Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 21.05.2014 in all areas

  1. 2 points
    Ciąg dalszy... 6 styczeń 2014 – 16 styczeń 2014 Od rana już jesteśmy podekscytowani tym, że wyjdziemy na ląd w Santos. W końcu znowu po 9 dniach staniemy suchą stopą na ziemi. Zaraz po 8.00 wyruszamy. Idziemy razem z Marie Jo i Sauvierem, parą z Francji. Siadamy w pobliskiej kafejce, pijemy świeżo wyciśnięte soki z pomarańczy. Chwilę odpoczywamy od upału (o ile to możliwe) po czym wracamy na statek. Kapitan przykazał bowiem wszystkim pasażerom wrócić najpóźniej o 13.00. Zdjęć brak, zapomnieliśmy aparatu… :-D O 16.00 wypływamy. W iście ekspresowym tempie odbijamy od nabrzeża. Boczne silniki kierunkowe statku odpychają nas od brzegu robiąc sporą falę. Po kilku minutach powoli ruszamy do przodu, stopniowo nabierając prędkości. Poranek zastał nas ponownie na otwartym oceanie. Tak więc, pierwszy kontakt z Ameryką Południowa mamy już za sobą. Za wiele o Brazylii nie możemy powiedzieć. Jednak podoba nam się! Czekamy na więcej już wkrótce. Ale na razie znowu jesteśmy w drodze. Na morzu. Za oknem kabiny jednostajny krajobraz i jak na razie żadnego statku na horyzoncie. Przez kilka godzin po południu wybieram kawałki filmów z całego nakręconego podczas rejsu materiału. Oj, żmudna to i wymagająca wiele cierpliwości praca. Jak na razie jeszcze nie mamy koncepcji, jak to wszystko poskładać w całość. Zobaczymy co z tego wyjdzie, kiedy już wszystkie kawałki będą gotowe. Tak mija kilka kolejnych dni. :beer: Czekamy na redzie, aż będziemy mogli wpłynąć do Zarate. To port rzeczny na Rio de la Plata. Dookoła nas kilkanaście statków, które też pewnie czekają, na możliwość wpłynięcia. Głębokość ujścia jest relatywnie mała – od 2 do 8 metrów. Po śniadaniu robimy pokaz naszego filmiku z rejsu. Przez ostatnich kilka dni udało nam się poskładać w całość niezliczoną ilość kawałków. Dobrać muzykę, różne efekty i w końcu jest całe dzieło. Ciągle mamy ochotę coś zmieniać, ale ogólnie prezentacja bardzo się podobała. Nastroje wśród nas wszystkich panują różne. Właściwie nikomu się nigdzie nie śpieszy, tak więc specjalnych powodów do zdenerwowania, nie mamy. Jednak jakoś tak daje się zauważyć lekkie podekscytowanie i swoistą niecierpliwość w oczekiwaniu na upragnione zejście na ląd. Jesteśmy w końcu Zarate. Statek stoi w porcie, do którego wpłynął w nocy, prawdopodobnie około 3. Cały terminal Zarate wypełniony jest samochodami. Ruch jest ogromny, od rana trwa wyładowywanie naszego załadowanego statku. Na Grande Amburgo wchodzi ponad 3500 tysiąca samochodów !!!. Jest co rozładowywać. Miasto Zarate podobno ma 400 tysięcy osób. Piszę „podobno”, ponieważ żadną miarą nie mogłam tego nawet w niewielkim stopniu odczuć o 13.00 w południe. Wszystko jest pozamykane, trwa siesta. Miasto jest pełne motocykli i skuterów. Widzimy wiele sklepów z motocyklami i częściami do nich. Wszystkie jednak małej pojemności – same 125 cc i 150 cc. Całe mrowie starych aut. Przy niektórych aż się serce kraje – stare fiaty włoski, stare chevrolety, fordy lub jakieś bliżej niezidentyfikowane wiekowe auta powodują dziwną nostalgię. Widzieliśmy nawet jednego Fiata 125p z początków jego produkcji. Zmęczeni wracamy na statek. Nie ma informacji, kiedy wypływamy. Może jutro, może pojutrze. Nie wiadomo kiedy wyładują wszystkie samochody i kiedy załadują następne. Podobno w Ameryce Południowej produkują pewne modele Mercedesa czy Citroena. To one najprawdopodobniej będą pakowane i transportowaną w drogę powrotną Grande Amburgo. Ale – to tylko spekulacje. Dziś jest drugi dzień naszego postoju w Zarate. Po wczorajszej wizycie w mieście, mamy ochotę na więcej… Kupujemy ubezpieczenie na motocykle na pierwszy miesiąc podróży. Co dalej zobaczymy później. Wreszcie opuściliśmy Zarate. Przez kilka godzin z prędkością około 10 km/h, meandrującą rzeką płyniemy w kierunku naszego ostatniego portu Montevideo. :-P Kończy się nasz rejs. Jemy lunch i około 14.30 agent zaprosi mas do odprawy, także spokojnie możemy się pakować. No i zaczęło się. Z tymi wszystkimi bagażami jakie mieliśmy, po prostu mistrzostwo świata. Dobrze, że już byliśmy spakowani, ale faktycznie MAMY ZA DUŻO BAGAŻU... :twisted: Przynajmniej o dwa plecaki. A wszystko przez zimę w Polsce, bo mamy dwie kurtki zimowe i dużo rzeczy tak zwanych zimowych (bo w Ushuaia ma nie być ciepło). Za dużo mamy rzeczy… Za dużo… A przecież tylko trzy koszulki na krzyż! W każdym razie zaczęliśmy się wytaszczać z kabiny z tymi wszystkimi naszymi klamotami, zapakowaliśmy je do windy, raz się zamknęły drzwi, otworzyły się, potem znowu się zamknęły, potem byliśmy 20 sekund uwięzieni w windzie. Potem otworzyły się drzwi, a my wciąż na 12 piętrze byliśmy, zamiast zjechać na 6. Okazało się że winda się zacięła. Wysiedliśmy z windy, ktoś nacisnął przycisk, drzwi się zamknęły i nie chciały się otworzyć, a nasz bagaż w środku, dwie sakwy i worek. Upał straszny. Okazało się że winda ma jakiś czujnik i jak jest za dużo ciężaru na jedną stronę (a tak było w tym wypadku ) to nie pojedzie. Na takie wypadki są na statku elektrycy i automatycy, wiec sprawnie otworzyli,… nie, nie windę. Tylko właz od góry i wyciągnęli nasze bagaże. Po 20 minutach co prawda ale zawsze. Nie zmienia to faktu, ze winda była zacięta, więc schodziliśmy piechotą przez kosmicznie schody na 6 poziom, gdzie stały nasze motocykle. Zaczęliśmy przymocowywanie sakiew. Może jednak kufry są lepszym rozwiązaniem? Trochę to trwało, w ładowni gorąco, my już przebrani, jak do wyjazdu. NIE DA SIĘ TU WYTRZYMAC W CIUCHACH MOTOCYKLOWYCH! . Może i się da, ale nie jest to proste. Wyjechaliśmy w końcu ze statku. Ostrożnie, delikatnie, nie nerwowo. Przynajmniej tak się staraliśmy. O ile w ładowni, w środku statku było gorąco. To na zewnątrz było bardzo gorąco. 15 godzina, powietrze nagrzane do nieprzytomności. A my stoimy i czekamy na agenta Grimaldiego. Zaczął się nasz urugwajski etap podróży… CDN ...
