Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 03.08.2014 in Posty

  1. 7 points
    Wreszcie wróciliśmy do domu. Z przygodami, ale cali... :) 20.02.2014 - dzień siedemdziesiąty trzeci Korzystając z dostępu do netu czytam wszelkie uwagi na forum F650. Może być kilka przyczyn tego, że coś stuka w jednym motocyklu, więc trudno coś wykluczyć, albo coś potwierdzić bez rozkręcania. Jadę do mechanika w Punta Arenas, zasięgnąć więcej informacji. Niestety nie ma za dużo czasu, a na dodatek nie radzi rozbierać silnika dopóki chodzi, bo na części trzeba tu czekać całymi tygodniami… :!: Kilka miesięcy temu jeden francuz utknął tu ze swoim GS 1200 na kilka tygodni. Z braku innej możliwości i ryzyka utknięcia tu po rozebraniu silnika będziemy jechać dalej do cywilizacji… ;-) Udało nam się wyjechać z Punta Arenas. Trochę przed 13.00 po spakowaniu się ruszyliśmy do Punto Natales. To jakieś 250 kilometrów. Ledwo wyjechaliśmy z Punta Arenas, z siłą wodospadu uderzył w nas wiatr. Oczywiście prognozy podawały, że miało być spokojnie, a tu jak nie zacznie wiać! Żona ubiera wszystko co ma cieplejszego: starą kominiarkę, nieużywaną czapeczkę termiczną od Body Dry, rękawiczki podgrzewane i jedziemy dalej. Po jakiś 80 kilometrach znowu przerwa. Otwieramy puszkę z tuńczykiem, wyciągamy bułki i jemy, żałując że nie mamy wody, bo byśmy sobie w tej przystankowej budce herbatkę ugotowali. Niefart. Morał jest taki, by zawsze pamiętać o wodzie, by ją mieć przy sobie. Choćby 1 litr. Pojechaliśmy dalej kolejne 20 kilometrów, a już piękny widok Kordylierów zaczął się wyłaniać. Potem już tylko postój na małą kawkę i tym sposobem w zarąbistym wietrze dojechaliśmy do Puerto Natales. Zostajemy na noc w hoteliku, bo namiot pewnie by nam porwało przy pierwszej próbie rozłożenia go, poza tym jest jeszcze dosyć chłodno. 21.02.2014 - dzień siedemdziesiąty czwarty Jedziemy do Parku Torres del Paine, mamy trochę szczęścia. Rano jest piękna pogoda, sprzyja nam wyjątkowo. Piękne słońce oświetla nagie szczyty skał, które mienią się różnokolorowymi refleksami.. Poszarpany szczyt wygląda nader okazale, w kontraście z niebieską tonią lagun pomiędzy wzniesieniami jest jeszcze piękniejszy. Kolejne przystanki, które robimy przybliżają nas do masywu i ukazują coraz większe rozmiary szczytu. Pomimo słonecznej pogody wiatr jest dziś wyjątkowo siły. Porywy w pewnych momentach utrudniają nam utrzymanie się na nogach. Szutrowa droga wijąca się w parku narodowym, to wznosi się to opada, a pomiędzy odcinkami widzimy stada guanako, wyjątkowo oswojone. Jutro ruszamy do Argentyny. Chile jest zdecydowanie za drogie. I paliwo jakie drogie! Prawe 2 dolary za litr, to już przegięcie w tym regionie. 22 - 23.02.2014 dzień siedemdziesiąty piąty Dziś przekroczyliśmy granicę chilijsko- argentyńską w Cerro Castillo, a później 6 kilometrów szutrem do budynku odprawy argentyńskiej. Tu trwało troszkę dłużej, bo musieli nam wypisać pozwolenie na wjazd motorów. Komputer tylko jeden, więc celnik papiery wypisywał ręcznie, przez kalkę. Jakieś paręnaście kilometrów szutrem i już byliśmy na upragnionej Ruta 40 (droga krajowa nr 40). Wiatru zero (tak się przynajmniej wydawało). Spokojnie, słoneczko przygrzewa. Dojechaliśmy do Tapi Aike. Wydawać by się mogło, że jest tu stacja benzynowa, a oczywiście jest. Ale nieczynna. Przerwa. Na szczęście mieliśmy zapas. Zjeżdżamy z Ruta 40 na szutrową drogę w kierunku El Calafate. I zaczyna się zabawa, cały czas kamienie i znowu wiatr. Ale tym razem dla nas to dobry wiatr. Pierwszy raz mamy go w plecy. Kiedy wjechaliśmy w dolinę, naszym oczom ukazało się Lago Argentino (jezioro Argentyna). Nie da się nawet tego opisać, a tak się zapatrzyliśmy, że ominęliśmy jedyny punkt widokowy i nie zatrzymaliśmy się, tylko jechaliśmy wielką, rozległą doliną, która ciągnęła się, osłonięta z obu stron łagodnymi wzgórzami. Oczywiście dookoła nic, żadnych budynków, zabudowań, wiat przystankowych. NIC. Po prostu przyroda, droga i my na motorach. Od czasu do czasu jakiś samochód, ale generalnie rzecz biorąc jedziemy sami. Wjechaliśmy do El Calafate. To punkt wypadowy do Lodowca Perito Moreno. 24.02.2014 dzień siedemdziesiąty ósmy Jedziemy do Parku Narodowego Los Glaciares, żeby zobaczyć lodowiec, jedzie się około 55 kilometrów. Za wejście płacimy po 130 peso od osoby. Potem jeszcze około 30 kilometrów jedziemy wzdłuż jeziora (Lago Argentino). Droga jest bardzo zakręcona, praktycznie nie ma żadnego odcinka prostego, cały czas zakręty. W lewo, w prawo, znowu w lewo i tak cały czas. Jednym słowem raj dla zapalonych motocyklistów. Wcześniej droga prowadziła wzdłuż jeziora (Lago Argentino), w szerokiej dolinie pomiędzy wzgórzami. Wieczorem asado 25.02.2014 – dzień siedemdziesiąty dziewiąty Nie chce się wstawać. Rano budzimy się oczywiście z pełnym pęcherzem, a do toalet daleko, bo rozbiliśmy namiot prawie na końcu campingu. A tu nie dość, że trzeba wstać, to jeszcze trzeba się pakować i jechać. Niby nie trzeba, moglibyśmy jeszcze jeden dzień zostać, ale z drugiej strony, woła nas El Chalten i Fitz Roy – kolejne punkty naszej wyprawy. El Chalten to baza wypadowa dla turystów uwielbiających góry, trekkingi i jeden z najtrudniejszych szczytów Fitz Roy, o prawie pionowych ścianach. My wspinać się tam nie będziemy, ale popatrzeć chcemy. Ruszamy do drogi nr 40. To jedna z ładniejszych tras. Nie ma w ogóle porównania z Rutą 3. Na 40 cały czas zmienia się krajobraz, raz góry, raz doliny, potem znowu dużo jezior, rzeczek. Droga nie jest prosta, tylko cały czas meandruje pomiędzy naturalnymi przeszkodami. Dwa razy przez drogę przechodzi nam pancernik. Co to za dziwaczne stworzenie! Jutro raczej stąd wyruszamy. Wszelkie trekkingi nie są dla nas – turystów motocyklowych. My oglądamy i spadamy… Ale tu pięknie. Naprawdę.. 26.02.2014 – dzień osiemdziesiąty El Chalten żegna nas słońcem. Wyjeżdżając widzimy cały czas, w lusterkach oddalający się szczyt Fitz Roy. Jest piękny. To prawda. Wczoraj wieczorem zatankowaliśmy oba motory i dodatkowo zakupiliśmy 10 litrów do baniaka. Na stacji powiedziano nam, że najbliższa stacja jest za jakieś 130 km, w Tres Lagos, także spokojnie damy radę i dojedziemy, dotankujemy i pojedziemy na camping do Gobernator Gregores. Niestety. Jeszcze się nie nauczyliśmy, że w Argentynie, a szczególnie w Patagonii, nic nie jest oczywiste i pewne. Dojeżdżamy do Tres Lagos. Tuż przed wioską (bo dla nas to wiocha zabita dechami, a nie żadne miasteczko), zamknięta droga i objazd. Zjeżdżamy więc objazdem do wioski. Oczywiście cały czas kamienie i tarka na drodze. Asfalt się skończył. Motocykle tańczą na kamieniach. Wioska oczywiście także ma same drogi szutrowe, kamienie pryskają spod kół. Zero żywego ducha, jak to zwykle w Patagonii w sjestę. W końcu wypatrujemy posterunek policji. Oficer przez okno krzyczy, że za 2 kilometry, zaraz na wjeździe do miasta była stacja. Upewniamy się jeszcze u jednego miejscowego. Tak. Stacja jest przed wjazdem do miasta. Przeoczyliśmy? Jakim cudem? A jednak. Tuż za objazdem jest skręt w lewo pod ostrym skosem. Tam jest mała, na dwa dystrybutory, stacja benzynowa. Podjeżdżamy. Na dystrybutorach kłódki. Można powiedzieć, że pajęczyny się już porobiły. Na dystrybutorze kartka – „no hay nafta”. Znaczy - benzyny nie ma. Próbujemy od pojawiających się turystów ściągnąć trochę paliwa. Bezskutecznie. W końcu dostajemy namiar na gościa, który sprzedaje paliwo w Tres Lagos. To lichwiarz który za litr paliwa, bierze prawie trzy (TRZY!!!) razy więcej, niż na stacji. Na stacji po 7 peso, a on nam zaśpiewał 20 peso za litr. Nie mamy wyjścia. Mówimy mu, ze to nieludzkie, płacimy 100 peso i jedziemy dalej. Po około 140 km szutrową drogą dojechaliśmy do miasta Gobernator Gregores, a tu niespodzianka. Pierwszy darmowy, miejski camping jaki znaleźliśmy. Do tego na campingu motocykliści argentyńscy, którzy udzielili nam paru rad i wskazówek co do dalszej trasy. 27.02.2014 – dzień osiemdziesiąty pierwszy Przed wyjazdem tradycyjnie podjeżdżamy na stację benzynową, tankujemy do pełna, plus 20 litrów zapasu do kanisterków. Wszystkich! Cała z tym zabawa, bo zbiorniki trzeba dobrze przymocować, bo na szutrze przesuwają się pod gumkami mocującymi. A z oszczędności kupiliśmy najtańsze jakie były. Spokojnie wyjeżdżamy, niestety, po 100 kilometrach wiatr się wzmaga i towarzyszy nam już do docelowej wioski – Bajo Caracoles. Wioska to osiem chałup na krzyż. Chcieliśmy się tu zatrzymać, campingować, albo wziąć pokój w hotelu, by następnego dnia zwiedzić Jaskinię Ręk (Cueva de los Manos). Niestety właściciel hotelu nie może się zdecydować, czy ma wolny pokój, czy nie. Mówi, że czeka na większa grupę osób, żebyśmy przyszli za 2-3 godziny. Kupujemy więc butelkę wody i jedziemy zwiedzać jaskinię. Wymyśliliśmy, że dziś nocujemy na dziko. Do Jaskini Rąk trzeba zjechać z asfaltu i ponad 45 kilometrów jechać szutrem. Może i nie jest najgorsza ta droga, jakoś się jedzie, niestety co chwila paliwo w baniakach się przesuwa, bo tarka jest uciążliwa. Nawet zatrzymanie się na tym szutrze jest słabe, uciążliwe i męczące. Wychodzi brak doświadczenia w takich momentach. Ale jak się chce to można, więc posuwamy się do przodu kilometr za kilometrem. Widoki piękne, bo przed naszymi oczami ukazuje się wielki kanion - Canadon del Rio Pinturas. Droga biegnie ostrymi zakrętami w dół. Motocykl mojej żony nie wytrzymał napięcia, związanego z doznaniami wzrokowymi kierowcy i na jednym z zakrętów leży. Żeby było sprawiedliwie, przewrócił się na drugi bok, niż ostatnio, dla symetrycznego obtłuczenia szybki. Motor zatem leży na boku, paliwo cieknie. A widoki piękne. Dwa zakręty dalej jest ścieżka prowadząca w bok. Decydujemy się zjechać w nią i w karłowatych krzakach rozbić namiot. Nie widać nas z drogi, jest w miarę spokojnie. Zostajemy. Wiatr niestety się wzmaga. Śpieszymy się, bo słońce bardzo już nisko nad horyzontem. W coraz większym wietrze rozkładamy namiot, dojadamy wczoraj upieczone mięso, owoce, zapinamy na kłódkę motory, zakrywamy je pokrowcami i zamykamy się w namiocie. Wiatr targa namiotem. Poza tym spokój. Można powiedzieć, że cisza… Poza wiatrem oczywiście. Zabieram do namiotu nóż myśliwski, bo w krzakach ze 30m od namiotu znalazłem padlinę gwanaco, chyba nadjedzoną przez jakieś drapieżniki… 28.02.2014 – dzień osiemdziesiąty drugi Rankiem budzi nas spokój. Wiatr ucichł, jest w miarę spokojne. Rześko. Jakieś paręnaście minut po przebudzeniu czekamy na słońce, aż się wychyli zza skał. I już jest cieplej. Ale nie na tyle, by zrezygnować z małego ogniska. Teraz jeszcze trzeba skleić rozbitą wczoraj szybę do motocykla, ale od czego jest taśma... Wyjeżdżamy, chcemy skrótem przebić się do drogi nr 40. Krócej i szybciej na asfalcie. No tak. Ale nie przewidzieliśmy jednego. Droga przecina głęboki, kilkusetmetrowy kanion, ostro schodzi w dół, a cały czas kamienie i piach. Z przewagą kamieni. Zakręty wzdłuż zboczy. Dojeżdżamy w miarę sprawnie do miejscowości Perito Moreno. Rozbijamy namiot i pytamy o mechanika. Niby jest, ale bardziej są tu osoby, które mają motocykle i pojecie o nich. Jeden ze znajomych recepcjonisty przyjeżdża do nas na camping. Umawiamy się na jutro rano. Spróbujemy sprawdzić przynajmniej luz na zaworach. Z powodu braku części zamiennych chociaż zmierzymy jak to wygląda. 