Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 15.04.2014 in Posty

  1. 6 points
    dodam swoje 3 grosze od dziecka marzył mi się boxer, gdy tylko zobaczyłem R75 Sahara przygodę z BMW zacząłem od małego GS, czyli singla... i ten motocykl do dziś mnie urzeka :-) a z dużych motocykli wyleczyłem się podobnie jak z dużych samochodów, dużych domów itp itd. zastanowiłem się do czego tak naprawdę będzie potrzebny mi motocykl? sprawnego przemieszczania się, wygodnego przemieszczania się, dalekie podróże, codzienne użytkowanie, podbudowanie własnego ego? postawiłem na użyteczność, poręczność. "wielka podróż" to się zdarzy jeden może dwa razy w roku, w codziennym użytkowaniu ze względu na gabaryty jest niezastąpiony, singiel daje radę nawet we dwójkę, z bagażami w trasie. Zawsze można chcieć więcej, szybciej, na autostradzie się trochę zmęczy, ale za to mam fun jazdy bocznymi drogami i przy moich umiejętnościach dojadę wszędzie tam gdzie chcę
  2. 5 points
    Hej Jacek, fabua raczej prosta. Z uwagi na trudności związane z zapanowaniem nad czasoprzestrzenią decyduję się na samotny wyjazd do Chorwacji w terminie mi odpowiadającym. Założenie jest proste- dotrzeć bezpiecznie na Korcule, zobaczyć po drodze jak najwięcej poruszając się po niekoniecznie dobrze przygotowanych drogach. Przed wyjazdem spędziłem dużo czasu na dokładnym przygotowaniu trasy wybierając punkty, które fajnie wyglądają na google satelicie. Dzień przed wyjazdem po nieudanych próbach przeniesienia trasy decyduję się na wyjazd we 'właściwym' kierunku. Podróż zaczynam w gęstym deszczu, myśl o słonecznym południu nie pozwala mi się zatrzymać. Pogoda poprawia się po kilku godzinach, z Polski wyjeżdżam korzystając z tras rowerowych wyznaczonych przez google, skręcam w drogi, które zwiastują trasę wśród drzew i pól, a ich kierunek geograficzny mocno nie odbiega od celu. Pierwsza wpadka- wywrotka w lesie na piachu. Spada kufer, wygięty trzpień mocujący. Nie dopuszczając myśli, że to początek końca kolonii zakładam kufer- pasuje. Jest luźniejszy niż w oryginale, ale się trzyma. Mocuję wszystko trokami i ruszam dalej. Momentami zmuszony jestem na jazdę bardziej uczęszczanymi trasami. Cierpliwie pokonuję kilometry, pierwszy nocleg na Słowacji. Rozbijam namiot na kampingu przy rzece, stoi jeden namiot, nie ma właściciela, który niestety nie zdążył przed moim rannym wyjazdem na zebranie opłat. Słowację i trasy górskie z pięknymi widokami pokonuję szybko. Pogoda tym razem dopisuje. Wjeżdżam do Węgier. Tutaj żałuję, że nie przygotowałem się z trasami. Wjechałem w okolice Budapesztu, gdzie spędziłem o dwie godziny za dużo w korkach. Może poszłoby mi szybciej bez kufrów, ale trochę było mi ich szkoda zostawiać w lesie. Później długa trasa przez obszar zabudowany, który wydawał się nie mieć końca. Mało przyjemności miałem z jazdy do momentu aż trafiłem w końcu na wąskie drogi otoczone bezkresnymi polami. Mój dzień został więc wynagrodzony, w okolicznościach zachodzącego słońca dojeżdżam do campingu tuż przed granicą z Chorwacją- Harkany. Tutaj kupuję lokalne piwo i celebruje je rozbijając namiot na polu namiotowym myśląc o kolejnym dniu i przeprawie przec Chorwację i Bośnię... Sorry za przekolorowane zdjęcia, ale klisza była przeterminowana. Kilka fotek z nowej. Icoo kilka fotek ciapka w terenie, poszukam czegoś więcej.