  2. 1 point
    Witam. Nie mam jeszcze upragnionej maszyny ale liczę że coś tu znajdę.
  3. 1 point
  4. 1 point
  5. 1 point
    Dawno to pojęcie względne dla jednych tydzień dla innych rok ;-) ale nie da się ukryć, że jest aktywniejszy niż 80% osób zarejestrowanych na forum :D
  6. 1 point
    Co prawda nie o mnie chodzi ale proszę http://www.bmwstore.pl/pl/katalog/produkt/7653836-sworzen-z-nakretka/i51607/r2007/m09 http://www.bmwstore.pl/pl/katalog/diagram/77_0102-kpl-mocowania-kufra/i51601 Wysłane z mojego Lenovo B8000-H przy użyciu Tapatalka
  7. 1 point
    Jestem jestem! na razie mało aktywnie bo intensywnie poszukiwałem tego jedynego.. FKa Kuby stoi już u mnie w garażu udało ogarnąć się magiczny dystans Szczecin - Koniaków z małymi przygodami ale moto jak na razie rewelacja! banan na ryju od samego momentu zakupu mam nadzieje oby jak najdłużej
  8. 1 point
  9. 1 point
    powyzsze zdarzenie z punktu widzenia kierujacego:
  10. 1 point
    ciąg dalszy... Przez Atlantyk 16 grudnia 2013 – dzień siódmy Dzisiaj pobudka o 6.15. Pełni nerwowego oczekiwania (a może: „podniecenia przed wyprawą”) umyliśmy się, wypiliśmy kawę, pożegnaliśmy się z Grażyną, Anią i Kubą. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy pakowanie motocykli. Niby proste, ale skomplikowane. Tym bardziej po dosyć długiej przerwie. Dwie sakwy po boku, worek, plecak, tankbag. To zestaw na każdy motocykl. Na szczęście pogoda dziś piękna w Hamburgu, 10 stopni na plusie i sucho. O 9.00 wyruszyliśmy do portu. W ciągu pół godziny dojeżdżamy do terminalu O’Swaldkai, sprawdzenie paszportów, podpisanie glejtu, że przyjęliśmy do wiadomości procedury bezpieczeństwa (wszystko to jak na Niemcy bardzo poważnie). Nadeszła chwila pożegnania ze Sławkiem. Przez ostatnie dni gościł nas wraz z żoną w swoim domu. Bardzo dziękujemy za tak wielką pomoc już na starcie naszej wyprawy! Mamy nadzieję na ponowne szybkie spotkanie po naszym powrocie, ale już u nas. Dostaliśmy papier (Sicherheitsorschriften/Verkehrsordung O’Swaldkai), na nim gate barcode readerkod, który przeciągnięty przez czytnik otworzył nam szlaban terminalu. Wjechaliśmy na teren portu gdzie za bramą czekał na nas już samochód ochrony, który poprowadził nas pod statek. Nasz Grande Amburgo stał na nabrzeżu, zatrzymaliśmy się tuż obok rampy załadunkowej. Od tej pory przejęła nas załoga statku Chief mate przywitał się z nami, przywołał dwóch członków załogi którzy pomogli nam wziąć wszystkie bagaże. Motocykle zostawiliśmy na razie na placu, a my windą wjechaliśmy na 11 piętro. Nasza kabina ma dwa łóżka na podłodze! To dobra wiadomość, bo początkowo miała to być kabina z łóżkiem piętrowym. Stosunkowo mniej komfortowa. Druga dobra wiadomość – mamy okno! Zapłaciliśmy za kabinę bez okna na Grande Costa D’Avoiro, ale najwidoczniej po zmianie statku możliwe było „nie dopłacanie” do tego komfortu. Poza tym w kabinie mamy TV i DVD, a także lodówkę. Full wypas jednym słowem. Zanim zdążyliśmy się rozejrzeć po naszym nowym lokum na najbliższy miesiąc, już schodziliśmy na plac, aby wjechać motocyklami na statek. Po rampie załadunkowej wjechaliśmy na pokład, a następnie wewnątrz statku na 8 poziom. Wskazano nam miejsce gdzie mamy zaparkować. Następnie obsługa szybko i sprawnie zabezpieczyła pasami obie maszyny. Przypięte solidnie czterema pasami każda, przetrwają, mamy nadzieje szczęśliwie podróż. Tak więc już przed godziną 11 byliśmy zaokrętowani, motocykle przypięte, a my poszliśmy na lunch. Co było na lunch? Makaron z ostrym sosem pomidorowym na pierwszy ogień. Następnie sałata i porcja grillowanego mięsa. To nie był jeszcze koniec. Teraz czas na ziemniaki i ryba smażona w pomidorach suszonych. Cola, woda lub wino do picia. Nie trzeba nawet pytać, co wybraliśmy… Po lunchu zwiedzanie zewnętrznego pokładu, na którym stoją rzędy samochodów. Większa część przeznaczona do Dakaru, jak wyczytujemy na dokumentach przyklejonych do szyb. Senegalczycy preferują Toyoty i Saaby (nie wiedzieć czemu). W każdym samochodzie na lusterku dynda na zielonej smyczy klucz od samochodu. Podobno każdy jest otwarty. Nie sprawdzaliśmy. Część aut ma jako miejsce przeznaczenia wskazane Zarate (port w delcie rzeki La Plata w Argentynie). Widok na Hamburg z górnego pokładu jest ciekawy, ale wiatr skutecznie wypłoszył nas z powrotem do kabiny. Na szczęście złapaliśmy sieć WiFi, ale to tylko dzięki antenie, long range. Podłączyliśmy się i trochę popracowaliśmy i poskypowaliśmy z rodziną. Kolacja jest podawana między 18.00, a 18.45 Zupa krem bez śmietany z zielonej fasolki, jajka sadzone, mięso którego nie zjedliśmy na lunch, tym razem w sosie… Pyszne ciasto z kremem, arbuz, melon i italiańska kawa. Malutka i szatańska. Oczy mi się otworzyły na 2 godziny. Wino też było… Tak nam minął pierwszy dzień na statku. Co prawda jeszcze nie wypłynęliśmy w morze, ale już czujemy się jak podczas rejsu. 17 grudnia 2013 – dzień ósmy Śniadanie wcześnie. 