01.03.2014 – dzień osiemdziesiąty trzeci Dziś dzień prania brudnych ciuchów i naprawy motoru. Rozdzielamy się na parę godzin, żeby porobić najpilniejsze rzeczy w jak najkrótszym czasie. Obliczamy też jak stoimy z budżetem w stosunku do drogi, którą chcielibyśmy zrobić. Teoretycznie ważne są dla nas wodospady Iquazu, a szkoda tam jechać zbyt szybko, ewentualnie omijając to, co ciekawego jest po drodze. Rozważamy różne opcje. Jak dotąd udaje nam się mieścić w zakładanym dziennym budżecie. Odkąd opuściliśmy drogie Chile wydatki zmniejszyły się znacznie. Rokuje to dobrze na przyszłość, bo nie zamierzamy za szybko wracać do Polski… Na razie jednak wszystko w fazie przypuszczeń i trochę okoliczności, które po drodze będą nas spotykać. Wieczorem podglądamy tradycyjne asado w Patagonii. :beer: 03.03.2014 – 04.03.2014 dzień osiemdziesiąty piąty Przyjeżdżamy do Esquel. To miasto, które słynie ze starej kolei patagońskiej oraz z pięknego położenia, w samej dolinie, otoczonej górami. Iedzie nam się bardzo sprawnie, bardzo ładne widoki. Krajobraz zdecydowanie się zmienia. Po drodze zatrzymujemy się w Tecka na stacji benzynowej. Oczywiście paliwa brak, bo jakże by inaczej. Ale nas już to nie przeraża, mamy zapas, dojedziemy do Esquel. Bez paniki. Esquel jest pierwszym od dłuższego czasu cywilizowanym miastem. Ma aż 4 (słownie:cztery) stacje benzynowe. Wszystkie czynne i wszystkie mają paliwo. :-P Pojechaliśmy zobaczyć stary ekspres patagoński. Robi wrażenie. Ciuchcia na parę, w środku grzeje się wielki piec, pełen ognia. Para bucha. Wszystkie wagony drewniane, drewniane ściany, drewniana podłoga, w środku drewniane ławki. Kolej nosi nazwę La Trochita i funkcjonuje od 1945 roku. Wieczorem odpowietrzanie tylnego hamulca w jednym z motocykli. Coś się zapowietrzył. Niestety nie wzięliśmy nic na dolewki i musimy sobie radzić co chwilę dolewając do zbiorniczka wyrównawczego płyn spuszczony z układu w czasie odpowietrzania. Po jeździe argentyńskimi drogami co chwilę trzeba coś dokręcać i kontrolować. Wibracje powstałe podczas jazdy powodują, że różne elementy się odkręcają. Dziś na przykład okazało się, że korek wlewu płynu chłodzącego się odkręcił i leżał sobie pod plastikową osłoną. Dobrze, że nie spadł i nie zgubił się …. 05.03.2014 – dzień osiemdziesiąty szósty Postanowiliśmy jechać do Lago Puelo. Droga wymarzona, lekkie zakręty co jakiś czas, trochę pod górę, trochę z góry, dookoła góry, my na ponad 700 m nad poziomem morza. Jedziemy i kontemplujemy widoki. Zatrzymujemy się w polskiego księdza na noc i idziemy nad jezioro Lago Puelo, a po drodze zajadamy się dziko rosnącymi jerzynami. 06.03.2014 – dzień osiemdziesiąty siódmy Rano byliśmy gotowi jechać dalej. Niestety, nasz motocykl nie był gotowy do wyjazdu. Jeden odpalił ładnie, od pierwszego strzału. Drugi stwierdził, że nigdzie nie jedzie. Jak postanowił tak zrobił. Długo go błagaliśmy, żeby zmienił zdanie. Czyściliśmy mu świece i inne wnętrzności, podładowaliśmy z drugiego akumulatora, głaskaliśmy i przemawialiśmy do rozsądku. Po godzinie walki w końcu się poddał i zdecydował, ze jednak dziś pojedziemy. Potem wyjdzie co mu naprawdę dolegało… Dojeżdżamy do San Carlos de Bariloche ma niewiele ponad 100 lat. Jest urokliwe, bardzo dużo turystów, co oczywiście ma przełożenie na ceny. Camping chyba najdroższy w Argentynie, jaki do tej pory spotkaliśmy. Bariloche to miasto niemieckich emigrantów, stare budynki z lat trzydziestych ubiegłego wieku są wykonane z drewna i kamieni. Nadaje to miastu taki tyrolski wygląd. Przez wiele lat Bariloche było uważana za przystań dla nazistowskich zbrodniarzy. W każdym razie my, nie szukając potomków nazistów, rozbiliśmy namiot i wypoczywamy (można tak powiedzieć). 07.03.2014 – dzień osiemdziesiąty ósmy Spacerujemy głównymi, turystycznymi ulicami Bariloche. Wszędzie pełno sklepów z wyrobami z czekoladą. Lubują się tutaj w czekoladkach, dosłownie co drugi sklep to czekoladownia. Po południem przeprowadzamy krótką inspekcję motorów. Dolewamy wody destylowanej do akumulatorów. Okazało się, że prąd ładowania w jednym jest za duży, a znaczna część wody wyparowała. Regulator zaczyna szwankować. 08.03.2014 - 8 marca dzień kobiet Dzień zaczął się w nocy. A raczej bardzo wczesnym rankiem. Obudziło nas bębnienie kropel deszczu o namiot. „No ładnie” – pomyśleliśmy sobie. W końcu dopadł nas deszcz. I co teraz? Jak to co, dalej zasnęliśmy i tak znowu godzinkę, półtorej. W końcu o 8.30 postanowiliśmy wstać i zorientować się w sytuacji. Szybka toaleta, po czym odpaliliśmy w namiocie komputery i sprawdzamy co z tą pogodą. No nie jest dobrze. W Bariloche zapowiadają deszcze na kolejne dni i lepiej stąd uciekać. Zresztą i tak camping drogi, więc nie ma co tu siedzieć. Mieliśmy zaplanowane dziś San Martin de los Andes. Zebraliśmy się więc i ruszyliśmy. Trochę w deszczu, ale przygotowaliśmy prawie wszystko w namiocie. Wiatr wiał taki, że nie wiedzieliśmy jak się nazywamy. Oprócz tego że wiał prosto w twarz, to do tego jeszcze kręcił młynki na drodze, że nie wiadomo było tak naprawdę, z której strony uderzy silny podmuch. Ale nic. Dojechaliśmy w końcu do San Martin de los Andes i tu sprawiliśmy sobie prezent na Dzień Kobiet. Piękny, wielki domek. Jak niewiele człowiek potrzebuje do szczęścia. Dach nad głową, dach nad motorami. A w środku kuchnia i kominek. Ciepło ! bo piecyki grzeją bardzo. 09.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty Rano budzimy się z dziwnym uczuciem miękkości i ciepła. Powoli dochodzi do nas, że to nie w namiocie dziś śpimy, tylko mamy 70 metrów kwadratowych do dyspozycji. Wstajemy, robimy jajeczniczkę na cebulce. Kaweczkę. Zaraz potem niestety proza życia przypomina nam i idziemy naprawiać motocykle. Otrzymaliśmy kilka podpowiedzi, które chcemy wykorzystać w naszych motorach. Ponownie rozkręcamy nasz hałasujący motor, tym razem przekładamy napinacze rozrządu z jednego do drugiego motoru. Po chwili jest już wszystko jasne. Błąd i przeoczenie mechanika w Rio Grande, przez ostatnie kilkanaście dni kosztowało nas sporo nerwów. Mechanik popełnił błąd źle montując napinacz w jednym z motocykli. Z tego powodu motor bardzo hałasował, stukał i rzęził. Błędnie zmontowany napinacz rozmontowujemy, przekładamy zakleszczone tłoczki, a w nich sprężynkę i zaworek kulkowy. Po całej tej operacji motocykl przestał stukać. Jeden problem mamy z głowy, nie musimy z tego powodu szukać serwisu w Mendozie czy wcześniej w Neuquen. Co prawda motocykl dalej ma problem z porannym zapalaniem, ale jest to innego rodzaju usterka, z którą będziemy musieli powalczyć w najbliższym czasie. Potem idziemy do cukierni Mamusia na pyszne czekoladki. 12.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty trzeci W Chos Malal spędziliśmy poprzednią noc. Spotkaliśmy parę z Kanady na dwóch Suzuki 250. A dziś już znowu w drodze. Wybraliśmy dziś drogę mało uczęszczaną. Zjechaliśmy z asfaltu na szutrowa drogę i pojechaliśmy zobaczyć dwa wulkany w Parku narodowym El Tromen. Szutrem między dwoma wulkanami jechaliśmy raz szybciej, raz wolniej, droga wspinała się na wysokość ponad 2200 metrów nad poziomem morza. Po 40 kilometrach pięknych widoków, rozległych gór droga powoli zaczęła opadać w dół, zrobiło się dosyć stromo. Z górki na kamieniach jest nieco gorzej niż pod górę. 13.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty czwarty Ledwo skończyliśmy wczoraj zmywać naczynia po naszym posiłku, a rozpętała się prawdziwa burza. Kolejne cztery godziny grzmiało i błyskało, a deszczu było tyle, że można mówić o istnej nawałnicy. Na szczęście nasz namiot dzielnie stawił czoła temu żywiołowi i prawie, że suchym ciałem przeszliśmy przez to, co chwila sprawdzając czy coś nie przecieka czy nie zamakają nasze worki podróżne. Ranek zaczął się ciekawie. Motocykl nie chciał zapalić…, już to znamy. To się już zaczęło robić nudne. Znowu standardowe procedury podpinania pod drugi akumulator, bo ten też mamy już na wykończeniu. Tym razem rozebrałem fajkę. Po zdjęciu fajki na przewodzie była iskra, a na świecy iskra była ledwie widoczna. Przyczyna mogła być tylko jedna. Korozja wewnątrz fajki. Zatem wykręciłem fajkę, śrubkę, umieszczony w niej opornik ze sprężynką. W fajce brudno i zaśniedziałe aż zielono. Wszystkie te elementy wyczyściłem. Chociaż korozja już trochę je nadgryzła. Na szybko odpaliliśmy motory. Wreszcie wieczorem w Malarque trzeba się zająć motocyklem. Skoro brak przejścia iskry na fajce, to trzeba wyczyścić wszystkie fajki. Niestety w jednej z fajek przy rozkręcaniu pękła mosiężna śrubka i nie można jej rozkręcić. Nie chce robić prowizorki i skręcać na krótko kabla. I tu zaczynają się schody. Pojechałem zatem kupić fajkę. Po odwiedzeniu czterech sklepów, w ostatnim udało mi się dopasować fajkę od (NGK). Wszystkie inne były za krótkie i zagięte. Cena jak na warunki argentyńskie była astronomiczna, bo w porównaniu z produktami lokalnych marek, była sześciokrotnie wyższa. 14.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty piąty Drugi dzień w Malarque. Kupujemy dziś chivo czyli koziołka. Rozpaliliśmy ognisko i asado jak się patrzy. Przed położeniem udźca w całości na ruszt należy zrobić lekkie nacięcia. Koziołka lekko tylko posoliliśmy i nie dodawaliśmy żadnych przypraw. W odróżnieniu od polskich mięs, które czasem nie wydzielają przyjemnych zapachów, koziołek pachnie. Zjedliśmy prawie półtora kilogramowy udziec. Na raz. Pyszne. . 16.