Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 30.09.2016 in all areas

  1. 3 points
    Musimy nieco zweryfikować plany – Stachu z tą nogą daleko nie ujdzie, choć oczywiście twierdzi , że absolutnie wszystko już w porządku i nic mu nie jest. Postanawiamy odwiedzić ostatnie już wadi, za ta bardzo turystyczne – tzn takie, gdzie można podjechać pod prawie samą wodę i nie trzeba daleko chodzić. Zaczynamy w zasadzie już wracać, po kierujemy się na wschód: Na szczęście nikomu nie chciało się siku: Przejeżdżamy przez kilka wsi i miasteczek, gdzie zmorą są progi zwalniające, dość zakamuflowane i dla osobówek wymagające czasem jazdy bokiem, po jednym kole… Lilka wykorzystała czas do udokumentowania drzwi omańskich, które stanowią bardzo ważny element architektury i są chyba najbardziej ozdabianym elementem budynków: No i na bogato: Posilamy się w pakistańskim Coffe Barze, gdzie kawy nie ma, jest tylko herbata: I generalnie jakoś nic nie ma, dostajemy jednak jakieś fajne kanapki na ciepło . Wadi Bani Khalid (وادي بني خالد) to chyba najbardziej zagospodarowane wadi, jakie widzieliśmy. Jest nawet knajpa! Chodnik parkingu kończy się dość szybko i dalej trzeba iść kawałek wzdłuż współczesnego falaja, czyli korytka doprowadzającego wodę z wadi do wsi. Na szczęście tłumów nie ma jest (jak na wadi) strasznie głęboko, nawet kilka metrów, więc pływających w zasadzie brak Miejscowi kąpią się na płyciźnie: My oczywiście nie odmawiamy sobie kąpieli , choć woda nie jest tak przeźroczysta , jak w innych wadi – pewnie zmącona po weekendzie. Oczyma wyobraźni widzę atakujące mnie robaki, więc tylko płynę, przestojów nie robię ;) Tu na szczęście gryzą nas tylko znajome rybki Wymoczeni i pozbawieni martwego naskórka opuszczamy Wadi Bani Khalid. Przed nami kolejne „must see” Omanu. Oman to ogromny kraj, gdzie zaludnienie koncentruje się na górzystej północy, którą właśnie objeżdżamy. Później jest długie „nic” czyli kamienno-żwirowa pustynia przez którą wiedzie jedna drga asfaltowa. I później jeszcze kawałek cywilizacji w postaci enklawy Salalah o subtropikalnym (wilgotnym!) klimacie. My się tam nie wybieramy, bo szkoda nam czasu na 2000 km pustki. Ale wśród tej kamienno- żwirowej pustki, będącej częścią pustyni Rub' al Khali (الربع الخالي) jest także piękny, piaszczysty kawałek, zwany Wahiba Sands. Zresztą Rub' al Khali , czyli po polsku „pusta ćwiartka” to największa na świcie pustynia piaszczysta, czyli erg. Na erg należy przyjeżdżać na zachód słońca. Żaden Photoshop nie jest potrzebny ;) Zajeżdżamy do Bidiyah, które jest „bramą” do Wahiba Sands. Można je przejechać, tyle , że po drugiej stronie nie ma nic i trzeba wracać. Nie mija 5 minut, jak zatrzymuje nas miejscowy, oferujący swoje usługi. Trzeba przyznać, dość sprytnie: „Wy jesteście z północy. Po śniegu to może umiecie jeździć, ale po piasku na pewno nie!”. Nie dajemy mu jednak zarobić. Pokładamy zaufanie w Rafie, robiącemu 40 tys. rocznie suzuki jimny, który twierdzi: piach to piach. Jak umiem jeździć w piachu na budowach to i tu dam radę. Co prawda Land Cruiser jest „ciut” większy, w automacie , ale co tam ;) Jedziemy! Przez całe Wahib Sands wiedzie taka oto droga, zabawa zaczyna się dopiero po zjechaniu w bok: Ponieważ zaczyna się powoli zachód słońca, znajdujemy fajne miejsce na biwak, a szaleństwa w piachu zostawiamy na jutro. Całe Wahiba Sands pokryte jest wydmami barchanowymi jak z obrazka: Raf idzie zobaczyć, co jest za szczytem tej wydmy oczywiście kolejna wydma: Proszę Państwa, oto ripplemarki, czyli zmarszczki wiatrowe: Lepiej tu nie zostawać na dłużej: Można tak stać godzinami i patrzeć, bak wiatr bawi się piaskiem: Lilka ze Stachem już budują dom: a my robimy trzecie w życiu wspólne ustawiane zdjęcie ;) Szybko robi się kompletnie ciemno, Stachu jakoś przeżył dzień, ale pada dość szybko, Raf też i wkrótce zostaje wieczór na babskie rozmowy. O czym? Oczywiście o podróżach. I chyba dla kontrastu Lilka snuje opowieść o pokonywaniu Syberii zimą pewną ciężarówką… cdn
  2. 1 point
    Bo lewym pasem Ślimaki nie jeżdżą ;)
  3. 1 point
    Myślałem ale teraz to nie byłoby oryginalne, chociaż z czarnymi deklami byłem przed armią :lol: Wysłane z mojego E2303 przy użyciu Tapatalka
  4. 1 point
    Ven, nie myślałeś żeby pierdyknąć Fanke takiego kaczora z lampką z łazienki po środku ? :lol:
  5. 1 point
    z tymi rękawiczkami to róznie bywa, rozmiarówka często wprowadza mnie w osłupienie :shock: było że wszystkie paluszki oki a na kciuk jakoś im materiału brakło, raz miałem jakieś revity na łapie gdzie o 0,5 cm za długi był palec "pozdrawiający" :-D Ogólnie radzę najpierw przymierzać a potem kupować.
