmy do rodziny, która ma małą fabrykę sera. Noc spędzamy w sypialni, na grubym materacu, odpoczywamy. Znowu spadamy na cztery łapy… 31.01.2014 – dzień pięćdziesiąty trzeci Ranek zaczął się szybko. Za szybko, bo o 8.00. Jakoś tak słabo wypoczęliśmy, a już o 8.30 jechaliśmy holowani do mechanika. Mechanik okazał się bardzo kompetentną osobą. Od razu wiadomo było, że to zatkany gaźnik. Potwierdziła się nasza diagnoza z wczoraj. Niestety paliwo w Argentynie pozostawia wiele do życzenia. Zostawiamy maszynę do czyszczenia gaźnika, a sami pojechaliśmy z Berenice na miasto. Pracuje ona w sklepie, w którym głównym towarem są sery, jogurty i dulce de leche, które jest produkowane w fabryczce jej ojca. Oglądamy wszystko z ciekawością… Po południu odbieramy motocykl A wieczorem czas na asado w towarzystwie całej rodziny i jej znajomych… O pierwszej prawie po angielsku idziemy do sypialni i zapadamy w głęboki sen. Jutro ciężki dzień, dużo kilometrów przed nami. Szczególnie serdecznie żegnamy się z Berenice. Zajmowała się nami przez cały czas. CDN...
  3. 2 points
    Dbaj o niego! I niech służy dzielnie ;)
  4. 2 points
    Pierwsze wrażenia są super, miałem sporo obaw szczególnie co do mojego wzrostu. Pierwsza jazda niestety tylko asfalt, zjechałem do żwirowni tylko na zdjęcia w naturalnym środowisku i niestety zauważyłem, że założyli kamery :( Teraz dopiero zacznie się penetracja puszczy :cool:
  5. 1 point
    W zależności od terminu, ja też ;)
  6. 1 point
    Jak włączę halogeny, to podobno wyglądamy z osiołkiem jakby lokomotywa jechała. A to już coś dużego ;)
  7. 1 point
    Gratulacje :beer: Chyba oglądaliśmy tego Xsa z Dakarowym w Paszkowie, wygląda na praktycznie nie jeżdżony w terenie :)
  8. 1 point
    No to gratki! :lol:
  9. 1 point
    Zębatki zazwyczaj mają wytłoczoną (wygrawerowaną) liczbę zębów.
  10. 1 point
    Gratki :beer: Bezawaryjnej jazdy życzę.
  11. 1 point
    dlatego m.in.mam zamontowane przeciwmgielne, które używam nie tylko we mgle, ale głównie dla własnego bezpieczeństwa jeden z pierwszych komentarzy jaki usłyszałem to: "z daleka dużo poważniej teraz to wygląda, jakby jechało coś dużego" czyli swoją role spełniają chyba Twój ;-) a motor to ja mam w pralce ;-)
  12. 1 point
    No to może zaczekamy na jakiś weekend z noclegiem w Lublinie?