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty siódmy Coś w tym jest, że wsiadasz na motocykl i mkniesz do przodu, czując zapach łąk i pól, drzew, czując wolność i niezależność. Jedziemy w stronę Mendozy. Widoki piękne. Suszymy namiot po wilgotnej nocy 17.03.2014 – dzień dziewięćdziesiąty ósmy Dziś dzień wytężonej pracy z samego rana. Wreszcie dotarliśmy do cywilizacji w Mendozie. Pierzemy część naszej motocyklowej odzieży. Dziś na pierwszy ogień poszły spodnie. Wszystko jest tak brudne, że już po prostu nie możemy tak jeździć. To chyba nawet szkodliwe dla zdrowia! Jak twierdzi moja piękniejsza połowa… Zdecydowaliśmy dziś jechać odwiedzić bodegi i na żywo coś podegustować. Niestety, nie jest to teraz odpowiednia pora na oglądanie produkcji, ale na degustację i owszem. Jedziemy do Maipu. To kolebka wina i oliwy. W drodze powrotnej motor szykuje nam kolejną niespodziankę. „nie, nie będę jechał” – zdaje się mówić. Gaśnie na wolnych obrotach. Gaśnie i nie chce ponownie zapalać. Co robić. Próbujemy gada rozkręcać na poboczu, ale ani drgnie. Wykręcamy świecę, tym razem świece wyglądają dobrze, są suche, znaczy powinno działać. Paliwo jest, a jechać nie chce. Po kilkukrotnych bezskutecznych próbach odpalenia, w obawie o rozładowanie akumulatora, postanawiamy nie próbować dalej. Jesteśmy jednym motocyklem, drugi został na campingu, 40 km dalej. Ostatnim strzałem jednak motor zaskakuje. Jedziemy więc czym prędzej do mechanika, zanim znowu zgaśnie, bo chodzi tylko na wysokich obrotach. Mechanik – Marcelo Gonzalez, okazał się prawdziwym fachowcem. Co prawda trochę mu nie działał (nie łączył wyświetlacz) miernik napięcia, ale ze znajomością tematu zabrał się do sprawdzania układu elektrycznego, w którym jak twierdził jest przyczyna nieprawidłowego funkcjonowania motoru. Po kilku minutach okazało się że miał rację. Problemem była 3 dni temu czyszczona fajka, na której ponownie nie było przejścia iskry do świecy. Byłaby to ostatnia rzecz, którą samodzielnie byśmy sprawdzali. Przecież niedawno ją czyściliśmy! Marcelo rozkręcił fajkę, ale i tak nie było iskry. Wygrzebał i założył inną, używaną, sprawdzając przed tym iskrę. Działa. Wszystko ok. Na razie póki co działa. Kosztowało nas to 300 peso. 19.03.2014 – dzień setny! Dopiero późnym popołudniem spostrzegliśmy, że dziś setny dzień podróży. A od rana zadecydowaliśmy, że dziś nic, ale to nic nie robimy. Dalej siedzimy w Mendozie, a właściwie kilka kilometrów obok, na campingu, jakoś nam tu dobrze… Miasto ładne 20.03.2014 – dzień sto pierwszy Wreszcie ruszyliśmy się. Jedziemy do Chile. Cały czas wzdłuż rzeki Rio Colorado. Czekało nas bardzo wiele zakrętów i wykutych w skale tuneli. Dojeżdżamy do Upasallata, gdzie jest ostatnia stacja benzynowa po argentyńskiej stronie. Tym samym, żegnaj tanie paliwo. Tankujemy do pełna i ruszamy dalej. Na jednym ze zjazdów mała wywrotka Ale wytrwale jedziemy dalej pod górę Dojeżdżamy do punktu widokowego najwyższego szczytu Andów – Aconcagua. Ma prawie 7 tysięcy metrów, dokładnie 6961 m n.p.m. Przed nami już tylko granica, a raczej odprawa. To jest główny gwóźdź popołudniowego programu. Zbliżamy się do budynków odprawy i już widać kolejkę aut, ponad 30 ich stoi i czeka. Podjeżdżamy bliżej i chcemy się wepchnąć, niestety strażnik odsyła nas na koniec kolejki i mówi, że trzeba czekać… :twisted: Cdn…
  2. 5 points
    No to ja mam prośbę, jak ktokolwiek z Was zauważy kogoś, kto na jezdni stwarza REALNE zagrożenie przede wszystkim dla innych (pijany, pod wpływem narkotyków, szaleńcza jazda w miejscach niebezpiecznych itd), to bardzo proszę: bądźcie w tym momencie uczciwymi obywatelami i powiadomcie odpowiednie służby. Będę miał mniej pracy, a więcej czasu na siedzenie na forum w czasie pracy i wszyscy będą zadowoleni. Serio! :beer: Każdemu kto wyeliminuje skutecznie jednego idiotę lub szaleńca (interpretację pozostawiam Wam) z jezdni stawiam browara!
  3. 2 points
    miłośnicy czoperow, szpanery różnej maści ... ;) - dlatego "my" tego nie rozumiemy ;)
  4. 2 points
    Jak to odpoczniecie? Wróciliście z kilkumiesięcznego urlopu właśnie. Pójdziecie do roboty w ramach odpoczynku?
  5. 2 points
    Ciąg dalszy... 14.02.2014- dzień sześćdziesiąty siódmy Śpimy do 8 w wygodnym łóżku. Ciepło. Piecyk grzeje. Nasz host musiał wyjść do pracy wcześnie rano, około 6. Lekko się wtedy przebudziliśmy. Czas na lekarstwo. Dziś nigdzie nie jedziemy. Zostaniemy w domu. Trzeba się trochę podleczyć. Nie ma co lekceważyć zdrowia. Jemy małe śniadanie z zapasów i zakupionego wczoraj wieczorem sera i bułek. Jaka to wygoda nie musieć odpalać rano maszynki turystycznej, żeby zagotować wodę. Człowieka nachodzą w takich chwilach różne refleksje. :cool: Idę do motocykli ocenić szkody po wczorajszej wywrotce. Normalnie szyba trzyma się na czterech śrubach. Teraz tylko na dwóch, w dodatku tylko z jednej strony. Trzeba coś wymyślić, aby nie odpadła całkiem. Pięciosekundowy klej załatwia sprawę. Co prawda nie udało się pozbierać wszystkich popękanych kawałków, ale całość na razie trzyma się mocno. Niezastąpiona szara taśma, którą podklejam całość od spodu, powinna wzmocnić sklejone miejsca. Wieczorem idziemy na pizzę… 15.02.2014- dzień sześćdziesiąty ósmy Mamy szczęście. Jesteśmy na Ziemi Ognistej w pełnym słońcu. Przynajmniej tak było i wczoraj i dzisiaj rano, kiedy wstaliśmy, by się pakować i jechać do Ushuaia. Ushuaia jest najdalej na południe położonym miastem na świecie. Wyjechaliśmy zatem rano, słońce piękne, spakowaliśmy się, zjedliśmy małe śniadanko i po 9.00 wyruszyliśmy. Ruta 3 biegnie przez około 20 kilometrów samym wybrzeżem, także widoki mamy piękne. :shock: Nasz lekki niepokój wzbudzają chmury zbierające się na południu, czyli kierunku w którym jedziemy. Nie wygląda to dobrze. No i stało się. Wjeżdżamy w chmury. Jest wilgotno, za chwilę zaczyna siąpić lekki deszczyk. Jedziemy. Droga prowadzi w malowniczym rejonie. Pewnie jak jest słońce, to musi być uroczo. Teraz jest troszeczkę mniej. Wjeżdżamy wyżej, zaczynają się góry. Roślinność zmieniła się diametralnie. Przede wszystkim zaczął się las. Dużo iglastych lasów, dużo traw, koniczyna pachnie oszałamiająco. Wjeżdżamy do Tolhuin. W języku rdzennych mieszkańców Ziemi Ognistej nazwa ta oznacza serce. Mijamy dwa jeziora. Jedno wielkie – Lago Fangano, drugie małe, Lago Escondido. Cały czas siąpi i jest słabo przyjemnie. Nagle, niespodziewanie, chmury jakby rozstępują się i widać po prostu błękit nieba. Powoli zjeżdżamy w dół, przeciera się i już widzimy piękne zielone góry, ośnieżone szczyty i słońce. Wreszcie. Widoki są fantastyczne. To nagroda za wszystkie tysiące kilometrów przejechanych dotychczas, aby dotrzeć tutaj. :-P Wjeżdżamy do Ushuaia. Położone jest ono u stóp gór, dookoła ośnieżone szczyty, a na południe Kanał Beagla. Miasto wygląda pięknie. Jakby schowane w naturalnej niszy pomiędzy dwoma żywiołami, górami i wodą. Obraz ten przykuwa nasz wzrok i długo nie daje o sobie zapomnieć. Nie zostajemy jednak teraz w mieście, tylko załatwiamy nocleg i jedziemy dalej. Chcemy wykorzystać pogodę, więc jedziemy do Parku Narodowego Tierra del Fuego. W dniu dzisiejszym osiągniemy najbardziej na południe wysunięty punkt naszej wyprawy. Niżej drogą lądową już się nie da. Za miastem kończy się asfalt i wjeżdżamy na szuter. Kilkunastokilometrowy odcinek prowadzi nas do bramy parku narodowego, a potem na ostatni 3079 km drogi numer 3. Jechaliśmy nią od samego Buenos Aires z niewielkimi przerwami. :twisted: KONIEC ŚWIATA… 16.02.2014 - 18.02.2014 Spędzamy trzy dni w Ushuaia. :drinkbeer: Wynajmujemy pokój z kuchnią gdzie możemy trochę pogotować. Pobyt w Ushuaia wykorzystujemy również na podleczenie się z anginy. Pogoda nam dopisuje i jak twierdzą wszyscy spotkani ludzie rzadko kiedy zdarza się tu taka wysoka temperatura. Czas wracać na północ. Do Rio Grande wracamy bez problemów, pomimo, że pogoda zaraz za Ushuaia pogarsza się. Pierwsze co robimy po zameldowaniu się u naszego Coucha w domu i rozpakowaniu bagaży, to szukamy mechanika. Luis Velazquez– to nowy przyjaciel naszych motocykli. Mechanik. Przyszedł też czas na wymianę oleju. Niestety musieliśmy dokupić 2 litry, bo 4 litry które mamy jeszcze z Polski to za mało. Ale dzięki wymianie oleju mamy teraz 4 litry więcej miejsca w jednej sakwie. :-P Zostawiamy maszyny i idziemy zwiedzić miasto. 19.02.2014 - dzień siedemdziesiąty drugi Rano wyruszyliśmy z Rio Grande. Wstaliśmy o 9.00 poszliśmy odebrać motocykle od mechanika. Droga z Rio Grande do granicy z Chille biegnie prawie cały czas nad morzem, a wiatr się wzmaga. Jakoś dojechaliśmy do granicy – w końcu to tylko 80 kilometrów. Szybka odprawa po argentyńskiej stronie i po 14 kilometrach na chilijskiej stronie. Na granicy argentyńskiej zjadamy roślinne zakupy. Wyrzucamy niestety jakieś ziemniaki i buraczki, które kupiliśmy do zupy, którą mieliśmy zamiar gotować, bo nie chcemy ryzykować mandatów za przemyt… ;-) Obie odprawy zajmują naprawdę nie więcej niż 30 minut w sumie. Drogą, która wije się niczym wstążka wzdłuż cieśniny Magellana, dojeżdżamy do Porvenir. Cali w kurzu i piachu, bo asfalt zaczął się dopiero w miasteczku, jedziemy do portu. Port jest oddalony około 5 kilometrów od miasta. Nikogo nie ma w terminalu, zamknięty na cztery spusty. Potwierdzamy informacje, którą wyczytaliśmy na zamkniętych drzwiach terminalu, że prom dopiero o 20.00. a jest 17.00. W sumie tragedii nie ma. Wolimy się przemieścić „na drugą stronę” cieśniny Magellana. Jutro następny prom jest dopiero o 19.00 (kursuje jeden dziennie), więc niewiele nam da zatrzymanie się dziś w Porvenir. Chcemy jechać na noc do Punta Arenas. Prom płynie 2,5 godziny. Wracamy do Porvenir. Jemy w miejskiej restauracji i o 18.30 wracamy do terminalu. Powoli ustawia się już kolejka samochodów. :idea: Kupujemy bilety. Miło się uśmiechamy, bo cena nas zaskoczyła. Czytaliśmy coś o 70 dolarach za osobę i motor, a tu wyszło 20 dolarów. Będziemy żyć! Nasz budżet dramatycznie nie ucierpiał. Wjeżdżamy na prom, widać, że będzie bujać, bo przypinają nasze motory pasami. My lokujemy się na miejscach dla pasażerów. Ludzi pełno. Dwie i pół godziny mijają powoli, aż wreszcie dojeżdżamy do Punta Arenas. Jest ciemno, trochę chłodno i padają nasze komunikatory. Ze zmęczenia. Cały dzień działały i już mają dosyć. Na szczęście znajdujemy mały hotel Bulnes jakieś 3 kilometry od portu. Otwiera nam babulinka i zaprasza. Hotel jest hmmm… delikatnie mówiąc babciny, ale okazuje się że pościel czysta, łóżko się nie rozlatuje, sprężysty materac, więc zostajemy. Trochę jeszcze negocjujemy cenę, bo jak zwykle zwala nas z nóg, przy takim „komforcie”. W końcu dajemy za wygraną. Parking jest, zamykamy i osłaniamy motocykle. O północy padamy na twarz. Nic nas już nie interesuje, tylko to, że trochę trudno uruchomić piecyk. Olewamy więc piecyk, przykrywamy się mocno i śpimy… :beer: CDN...