7.30 to dla nas ciemna noc. Zwlekamy się z łóżek i idziemy do messy. Na śniadanie pizza, ciasto, chleb. Kawa, herbata i sok pomarańczowy. Obficie, ale nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Wolimy serki, kiełbaski, i takie tam, ale zobaczymy w następnych dniach, jakie będzie menu. Poznajemy resztę pasażerów. Na statku jest 6 dwuosobowych kabin. Dwie z nich zajmują single: Szwajcarski motocyklista po 50-tce, oraz Francuz z Bordo, podający się za profesora filozofii. Coś nam nie gra, ale nie drążymy tematu, obserwujemy raczej ze zdziwieniem jak parska, pluje i nie wyciera twarzy. Są całkiem mili i całkiem młodzi Szwajcarzy – Jens i Livia. Dwa małżeństwa z Francji, którzy jeżdżą Defenderem. Jedni po trzydziestce, drudzy po pięćdziesiątce. Planują 1 lub 2 lata pojeździć… Nie komentujemy. Ale mamy wrażenie, że podziw w naszych oczach, podziw i zazdrość widać na kilometr. Popołudniu idziemy na pokład. Obserwujemy pakowanie samochodów na pokład. Przyjeżdża także wielki pojazd i przywiózł łódź na platformie. Tyłem wjechał na statek i odczepił przyczepę z łodzią. Wracamy do kabiny, otwieramy laptopy i zabieramy się za lekcje hiszpańskiego. Idzie jak po grudzie, ale coś pożytecznego warto robić, skoro mamy tyle czasu. W czasie kolacji światła nabrzeża powoli zaczynają się oddalać i w końcu odpływamy. Prawie wszyscy pasażerowie wychodzą na pokład obejrzeć nocną panoramę miasta. Widok od strony rzeki w dodatku z wysokości około 25m, bo na takiej mniej więcej wysokości znajduje się pokład pasażerski, jest super. Powoli przesuwające się nabrzeże i światła oddalającego się miasta, uświadamiają nam, że przez 9 następnych dni będziemy na morzu płynąć do następnego portu. Jest nim Dakar w Senegalu. Nasyceni widokami i przewiani wiatrem chowamy się w swojej kabinie i zasypiamy w akompaniamencie łagodnego kołysania. Ahoj przygodo… 18 grudnia 2013 – dzień dziewiąty Siedzimy na statku. Nic się nie dzieje. Starsi Francuzi zajmują się nami, to znaczy zajmują nas rozmową. Bardzo sympatycznie, starają się rozmawiać, używają dużo dźwięków naśladujących, np. na beef mówią muuuu (kwicząco). Angielski znają słabo, jak my Francuski… Nie buja – jak dotąd.... Dziś była pierwsza lekcja bezpieczeństwa. Przyszedł nasz przystojny kapitan, z właściwym sobie kapitańskim wdziękiem pokrótce przedstawił zasady bezpieczeństwa, po czym oddał głos oficerowi odpowiedzialnemu za bezpieczeństwo. Pokazał nam zasady obsługi kamizelki ratunkowej i metodę ubierania pianki, chroniącej od zimnej wody w razie tonięcia statku, w której niechybnie wylądujemy w takim przypadku. Pianka jest wielka, zakrywa wszystko łącznie z głową, stopami i rękami. Trzeba pamiętać by kaptur ubrać jako przedostatni, dopiero potem wsunąć drugą rękę i zapiąć zamek. Przypomina strój teletubisia. 19 grudzień 2013 – 23 grudzień 2013 Wyrywa nas ze snu pukanie stewarda, że już czas na śniadanie. Zaspaliśmy. Okazało się, że wczorajszego wieczoru telefon złapał zasięg z sieci Angielskiej. Przepływaliśmy wtedy kanałem La Manche. I czas w telefonie oraz budziku przestawił się o godzinę do tyłu. Pędzimy coś zjeść, aby nie być głodnym do lunchu. W nocy podobno mocno bujało. Ja nic nie czułem, ale tak twierdzi moja ładniejsza połowa. Podczas rozmów przy śniadaniu dowiadujemy się, że statek od kilku godzin mocno zwolnił i zatacza koła po wodach kanału La Manche. Powodem tego jest sztorm na morzu dlatego kapitan postanowił przeczekać ten okres. Podobno mamy ruszyć dalej za około 20h. Idziemy do pomieszczenia z pralką i suszarką, aby wyprać parę ciuszków. Nie jest tego za wiele, ale chcemy przetestować sprzęt na przyszłość. Małe 2 godzinki później, które wykorzystujemy na spacer po pokładzie, mamy czyste i pachnące ubrania. W dalszym ciągu integrujemy się z reszta pasażerów. Sympatyczne małżeństwo z Francji opowiada o swojej poprzedniej podróży do Ameryki Południowej z przed kilku lat. Wtedy też płynęli linią Grimaldi ale na statku Grande Brasil. Pokazują zdjęcia z Boliwii i Argentyny. Z Salaru De Uyuni, ładne widoki. Znowu zaspaliśmy. Wczoraj późnym wieczorem ruszyliśmy dalej w stronę Dakaru, a w nocy zaczęło bujać. Ale tak bujać, bujać. Tak naprawdę. W nocy budziliśmy się kilkakrotnie, coś spadło z biurka. Zerwałem się w nocy, była 4 i zbieram z podłogi butelki z piciem i kubki. Potem nie mogliśmy spać A jak już usnęliśmy, to znowu zaspaliśmy na śniadanie i do drzwi zapukał Giuseppe. Śniadanie jakoś zjedliśmy, a później to już tylko leżenie, bo szkoda marnować energię. Jeden film, drugi film. Dobrze ze jest dvd i na dużym ekranie można wszystko oglądać. Na lunch ośmiornice i kalmary, pasta i jakieś inne paskudztwa. Za dużo nie jemy, pijemy colę i znowu do kabiny, znowu na łóżku… Odpoczywamy. To znaczy niwelujemy skutki bujania. Dni mijają leniwie. Czas odmierzają posiłki. 7.30 śniadanie, 11.00 lunch, 18.00 kolacja. Z budzikiem wstajemy na śniadanie, po śniadaniu zwykle się rozkładamy na trochę w łóżku, przysypiamy, potem jeszcze przed lunchem coś próbujemy zrobić. A po lunchu krótki spacer po pokładzie, trochę siedzimy razem ze współpasażerami, kawa, kolacja, i w sumie do kabiny na film z dvd. Sen. Do Dakaru jeszcze około 3300 km… Mamy wrażenie że horyzont jest jednostajny, Afryka zbliża się jednak, ale my tego nie widzimy. Horyzont jest monotonnie płaski. Czasami fale wody mącą tafle wody. Statkiem łagodnie zakołysze, ogromny kolos uniesiony falą dźwignie się do góry poczym spada miękko, osiada w głębokiej toni. Odczuwamy to z wielką intensywnością w umysłach, a szczególnie w żołądkach… Płyniemy. Pogoda piękna. Słońce odbija się na falach morza. Na korytarzach krząta się kapitan z załogą. Zdobią je bombkami i złotymi łańcuchami. Kapitan dodatkowo zarządził świąteczny nastrój przy pomocy muzyki okolicznościowej (we wish you a marry christmas) z dvd. Pomimo, że wigilia już pojutrze jakoś nie bardzo czujemy ten nastrój. Może to poprawiająca się z dnia na dzień pogoda, brak zamieszania z przedświątecznymi przygotowaniami to sprawiają. A może tak jesteśmy zaabsorbowani nową dla nas sytuacją. Ciekawe… O jedzeniu nie można powiedzieć wiele