  13. 1 point
    Spokojnie, jeszcze nic się nie dzieje, na razie kilka rzeczy muszę w niej jeszcze dopieścić i może kolega, który niedawno się zarejestrował u nas ją weźmie, na pewno poza forum nie pójdzie :)
  14. 1 point
    na razie planuje bez lawety wrócić z Niemiec :D
  15. 1 point
    Blondynka na zDRadzie pędzi po hamadzie Poranek standardowy. Nooo… może nieco zagęszczamy ruchy, bo jesteśmy zmobilizowani słowami Kajmana. Czyli standardowo - śniadanie, mycie, pakowanie, wgrywanie tracków. Ruszamy - początkowo asfalt, aż do wąwozu Todra i miasteczka Tinerhir. Miejsca mocno komercyjne, pełne turystów, autokarów i majfriendów, więc zatrzymujemy się tylko na szybkie zdjęcia. Od dwóch dni krajobraz obfituje w koryta wyschniętych [obecnie] rzek. Próbuję sobie wyobrazić jak w czasie roztopów musi nimi walić woda, której siła tak wykreowała krajobraz. Fajnie by to kiedys zobaczyć :) Do Tinerhir wiedzie asfalt, a potem z ulgą, zjeżdżamy na miodny szuterek i łagodnie pniemy sie w górę. Kolejne zaliczane przez moją felgę uderzenia bardzo szybko przypominają mi, że znowu [!!! argh!] zapomniałam dopompować koło. Naprawdę nie mam pojęcia jak to możliwe :/ Obiecuję sobie zrobić to w najbliższym miasteczku do którego dotrzemy. Na błotniku różne kolory Maroka Znów coś nowego w krajobrazie - pojawiają się czarne skały. Klimat trochę księżycowy. Lubię to. Dojeżdżamy do przełęczy Tizni-n-Tazazert, którą szybko mijamy - na górze czyhają na nas majfrendzi z ofertami nie do odrzucenia. Widoki znów mało ziemskie :) Zjeżdżając lajtowo w dół [nooo, czasem na kamieniach jest mniej lajtowo - raz tracę równowagę na zakręcie i prawie się wywalam] mijamy grupę Francuzów, którzy na rowerach mozolnie pedałują pod górkę. Pełen szacun. Tym bardziej, że mijając poszczególnych rowerzystów, czuję, snujący się za każdym z nich, subtelny zapaszek wody toaletowej. Kurde, męczy mnie pytanie - czy wszyscy Francuzi, spoceni jak wieprze, pachną tak, jak gdyby właśnie wyszli spod prysznica??? :) Stąd jedziemy W końcu wyjeżdżamy na kamienisty płaskowyż - zamęczam Wieśka pytaniem, czy to jest już hamada?? No podobno nie… ale i tak mi się podoba :) Dojeżdżamy z Wieskiem do Nkob. Próbuję na stacji benzynowej dopompować opony, ale końcówka “wyszła”. Na głównej ulicy spotykamy resztę naszych chłopaków, którzy właśnie kończą obiad. Niestety żaden z nich nie ma na wierzchu kompresorka - podpowiadają, że dalej jest wulkanizator. Jest gorąco. Chwilę odpoczywamy przy berber whisky - tym razem mamy sobie sami ją posłodzić. Ale czy na pewno dwie kosteczki starczą? ;) No i jedziemy na poszukiwanie wulkanizatora. Rzeczywiście - trafiamy na jakiś garaż obwieszony oponami. Próbuję sie dogadać na migi, pokazuję oponę, wentyl, robię psss… Nikt nie kuma. No to biorę wiszącą na ścianie końcówkę kompresora - i jak tylko zakładam ją na wentyl, to wiem, że z tej mąki chleba nie będzie… Manometr na mojej na wpół pustej oponie pokazuje 3Atm - taaaaa…. :D Coż - pompuję “na oko” oponę, aż przestaje się uginać. Merci - i lecim dalej. Po kilku km asfaltu zjeżdżamy w końcu na hamadę! Jestem tak podekscytowana, że przy pierwszej lepszej okazji “witam” się z nią całym ciałem :D i DRka również ;) Zaliczamy paciaka przy nawrotce - okazuje się, że twarda i stabilna jest tylko droga, a wszystko poza nią, pozornie wyglądające podobnie, jest miękkim grubym piachem - przednie koło lekko się zagrzebuje, tracę rozpęd i z gracją glebię do wewnętrznej :D Jest gorąco, nawet nie próbuję się sama szarpać z motocyklem - czekam na pomoc Wieśka. Ciekawe - akurat w tym momencie przejeżdża koło nas jakieś auto 4x4. Głos w mojej głowie mówi: “Zobacz - auto pojawia się w chwili gdy tego potrzebujesz… Nawet jeślibyś była tutaj sama, to byś