  3. 4 points
    bo dobry początek to podstawa ;) :beer:
  4. 3 points
    Bardzo ładnie zachowany egzemplarz, na pewno warty tych pieniędzy ;-) Sprzedawaj, nie wdawaj się w jałową polemikę, wiesz co sprzedajesz ;-) Powodzenia :beer:
  5. 3 points
    I kaganek oświaty :-D wysłano z wodoszczelnego
  6. 3 points
    Dlatego Motomirek wyrzuca telelever i daje klasyczny zawias no i kończy się rycie w piachu :) Temat staje się jałowy. Czyż nie jest tak że jak używka to bierze się ten w lepszej kondycji a jeśli nówka to budżet? I po co dorabiać teorię do prostej czynności nabycia przedmiotu? :D
  7. 3 points
    a ja swojego zdjąć nie pozwolę - mam go od przed wojny :-D
  8. 3 points
    Wiesz jak jest... Na promocje nie ma rady.. :lol:
  9. 2 points
    To taka poznańska oszczędność - 40 zeta to drogo, pojeździłem po sklepach wydałem już ze 20 na paliwo, a teraz kupię za 20,- na forum i zapłacę drugie tyle za przesyłkę :) Można? A na poważnie - chyba będzie ciężko. A jednak - nie !!! I w Poznaniu można coś dostać za darmo i to nie w ryj :-D
  10. 2 points
    Ja tam nie raz ubłociłem 1200, nie raz przewróciłem, kilka razy zakopałem... Wszędzie gdzie jest jakakolwiek dróżka - pojedzie. Kłopot w piachu - specyfika przedniego zawiasu - ale pod piaskową górkę nie wjechałem tylko z powodu cycka który zawadził o skarpę na boku :D Niestety ze względu na masę - na każdej luźniejszej/ śliskiej nawierzchni jest walka... No i to podnoszenie - na plaskim jeszcze ok - na cycku się kładzie to i łatwiej... ale raz wyebałem jadąc górą między koleinami - cycek wpadl w koleinę - nosz... myślałem że nie dam rady. No i niestety... odkąd mam słabą ćwiartkę - to gs dostał z powrotem tourance'y a kostki czekają na jakieś kamienie gdzieś w świecie w lecie... ćwiartka po prostu zwyczajnie w okolicznych mi lasach daje nieporównanie większą frajdę :)
  11. 2 points
    Mam inne zdanie, 8setką wjechałem tam gdzie na 1200 nawet bym nie marzył, ale możemy się tak przepychać do woli, czasami wystarczy po prostu wziąć motocykl i pojechać, poużywać, dopiero wtedy pisać, przekonywać. Ja piszę z własnego doświadczenia, niektórzy piszą to co wyczytali, albo sfrustrowany kolega im powiedział, choć nigdy nie jeździli (jeździli, a nie przejechali się raz na jeździe testowej, gdzie nie sprawdzisz nic, poza tym że jesteś zadowolony że ktoś dał CI za darmo bujnąć się fajnym nowym sprzętem, a z tyłu pleców cały czas słychać podpowiedź - zwolnij - podpisałeś papiery ze jak go zepsujesz to się nie wypłacisz) :-D takie są realia dzisiaj :-P :beer: ehhh... zdrowie na budowie :drinkbeer: :beer:
  12. 2 points
    bo po wyczyszczeniu trzeba bandażem owinąć, żeby ochronić szpytkę :-D
  13. 1 point
    Krótka relacja zdjęciowa z wycieczki. Trasa Ostrołęka - Słowacja - Węgry - Bośnia - Chorwacja - Węgry - Słowacja - Polska Cel misji: dotrzeć do Korculi, nauczyć się pływać na kajcie, odebrać Dziewczynę z lotniska w Dubrovniku, szukać skarbów w okolicach Orebica pod wodą, dostać się na wyspy- Korcula -> Vela Luka -> Lastovo, dalej Split -> Trogir -> Plitwizkie Jeziora -> Krka Park -> Budapeszt -> Banska Bystrica -> Kraków -> Ostrołęka
  14. 1 point
    Do "takiego" modelu nie produkują ;-)
  15. 1 point
    Ale niby co Jaro ? Teraz bierzesz - co łaska ? :-D
  16. 1 point
    Dla wolących oglądać niż czytać :)
  17. 1 point