nowego. Powoli przyzwyczajamy się do monotonii w menu. Nie ma co roztrząsać dlaczego tak jest. I tak nie mamy na to wpływu. Faktem jest jednak, że jedzenie kiedyś było lepsze na statku. Tak twierdzą francuzi, którzy odbyli podobny rejs kilka lat temu. Potwierdzają to również relacje i zdjęcia, które oglądaliśmy przed wyjazdem. Skupiamy się zatem na pozytywnych aspektach jakie niesie za sobą możliwość przeżycia takiego rejsu. Podczas rozmów poznajemy bliżej współpasażerów. Właściwie wszyscy oprócz nas mówią po francusku. Jest to główny język dominujący przy stole i podczas popołudniowej kawy w lounge. Kiedy zwracają się do nas przechodzą na angielski, ale czasem się zapominają i dalej mówią po francusku. Śmieszne są te sytuacje. Rozmowy przy śniadaniu: - Zjesz płatki? - Eee, pewnie niedobre, takie jak z Tesco. - A z Tesco to jakie? - No że się tak rozciapują, rozmiękają w mleku. - A to nie, te są odwrotnie, twarde cały czas. - Hmmm, rzeczywiście. Aż kaleczą zęby… Jesteśmy na tej samej szerokości geograficznej co Marakesz w Maroko. Ale także na tej samej szerokości co Miami (USA), ale to zupełnie chyba nie na temat. Płyniemy z prędkością około 17 węzłów. Co daje około 31 km na godzinę. Płyniemy jak ślimak. Ale za to jak wielki ślimak. Morze jest nadal prawie płaskie. Dziś prawie wcale nie buja. Odczuwamy tylko wibracje i basowy, cichy dźwięk pracy silnika. Wieje lekki wiatr, a temperatura oscyluje koło 14 – 16 stopni. Z każdym dniem powinno robić się coraz cieplej. Zbliżamy się do wysp Kanaryjskich. Liczymy, że może uda nam się złapać jakąś sieć telefonii komórkowej i wysłać kilka sms-ów do rodziny. Dziś na korytarzu przed poznaliśmy bliżej Cezara. Cezar pochodzi z Filipin. Około 8 miesięcy w roku spędza na morzu. Wygląda na trochę po czterdziestce. Dekorował ozdobami świątecznymi przejście do jadalni. Cezar ma u siebie w kraju motocykl, Hondę, chyba 400cc, jeśli dobrze zrozumiałem. Pokazał zdjęcie, fajna czerwona maszyna. Podpytywał nas o naszą podróż. Jutro Wigilia ! 24 grudzień 2013 – 25 grudzień 2014 Wigilia zastała nas w okolicach Wysp Zielonego Przylądka. Kilka godzin przed kolacją wigilijną w jadalni nastąpiły wielkie zmiany. Normalnie zamknięte wielkie rozsuwane drzwi zostały otworzone. Przyniesiono kilka nowych stolików. Na nich pojawiły się obrusy, talerze, kieliszki. Przy każdym nakryciu pojawiła się wizytówka z nazwiskiem, kolorowe, ręcznie robione menu, ozdobione świątecznymi motywami. Przed wyjściem na kolację wyciągnęliśmy z naszych przepastnych bagaży pognieciony nieznacznie opłatek, aby tradycyjnie się nim podzielić. Mieliśmy szczęście zostać wybrani wraz z Livią i Jensem do stołu kapitańskiego. Na honorowym miejscu siedział kapitan, po jego prawej pierwszy oficer mechanik, a po lewej chief mate. My zajęliśmy miejsca obok nich, naprzeciw Livi i Jensa. Naprzeciw kapitana siedział Cedric, nasz pokładowy filozof – pisarz. Menu zapowiadało nam wspaniałą ucztę. Byliśmy pełni, objedzeni, wykończeni, z wypełnionymi po brzegi brzuchami. Należy pamiętać, że to menu tworzone było przez włoskiego kucharza, więc nie ma w zasadzie nic, co byłoby w jakimś stopniu polskie. W każdym razie nie było żadnego mięsa, a to już dobrze, bo przynajmniej żadne ważne kwestie nie zostały sprofanowane. Po kolacji przeszliśmy do pomieszczeń filipińskiej załogi. Mają swoją osobną mesę. Na statku panuje dosyć ścisły podział pomiędzy oficerami, niższym poziomem załogi i Filipińczykami. W mesie Filipińczyków przez prawie dwie godziny były śpiewy karaoke… Około pierwszej w nocy wróciliśmy do kabiny. Zasnęliśmy jak kamień (jak kamienie dwa). Wiem, że dużo opowiadamy/piszemy o jedzeniu, ale wierzcie mi, niewiele można robić na statku. W zasadzie to trochę jest tak, że niewiele się chce, bo pewnie robić można znacznie więcej niż by mogło się wydawać. Ale jest coś takiego porażającego w tym warkocie silnika, który nigdy nie ustaje, coś takiego usypiającego w wiecznym bujaniu się statku, bo nawet jak stoi w porcie, to może i nie buja, ale wibracje od pracującego silnika, powodują wewnętrzne drgania, które każą ci się po prostu położyć i przeczekać. Do Dakaru pozostało 400 km. Zakładamy, że jest to około 14 godzin. Miejmy nadzieję, że będziemy tam rano, zjemy śniadanie i będziemy mogli całą pasażerską ekipą iść do miasta. 26 grudzień 2013r – dzień siedemnasty DAKAR Zaczął się nasz dzień z Dakarem w roli głównej. Kilka dłuższych chwil przyglądaliśmy się przez okno zbliżającemu się brzegowi Afryki. Jeszcze w całkowitej ciemności, ale już wyraźnie było widać latarnię morską i zbliżające się światła wielkiego miasta. Statek zaczął zwalniać i zataczać łuk podchodząc do wejścia do portu, widzieliśmy to na GPS. Była 5 rano. Dookoła pełno kontenerów, place z autami, dźwigi portowe i inny sprzęt. Typowy portowy krajobraz. Na redzie stoi kilka statków. Z drugiej strony miasto. Wieżowce, ale niezbyt wysokie, zabudowania portowe, jakieś biura. Idziemy na szybkie śniadanie. Potem łapiemy za pomocą anteny sygnał sieci internetowej z portu. Bardzo przydatne urządzenie, które jak na razie w wielu miejscach pozwala nam połączyć się z Internetem. Zabieramy laptopa, trochę kasy i z resztą pasażerów ruszamy zwiedzić miasto. Większość ma nadzieje złapać internet, aby porozmawiać z rodzinami. Od kapitana dostajemy ksero naszych paszportów i dokument, że jesteśmy pasażerami Grimaldiego. To wystarcza, aby swobodnie wyjść z portu i poruszać się po mieście. Zostajemy jeszcze pouczeni, że mamy wrócić najpóźniej do 21.00. Po zjechaniu