  6. 2 points
    Ciąg dalszy... 08.02.2014 – dzień sześćdziesiąty pierwszy Dziś wypoczywamy. Od jazdy motocyklem, bo poza tym ciężko pracujemy. Czyścimy łańcuchy – to przede wszystkim. Sprawdzamy, poprawiamy, polerujemy. Profilaktycznie, aby uniknąć kłopotów z brudnym paliwem czyszczę filterki paliwa. Wszystko po to, by spokojnie jechać dalej bez problemów. ;-) 09.02.2014 – dzień sześćdziesiąty drugi Pierwsza rada na dziś jest taka, żeby nie wierzyć pogodzie w Patagonii. Wczoraj po prostu był dzień piękny. Ciepło, gorąco, bezwietrznie. Około 2 w nocy, jak nie zacznie wiać. Wiało tak, że prawie odlecieliśmy razem z namiotem... :shock: Wyruszamy z Rada Tilly do Skamieniałego Lasu (Monumentro Boques Petrificados). To park utworzony w celu zachowania w Patagonii lasów poddanych procesom petryfikacji (czyli przemiany w kamień). Znajduje się na północny wschód, w prowincji Santa Cruz, w pobliżu miast Jaramillo i Fitz Roy. Mijamy zatem po drodze Caleta Olivia, wiatr trochę osłabł więc wykorzystujemy to i jedziemy co tchu. Dodatkowo w tym odcinku pomiędzy Caleta Olivia a Jaramillo, droga biegnie wzdłuż wybrzeża. Widoki są zatem piękne. Wreszcie jest to, o czym mówił nam Alejandro w Buenos Aires. Droga przestała być nudna, a stała się wręcz widowiskowa. Niestety. Tuż za Comodoro Rivadavia, przy zatoce San Jorge, znowu mocno zaczęło wiać. Takiego wiatru to jeszcze nie mieliśmy. Na odcinku około 80 km po lewej stronie mamy ocean, nie dalej jak 200m od drogi. Po prawej zaś otwartą przestrzeń. W tym miejscu nie ma żadnych wzgórz, które spowalniałyby siłę żywiołu. Motocykle tańczą na drodze, a my usiłujemy utrzymać kierunek jazdy. Wieje tak, że prawie głowy chce urwać. Wreszcie skończył się ten męczący odcinek i wjechaliśmy w bardziej zróżnicowany teren i siła wiatru osłabła… chociaż niewiele. Wjeżdżamy do parku skamieniałych drzew. Aby zrozumieć, jak powstały drzewa z kamienia, trzeba by się cofnąć miliony lat wstecz. Był czas, kiedy klimat w tym rejonie był umiarkowany. Nie było jeszcze gór zwanych dzisiaj Andami, więc wilgotne wiatry z Oceanu Spokojnego mogły spokojnie wiać bez przeszkód. Sprzyjało to rozwojowi lasów iglastych. Jakieś 150 milionów lat temu doszło do zmiany: zaczęły wiać silne wiatry, a aktywność wulkaniczna zintensyfikowała się. Popiół wulkaniczny zaczął osiadać na drzewach a krzemowy deszcz przeniknął do tkanek roślinnych i zastąpił wszystko w środku. I od tamtej pory nic nie jest takie same. Region stał się, czym jest dzisiaj: suchym, wietrznym i niemal pustynnym miejscem. Wracamy na przydomowy camping. Swoje lata świetności chyba ma za sobą, trochę dziwne miejsce. Akurat na kręcenie horrorów. Jesteśmy tu sami i jeden gospodarz. A, i dwa psy i jeden kot, który się łasi okrutnie. Jedną noc tutaj damy radę. :drinkbeer: 10.02.2014 – dzień sześćdziesiąty trzeci Rano budzi nas szczekający pies i gorące słońce. Cała noc w zasadzie minęła bezwietrznie, po raz pierwszy od długiego czasu. Dalej jesteśmy sami, dookoła równina, niewielkie góry. Pakujemy się w miarę sprawnie, chociaż jest bardzo gorąco. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy dalej. Sami nie wiemy ile dziś przejedziemy, jakoś tak zaplanowaliśmy sobie zwolnić tempo, albo gdzieś na dwa dni się zatrzymać. Jedziemy z naszego dzisiejszego campingu do Ruty 3 (głównej drogi) jakieś 30 kilometrów. Z powrotem po szutrze jedzie się szybciej niż wczoraj. Nie wiadomo czemu… :-D Dojeżdżamy do drogi, potem już tylko 70 kilometrów i już jesteśmy w Tres Cerros. Tankujemy. Nie jest to chyba raczej wioska, tylko stacja i hotel nawet żadnego domu nie ma. A przecież do następnego miasta jest około 100 km w jedną i drugą stronę. No nic, jedziemy do Puerto San Julian. Mamy zamiar się tam dziś zatrzymać na noc. Jakieś 80 kilometrów przed tym miastem pogoda zmienia się diametralnie. Robi się chłodno. Więc się zatrzymujemy i ubieramy membrany do kurtek. Potem znowu robi się jeszcze zimniej. Ponownie zatrzymujemy się i ubieram membrany przeciwwiatrowe do spodni. Lepiej. Ale za kolejne 50 kilometrów znowu przystanek, ubieram cieplejsze ciuchy pod kurtkę i wyciągamy pierwszy raz w Ameryce Południowej rękawice podgrzewane. Trochę z tym zachodu, by wszystkie kable poprzekładać i przygotować do włożenia, ale już po 15 minutach, gdy zaczynamy jechać, przyjemne ciepło spływa na dłonie i rozgrzewa. Noo.. tak to można jechać i podziwiać widoki. A widoki są piękne. Patagonia w całej rozciągłości. Ale już nie tylko płaska, jest dużo wzniesień, gór i pagórków. Dojeżdżamy do Puerto San Julian. Miasto wygląda jak wymarłe. Położone jest bardzo ładnie, nad zatoką, stanowi też miejsce podziwiania wielorybów i pingwinów. Dziś jednak nic z tego. Znajdujemy kamping, ale jednak jego położenie i pogoda dzisiaj, nie zachęcają do stawiania namiotu i pozostawania na noc. Podejmujemy szybką decyzję – jemy i jedziemy do Piedra Buena. Kolejne 120 kilometrów mija jak z bicza strzelił. Dziś jest pierwszy dzień od czasu gdy jechaliśmy do Tres Arroyes, kiedy nie wieje podczas jazdy. Comendante Luis Piedra Buena to miato położone u ujścia rzeki Santa Cruz. Wjeżdża się z góry i od razu widać miasto jak na dłoni, które wychyla się zza wzgórza. Miasto jest niewielkie, niska zabudowa dominuje wszędzie. Jest bardzo czysto, ładnie, zadbanie. Znajdujemy kilka hoteli, na jeden się decydujemy i zostajemy na noc. Właściciel oddaje nam do dyspozycji swój garaz na zapleczu hotelu. :-P Wstawiamy nasze motocykle i nie musimy zdejmować wszystkich sakiew i bagaży na noc. Wypoczywamy. Co będzie jutro – zobaczymy. Chcielibyśmy dojechać do Rio Gallegos, bo raczej nie ma na co czekać. 11.02.2014 – dzień sześćdziesiąty czwarty Wczorajsza decyzja o spędzeniu nocy w hotelu zamiast na kempingu była strzałem w dziesiątkę. Po raz pierwszy od wielu dni mogliśmy wyspać się w normalnych łóżkach. Nie trzeba było chodzić pod prysznic nigdzie daleko i kąpać się wspólnie z innymi… No i wszechobecny piasek został za drzwiami hotelu. Rano nie musieliśmy wytrzepywać go z sakiew i worków na nasze rzeczy. Śniadanie wliczone w cenę noclegu było skromne, ale zawsze cos nam się udało przegryźć popijając kawą. Niestety Internet który miał być dostępny w hotelu nie działał. Za tą niedogodność udało się urwać mały upust z ceny za nocleg. Rano w recepcji spotykamy hiszpańskich motocyklistów. Dwóch panów około 50 na BMW 1200 GS. Ruszyli z Santiago w Chille kilkanaście dni temu, a teraz wracali na północ w kierunku Boliwii. Maja około 5 tygodni na swoja podroż. Wymieniamy się uwagami dotyczącymi jakości dróg na naszych trasach. Fajne są takie spotkania w drodze. Wystawiamy nasze motocykle z garażu, gdzie bezpiecznie spędziły noc. Jedziemy na stacje zatankować paliwo. I tu jakoś tak zapominamy zapytać jak daleko jest najbliższa stacja benzynowa. Mamy tylko jedną 5 litrową bańkę z paliwem w zapasie. Ten błąd w Patagonii może skończyć się przymusowym postojem na drodze z powodu braku paliwa. Tym razem jak się okaże później mamy trochę szczęścia. Dzieląc się jedną bańka na połowę udaje nam się dojechać do Rio Gallegos na styk. Odcinek pomiędzy naszym noclegiem, a Rio Gallegos to około 230 km. Na tej przestrzeni widzieliśmy tylko jedną opuszczoną i zamkniętą na cztery spusty restaurację. Zapytani przez nas kierowcy potwierdzili, że stacji z paliwem brak. A najbliższa jest w Rio Gallegos. :idea: Wiatr ponownie nie pomagał nam w jeździe. Jakoś tak mam wrażenie, że cały czas wieje nam z boku, albo w twarz od początku podróży. Podmuchy są silne i czasem bardzo silne. Zużycie paliwa wzrasta. Czas na rezerwę nadchodzi już po 180 km. To dosyć szybko. Normalnie udaje się przejechać sporo ponad 200 km. Dziś częściej niż w ostatnich dniach widzimy na poboczach stadka Guanako. Czasem stoją na środku drogi, a kiedy się zbliżamy uciekają w Pampę. Kilkakrotnie widzimy chyba potrącone, leżące martwe zwierzęta na poboczu. Czasem jest to struś nandu, czasem guanako (to ta lama argentyńska). Kilkadziesiąt kilometrów przed Rio Gallegos teren zmienia się. Z rozległego płaskowyżu zjeżdżamy w dół. Przed nami otwiera się przepiękna panorama. Wraz ze zmianą terenu uzyskujemy też osłonę przed wiatrem. Teraz dopiero możemy odpocząć od jego naporu. Sam dojazd do miasta był już czystą przyjemnością. Tankujemy paliwo do pełna. Dojechaliśmy już tu na oparach. Robimy rundkę po mieście w poszukiwaniu noclegu. Dziś również decydujemy się poszukać hotelu zamiast kempingu… czyżby wygoda nam wchodziła w krew… Po odwiedzeniu kilku znajdujemy wreszcie taki jaki nam