    Dalej na południe droga wiła się pomiędzy wzgórzami, przechodząc czasem w spektakularną serpentynę. Po jakichś stu kilometrach asfalt się skończył, a szuter stawał się się z każdym następnym kilometrem bardziej sypki. Zrobiło się przy tym przenikliwie zimno i wietrznie, ale za to widoki... Nie można się znudzić jadąc przez Patagonię. Wciąż coś nowego czeka za zakrętem, zawsze coś zaskakuje i zachwyca, o ile oczywiście uda się oderwać wzrok od drogi. Tak całkowicie oszałamiająco pojawił się przed nami lazur jezior General Carrera. Kolor wody niemożliwy do oddania słowami, a ogrom jeziora wręcz przytłaczający. Nad tą wodą znajdował się cel tego etapu: Puerto Rio Tranquilo. Miejsce niezbyt ludne, za to oferujące według przewodnika niezapomnianą wycieczkę do marmurowych grot. Nie wiedzieliśmy dokładnie czego się spodziewać i nawet niespecjalnie po drodze ostrzyliśmy sobie smaki na tę wizytę. Zresztą czas płynął a my posuwaliśmy się wolniej niż się spodziewałem, więc bardziej zależało na dotarciu przed zmierzchem niż atrakcjach. Zwłaszcza, że spaliła się żarówka w reflektorze, a o nowej na tym odludziu nie było co marzyć. Dzień wcześniej zaznajomiliśmy się z argentyńską parą jadącą na KTM-ie, którzy mieli w planie przejechać całą trasę z Puyuhuapi do Puerto Tranquilo w jeden dzień, co też i w naszym sugerowanym planie stało. Pomiędzy tymi miejscami jest jakieś 600 km i od razu deliśmy sobie spokój z podejmowaniem takiego wyzwania. Po dotarciu na miejsce w pierszej zagrodzie zobaczyliśmy znajomego KTM-a. Okazało się, że Veronica i Jose skapitulowali po drodze i również poprzednią noc spędzili w Coyaique. Mimo późnej pory i silnego wiatru udało mi się ich namówić, jak i moją lepszą część, by z marszu ruszyć do grot, przez co następnego ranka będzie można spokojnie ruszyć dalej. Do grot można się dostać wyłącznie łodzią, a fale na jeziorze okazała się większa niż z brzegu się wydawało. Po wypłynięciu za cypel osiągnęły ze dwa metry wysokości i ślizganie się po nich otwartą łódką było podobne do jazdy górską kolejką. Nie wszystkim te dodatkowe atrakcje przypadły do gustu... Za to groty wynagrodziły wysiłek. Niepowtarzalna feeria barw, wzorów i form w świetle zachodzącego słońca sprawiła, że w serca wlało się rozmarzenie i niepomni trudów sprzed kilku chwil daliśmy się porwać rozkoszy chłonięcia otaczającego nas piękna.
  18. 1 point
    Odcinek 11, czyli od odrobiny luksusu jeszcze nikt nie umarł Das Esel. Tego niemieckiego słówka nie zapomnę nigdy. Odmienianego przez wszystkie cztery niemieckie przypadki oraz po przetłumaczeniu przez siedem polskich. - Jagna, zapłaciłaś już Germańcowi za ten kemping? - Jeszcze nie… - Bo ja myślę, że to on powinien nam zapłacić, że tu śpimy… - Przecież nie śpimy, tylko słuchamy jak się osły pie…, znaczy kopulują ... Zagroda z kilkoma osłami była tu za płotem kempingu. I mniej więcej od połowy noc na przemian wysłuchiwaliśmy odgłosów biegania, ryczenia oraz przedłużania oślego gatunku. A z nami para Szwajcarów rozbitych obok. Rano Szwajcarka z podkrążonymi oczami stwierdza: “Takiej nocy to jeszcze w Namibii nie przeżyłam”. Rano właściciel stwierdza: “ojej, no może faktycznie troszkę było je słychać“ ;) Pytamy się go, jak wygląda podrzędna dość droga, którą chcemy jechać dalej, bo w przewodniku ostrzegają, że po opadach bywa trudno przejezdna, a padało. Niemiec oburzony stwierdza: “To nie jest żadna Botswana czy