windą na dolny pokład, ruszamy pomiędzy kontenerami do bramy portu. Wszędzie widzimy ciemne twarze. A właściwie czarne niczym najczarniejszy węgiel! Kolorowe ubrania, kwieciste i w różne wzorki długie suknie kobiet. Mężczyzn, czasem w garniturach, ale przeważnie na „sportowo”. Wszystko ma ciekawy koloryt i jest inne niż to do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Znajdujemy zaciszne miejsce na kawę w mini parku w Instytucie Francuskim. Ceny europejskie (czyli kawa - 2 euro), ale łapiemy Internet i udaje nam się przesłać zdjęcia na serwer, aby mogła powstać relacja na stronie. Od rana było dosyć ciepło, a teraz niespodziewanie słyszymy grzmoty. Pada niewielki deszcz, który jednak szybko przechodzi. Wracamy powoli do miejsca naszego spotkania i z resztą grupy idziemy do knajpki o wdzięcznej nazwie Ali Baba. Jest godzina 13. Kierujemy się na chyba główny plac w mieście. Przysiadamy na centralnie położonej fontannie. Po burzy już dawno nie ma śladu, a słońce przypieka mocno. Dochodzimy w okolice portu, gdzie stoi nasz statek. Widać jaki jest wielki. Kierujemy się do bramy portu, gdzie po małej kontroli papierów zostajemy wpuszczeni do środka. Od drugiej strony, pomiędzy jeżdżącymi ciężarówkami dochodzimy do rampy Grande Amburgo. Nogi już nas trochę bolą. Przez ostatnie 10 dni nie chodziliśmy zbyt wiele po pokładzie. Daje to o sobie znać. 27 grudzień 2013 – 5 styczeń 2014 No to się zaczęła kolejna część rejsu. Kolejne dni na morzu. W jednym z nich bliżej poznaliśmy Neptuna… Dostajemy nowe imiona: Denebola oznacza gwiazdę w gwiazdozbiorze Lwa (a jakże by inaczej!). Ja otrzymał imię gwiazdy ( Dubhe) z gwiazdozbioru wielkiej Niedźwiedzicy, która wchodzi w skład Wielkiego Wozu. Same atrakcje mamy podczas tego rejsu – święta, przekroczenie równika i za chwilę, czyli jutro – Sylwester a później Nowy Rok. Sylwester. Naprawdę ostatni dzień roku. Czas na jakieś podsumowania? Nie. Patrzymy raczej tylko w przyszłość. Na nadchodzące miesiące, które spędzać będziemy w Ameryce Południowej. Od rana beztroskie leżakowanie. Czytamy dużo o krajach w których będziemy, by być jak najlepiej przygotowanym. O 14.00 już rozpoczęliśmy świętowanie Nowego Roku. Ponieważ większą część załogi stanowią Filipińczycy, celebrują ten moment, kiedy to w ich kraju wybija północ. Zostaliśmy zaproszeni na kapitański mostek, tam czekał na nas filipiński makaron świąteczny, ciasto i zimny napój z kostkami lodu, plastrami pomarańczy i limonki. Punktualnie o 14.00, to znaczy o północy czasu filipińskiego, syrena swoim głośnym dźwiękiem oznajmiła rozpoczęcie Nowego Roku. Filipińskiego. Nieco przed 19.00 zaczęła się uroczysta kolacja, przy wtórze śpiewów niejakiego Gusttavo Lima. Jak się okazało to bardzo uniwersalny i wszechstronny artysta. Gra na gitarze, perkusji, fortepianie, tańczy , śpiewa, stepuje i do tego jeszcze rusza w diabelskim rytmie biodrami. Fanem Gusttavo Lima jest nasz master, dlatego podczas całej kolacji w tle wybrzmiewał koncert live z Sao Paulo. Punktualnie o północy czasu europejskiego czyli o godzinie 21.00 czasu lokalnego wznieśliśmy toast za pomyślność w Nowym Roku. Chcieliśmy wytrzymać do północy, ale niestety się nie udało. Po kolacji poszliśmy ze wszystkimi pasażerami i zrobiliśmy sobie małe pasażerskie party, Francuzi wyciągnęli na tą okazję szampana, a nie było to szampanskoje igristoje (czy jak to się tam pisało). Posiedzieliśmy do 23.00 przy francuskiej muzyce Cloude Francois. Zaliczyliśmy zatem podwójnie świętowanie Nowego Roku w ciągu tej doby, a do trzeciego nie udało nam się dotrwać. Zresztą dwukrotne w zupełności wystarczy. Zbliżamy się do Rio de Janeiro. Do brzegu mamy około 70 kilometrów, ale ponieważ płyniemy ciągle wzdłuż wybrzeża nic nie widać. Stolicy Brazylii nie zobaczymy. Stoimy na redzie przed portem w Santos. I tak będziemy stać jeszcze dwa dni. Na redzie pełno statków, około dwudziestu. Sieć komórkowa jest, ale do portu zbyt daleko, żeby złapać Internet. Dwa dni później ruszyliśmy… Najpierw powoli, 7 km na godzinę, ale już po 20 minutach przyspieszyliśmy i z zawrotną prędkością 16 km na godzinę zbliżaliśmy się do Santos. Wszyscy wylegli na pokład, z aparatami fotograficznymi, kamerami i kamerkami. Prawie 3 godziny wpływaliśmy do portu, by wreszcie o 18.00 zobaczyć holowniki i popychacz, które ustawiły nas przy nabrzeżu. Po około 30 minutach opuszczono rampę rozładunkową statku. Załoga wielce poruszona. Większość konieczne chciała wyjść jeszcze dziś w nocy, bo to jedyny dla nich czas, kiedy to mogą skorzystać z atrakcji miasta. W dzień – rozładunek i inne obowiązki. My mamy nadzieję, że wyjdziemy jutro po śniadaniu, podejdziemy do dzielnicy ludzkiej, to znaczy wyjdziemy poza obszar portu. CDN... Teraz :drinkbeer:
  11. 1 point
    Faktycznie. Dziękuję Danielu. Człowiek uczy się całe życie :-D
  12. 1 point
    He he, no ja juz nie mogę: - Witam, czy ten motocykl jest jeszcze aktualny - tak - a czy to jest boxer ? - nie, singiel - ale czy silnik boxer ? - nie, to jest silnik jednocylindrowy - tylko jeden cylinder ... i na pewno nie boxer ? - 100% - to dziękuję
  13. 1 point