nie została bez pomocy. Nie bój się” Może… może… na drugi raz. Wizja samotnego jeżdżenia kusi. Coraz bardziej. Po kawałku płaskiego wspinamy się na jakieś zbocze. Kurde - ciężko! Wąska ścieżka po kamieniach. Zastanawiam się, czy Kajmanowóz tędy przejedzie. Jestem coraz bardziej zmęczona, spocona, zdyszana, wypompowana… Widok z góry Odpoczywamy chwilkę za małą przełęczą, a później zjazd z dół. Zjeżdżam na luzie [psychiczno-fizycznym, nie tym w motocyklu :)] i dojeżdżam do jednego z licznych zakrętów - nagle orientuję się, że to właśnie to miejsce, o którym rano ostrzegał Kajman [jako o jedynym większym utrudnieniu na dzisiejszej trasie]. Zbliżam się zbyt prędko, aby się zatrzymać i zastanowić się jak toto przejechać. Nie mam nawet czasu, aby siąść bliżej baku. A przede mną wysokie na jakieś 30cm, nieregularne skalne uskoki. Jeden po drugim. Wszystko byłoby na lajtowo, gdyby nie nie fakt, że znajdują się akurat na zakręcie w dół - operowanie gazem musi być subtelne. Jestem świadoma, że o jakimkolwiek podparciu się nogą nie ma mowy - motek pochylony do przodu, prześwit na nierównościach za duży. Więc tylko w głowie sobie powtarzam: nogi na podnóżkach, oddychaj, nogi na podnóżkach, powoli, oddychaj, nie hamuj, nie panikuj, za wolno - lekki gaz, nogi na podnóżkach… :D Udało się :P Jedziemy niżej i niżej - chwilami droga wjeżdża do wyschniętego koryta rzecznego - czegoś, co “kocham” najbardziej. Głębokie, miękkie podłoże z grubego żwiru z otoczaków prawie mnie pokonuje i wysysa masę sił, których mam coraz mniej. zjazd do p.....nego koryta Pojawiają się wioski. Dojeżdżamy do pierwszych gajów palmowych. Do Zagory mamy jeszcze z 80 km po płaskiej, kamienistej, rozgrzanej słońcem ciemnej hamadzie. Mam co chciałam :D Opona zachowuje się nieco lepiej, więc mogę jechać szybciej. Szczególnie, że jest płasko jak stół. I twardo. Podoba mi się :) Gdyby tylko nie było tak strasznie gorąco. A gdyby zawieszenie DRki pracowało lepiej, to w ogóle byłby cud miód malina. Nagle rozgałęzienie, zerkam na nawigację, czy dobrze skręciłam, podnoszę wzrok… i mam jakieś 2 sekundy na zorientowanie się, że droga gdzieś znika. Odruchowo wciskam hamulce na ułamek sekundy - puszczam - i juz lecę w dół. Jakieś 0,25sek później i 1,5 metra niżej, przednie koło uderza ponownie o skalistą hamadę, zawieszenie się kompresuje, prawie zrywa mi paski z narzędziówki na błotniku - pion jednak utrzymuję i szybko oddalam spod uskoku, aby jadący za mną Wiesiek nie wskoczył mi na plecy. Ale on, widząc, że nagle znikam z pola widzenia, miał więcej czasu na zwolnienie i zjechanie z progu z gracją. Ja po prostu z niego spadłam ;) Jakieś 30km od celu widzimy Kajmanowóz nadjeżdżający z naprzeciwka. Okazuje się, że znów są problemy z KTMem 1190. Felga nie wytrzymała jazdy po kamieniach i z przedniego koła uchodzi powietrze. Kolejny raz cieszę się, że mam grubaśne dętki, które pozwalają jechać dalej, mimo mojej sadystycznej, długotrwałej jazdy na niskim ciśnieniu :) Kajman rusza dalej z zapasowym kołem, a my ciśniemy naprzód. Kończą się kamienie, a zaczyna płaska jak stół, twarda powierzchnia. Genialna. Pędzimy przed siebie kierując się na widoczne w oddali miasto… Nawet czwórkę wrzucam ;) Jeszcze chwilka i już kluczymy po wąskich zapiaszczonych dróżkach wśród gajów palmowych Zagory. Dojeżdżamy do hotelu. Jestem przegrzana słońcem i wykończona. Znów mnie wszystko boli - najbardziej, jak co wieczór, doskwierają uciśnięte rzepki. Zwlekam się z moto i z wdzięcznością przyjmuję od chłopaków z DRZetek zimne piwo. Smakuje jak rzadko. Zmywam z siebie kurz i pot. I idziemy na kolację na miasto. Oni tradycyjnie mięcho, ja omleta :) W chłodzie wieczora powoli odzyskuję siły. Zapylone auteczko Można i tak Dobranoc!


×