inna Afyka, tu jest kolonia niemiecka ,tu się OD RAZU drogi naprawia.” Hm. Bez komentarza… Jesteśmy uparci i nie słuchamy niedobrego Niemca, tylko wybieramy nieco główniejszą drogę. Czyli kategorii C zamiast D ;) Krajobraz jest zupełnie inny, niż przez ostatnie 2 tygodnie. Płasko, zielono, rolniczo, dużo domów, ludzi, zwierząt. Nie ma wielkich farm, są skromne domy, a bydło lata luzem. I coś co jest cudowne - każdy mijany człowiek jest wesoły, uśmiechnięty i macha do nas ;) Niektóre odcinki są dość dziurawe po deszczu, sporo jest też kolein. Coś różnie to bywa z naprawianiem dróg w tej “kolonii niemieckiej” ;) Jak już wjechaliśmy na porządny kawałek, to zaczęliśmy lawirować między śpiącymi krowami, opalającymi się kozami oraz produktami ich przemiany materii. Nazwaliśmy to “gówniana droga” Całe podwozie, nadkola oraz progi Hiluxa po kilku kilometrach pokryte były szczelnie śmierdzącą warstwą… Fajna nazwa miejscowości ;) W końcu zjeżdżamy z C47 na D2512, którą polecał Niemiec. Zdecydowanie mieliśmy rację. Owszem, są odcinki już wyrównane po ulewie: Ale były to tylko miłe i krótkie przerwy ;) Dojeżdżamy do dzisiejszego celu: Gór Waterberg, które zupełnie nie pasują do otaczającej je równiny: Skusił nas opis w przewodniku i mamy ochotę (no przynajmniej w ⅔) rozprostować w końcu nogi. Zajeżdżamy do pustego zupełnie centrum informacyjnego parku, pytamy o ścieżki trekkingowe i czy można o tej porze roku (czyli przy +38 stopniach) chodzić po górach i nie przypłacić tego odwodnieniem czy zawałem. Pani poleca dwie kilkugodzinne ścieżki, płacimy za wstęp do parku i kemping. Andrzej ma tylko jedno pytanie: czy jest obiecany w przewodniku basen? Ośrodek jest wręcz luksusowy, wszędzie trawniczki, przycięte równiutko żywopłoty, a sam basen… Andrzej wpakowuje się na leżak i stwierdza: “to wy sobie idźcie w te góry. I nie musicie się za bardzo śpieszyć z powrotem” Wszyscy są zatem szczęśliwi ;) Ubieramy więc wysokie buty (węże!), bierzemy wodę i suniemy do góry. Ostro do góry. Gdzieś po pięciu minutach spaceru w pełnym słońcu mam spore wątpliwości, czy trekking w tej temperaturze jest mądry. Ale na szczęście szlak pięknie oznaczony rysunkiem białej stopy skręca w bok, między drzewa, czyli w cień. A w cieniu jest całkiem znośnie ;) Choć twarzyczki nabrały rumieńców: Ścieżka biegnie głównie po blokach skalnych i bardzo się cieszę, że mam coś stabilniejszego na nogach niż sandały ;) Po jakiejś godzinie marszu jesteśmy u podnóża szczytu: Na tej czerwonej piaskowcowej ścianie skrobiemy pamiątkowy napis, podziwiamy panoramę i zaczynamy schodzić w dół ;) Andrzej smaży się na słońcu oraz tapla w basenie jak z folderu i ani trochę nie ma dość. Co zrobić, musimy dołączyć ;) Oj, tego było nam trzeba. Podróżowanie podróżowaniem, droga, namiot i tak dalej , ale czasem fajnie jest poleniuchować na leżaczku ;) Nigdzie się nam nie śpieszy, spędzamy na basenie resztę popołudnia, na całym ośrodku oprócz nas i małp buszujących po drzewach nie ma żywej duszy. I żeby już tak całkiem burżujsko zakończyć ten dzień, wieczór spędzamy w restauracji jedząc steka z jakiejś antylopy i popijając zimnym Windhoek Lager ;) cdn.
  19. 1 point
    Aparat Ci się trochę popsuł. I mało piszesz, trudno się domyślić fabuły. A szkoda, po pewnie ciekawa przygoda. Zrób coś z tym, to wszyscy chętnie popatrzą, poczytają, dopytają o szczegóły i wypełnią wątek spamem.