    Odkąd tylko otworzyłam oczy, to marudzę, że ja chcę zobaczyć ślady dinozaurów [a raczej tropy ;) ]. To jeden z powodów, dla których zdecydowałam się na ten wyjazd. Ale jakoś nikt nie podziela mojej ekscytacji. No cóż - zobaczymy co z tego wyjdzie, najwyżej pojadę sama :) A tymczasem... Wszyscy w kolejce do łazienki. Jedynej. Po lewej dziura w podłodze - kibel. Po prawej rączka na ścianie - prysznic. Pachnie “tak se”. Woda się leje w sposób niekontrolowany, gdyby nie ręcznik pod drzwiami, to by się zrobiła kałuża w jadalni :) Chłopaki się parują... Idziemy “na miasto” cos zjeść. Na ulicach panuje rozgardiasz. Taksówki, osioły, kupa facetów siedzących po kawiarniach i sączących kawkę. Kobiet jak na lekarstwo - “Chłopy się obijają, a baby zapieprzają w polu” oznajmia jeden z chłopaków :) Znawca, widać ;) Jedna z pań jest zajęta robieniem placuszków - decydujemy się na śniadanie. Pieruńsko słodkie zawijańce z miodem, albo “nutellą”, do tego słodka herbata i kawka - też słodka. Taka dieta mi służy średnio na jeża. Czuję się po niej sennie. Tęsknię za swoim żytnim chlebkiem na zakwasie i pastą z cieciorki... No ale cóż, taki urok wyjazdów - nie ma co wybrzydzać :) Znów zbieramy są stanowczo zbyt długo. Chłopaki smarują łańcuchy, grzebia przy DRzetach. koszystając z wolnej chwili zmieniam ustawienie tylnej zawiechy na “miękko” i upuszczam nieco powietrza w oponach. I czekam… Nooo! Jedziemy w końcu! Kawałek asfaltem i znów zjeżdżamy na znajomą półwyschniętą glinę. Droga powoli pnie się zboczem w górę. Dołączają się luźne kamienie i małe głaziki. W końcu powoli zgrywam się z DRką - zaczynamy zgrabnie hopsać po nierównościach. W pewnym momencie podbija mi przednie koło w górę i spadając widzę, że lecę na ostrą jeżącą się na mnie krawędź głazu. Skóra mi cierpnie, lekko dodaję gazu i mocno trzymam kierownicę [jesteśmy 50cm od krawędzi urwiska :/ ], czekając na uderzenie. No walnęło koncertowo. Myśl pierwsza - dętka poszła. Myśl druga - Król mnie wywali, jak kiedyś pojadę do niego prostować tą felgę… Dętka nie poszła. Ani wtedy, ani w czasie kolejnych kilkudziesięciu uderzeń [miałam nieco za niskie ciśnienie w oponach, zanim to skorygowałam, to minęły ze 2-3 dni, skleroza ;) ]. Polecam grube gumy z całego serca - mam założone haidenau! REWELACJA. Jedziemy, jedziemy, po 20km rozwidlenie. Wybieramy drogę w dół - zjeżdżamy prawie do samego koryta rzeki w gliniastych koleinach. Po czym chłopaki orzekają, że trzeba jechać w górę. Mam co do tego wątpliwości - droga w góre nie wygląda na uczęszczaną, przynajmniej w tym sezonie. Nie ma kolein, ani żadnych śladów pojazdów, gdzieniegdzie rosną krzaczki, a co chwila pod koła dostają się luźne, kuliste zbitki krzaczków. Oni nawigują, to jedziemy. Nie jest lekko. Widać, że niedawno [1-2 sezony temu?] była tutaj droga, ale została zalana mułem spływającym z topniejących śniegów. Im wyżej, tym widoki dziwniejsze. Zaschnięte żwirowate błoto tworzy łagodne wypukłości. Nasze motocykle zostawiają za sobą dziewicze ślady w tym nieziemskim krajobrazie… Zatrzymuję się, aby zrobić zdjęcie, szybki rzut oka na podgląd - i zaczynam rzucać mięsem. Nosz k….. - co się stało? Zdjęcia całe rozmyte, zero kontrastu. Cos nie halo z obiektywem. Podpinam przez przejściówkę starą pięćdziesiątka [Takumar SMC z radioaktywnymi szkłami - taki obiektyw-legenda :) ] - ufff… wszystko ok. Mam czym robić zdjęcia, chociaż dłuższa ogniskowa do widoków ogranicza mnie nieco. Ale ma to też swój urok, bo zaczynam patrzeć na świat pod określonym kątem :) Postanawiam później przyglądnąć się mojej 16-ce. ;) A tymczasem męczę 50-tkę. Wjeżdżamy do kanionu wiodącego do fantastycznej dolinki. Jest tak pieknie, że aż chce się płakać. Genialne. Dróżka to jedna glina - całe szczęście wyschnięta. Zatrzymujemy się na sesję i okazuje się, że mój obiektyw uległ cudownemu ozdrowieniu - przyczyna niedomagania było zalanie tłustą wodą z pasztetu sojowego, który się rozszczelnił od wstrząsów w tankbagu. :D I znów mogę wąsko… i szeroko…. Nagle wyjeżdżamy nad małą wioską - ślad prowadzi jakoś dziwnie w dół - i wąziutką ścieżynką wśród glinianych lepianek, wśród kóz, dzieci, osłów, po śliskim zboczu zrytym tysiącem raciczek, przejeżdżając przez strumyki [a może to był jeden strumyk przekraczany wielokrotnie?] zjeżdżamy serpentynami w dół. Myślę sobie “ciepło” o Kajmanie - nosz kurde, prawie sie przewróciłam i to ze 3 razy! a ja sie przecież nie lubię przewracać ;) Doganiamy chłopaków, którzy po drugiej stronie dolinki obserwowali nas i obstawiali, czy zjedziemy, czy nie :) Ruszamy dalej, ale za chwilę znów przestój. Tym razem problem z rozjeżdżoną gliniastą kałużą - ja zakopuję przednie koło DRki w błocie po ośkę, a chłopaki próbują ją wyciągnąć, co kończy ogólnym taplaniem w gęstej mazi :) Zdjęć nie mam, bo kręciłam filmik - może kiedyś do mnie dotrze ;) Pniemy się wyżej i wyżej. Przejeżdżamy przez rozmiękłe błotnisto-gliniaste pośnieżne łaty - ja je pokonuję w stylu mało finezyjnym, ale skutecznym, czyli “na listonosza” ;) Ubłocona DRka :)Dalsza droga, to ta z tyłu :P A potem… potem zaparło dech z wrażenia, więc nic nie powiem, za to pokażę Dojeżdżamy do Tabant. Patrząc się na mapę 1:1 000 000 [czyli 1cm + 10km - bardzo precyzyjnie ;) ] to mniej więcej w tej okolicy mają być ślady dinozarów, które uparłam się zobaczyć. Kajman próbował ignorować moją chęć odszukania atrakcji. Delikatnie próbował wbić z głowy. Ale jak ja się uprę, to nie ma siły :) Wiesiek decyduje się jechać ze mną, więc wysyłamy smsa do reszty, aby na nas nie czekali. No i teraz na chybił trafił podchodzę do ludzi i starając się, aby moja wymowa była jak najbardziej francuska [chyba nie wspominałam, ale w tym języku potrafię tylko powiedzieć: mersi, merde, że tę i esku ;) ] czytam dwa wyrazy z mapy… Nikt nie kuma o co mi chodzi. ale jak pokazuję mapę [uff - umieli czytać], to okazuje się, że wiedzą gdzie są te dinozaury. Powtarzając procedurę