pasuje. Właściwie w samym centrum, z zamykanym na noc parkingiem. Hotel Covadonga ma już 85 lat, jest parterowym budynkiem mającym chyba 18 pokoi. Na ścianach recepcji wiszą zdjęcia z początków jego historii. Fajny klimat lat, chyba 40 – 50. Zostajemy. Rio Gallegos leży 2636 km od Buenos Aires. To największe miasto w prowincji Santa Cruz, ma 98 tysięcy mieszkańców. Miasto powstało w latach 20 ubiegłego wieku, kiedy to rząd Argentyny chciał zaludnić te tereny. Rejony Rio Gallegos są znane z owczych farm. W większości są to ludzie bardzo podobni do indian, którzy zamieszkiwali te tereny. Ciemna karnacja, Czarne, proste włosy i ciemno brązowe oczy. Nie ma tu za dużo emigrantów z Europy. Idziemy na miasto cos zjeść i rozejrzeć się. Najwyższy budynek jaki widzimy ma chyba 3 piętra. Reszta to przeważnie parterowe budowle, czasem dwu piętrowe. Ma to swój urok. Mamy wrażenie jakbyśmy dziwnym trafem cofnęli się w czasie, tylko nowe samochody tu nie pasują… Jutro zastanowimy się co dalej… 12.02.2014 – dzień sześćdziesiąty piąty Wstajemy rano. Kaloryfery gorące, prawie… jak w domu. Na śniadanie dostajemy kawę po dwa rogaliki (medialunas) i dżem. Czyli typowy pierwszy posiłek Argentyńczyka. Postanawiamy zostać tu jeszcze jeden dzień. Trochę się wylegujemy jeszcze w łóżkach potem przeglądając pocztę, prognozy pogody na najbliższe dni i rozmawiamy na Skype. Robimy pieszą rundkę po mieście, żeby obejrzeć ciekawsze miejsca i poszukać poczty. Musimy przecież wysłać kartki do Polski. 13.02.2014- dzień sześćdziesiąty szósty Dzisiaj wielki dzień. Robimy atak na ziemię ognistą. Przynajmniej taki jest plan. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że przecież dzisiaj trzynastego… :shock: Może nie piątek, ale nie jest dobrze. Problemy zaczęły się już od samego rana. Po pierwsze wczorajsze drobne przewianie zamieniło się w dosyć mocne zapalenie gardła. Idziemy do apteki po pomoc. Kolejny problem, to cieknące paliwo z jednej F-ki. Przelewa się przez komorę pływakową po odkręceniu kranika. Decydujemy, że jedziemy do warsztatu, tu nie ma warunków i ochoty też jakoś dziś brak na grzebanie w motku… Ale niespodzianek na dziś jeszcze nie koniec. :-o Akumulator w drugim motku wysiada przy pierwszej próbie odpalenia go. Ledwo zamiauczał i tyle było z niego pożytku. Wyciągamy kable i walczymy dalej. Podjeżdżamy do mechanika. No jego kastellano nie jest bueno. Coś mówi, kompletnie nie rozumiemy, ale summa summarum wnioskujemy, że dla niego to nie jest problem. No niby tak. Trzeba pamiętać, że motocykl ma kranik, więc za każdym razem na postoju, nawet krótkim, trzeba go zakręcać, by paliwo znowu nie ciekło. Tyle to sami wiemy bez jego pomocy. :-P Podejmujemy decyzje. Jedziemy. Szkoda nam pogody, bo prognoza mówi, że przez najbliższe 3, 4 dni ma być bezwietrznie (o ile to możliwe na Ziemi Ognistej i w Patagonii). Możemy spróbować wykorzystać pogodę, dojechać do Ushuaia i prawie bez wiatru wrócić. Wyjeżdżamy zatem. Pakujemy się szybko, mocujemy worki z powrotem do motocykli i ruszamy. Ale kilka kilometrów za miastem gigantyczny korek. Co się dzieje? Okazało się że to pikieta. Zablokowana droga, nie puszczają nikogo. Nikogo z wyjątkiem dwóch polskich motocyklistów. I to jest przewaga motocykla nad samochodem. Po prostu mijamy powoli sznur aut, stojących w korku i dojeżdżamy do zablokowanej starymi oponami drogi, trochę slalomem wymijamy gumy i jedziemy do przodu, podnosząc jeszcze rękę w pozdrowieniu do pikietujących. Ufff, mamy cały pas dla siebie, nic przed nami, nic za nami. Po 70 km dojeżdżamy do granicy. Argentyńska i chilijska odprawa jest w jednym budynku. Przechodzimy przez 5 kroków – odprawa argentyńska osobista, odprawa motocykli argentyńska, to samo tylko chilijskie i ostatnie, na deser SAG, czyli kontrola sanitarna chilijska. Nie wolno do Chile wwozić jedzenia. Oczywiście wiedzieliśmy o tym, ale mamy i pieczywo i masło i ser i parę ciastek. Kiedy załatwiamy już wszystkie formalności papierowe, na zewnątrz czekała na nas pani z kontroli sanitarnej. Kazała otworzyć jedną sakwę (ropa?- pyta, a ja kiwam głową, tak, tak, sama odzież). Druga sakwa. Haramientos, czyli narzędzia. I newralgiczny punkt. Pani każe otworzyć kufer. No to leżymy, sobie myślę. Ale nie. Spojrzała, pokiwała głową, machnęła ręką i pozwoliła jechać. No to witamy w Chile. :beer: Przejechaliśmy granicę i ładnych 50 kilometrów jechaliśmy do promu kawałek za Punta Delgada. Mamy duże szczęście. Prawie nie wieje, jest słonecznie i prawie ciepło (ale nie dla tych, którzy są chorzy). Dojeżdżamy do przeprawy promowej. Nadchodzi wiekopomna chwila. Jeszcze chwila, jeszcze momencik. Prom nie jest duży, panowie w pomarańczowych kamizelkach kierują ruchem, machają, wpuszczają na prom. Wieje. I troszeczkę buja. Panowie mówią, że nie buja. Wierzę im. Przecież mają większe doświadczenie. Wyobrażam sobie co się tu dzieje, kiedy naprawdę jest wiatr. Prom płynie 20 minut. Płacimy za tą przyjemność 90 peso od motocykla i wjeżdżamy na Ziemię Ognistą. To jesteśmy. Tierra del Fuego zdobyta. Tak możemy już napisać. Pożyczę sobie i strawestuję sformułowanie Ryśka – Ziemia Ognista to już nie jest puste słowo dla nas. Jakieś 25 kilometrów jedziemy jeszcze po asfalcie. Dojeżdżamy do najbliższego miasteczka - Cerro Sombrero. Tankujemy piekielnie drogie paliwo, prawie 1,8 dolara za litr. Tankujemy mniej, nie do pełna, bo miły pan na stacji informuje nas, że najbliższa stacja jest zaraz po przekroczeniu granicy chilijsko argentyńskiej. Trzynasty niby troszkę się wyszczęśliwił, bo jak się okazało, 10 minut po zatankowaniu na stacji była 2 godzinna przerwa. Zdążyliśmy rzutem na taśmę. Krótka przerwa na jedzenie. Rozkładamy się na trawie, prostujemy zmęczone kości, wyciągamy przemycone jedzenie z kufra i jemy. Gardło boli coraz bardziej. :twisted: Krajobrazy są po prostu PIĘKNE. Pomieszanie Bieszczad z preriami, z obrazkami z Windows 98 (ta trawa jest podkolorowana). Dużo baranów, gdzie niegdzie stada guanacu, trochę krów. Jedziemy ocienioną doliną, wokół wzgórza, które osłaniają nas od wiatru. Ten sielski obrazek ciągnie się przez prawie 100 kilometrów. W końcu dojeżdżamy do San Sebastian. Tam robimy odprawę chilijską i po 14 kilometrach dojeżdżamy do Granicy argentyńskiej. Tam znowu formalności, ale w miarę szybko. Po przekroczeniu granicy tankujemy do pełna. Już mamy wielką ochotę nie jechać dalej i zatrzymać się w hotelu na granicy (i pewnie trzeba było tak zrobić). Ale w Rio Grande, do którego zdążamy, mamy nocleg u Couchsurfera, więc trochę warto, byśmy tam dojechali. 80 kilometrów jakoś mija i wjeżdżamy do miasta. Rio Grande ma ponad 180 tysięcy. To największe miasto na Ziemi Ognistej. Jest tu dosyć rozbudowany przemysł, szczególnie elektroniczny. Jak się dowiadujemy później od naszego Coucha, Samsung produkuje tu wiele swoich wyrobów, czy raczej pozwala Argentyńczykom produkować na ich licencji. Miasto położone jest na wybrzeżu, linia brzegowa ciągnie się przy głównej drodze wjazdu do miasta. Kiedy już nasz GPS namierza adres naszego dzisiejszego noclegu, na kilometr przed skrętem we docelową ulicę, zjeżdżając z lekkiej górki na skręcie, łapię kamyki pod koło. Motor nie daje się utrzymać i leci na bok. Czuję na wzmocnieniach kolana, że naprawdę jest blisko ziemi. Dużo za blisko. Ale na szczęście ciuchy Modeki są profesjonalne i chronią zajebardzo dobrze, mogę to z czystym sumieniem powiedzieć. Trochę stłuczona dłoń, bo oparłam się na niej. Żyję. Gorzej z moim motocyklem. Ponieważ było z góry, gmole za dużo nie miały do gadania, więc szybka się stłukła. Peszek. A mówią wszyscy, nie jechać na pałę i uważać. Na szczęście nic się poważnego nie stało. Krzysiek mówi, że szybkę naprawi. Jakby strat było mało, to jeszcze sakwa się przytarła. Lądujemy wykończeni u Gerardo. To miły młody człowiek, pracuje jako optymalizator produkcji, więc mamy wiele tematów do rozmów. O 22.00 jednak idziemy spać. Gerardo jutro pracuje od 7.00 więc też musi się wyspać, o nas nie wspominając. Gorączka rośnie. Nie jest dobrze… CDN...
  7. 1 point
    Pomogliśmy wczoraj Kris-pp!!! Tak się męczył z Tym swoim moto że wczoraj kupiliśmy go dla następnego podkarpackiego jeźdźca. Jednostka przetestowana wracając min na kołach do domu z Jeleniej Góry nawinąłem 550 km. Niby taki sam ale mój coś szybszy jest!!! :roll: :-D Pozdrawiamy i dziękujemy Kris za gościnę :!: :!: :!: :beer:
  8. 1 point
    Widzicie? Takie straszne motocykle, że ledwie wróicili i już chcą się ich pozbyć :) czemu, Krzysiu? Co będzie następne?