  20. 1 point
  21. 1 point
    Pogoda poprzedniego dnia nas nie rozpieszczała, a ranek nie wróżył dobrze. Ciężkie chmury zbierały się dookoła i z nieba raz po raz pokapywało. Z lekkim niepokojem ruszyliśmy al sur słynną drogą carretera austral. Oczywiście mżawka szybko zamieniła się w ulewę przy okazji zamieniając drogę w potoki błota a nasze ubrania w sztywne balasty. Dodatkowo na kilkudziesięcio kilometrowym odcinku trwały roboty drogowe, przez co marna nawierzchnia robiła się jeszcze gorsza, ale przecież z nadzieją na przyszłość. Sama trasa mimo warunków mało sprzyjających była fantastyczna. Przedzieraliśmy się wąską drogą przez gęsto porośnięte lasy i wzgórza o mrocznym charakterze wyjętym żywcem z opowieści o Hobbicie. Przemoczeni z radością w końcu powitaliśmy docelowe tego dnia Puyuhuapi i ciepłą Hosterię Alemana. „Alemana” znaczy niemiecka i cała osada nosiła wyraźne wpływy nie tak dawnych niemieckich osadników, których historii można się tylko domyślać. Przywieźli oni ze sobą sztukę warzenia piwa, za co trzeba być wdzięcznym, a w inne sprawy nie ma potrzeby wnikać. Hosteria była przytulna i sucha, w przeciwieństwie do pogody na zewnątrz, co skłoniło nas do dwudniowego popasu w tym zapomnianym miejscu, tym bardziej, że można się było wymoczyć w pobliskich termach z widokiem na fiord. W tejże hosteri spotkaliśmy wspomnianego wcześniej luksemburczyka, jadącego na tenerce w przeciwną stronę, a mającemu w planie pokonanie obu ameryk. Teraz właśnie jeździ gdzieś w Peru. Po wysuszeniu się i odpoczynku dla kości pomknęliśmy dalej na południe lepszą już nieco drogą aż do Couyaique.
  22. 1 point
    No to piszę. Wspomniałem o zagajaniu napotkanych lokalnych ludzi. Trzeba jednak zaznaczyć, że bez znajomości choćby podstaw hiszpańskiego nie było by łatwo. Z angielskim poradzić sobie można w hotelach i restauracjach z wyższej półki, ale nie należy liczyć, że jakikolwiek napotkany na drodze tambylec zrozumie o co nam chodzi. I dobrze, bo daje to motywację do nauki. Mi wystarczyło kilkutygodniowe przeglądanie różnych zestawów rozmówek, wsłuchiwanie się w płyty i przeglądanie tego co dostępne w sieci. Byle jak, ale porozumieć się dało i zawsze trafiałem tam gdzie chciałem. Z Bariloche pojechaliśmy dalej na południe, początkowo gładkim asfaltem, a potem zboczyliśmy do parku Los Alerces pooglądać tysiącletnich kuzynów amerykańskich sekwoi. Pogoda dopisała, widoki pyszne więc kolejny dzień trzeba było zaliczyć do udanych. Mniej udany był wybór hotelu, który okazał się być kategorii podłej, ale był jedynym jaki udało nam się zauważyć w pobliżu cywilizacji, a ta potrzebna była by żołądki napełnić jakimś radosnym płynem. Jak przygoda to przygoda! Kolejnego ranka, tuż przed południem skierowaliśmy naszego rumaka na zachód w kierunku Chile. Droga co wiodła początkowo przez pustkowie, gdzie na rozstajach trzeba się było zastanawiać dobrze, w którą stronę skręcić, po chilijskiej stronie przeszła w leśny dukt a potem trakt wiodący dolinami i wąwozami. Różnorodność wielce poruszająca i widowiskowa. Po zachodniej stronie Andów jest zdecydowanie wilgotniej i troszkę nas skropiło tego dnia, ale mieliśmy w planie odbić to sobie mocząc się w termach zasilanych wodą z gorących, wulkanicznych źródeł. Termy znaleźliśmy, ale noclegu na miejscu, a był to środek lasu, nie, bo ktoś sprytny nas uprzedził, dlatego rad nierad pojechaliśmy dalej aż do Chaiten, które to miasteczko w 2008 roku całkowicie zostało zasypane przez wulkaniczny pył. Dzisiaj, po latach się odradza, ale długo było miejscem opuszczonym. Zresztą i teraz zieje lekkim przygnębieniem. Gdy tam dojechaliśmy wieczór był już niemłody i wydawało się, że noclegu nie znajdziemy. Po objechaniu kilku pustych ulic stanęliśmy przed czymś co wyglądało na knajpę by znaleźć tam duży napis „cerrado”. Już zrezygnowani mieliśmy jechać dalej, gdy z uchylonych drzwi wyłoniła się kudłata głowa pytająca czegóż nam trzeba. Szybko się okazało, że wszystko czego nam trzeba dostępne było na miejscu, a czupryna należała do właściciela tego przybytku świadczącego usługi wszelakie. Okazał się on wyjątkowym specem od przyrządzania ryby świeżo wyłowionej z oceanu. Coś wspaniałego. Po takim posiłku wszelkie napięcie znika i nie przeszkadza nawet kompletnie zimna woda w łazience brak szybek w drzwiach do pokoju. Jeśli kiedykolwiek zdąży się wam być w Chaiten, pędźcie do El Quijote i uściskajcie ode mnie Javiera.