powoli zblizamy się do naszego celu. Na samym końcu naszym przewodnikiem jest kilkuletni chłopczyk, który kieruje nas prosto do jakiegoś domostwa, pokonujemy kilkanaście stromych schodków, przechodzimy przez korytarzyk wiodący na podwórko - i stajemy przed elegancką tablicą informacyjną! Nasi przewodnicy Mamy tutaj jednocześnie ślady męsożerców i roślinożerców Mięsożerca Roślinożerca Okoliczności przyrody - ciekawe jak to jest mieszkać w takim bajecznym miejscu. Po jakim czasie bym zobojętniała na cudne krajobrazy Jedziemy dalej Znów gładka szutrostrada, która pnie się wyżej i wyżej… W końcu patrzymy na garmina, a tam 2600 m npm. Wysokość, śnieg, słońce zniża sie nad horyzontem - robi się chłodno. Z wdzięcznością przyjmujemy wyjazd na asfalt - przed nami jeszcze ponad 80km, jakieś półtorej h po krętych drogach górskich. DRka jakby była zupełnie innym motocyklem, niż wczoraj. Bujamy się rytmicznie po winklach na świetnym, szorskim asfalcie. Tak to można jechać… Taaaa… Ino za paręnaście kilometrów znów zaczyna się szuter, dużo gorszej jakości. Jeszcze jest jasno, jeszcze walczymy z czasem, mając nadzieję, na powrót asfaltu. Zmrok zapada, gdy jedziemy urokliwą dolinką - przed nami jeszcze 40-50km, normalnie śmignęlibysmy to na luzie, ale po ciemku prędkośc spada dramatycznie. Znów jedziemy wąską półką na zboczu. Droga kręta. Po prawej prawie pionowa ściana, po lewej przepaść, bo bardziej wyczuwam, niż widzę wielką, czarną, ziejącą chłodem otchłań, która się tam rozciąga. Zakręt, kawałek prostej, zakręt, zakręt, prosta, zakręt, prosta… Wleczemy się chyba 20km/h. Staram się jechać na tyle blisko Wieśka, aby widzieć cos w jego światłach, ale na tyle daleko, aby nie jechać w chmurze pyłu, która się za nim ciągnie. Spinam mięśnie pleców i rąk. Uwagę mam wyostrzoną. Mam problem z ochraniaczami kolan, które od początku dnia dociskają mi rzepki - wieczorem ból staje się nieznośny :/ Ale co robić… Trzeba jechać. Jeszcze 20km, 19… 19,5… 18… - cyferki zmieniają się w żółwim tempie. Nagle ze stuporu wytrąca mnie wrażenie, że jedziemy strumieniem. Kamienie, płynąca z góry woda. No nie, to nie wrażenie, my rzeczywiście jedziemy w górę strumienia! Droga zakręca, a potok tworzy malowniczą [tak mi podpowiada wyobraźnia ;) ] kaskadę… biegnącą w poprzek drogi. Wiesiek przejeżdża. Ja po krótkim zawahaniu również - do butów wlewa się woda, otacza mnie chmura pary wodnej - aż kwiczę z radości [jak to blondi ;) ]. wow! Ale czad :) Strasznie, strasznie żałuję, że jedziemy w nocy… Chwila rozrywki, a potem znów monotonne kręcenie zakrętu za zakrętem. Gdy pozostaje nam jakieś 4-5km, dochodze do wniosku, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej na kanapie - bolą mnie plecy, kończyny, a rzepki odpadają z bólu. Stajemy, gasimy silniki, światła… Jesteśmy sami w dolinie. Kupę kilometrów od cywilizacji. Szumi potok. Na niebie iskrzą setki gwiazd i świeci księzyc w pierwszej kwadrze. Na ich tle widać smigające nietoperze. Gdzieś cyka cykada. Magia. I czuję te charakterystyczne wibracje… Wibracje komórki ;) Nadchodzi sms - “gdzie jesteście, martwimy się!”. Odpisujemy, wsiadamy na moto, odpalamy i po kilku minutach zajeżdżamy do zajazdu. Tam czeka na nas gorąca kolacja, nie za ciepła woda i zimne łóżko. Tym razem nie mam sił na długie pogaduszki. Walę się spać. Ale plan zaliczony - widziałam tropy dinozaurów! :D
  14. 1 point
    No i takiż Nifuroksazyd kupiłam :D Oczywiście wahałam się do ostatniej chwili i nabyłam go dzień przed wylotem. Miałam sprzeczne informacje, czy można leki przewozić w podręcznym [bagaże główne pojechały Kajmanowozem], ale spokojnie - można :D Na razie jeszcze więcej pisania, niż zdjęć, ale już jutro będzie odwrotnie :D Czyli nadchodzi piątek. Rano z małym plecaczkiem wsiadam w pociąg na naszym zadupiu. W Katowicach przejmuje mnie rumpel i jedziemy do Pyrzowic. Tam szybka odprawa i... dzwoni telefon. To chłopaki, którzy mieli lecieć z Warszawy o 14.00. O 7.20 dostali smsy, że lot odwołany i mogą lecieć z Wawy tym o 23.00. Szybko wsiedli w auto i popędzili do Katowic. Wolę nie myśleć w jakim tempie się pakowali i jak szybko jechali, ale o 12.00 nasz samolot startuje z kompletem uczestników :) Nasza grupka nie jest duża - ja, Jacek i Paweł [DRZ400], Wiesiek [KTM 690] i Wojtek [KTM 1190]. Chłopaki zagłębiają się w nudne szczegóły techniczne swoich motocykli ;) Lot mało komfortowy - czułam non stop wahania ciśnienia, mój błędnik reagował kiepsko, jakieś turbulencje... W Barcelonie wysiadam zniesmaczona. Leciemy "na miasto", tam posiłek w knajpce przy La Rambla - ja zajadam się pysznymi pieczonymi ziemniaczkami pod "chmurką" czosnkową - genialne! Inni jedzą jakieś stwory morskie :) Później spacerkiem nad morze… W drodze powrotnej zahaczamy o kawiarnię. I już pędzimy na lotnisko - które wydaje mi się wyjątkowo ciche i spokojne. Ludzie giną w wielkiej przestrzeni, która wytłumia rozmowy i dźwięki. Czas zwalnia. Mam uczucie, że jestem w innej rzeczywistości, otoczona warstwą waty, która wygłusza wszelkie bodźce. Jest dziwnie. Wylatujemy już po ciemku. Lot przebiega łagodniej, stabilniej, delikatniej - może dlatego, że kapitanem jest kobieta? Ale i tak dostaję lekkiego załamania nerwowego, gdy okazuje się, że z powodu różnic czasu [-2h] lecimy godzinę dłużej, nimi się wydawało ;) Czas umilam sobie wyglądaniem przez okno - co jakiś czas z czarnej otchłani wyłaniają się światełka miasteczek - wyglądają jak skupiska babiego lata z perełkami rosy podświetlonej o wchodzie słońca… Urokliwe bardzo. W