  9. 1 point
    Słusznie.5500 za motka a za legendę co najmniej drugie tyle ;) :D
  10. 1 point
    Oj tam w ciemno to bez przesady - ale tyż bym go brał. Gdybym go już nie wziął ;) :beer:
  11. 1 point
    Na bank klient zjawi się w tym miejscu żeby sprawdzić jak się pułapka udała. Każdy kto się w takim miejscu zjawi a nie miał ze sprawą nic wspólnego albo skasuje linkę albo będzie się bardzo dziwował co to jest zatem łatwo poznać. Na dzikim acz mądrym zachodzie wiązało się linką takiego delikwenta do konia za ręce i robiło przejażdżkę krajoznawczą. Kto raz coś takiego przeżył ten był wyleczony z fajnych ludowych pomysłów. Oczywiście dziś można sprawę zgłosić na policję i to by było na tyle, bo w zasadzie nic się nie stało. Nie dziwmy się policji bo nawet jak gościa złapią to i tak sąd go wypuści. Przecież nic nikomu się nie stało. Podobną mądrość ludową fajnie opisał Sapkowski w Wiedźminie, mam na myśli fragment ze smokiem i niejakim szewcem Kozojedem.
  12. 1 point
    Jej ja tez z niecierpliowścią czekam i doczekać nie mogę :)
  13. 1 point
    Swietna relacja, wspaniala wyprawa, widoki super. Szczesliwego powrotu do domu:-)
  14. 1 point
    Kolejny odcinek niestety musi poczekać aż wrócimy do domu. Jutro w Montevideo wsiadamy na statek do Europy i czeka nas prawie miesiąc rejsu ... :drinkbeer:
  15. 1 point
    Powiedzieć, że Wam zazdroszczę to zdecydowanie za mało! :) Oby motki nie sprawiały więcej kłopotów :beer:
  16. 1 point
    Pozazdrościliśmy ;-) wysłane ze stacji międzygalaktycznej SOJUZ 5
  17. 1 point
    Ciąg dalszy.... 01.02.2014 – dzień pięćdziesiąty czwarty Wyruszyliśmy rano z Claromeco, z gościnnego domu Laury i jej męża Waltera. Chcieliśmy zgodnie z planem wyjechać o 8.30 i prawie nam się to udało. Chociaż noc była krótka, bo dosyć długo siedzieliśmy przy asado z gośćmi. Niestety już po 30 km staliśmy w polu naprawiając po raz kolejny nasz motocykl. Jak się okazało założony zapobiegliwie dodatkowy filtr paliwa, blokował jego przepływ i silnik nie chciał pracować. Całe szczęście, ze to tylko taka awaria, a nic bardziej poważnego. Jak widać temu modelowi motocykla w zupełności wystarcza mały filtr fabryczny na wejściu do gaźnika. Wystarczyło wyjąć ten założony dodatkowy i wszystko wróciło do normy. Ruszyliśmy do Bahia Blanca. Do przejechania dzisiaj jak się okaże później mieliśmy rekordowe 450 km. Był to najdłuższy jak do tej pory przejazd, odkąd ruszyliśmy z Montevideo. Droga ciągnie się po horyzont bez zakrętu. Pofałdowanie terenu jest niewielkie, a po obu stronach nie ma nic oprócz Pampy… :shock: Na noc zostajemy na kempingu w Rio Colorado. 02.02.2014 – 06.02.2014 Kolejnych kilka dni jedziemy wciąż na południe ruta 3. Podczas każdego postoju w kolejce po paliwo zagadują nas miejscowi mieszkańcy, ciekawi motocykli i nas. ;-) Po drodze zatrzymujemy się przy kapliczce, a w zasadzie przy dwóch sąsiadujących ze sobą miejscach, przy których Argentyńczycy oddają cześć (tak chyba można to ująć). Pierwsze miejsce to kapliczka Gaucho Gila. Antonio Mamerto Gil Núñez, lepiej znany jako "Gauchito Gil 'jest czczony jako mistyczny symbol odwagi w Argentynie. Jego historia zaczyna się w XIX wieku kiedy w rejonie Argentyny i Paragwaju toczyły się walki o wpływy różnych sił politycznych. Gaucho Gil wdał się w romans z wdową Estrella Díaz de Miraflores w mieście Pay Ubre, nie w smak było to jednak komisarzowi policji, który chciał się go pozbyć z miasta. Gaucho Gil uciekł więc do armii, gdzie wsławił się bohaterskimi czynami w walkach z grasującymi Paragwajczykami. Po powrocie do Pay Ubre Gaucho Gil stał się kimś w rodzaju naszego Janosika, który bogatym zabierał dawał biednym. W końcu został złapany, a kapitan policji, który był na niego cięty za ową wdowę, z którą romansował Gaucho Gil, brutalnie i niegodziwie (!) go powiesił, a uprzednio trochę poturbował. Gaucho Gil niejako rzucił na niego klątwę i powiedział, ze za ten niegodziwy postępek policjantowi zachoruje syn, ale wyzdrowieje, jeśli będzie się modlił za duszę Gaucho Gila. Po tych słowach wyzionął ducha. Jego przekleństwo się sprawdziło i od tego czasu wszędzie, szczególnie w Patagonii, Mendozie i Santa Fe, widoczne są czerwone kapliczki. Są to ubogie, ceglane, niskie na nie więcej niż pół metra budowle, ozdobione czerwonymi flagami, świecami i komentarzami. Rozpoznawalny jest też bardzo wizerunek kudłatego Gaucho z czerwonym poncho i czerwoną chustą. Dojeżdżamy do San Antonio Oeste i chcemy zanocować, ale jedyny camping jaki znaleźliśmy to drogie byleco. Robimy szybkie zakupy i przemieszczamy się w stronę Las Grutas, niewielkiej miejscowości troche dalej. Po kilku kilometrach od San Antonio Oeste znajdujemy camping Oasis. Szału nie ma, dużo ludzi, oddzielne boksy. Przejechaliśmy jakieś sto kilometrów, kiedy widoczne robią się dosyć wysokie wzniesienia po prawej. To niezwykłe, bo Patagonia w tym rejonie jest płaska jak lustro. Dojeżdżamy na camping do Puerto Madryn. Oczywiście znowu nie było prosto, choć wiatr wyraźnie dziś zelżał. Powtarzamy procedury. Rozbicie namiotu, rozłożenie materacy i śpiworów, ustawienie motocykli. W pewnym momencie zauważamy samochód dziwnie znajomy. Tak. Wzrok nas nie myli to Livia i Jens. Witamy się serdecznie. Jakaż ta Argentyna mała. Wieczorem gotujemy gulasz. Wcześniej kupione mięso wołowe, pomimo wszelkich podejrzeń w 30 minut gotuje się do miękkości. Cebulka, czosnek, papryka i pomidory dopełniają smaku. Dyskutujemy o trasie. Co dalej? Gdzie jedziemy? Czy jedziemy jutro? Postanawiamy jechać do Punta Tombo, by zobaczyć pingwiny. Do Punto Tombo prowadzi również droga szutrowa, przez kolejne 20 km jechaliśmy podziwiając widoki oceanu, który wyłaniał się za kolejnymi zakrętami, później widzieliśmy tutejsze lamy, czy gnu, czy jak one się tam nazywają. W Punto Tombo dużo turystów, zdecydowanie za dużo, jak dla nas, ale chcemy zobaczyć pingwiny jak wszyscy, więc płacimy za bilety wstępu i ruszamy do kolonii pingwinów. Pingwinów jest bardzo dużo, tworzą kolonię, na obszarze ponad 10 km2. To pingwiny Magellana. Pingwiny w tej kolonii są od września do kwietnia. Później migrują do Brazylii. Dorosły pingwin ma około 5 kg, żywi się rybami, kalmarami i innym morskimi owocami. Pingwiny faceci mają zwykle charakterystyczne biało czarne fraki. Pingwin żyje średnio 30 lat. Co ciekawe, większość swoich życiowych funkcji odbywa na lądzie – rodzi się, wykluwa, dorasta. W wodzie tyko łapie pożywienie i migruje do cieplejszych wód. Na noc zdecydowaliśmy się pojechać do Camarones. To niewielka miejscowość na wybrzeżu. Ruszyliśmy z Punta Tombo jak najkrótszą drogą. Wiedzieliśmy że częściowo droga będzie szutrowa, ale nie spodziewaliśmy się że na całej długości będzie na przemian piach, kamienie i zero asfaltu. Na całej długości trasy, jak okiem sięgnąć, jedna stancja. Dolewamy paliwo z zapasów. Dookoła widzimy mnóstwo zwierząt, przede wszystkim barany, strusie i guanako. Przez ponad 100 km nie spotkaliśmy żywego ducha, dopiero po jakiś 110 km zobaczyliśmy domostwo i przejeżdżający obok samochód. To był jedyny samochód jaki spotkaliśmy na tej trasie. Po 130 km dojechaliśmy wreszcie do Camarones. Camarones to mała mieścinka, znana z wielkiej ilości występujących tu w morzu krewetek, a także z krótkiej bytności w latach dziecinnych Juana Perona. Miasteczko ma trzy ulice, wszystkie są kamienisto - piaskowe. Wieje jak diabli, ale jest ciepło. Piękny widok na zatokę wynagradza wiele. Znaleźliśmy kamping, rozłożyliśmy namiot klnąc przy tym niemiłosiernie. Okazało się, że wszędzie (doświadczyliśmy też tego wcześniej) jest piach tak twardy, poprzetykany kamieniami, że nie można wbić śledzi, a jak się je wbija, to się wyginają. Cholerstwo. W końcu część linek przymocowaliśmy do kamieni, do drzewa i zakończyliśmy męczarnie z namiotem. Jeszcze tylko krótka, szybka kolacja i spać. Jutro plan zakłada dojechanie do Comodoro Rivadavia. 07.02.2014 – dzień sześćdziesiąty Plan planem, ale w nocy jakoś około 4 rano obudził nas silny wiatr.. Wiało tak silnie, że namiotem trzepało jak łapką na muchy w czasie polowania. Przez około 30 minut przytrzymywałem ścianę namiotu ręką w obawie, że się powyrywają śledzie z ziemi i namiot odfrunie z nami… Lekko wychyliłem się z namiotu spojrzeć czy motocykle jeszcze stoją, czy wiatr je przewrócił. Ale jak na razie wytrzymały napór żywiołu i ocalały. Wstaliśmy po 8.00 ale wiało dalej tak silnie, że musieliśmy się poubierać w ciuchy motocyklowe, bo membrany przeciwwiatrowe spisują się super. Słońce świeciło mocno. W bezwietrzny dzień byłoby spokojnie 27 stopni Celsjusza. I tyle pewnie było, gdyby nie wiatr. W recepcji dowiadujemy się, że około 15.00 wiatr bardzo osłabnie, że będzie spokojnie. Ale w nocy znowu zacznie i jutro do popołudnia znowu będzie wiać. Podobnie w niedzielę. Stwierdziliśmy, że miejscowych trzeba słuchać, zwłaszcza że pani na dowód swoich słów otworzyła strony z prognozami pogody w swoim kompie i pokazała nam wykresy. Decyzja zapadła w 5 minut. Spakowaliśmy się i o 13.30 wyjechaliśmy z Camarones. Jechaliśmy najpierw prawie 80 kilometrów do drogi krajowej nr 3 (Ruta 3). Przez ten czas minęliśmy 2 samochody (słownie: dwa). Posiłek na drodze, bo nie zdążyliśmy zjeść śniadania… Kiedy już dojechaliśmy na Rutę 3, wiatr jakby powoli ucichł, po jakiś 50 kilometrach zrobiło się prawie spokojnie, po kolejnych 40 kilometrach przecieraliśmy oczy ze zdziwienia, bo zobaczyliśmy pierwszą restaurację na trasie. Pierwszą i jedyną. W końcu dojechaliśmy do Comodoro Rivadavia. To ciekawe miasto. 1770 kilometrowy rurociąg transportuje stąd gaz do Buenos Aires. Do miasta wjeżdża się przez góry, które nieco osłaniają je od patagońskich równin, ale i tak wieje. Zasięgnęliśmy języka i pojechaliśmy do Rada Tilly, to taki mały kurort, wypoczynkowa mieścinka dla mieszkańców Comodoro. Znaleźliśmy normalny camping, rozbiliśmy namiot i dzisiaj pierwszy raz robiliśmy asado samodzielnie, na prawdziwej argentyńskiej parilli (grilu). Żyć nie umierać. Rada Tilly jest położone w takiej dolince, osłonięta górami z dwóch stron, przy samym morzu. Miasteczko jest niewielkie, ma piękny widok na zatokę, wiele knajpek i restauracyjek. Jutro wypoczywamy... :beer: CDN...