  6. 1 point
    Z piskiem opon wkraczamy do wsi, klucząc między budynkami. Na końcu wsi duży budynek z flagą i arabskim napisami. Równie dobrze może to być szkoła, jak i policja… Na szczęście – jednak to szpital. Nasz przewodnik wbiega do środka, wraca z lekarzem i wózkiem. Ufff. Dookoła Stacha lekarz, pielęgniarka (strój ma ciekawy…), nasz przewodnik no i my. Lekarz mówi po angielsku , Stachu nie, Raf i ja usiłujemy tłumaczyć. Zwykle nie mamy problemów z dogadaniem się po angielsku, ale lekarz używa prawie wyłącznie terminów medycznych i irytuje się, że nie wiemy o co chodzi. Jedyne znane nam terminy to „heart attack” oraz „blood pressure”. to drugie zresztą zaraz się przydaje, bo stachowe ciśnienie spada… Rana zostaje zaopatrzona (później w Polsce chirurg wyciągnie z niej jeszcze to i owo…), surowica „na wszystko” podana, podobnie antybiotyk. Zostaje obserwacja, czy pacjent wraca do żywych. Na szczęście surowica wydaje się być dobrze dobrana, bo ciśnienie i kolory na ciele Stacha wracają do normalnych. Ufff. UUUFFF!!!! Po godzinnej obserwacji dostajemy woreczek z lekami, karteczkę o dawkowaniu i możemy wyjść (znaczy niektórzy wyjechać na wózku). Rachunek wyniósł całe 70 zł. Oczywiście mieliśmy wszyscy ubezpieczenie, ale nie wiem, czy poszkodowany wniósł o zwrot tych przeogromnych kosztów ;) Wracamy do naszych porzuconych namiotów, oczywiście nic nie zginęło. Dziękujemy naszemu wybawcy Stach może już nawet ustać na nogach! Kładziemy go na karimacie i zwijamy biwak. Nawet nie chcemy myśleć , co mogło by się stać, gdyby nie ten człowiek i szpital. Na pewno sami byśmy tego szpitala nie znaleźli, zresztą kto przewidziałby szpital w takiej wioseczce? A co w ogóle było przyczyną? Do końca nie wiemy, pewnie nie wiedział też lekarz (nie miejscowy tylko Hindus). Być może wiedział miejscowy Arab, ale nie byliśmy w stanie się dogadać. Sądząc z otworu, jakie to „coś” zostawiło w nodze, oraz fragmentów pozostawionych w ranie była to płaszczka, a dokładniej jej kolec jadowy. Podsumowując – nie polecamy brodzenia w wodzie Oceanu Indyjskiego, przynajmniej w Omanie ;)
  7. 1 point
    Odcinek 7, czyli Omańczycy też święcą dzień święty Budzi nas wschodzące słońce. Trzeba wstawać, nim sięgnie namiotu :) Rzeczka ułatwia poranną toaletę: jest nawet coś jakby spiętrzenie - idealne na kąpiel co prawda znów rybki podgryzają, ale powoli się przyzwyczajamy: Słońce w pełni, czas się zwijać Drogą, której nie ma na mapie jedziemy w teoretycznie dobrym kierunku, zobaczymy, gdzie wylądujemy Na dziś mamy w planie kolejne wadi: Wadi Shab. Pod tą romantyczną nazwa czai się podobno jedno z najładniejszych omańskich wadi, ale też tych bardziej popularnych. W pozostałych wadi ludzi praktycznie w ogóle nie było, więc cóż może znaczyć tutaj "popularny"? 10 osób? O święta naiwności! Nie wzięliśmy pod uwagę, że jest tutejsza niedziela, czyli piątek ;) Z błędnego myślenia wyciągnął nas już parking przy "ujściu" wadi (w końcu to dolina rzeki, cóż, że wyschniętej). Na drugi brzeg trzeba dostać się łódką, czyli dać nieco zarobić miejscowym ; ) Flaming dla turystów : Po drugiej stronie wysiada i spacer w górę wadi. 45-minutowy. W temperaturze też bliskiej 45 stopniom ; ) Omański rolnik â chyba już na wymarciu, bo komu by się chciało przy tych petrodolarach⌠Jak zwykle widoki powalają: Deep water oznaczała jakieś 1,5 m , no ale Omańczycy w ogóle nie potrafią pływać ;) Najbardziej śmieszyło nas to, że co 100 m była tabliczka "zakaz kąpieli" , a co jakieś 200 m "kąpiel wyłącznie w przyzwoitych strojach". To jak w końcu, można, czy nie? Ścieżka prowadziła jak zwykle w skałach, to czasem wykutych: Było dość wąsko i kiedy natknęliśmy się na wycieczkę francuskich emerytów, tylko westchnęłam "o matko!". Tymczasem dostałam po nosie - nie mogłam ich dogonić ! Tu chyba raczej "nie pływać", nieważne w czym: Oznaczenie szlaku, wielce pomocne, bo czasem naprawdę nie wiadomo, na którą skałkę skakać: Pierwszy basen (przed wyjazdem długo się zastanawiałam, jak będą wyglądać te "pool" ): Pierwsi już się rozkładają "nad brzegiem" ale my idziemy dalej. A tu kończą wszyscy Omańczycy, bo w górę trzeba przepłynąć jakieś 100m, później znów jest płytko. Taka segregacja : ) My na szczęście umiemy pływać, więc płyniemy. Co prawda potem jest gorzej, bo trzeba przejść jakieś 50 m po bardzo ostrych kamyczkach, za płytko , żeby płynąć. Raf idzie w płetwach :) a na końcu efekty specjalne - można wpłynąć do jaskini. W zależności od poziomu wody może to wymagać nurkowania. Na szczęście dla mnie, dało się wpłynąć z głową NAD wodą, wąskim tunelem. Nie powiem, żeby płynięcie przesmykiem o szerokości może 60 cm i skałą tuż nad głową było miłe dla kogoś, kto ma lekką klaustrofobię ; ) No ale jesteśmy w środku: Jest tu mały wodospad i można skakać na linie. Nasze drugie w życiu selfie: Kurczowo trzymam się skały, bo dna nie ma ; ) Wracamy na poprzednio upatrzoną pozycję i spęczamy ze dwie godziny w trybie: 10 min na skałce (aua, parzy!) 30 min w ciepłej idealnie czystej wodzie. Miejscowe dziewczyny kąpią się inaczej : Stachu musi oczywiście skoczyć: I ogólnie jest tu niesamowity tłok (jak na omańskie wadi) Wymoczeni, wracamy po śladach: Wracając, spotykamy na parkingu JEDYNYCH motocyklistów, jakich widzieliśmy w Omanie. W sumie, to chyba mają właśnie (jest luty, przypominam), szczyt sezonu. bo nie wyobrażam sobie, że jeżdżą w lecie, kiedy bywa +48 ! A my przemy dalej na wschód, na oceaniczną plażę. Taki sobie wymarzyliśmy nocleg! Po drodze zajeżdżamy do ośrodka badań nad żółwiami. To jedyne miejsce, gdzie można legalnie popatrzeć na żółwice, które tu w ogromnych ilościach składają jaja. Na szczęście te odcinki plaż są teraz rezerwatem i można tam wejść jedynie z wycieczką. Wykupujemy taką na 21 (jak będzie ciemno) i szukamy ładnej plaży na nocleg. Bezpańskie? Pańskie? Niestety nad brzegiem wieś ciągnie się za wsią, w końcu znajdujemy jednak swój kawałek plaży: Choć miejscowi z pobliskiej wsi zaglądają: i w sumie wieś za rogiem, ale cóż... Rozbijamy się, kolacja, rozmowy... "a wiecie, że miałem larwę pod skórą?" "że co??!!" "no takie długie coś, pewnie w tej rzece mnie dopadło: "i co zrobiłeś????" "Cejrowskiego nie oglądaliście? trzeba wydłubać, i tyle.." Tyle Stachu. Mnie jakoś przeszła ochota na kąpiele w tej ciepłej, czystej wodzie... Już za ciemnego udajemy się do ośrodka żółwiowego. Przewodnik fajnie opowiada o żółwich zwyczajach, tłumaczy zasady (żółwicy nie można wystraszyć, bo nie złoży jaj) i ostrzega, że jest "niski sezon na żółwice". Ale może się uda. Udało się, choć były tylko trzy: Pewnie na foto nic nie widać ;) Żółwica miała ok. 70 cm długości, kopie sobie dół na plaży i składa jaja, po czym zakopuje. Wychodzi na ląd tylko raz do roku, a jaja składa dokładnie tam, gdzie się urodziła. Kopie ;) A kraby czekają tylko na odejście żółwia, żeby dobrać się do jajâŚ. Zrobiła, co miała i wraca do oceanu ... a przewodnik barwnie opowiada wszystko raz jeszcze: A my wracamy na nasz kawałek plaży. cdn.


×