końcu lądujemy w Afryce. Czeka na nas Kajman, który zabiera mnie na pokład K-wozu, a faceci jadą taksówką. Ze zmęczenia niewiele rejestruję z trasy i z rozpakowywania się. Pamiętam tylko, że kobitki śpią w "1", a faceci w "12". Dobranoc! ________________________________________________________________________________ Poranek rześki. Nawet bardzo. Dobrze, że miałam swojego Pajaka, który mnie dogrzewał nocami. Kemping z duża ilością zieleni i miejsc do leżakowania. Kobiety spały w zimnym wigwamie Mężczyni spali w ciepłym domku :D Odpalamy sprzęty - DRka wyjątkowo długo marudzi. Biedaczka chyba wynudziła się jak mops w towarzystwie czyściutkich i odpicowanych motocykli… No tak… nie ma kumpla Trampka i kumpeli DRakuli… Protestuje głośno i jękliwie. Nooo… dalej… obiecuję, że będziemy się dobrze bawić! Wytaplamy się w błotku i pokryjemy pyłem… Dalej! Odpaliła po kilku minutach i to był koniec jej fochów w czasie wyazdu :D Również 690 nie chce odpalić - prąd wyszedł. Doładowanie pomaga :) Po przedłużającym się rozruchu i pakowaniu w końcu wyruszamy. Słońce już wysoko. Jedźmy! Pierwsze zderzenie z ruchem drogowym - no kurde - podoba mi się! Wszyscy poruszają się płynnie. Zazwyczaj przewidywalnie [jeśli przewidujesz, że ktoś się wciśnie przed Ciebie, albo z boku, to zapewne masz rację ;) ]. Wyprzedzanie z lewej, z prawej - jak komu wygodnie. Zero agresji! Kciuk na klakson i rura do przodu! :) Kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy asfaltem - ja i DRka jedziemy strasznie kwadratowo. Nie wiem, czy to wina nowych kostek, ciśnienia w oponach, czy może cos źle skręciłam w zawieszeniu ;) A może to dlatego, że ostatnią dłuższą jazde miałam pół roku wczesniej? Jedzie mi się koszmarnie. Co chwila tracę równowagę, nie umiem wchodzić w zakręty, wyrzuca mnie gdzieś na bok. Masakra. W końcu wjeżdżamy w góry i kończy się asfalt… Eee - no co Wy chłopaki, tutaj? Tą kozią ścieżką? Całe szczęście żartowali :) Pniemy się coraz wyżej i wyżej. W końcu pierwszy postój… Droga wygląda mniej więcej tak: jest to zaschnięta glina, a miejscami jedynie lekko przeschnięta i wtedy śliska jak fiks. Co rusz dziękuję Bogu, że mam kostki i że nie padało ostatnio. Gdyby nie to trasa byłaby dla mnie ekstremalnie trudna. A to to jest “tylko” wymagająca ;) Jadę sobie powolutku, co rusz zwalniając w śliskich koleinach. Mówię chłopakom, że nie muszą czekać, ale oni śmigają szybciutko, a potem robią przerwę. Staram się jak mogę, ale i tak jestem sporo wolniejsza od nich. Nic to! Stresuje mnie też, że po jednej stronie drogi jest przepaść. Szczególnie na zakrętach mam pietra W końcu znów kawałek asfaltu. Jadę przedostatnia, chłopaki znikają mi z oczu i przez jakieś pół godziny jadę samiutka… Samiutka? Chwila, a gdzie Wojtek, który był za mną? Aaaa - pewnie gdzieś źle skręciłam i się zgubiłam. Spoko - jak mi się znudzi, to mam przecież mapę, mogę odpalić Garmina. Teraz chcę po prostu jechać przed siebie. W końcu widzę chłopaków. Czyli jednak sie nie zgubiłam. Ale gdzie Wojtek… I wtedy dowiaduję się, że Wojtek nie ma ani śladu, ani mapy. Kurde - jakbym wiedziała, to bym bardziej na niego uważała :/ Jakoś go lokalizujemy telefonicznie. Przekazuję mu instrukcje jak ma sie kierować wg słońca i że spotkamy się za jakąś godzinę przy jeziorkach. Dojeżdżamy do jeziorek. Chłopaki na DRZetach postanawiają jeszcze “machnąć” pętelkę dużą offową. Po chwili nadjeżdża Kajmanowóz i Kajman przejmuje nawigowanie Wojtkiem - kieruje go prosto do Demnate asfaltem. A my z Wieśkiem postanawiamy pojechać na mniejszą pętelkę offową. Ech. Cóż mówić. Początek jest boski. Piękny, równy, drobny szuterek… Widoki pyszne. Ale z czasem pojawiają się znajome na wpół wyschnięte, śliskie gliniaste koleiny - najczęściej na ciasnych zakrętach. DRka jakoś dziwnie się zachowuje - po prostu wali się do wewnętrznej. Spinam się. Zaczynam tracić równowagę... Prędkość spada. Słońce chyli się ku zachodowi, a do asfaltu mamy jeszcze spory kawałek. Widoki nadal cudne Staram się zachowywać spokój, nawet gdy przychodzi mi zawrócić na stromym gliniastym zboczu w środku wioski… na oczach kilkunastu mieszkańców... ...albo gdy dojeżdżamy do końca drogi - a raczej kamienistej ścieżynki, w której woda wyrzeźbiła miniwąwozik. No to dupa. Ale że jak to? Zawrócić? I zrobić jeszcze raz te parędziesiąt km, tym razem po ciemku? Jak zawsze w sytuacjach kryzysowych włącza mi się tryb awaryjny i umysł się wyostrza. Analizuję mapę, spoglądam na Garmina - do asflatu mamy jakieś 500m w poziomie i 200 w pionie. Zaraz, zaraz. Przed chwilą mijalismy jakiegoś busa. SKADŚ musiał przyjechać. Tam chyba było rozwilenie. Wycofujemy się i stromą, kamienistą ściezką podążamy w górę. Jeszcze kilka minut… Jeeee! Asfalt :) No to jeszcze 50km i będziemy w domu :D Zmierzcha. Po ciemku pokonujemy serpentyny w dół. Na jednej z nich KTM staje. Benzyna wyszła… Całe szczęście moja krowa dojna ma jeszcze spory zapas - przelewamy trzy litry i kulamy się dalej. Dojeżdżamy do Demnate, gdzie czeka na nas cały komitet powitalny - martwili się… Okazało się, że chłopaki na DRzetach też pojechali najkrótszą drogą, po asfalcie i od dawna są na miejscu. A ja się zastanawiałam czy im starczy paliwa i na którą dotrą. Hm. Jestem podbudowana, bo okazuje się, że leszcz przejechał tego dnia najwięcej offu :) Idziemy “na miasto” coś zjeść. Do posiłku dostajemy pyyyszną miętową herbatę. Słodką jak fiks. Czyli pierwsze spotkanie z berber whisky - mniam! po powrocie “na bazę” mamy jeszcze siłę siedzieć i gadać. Nie jest źle!


×