  18. 1 point
    My ciągle jeszcze w drodze, jedziemy do wodospadów Iguazu. Ostatnio ciągle się coś dzieje np. to :twisted: : i mało czasu na siedzenie przy kompie :) Ale będę sie starał wrzucac kolejne części w miarę możliwości... ;-) ...
  19. 1 point
    Ciąg dalszy... 22 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty czwarty Na dzień dobry w Argentynie płacimy po 14 peso od motoru za przejazd przez most graniczny z Urugwajem. Deszcz przestał padać, więc postanowiliśmy jechać dalej w mokrych ubraniach, aby wyschły po drodze. Do pokonania mieliśmy jeszcze około 200 km, ale nie spieszyliśmy się za bardzo. Po jakiejś godzinie jazdy ubrania były w miarę suche. Niestety w butach wciąż nam chlupała woda. Mijamy dwa piękne mosty. Pierwszy na rzece Uruguay, a drugi na rzece Parana. Około 16 godziny dojeżdżamy do klubu motocyklowego „Tigres de la ruta”. Trafiamy bez błędnie przy pomocy mapki narysowanej przez Horacio i przy pomocy nawigacji. Na podjeździe do domu stoi Alejandro i od progu macha do nas. :drinkbeer: Zostajemy po królewsku przyjęci. Dostajemy miejsce na tyłach domu w pomieszczeniu klubowym. Mamy do dyspozycji lodówkę zaopatrzoną w napoje przez naszych gospodarzy. Łazienkę, łóżko, na ścianach zdjęcia motocykli, starych samochodów. Na półkach puchary z różnych zawodów. Na centralnym miejscu wisi flaga z logo klubu. Bardzo klimatyczne miejsce. Bierzemy zimny prysznic i poznajemy rodzinę Alejandro. Żonę Lilianę, szesnastoletnią córkę Florę i syna. Rozmawiamy o naszej podróży, motocyklach i o Argentynie. Nauka języka hiszpańskiego nie poszła na marne. Bez tego byłoby słabo. Pomimo, że typowy hiszpański mocno różni się od języka używanego w Argentynie dajemy radę. Pomaga nam też podstawowa znajomość angielskiego przez Florę. 23 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty piąty Rano wstaliśmy pełni dobrej energii, chociaż jak czuliśmy temperatura tutaj nie jest komfortowa. Historyczne upały dają nam się we znaki. Odczuwają to też Argentyńczycy. Pogoda ma jutro się zmienić, ma padać i się ochłodzić. Aż do 20 (!) stopni, teraz w dzień dochodzi do 40! Po porannej kawie wyruszamy na miasto. Bierzemy jeden motocykl i jedziemy (ekonomiczniej i bezpieczniej). Odpinamy sakwy i bierzemy kurtki z membranami. Po wczorajszym deszczu nie chcemy ryzykować. Alejandro postanowił, że będzie nas pilotował do centrum. Mamy około 35 km do przejechania. Wjeżdżamy na autostradę (Autopista del Sol). Cztery pasy a na każdym sporo samochodów. Buenos Aires to jedno z największych miast Ameryki Południowej. Cały obszar metropolitalny zamieszkuje ponad 12 milionów osób, a w samym centrum mieszka prawie 3 miliony ludzi. Wjeżdżając na peryferie miasta czuje się już oddech dużej aglomeracji. Pomimo że upał daje się ostro we znaki, walczymy dzielnie. Priorytetem jest dla nas doprowadzenie naszego projektu poszukiwania potomków pasażerów Chrobrego. W pierwszej kolejności jedziemy do ambasady. Na miejscu pod bramą okazuje się, że z powodu sezonu urlopowego nikt nie ma czasu porozmawiać, odsyłają nas na jutro, pojutrze, po weekendzie. Nie mamy tyle czasu by zostać tak długo w Buenos Aires. Zaraz przypomina nam się Gombrowicz i Transatlantyk. Jedziemy zatem do Domu Polskiego na Jorge Luis Borges. Okazuje się że są wakacje i do lutego nikt nie będzie osiągalny. Wpadamy w coraz większe rozdrażnienie, pewnie ma na to wpływ również upał, który jest tak wielki, że nie chce się myśleć. Duży ruch na ulicach, lekka wolna amerykanka w stylu kierowców spychających motocykl na dalszy plan nie sprzyja normalnej jeździe. Decydujemy się jeszcze podjechać na najbardziej znany cmentarz w Buenos Aires Recoleta. Oglądamy grób Evity Peron, robimy parę zdjęć i wracamy do domu. 24 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty szósty Od rano posuwamy nasz projekt związany z odnalezieniem potomków pasażerów do przodu. Dzwonimy rano, korzystając też z pomocy Flory do Gracieli Antonowicz. Jej dziadek, babcia i wujostwo przypłynęło na MS Chrobrym do Argentyny. Jedziemy na spotkanie, pełni dobrych przeczuć, ale też i obaw, jak nam pójdzie, jak się dogadamy, jak zostaniemy odebrani, czy Graciela będzie chciała nam coś opowiedzieć, czy nas zbyje. ;-) Spotykamy się i jesteśmy bardzo mile zaskoczeni. Graciela jest otwartą, pełną radości i siły osobą. Podchodzimy do Puerto Madero. Siadamy w restauracji i pijemy kawę. Rozmawiamy jak to z przodkami było. Rozmowa toczy się w łamanym hiszpańskim i białorusko/ukraińskim. Niby podobnie do rosyjskiego ale inaczej. Dużo rzeczy rozumie się samo przez się… :-D 26 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty ósmy Pakujemy się. Wyjeżdżamy dziś z Buenos Aires, przynajmniej taki mamy zamiar. Wieczorem jesteśmy umówieni u Gracieli na asado. Zależy jej także na tym, byśmy poznali jej ojca i matkę. Do południa jednak Alejandro i Liliana zapraszają nas na przejażdżkę na wyspę Tigre. To miejsce bardzo turystyczne i po prostu przeurocze. Niska zabudowa, masa atrakcji, głównie wodnych, lodziarnie, restauracje, parki, dużo, dużo zieleni i dużo, dużo ludzi. Przy moście Evy Peron zatrzymujemy się na parille. Jemy znowu duże ilości mięsa wołowego, kaszankę, która tutaj przyrządzają zupełnie w inny sposób niż w Polsce. Pakowanie ostateczne na motory zajmuje nam już nie dłużej niż 30 minut. Jest postęp. Żegnamy się czule z całą rodziną. Alejandro i Liliana to niezwykle mili i dobrzy ludzie. Bardzo im dziękujemy za czas spędzony wspólnie. Bardzo. Dawno nie spotkaliśmy takich fantastycznych ludzi. Zapakowani wyjeżdżamy do Gracieli. Poznajemy jej rodzinę i ojca. To syn pasażera MS Chrobry. Rozmawiamy długo i zostajemy na noc. A motorki razem z nami w mieszkaniu… :shock: 27 Styczeń 2014 – 29 Styczeń 2014 Budzimy się przed dziewiątą rano. Dziś mamy do pokonania największy jak dotąd odcinek drogi. Do naszego kolejnego celu, Villa Gesell mamy około 350 km. Pijemy poranną kawę z Gracielą i Carlosem. Sprawnie pakujemy sakwy i po pożegnaniu ruszamy na południe Argentyny. Wyjazd z Buenos Aires, a właściwie jego obrzeży około 10 rano idzie nam w miarę sprawnie. Na stacji tankujemy paliwo pod korek do obu motorów. Po około 30 minutach jesteśmy już na autostradzie. Dobrą dla nas wiadomością jest fakt, że w Argentynie motocykle nie płacą za przejazd autostradami. Wyjątek stanowią okolice Buenos Aires gdzie płaciliśmy kilka peso za motor jadąc do centrum z Tigre. Jazda idzie nam całkiem dobrze. Co prawda styl jazdy Argentyńczyków mocno odbiega od standardów Europejskich, ale przyzwyczajamy się. Dojeżdżamy do Willa Gesell do naszych znajomych. Dostajemy piękne mieszkanie na drugim piętrze z widokiem na ocean, który i tak Argentyńczycy nazywają morzem. Kolacja na nas czeka, więc już jest fantastycznie.. Spędzamy tu trzy dni w miłym towarzystwie 30.01.2014 – dzień pięćdziesiąty drugi Wyjechaliśmy szczęśliwi i zadowolenie z Villa Gesell. Zjedliśmy pyszne śniadanie i ruszyliśmy, żegnani serdecznie przez Galę i Ryśka. Jedziemy sobie, jedziemy, mijamy Mar de Plata. Jedziemy spokojnie dalej. Kolejne 200 km za nami, temperatura rośnie. Niestety, chcieliśmy się wyspać, wiec wystartowaliśmy dosyć późno, dodatkowo we wszystkich nadmorskich miejscowościach są duże kolejki na stacjach benzynowych. W ogóle mało stacji benzynowych w tym kraju… W każdym razie jedziemy sobie spokojnie, słońce grzeje coraz mocniej, mijamy Miramar i jedziemy wybrzeżem w stronę Tres Arroyos. Tam mamy zaplanowany nocleg. W międzyczasie posilamy się pięknym stekiem. I wszystko byłoby dobrze, bo nawet udało się nam dojechać. To znaczy prawie się nam udało. Najpierw był mały problem z wiatrem. Po prostu taki wielki wiatr, że prawie zwiewało nas z ulicy. Potem drugi problem, tym razem z moim motorem, bo już po 199 km zawołał, że chce rezerwę paliwa. Oznacza to, że zaczął palić około 7,5 litra na 100 km! A to naprawdę przegięcie. Ale sobie pomyśleliśmy, że wiatr, że dużo bagażu, no trudno, że tak musi być. Zaczęliśmy się denerwować, bo do miasta było ponad 30 km, a na domiar złego wysiadły komunikatory. Nie wytrzymały ponad 7 godzin wiatru i naszego gadania. W każdym razie w naszych uszach rozległ się ostrzegawczy sygnał o niskim poziomie baterii i w ciągu pół godziny przestaliśmy się słyszeć. Na całe szczęście się widzieliśmy. Na domiar złego na niebie zaczęły się zbierać ciemne chmury. Ale tak ciemne że aż granatowe. Nieśpiesznie zaciągnęło się całe niebo. I w tym momencie to się stało. Coś, czego się nie spodziewaliśmy, a co przecież było prawdopodobne. Drugi motor najpierw zaczął się krztusić, to znak, że potrzebuje paliwa. Dostał więc rezerwę, ale nie chciał już zapalić. Jakby mu ktoś odciął dopływ benzyny. Staliśmy zatem w szczerym polu, z jednym motocyklem który mógł przejechać około 20 km. Drugim który nie chciał zapalić i z chmurami nad głowami z pojawiającymi się z rzadka na horyzoncie błyskami nadchodzącej burzy. Całe szczęście znalazł się człowiek w półciężarówce, który korzystając z linki którą mieliśmy zaholował jeden motor na stację około 25 km, a drugi, jakoś dojechał. Pewnie na oparach paliwa. Zatankowaliśmy oba motory do pełna i wtedy lunął deszcz. Lało intensywnie przez pół godziny. pomimo, że pełny paliwa nie chciał w dalszym ciągu odpalić. Diagnoza była prosta brak paliwa, znaczy zatkany dopływ. Paliwo za kranikiem było. A w gaźniku już nie – zatkany filierek. W tych warunkach, na stacji benzynowej więcej nie mogliśmy zrobić. Lał deszcz, co prawda byliśmy pod dachem, ale ulewa była tak wielka, ze woda rozbryzgiwała się na boki, wspomagana jeszcze przez wiatr, także dookoła wszystko było zamoczone. Kilka aut przewinęło się przez stację, zatrzymał się też, żeby zatankować biały Hillux. Pasażerka z małą dziewczynką spojrzała na mnie i zapytała, czy potrzebujemy pomocy. Od słowa do słowa, zaprosiła nas do siebie do domu. Jej mąż wziął na hol jeden motor i tak dojechaliśmy do ich domu. Laura i jej mąż Walter, byli bardzo mili, zostawili nam swoją sypialnię do dyspozycji. Zostaliśmy tam na noc. Wieczór upłynął nam w towarzystwie córki (Berenice) i syna (Lukasa), a także wujka (Juana). Pan i pani domu pojechali do swojego letniskowego domku w Claromeco. Zaprosili nas na asado w piątek, na następny dzień. Wieczorem rozmawiamy długo z Berenice, Lukasem i Juanem o sytuacji w Polsce, w Argentynie, trochę o ekonomii. Jemy pizzę i podjadamy ser. Jak się okazuje trafiliśmy do rodziny, która ma małą fabrykę sera. Noc spędzamy w sypialni, na grubym materacu, odpoczywamy. Znowu spadamy na cztery łapy… 31.01.2014 – dzień pięćdziesiąty trzeci Ranek zaczął się szybko. Za szybko, bo o 8.00. Jakoś tak słabo wypoczęliśmy, a już o 8.30 jechaliśmy holowani do mechanika. Mechanik okazał się bardzo kompetentną osobą. Od razu wiadomo było, że to zatkany gaźnik. Potwierdziła się nasza diagnoza z wczoraj. Niestety paliwo w Argentynie pozostawia wiele do życzenia. Zostawiamy maszynę do czyszczenia gaźnika, a sami pojechaliśmy z Berenice na miasto. Pracuje ona w sklepie, w którym głównym towarem są sery, jogurty i dulce de leche, które jest produkowane w fabryczce jej ojca. Oglądamy wszystko z ciekawością… Po południu odbieramy motocykl A wieczorem czas na asado w towarzystwie całej rodziny i jej znajomych… O pierwszej prawie po angielsku idziemy do sypialni i zapadamy w głęboki sen. Jutro ciężki dzień, dużo kilometrów przed nami. Szczególnie serdecznie żegnamy się z Berenice. Zajmowała się nami przez cały czas. CDN...