  23. 1 point
    A teraz to samo w obrazkach ;)
  24. 1 point
    No i uciekło pisanie... :( To raz jeszcze. Na koniec piewszego dnia jazdy nocleg znaleźliśmy w pierwszym napotkanym miejscu, gdzie dostaliśmy przyzwoity domek campingowy w dogodnej cenie. Później też nigdy nie mieliśmy problemu z noclegiem, bo w każdej najmniejszej nawet wiosce są hotele, schroniska czy prywatne noclegownie. Podobnie też z wyżywieniem, bo przeważnie napotykaliśmy szeroką paletę restauracji, barów i domowych jadłodajni. Oczywiście trzeba się przestawić na tamtejszy tryb, według którego obiad zjada się najwcześniej o siódmej, ale kiedy tę trudność się pokona, wybierać można do woli. Dla każdego coś miłego i również w przeróżnych cenach. Następnego ranka ruszyliśmy w stronę Chile z każdym kilometrem zbliżając się do podnóża wulkanu. Widoki i letnia pogoda napawały radością i tylko droga z każdym kilometrem robiła się coraz gorsza by wreszcie zamienić się już nie tylko w szutrową, ale zbudowaną z luźno rozsypanych otoczaków wielkości pięści. Jazda po czymś takim sprawia, że szybko zapomina sie o podziwianiu widoków. Miałem też mylne jak się okazało wrażnie, że taka droga nie mogła prowadzić do granicy. Mogła i później przekonaliśmy się, że wszystkie drogi łączące Chile z Argentyną wyglądają podobnie. Pokonanie granicy nie nastręcza problemów. Musieliśmy za każdym razem wypełnić kilka formularzy i przyjąć kilka pieczęci, ale zawsze odbywało się to sprawnie i bez kłopotów. Jadąc z Argentyny do Chile ptrzeba się dodatkowo poddać kontroli sanitarnej na wypadek posiadania zabronionych produktów. Taki lokalny koloryt. Dwa razy zdarzyło się, że byliśmy przeszukiwani, ale poza tym szło gładko. Po Argentyńskiej stronie, odwrotnie niż w Chile, droga robiła się coraz lepsza i wkrótce mogliśmy raczyć się kawą w jakimś przyjemnym miasteczku. Tego dnia dojechać mieliśmy w planie do Bariloche. Zawsze warto pogadać z lokalnymi ludźmi. Nam wskazano sympatyczną drogę „siedmiu jezior”, która prowadziła przez las i oczywiście między jeziorami przez wielce malowniczą okolicę, gdzie miło by było na dłużej się zatrzymać. Do Bariloche dotarliśmy wieczorem i znowu zatrzymaliśmy się w pierwszym przyzwoicie wyglądającym hotelu. Samo miasto będące hałaśliwym ośrodkiem turystycznym nie zrobiło dobrego wrażenia dlatego bez żalu kolenego ranka je żegnaliśmy.
  25. 1 point
    lampka łatwa do wmontowania pod oryginalny klosz zamiast żarówki 14 diodek + 4 od spodu do podświetlania tablicy w swoim starym zmolestowanym i po przejściach elemencie lampy wywierciłem odpowiednio otwory na śruby i "trójkąciki" żeby odpowiednio się lampka osadziła i również zmieściła pod klosz po montażu: klosz akurat posiadam przezroczysty (do czerwonych żarówek) tak więc na takim będę testował jak świeci, postaram się w sobotę zrobić testy Pozdrawiam


×