  20. 1 point
    taaa.... a Jasinek wie co mówi, poczucie estetyki nie jest mu obce a i przy mocowaniu różnych rzeczy do kasku też ma doświadczenie :-D wyprawa świetna, opis i zdjęcia zresztą też, proszę o więcej :slina:
  21. 1 point
    Uważam że komunikator został przymocowany bardzo gustownie i pod kolor ;-) :beer:
  22. 1 point
    Ciąg dalszy... 16 Styczeń 2014 – dzień trzydziesty ósmy …Dalej stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. W końcu przyszedł, przejechaliśmy w spokojniejsze miejsce, i tam znowu czekaliśmy, dostając cały czas informacje, że taka tu w Urugwaju biurokracja, że nie wiadomo ile to może potrwać, może godzinę, może dwie, a może…. manana. Krótko przed 17.00 w końcu mieliśmy załatwione wszystkie formalności wjazdowe, dostaliśmy czasowe pozwolenie na pobyt z motocyklami na 1 rok. Z nowymi systemami oznaczenia ulic, sygnalizacji świetlnej. Większość ulic jest jednokierunkowa. Po półgodzinie przeciskania się przez gęstniejący ruch uliczny, dotarliśmy do Martina, wjeżdżając w dzielnice niskiej zabudowy, kilka kilometrów za centrum. Jesteśmy u naszego gospodarza z Coachsurfingu. Jest późny wieczór, około 22.30. wykończeni jesteśmy okrutnie. Po pierwsze jest bardzo gorąco. Podobno nawet 36 stopni. Nie sprawdzaliśmy tego na termometrze, ale naprawdę czujemy że gorąco jest obezwładniające. Martin 4 lata spędził w Polsce, także po miesiącu nie rozmawiania po polsku z innymi osobami niż własny współmałżonek, mamy teraz sposobność pogadać. I się wygadać. 17 Styczeń 2014 – 20 styczeń 2014 To nasz pierwszy poranek w Urugwaju. Pierwszy cały dzień w Ameryce Południowej. Noc minęła nam dobrze. Dostaliśmy od Martina wielki materac i miejsce na niego w części domu w której odbywają się nauki flamenco. Na razie próbujemy się zorganizować, idzie nam słabo, bo mamy wrażenie, ze wszystko jest trochę w rozsypce. ZA DUŻO MAMY RZECZY.,.. :-o Albo mamy nieposegregowane jak należy. Nie wiadomo gdzie są koszulki, a gdzie inne rzeczy. Jednak w Azji pod tym względem było lepiej – jeden plecak na osobę i tyle. Zagęszczamy ruchy jeśli chodzi o poszukiwania potomków pasażerów. Z mieszkania zabieramy nasze dokumenty z archiwum i listę pasażerów MS Chrobry. Na wieczór umówieni jesteśmy w budynku byłej ambasady Jugosławii na spotkanie z człowiekiem, który może nam pomoże w naszych poszukiwaniach. Ten człowiek to Daniel Klisich di Vietri, konsul honorowy Republiki Serbii. Miło rozmawiamy, dowiadujemy się paru rzeczy istotnych dla nas, po czym dostajemy namiar na człowieka, który być może zna kogoś o nazwisku z naszej listy. Wieczorem idziemy na plażę. To niesamowite, jak o 22.00 temperatura wciąż utrzymuje słupek rtęci na 28 stopniu. Woda ciepła, ludzie się kąpią, siedzą na plaży, odpoczywają. :drinkbeer: Spędzamy jeszcze jeden dzień w Montevideo. Zwiedzamy miasto na piechotę i autobusem. Robię małe poprawki przy sprzęcie. Następnego dnia wczesnym rankiem wyjechaliśmy do Colonia del Sacramento. 180 km przejeżdżamy sprawnie i na wjeździe do miasta znajdujemy camping. Zatrzymujemy się na nim. Płacimy 13 dolarów , czyli 275 peso urugwajskich, rozbijamy namiot i jedziemy do centrum. Urugwaj jest koszmarnie drogi. Paliwo kosztuje dwa dolary. Nawet jeśli policzymy tylko po 3 zł, to i tak wychodzi 6 zł za litr benzyny. Nie podoba nam to się. Pożywienie – no nie jest dobrze. Przestałem przeliczać, bo jak mi serek 280 gram wyszło 10,- zł to słabo. Kolejny dzień zapowiadał się bardzo dobrze, wstaliśmy rano wyspani, wypoczęli. Kłopoty zaczęły się już przy śniadaniu – kupiliśmy wczoraj płatki do mleka., Niestety. Okazało się że pełno w nich robaczków dziwnych. Różnych. Pierwszy kłopot. Zaczęliśmy się pakować, żeby zgodnie z planem przekroczyć granicę z Argentyną. A tu drugi kłopot - deszcz. Może nie wielki, ale ustawiczny. Przemoczyło nam wszystko, bo byliśmy w połowie pakowania, wszystko rozgrzebane, część spakowana, część rozłożona. Szybko złapaliśmy plandekę i przykryliśmy co się dało. Tak przeczekaliśmy 15 minut, po czym, wykorzystując chwilę przerwy w deszczu, szybko zamocowaliśmy resztę rzeczy na motocyklach i w drogę. Trzeci problem. Wyszło słońce. Wielkie, gigantyczne, przeogromne. Ciepło. Gorąco. Daję słowo, że odczuwalna temperatura to 40 stopni. Nas omotał wielki wiatr, bo Urugwaj jest dosyć równinny i z niewysoką rzadką zabudową. Dojechaliśmy do Dolores, ale była już 12.00 więc wszystkie sklepy pozamykano. Zdążyliśmy jeszcze wymienić dolary w banku i w drogę. Udało nam się dojechać do Mercedes i powiedzieliśmy pas. Na stacji benzynowej dowiedzieliśmy się jak wygląda sprawa z campingami i zatrzymaliśmy się na jednym – Isla del Puerto. Do granicy mamy stąd 65 km. Zamierzamy ją przekroczyć jutro i już w Argentynie szukać noclegu. Póki co słabo nam idzie z couchsurfingiem, pewnie dlatego, że ciągle jest słaby dostęp do Internetu. Zaledwie wjechaliśmy na parking, a tu motocykl, przy próbie postawienia go na stopkę centralną – położył się na ziemie. Przy upadku pęka przełącznik świateł. A kask powieszony na lusterku traci mocowanie komunikatora… :-D Potem było już tylko lepiej ! Siedzimy sobie spokojnie, była już prawie 22.00 kiedy podjechał na parking Kawasaki 1400. Wielka maszyna. Szybka. I prosto do nas podchodzą – on i ona. A ktoś im powiedział, że Polacy przyjechali na wielkich maszynach, więc się zjawili. Bo motocykliści to jedna wielka rodzina. I tak poznaliśmy Horacja i Elenę. Siedzieliśmy trochę, dużo nowych informacji zdobyliśmy. I dostaliśmy zaproszenie do nich do domu. Jutro podjedziemy. 21 Styczeń 2014 – dzień czterdziesty trzeci Godzinę trwało, zanim się zebraliśmy z campingu. Podjechaliśmy do Eleny i Horacio do domu. Typowy Urugwaj to mate. Mate i jeszcze raz mate. To prawda. To narodowy napój. Oni nie piją kawy. Mate jest napojem narodowym jako spuścizna po Indianach Guarani. Mate zalewamy zimną wodą. Musi nasiąknąć, a później dolewamy gorącej wody, ale nie gorętszej niż 70 stopni Celsjusza. Inaczej traci swoje właściwości. I tak cały dzień dolewamy do mate wodę i popijamy. Każdy dom ma swoją parillerę, czyli grilownie, miejsce do grillowania. :drinkbeer: Typowe asado jakie przygotowali dziś dla nas Elena i Horacio to mięso z żeberek wołowych i kurczak. Po południu lunęło poważnie. Niebo zrobiło się czarne. I tak lało przeszło 3 godziny. A wieczorem, pomimo, że nie padało, niebo było zaciągnięte czarnymi chmurami i pojawiały się w oddali błyskawice. Zostaliśmy na noc. Horacio rysuje nam mapkę dojazdy do swoich przyjaciół w Buenos Aires gdzie załatwił nam metę na kolejne noce... :-D A to jego maszyna... :) Dzień mija szybko. Jutro znowu plan – jechać do Buenos Aires. Po wyjeździe z Mercedes przejechaliśmy zaledwie dwadzieścia minut, kiedy ściana deszczu po prostu zalała nas. Wcale nie gwałtownie. Tylko po prostu. Permanentnie. Byliśmy cali mokrzy, bo jakoś tak wyszło (czytaj- nie przewidzieliśmy), że nie zapieliśmy membrany do kurtki ani do spodni. W związku z tym mokre mieliśmy wszystko od koszulki, przez majtki do skarpetek. Bo jakby mało było braku membran, to jeszcze mieliśmy buty trekingowe ubrane, zamiast motocyklowych. W butach po prostu powódź. Dodatkowo, po 214 kilometrach jeden motocykl zaczął się krztusić – oj, już rezerwę trzeba? :shock: No tak. A tu dalej leje. Po jakiś 20 kilometrach – pierwsza stacja benzynowa. Pierwsze zadaszenie. Zatrzymaliśmy się, zatankowaliśmy. Odkryliśmy też że przyklejony wczoraj komunikator – szlag trafił. Odkleił się po prostu. No to trudna operacja mocowania ;-) , wyciągnęliśmy to co było najbliżej, czyli taśmę przylepną po chamsku przymocowaliśmy jeden komunikator. Dojechaliśmy jakoś do granicy. Tam odpadł drugi komunikator, więc straciliśmy ze sobą łączność już w ogóle. Na granicy załatwiamy wszystkie formalności. Dostajemy czasowe pozwolenie na wjazd z motocyklami na 90 dni do Argentyny... :-D CDN...


×