Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 28.03.2014 in all areas

  1. 4 points
    cześć Tadek, bardzo nam miło, że jesteś na forum i chcesz sprzedać moto zapraszamy do przywitalni http://f650gs.pl/forum/15-przywitalnia/
  2. 4 points
    U nas? Nierealne. Mi dzisiaj pewien pan próbował swoim czarnym beemwu udowodnić nie wiem co. Jakies starty na swiatłach, nie wpuszczenie :D. Mnie jakoś ciężko wciągnąć w takie pierdy z halabardy. Heh... a że świat jest mały pan po uważniejszym przyjrzeniu się okazał się moim drogim dostawcą. Byłym dostawcą zresztą :) Mina bezcenna :D
  3. 3 points
    Przestań się mazać ;) zacznij negocjować :D
  4. 3 points
  5. 3 points
    Si, ma karencję do 2016 roku, zawsze daję szansę :D
  6. 2 points
    Dzięki Klansiu, po przeczytaniu o kurefach mam opluty monitor , ale faktycznie brzyyydal :beer:
  7. 2 points
    Porażająca jest nienawiśc do motocyklisów w komentarzach. Fakt, że część bez wyobraźni, zwłaszcza na ścigaczach pracuje na złą opinię o wszystkich motocyklistach.
  8. 2 points
    Odcinek 8, czyli w końcu trochę offroadu ! Kemping Movani Mountain Camp tuż przed wyjazdem: Jagna stwierdza, że to jest jej dzień i siada za kierownicą. Pierwszy, niewielki bród przez rzekę Aba - Huab: Wracamy na drogę główną, czyli C39: Zaczyna się bardziej górzysty krajobraz, tak ponad 1000 m n.p.m.: Jagna daje jakoś radę, skoro Andrzej jest w stanie spać: Zwracam uwagę na rejli mocowanie Calgonowego GoPro ;) Można by to opatentować - ruchy lusterkiem pozwalały na precyzyjny dobór kadru ;) Po raz n-ty mijamy najważniejszy sprzęt drogowy w Namibii: równiarki chodzą prawie non stop po drogach kat “C” i pewnie dlatego nie uświadczy się na nich tarki, a dziury to już w ogóle zjawisko nieznane… Dojeżdżamy do skrzyżowania C39 z C43 gdzie ma być miejscowość Palmweg. Hm, fajnie by było, bo ostatnio jakąś wieś widzieliśmy przedwczoraj rano, jakieś 400 km temu.. Jednak jak zwykle zamiast miejscowości jest kemping oraz stacja paliw. Tankujemy, bo nie bardzo wiadomo, kiedy będzie znów okazja, ale zakupów zrobić nie ma gdzie... Jest za to posterunek weterynaryjny ;) Północna część Namibii jest oddzielona płotem ze względu na jakieś choroby bydła. Nie wolno z północy na południe wwozić ani zwierząt ani mięsa. Podobno to też trochę polityczne, bo północ to małe farmy czarnych, a południe to farmy białych… Zostaliśmy po raz kolejny zapisani w rejestrach (biurokracja jest w Namibii niezła, choć ogranicza się na szczęście do wypełniania formularzy) i możemy jechać Góry Stołowe: Pierwsze żyrafy: Stoi sobie przy drodze i się pasie: Na szczęście pod koła nie wbiega ;) O dziwo po drodze jest kilka wioseczek, a w jednej napis: Bakery (a nie Bäckerei !). Po hamulcach, wsteczny, będzie chleb! Chlebem pachniało na 100 m przed sklepem, właściwie było to coś podobnego do naszej chałki. Przepłaciliśmy zdrowo, ale co tam ;) Możemy więc stanąć na jedzenie: Kawa z mlekiem, chleb z serem, na deser melon… Nasza lodówka po dłuższej jeździe mrozi do -8 stopni, więc czasem mamy mały problem z krojeniem ;) Po jedzeniu musi być chwila relaksu… Dojeżdżamy do Sesfontein, małego miasteczka, które jest “bramą wjazdową” do krainy Himba i Herero, czyli Kaokoland. Kaokoland to północno-zachodni narożnik Namibii, gdzie prawie nie ma białych, są za to góry, zieleń, zwierzęta i ludy zachowujące tradycje. No i nie ma już “szutrowych autostrad”... Nasz plan, to zrobienie 370 km pętli przez Purros. Ale pierwsze 50 km pozbawia nas złudzeń. Teraz chcemy po prostu dojechać do Purros ;) No i w końcu mamy jakiś offroad, a nie tylko szerokie szutry. Są kamienie, są wąskie zakręty, jest piach … Najpierw jest znośnie: Ale później prędkość spada nam do 40 km/h A jeszcze potem kawałek pustyni: A gdzieniegdzie takie “kwiatki” : Andrzej oczywiście poszedł policzyć cylindry ;) Po jakiś 3 godzinach osiągamy Purros. Drogowskaz na kemping prowadzi nas na środek pustyni, śladów brak, wracamy do wsi i pytamy. Wskazówki dość rozbudowane, ale jakoś trafiamy. Już wiemy, dlaczego w przewodniku napisali: w porze deszczowej upewnij się przed wyjazdem, że dla się dojechać. Kemping znajduje się po drugiej stronie wyschniętego koryta rzecznego. Dość szerokiego ;) Na kempingu ani żywej duszy, wisi sobie tylko cennik. Postanawiamy więc na własną rękę poszukać wioski Himba i wrócić tu na nocleg. Ale oczywiście Polacy tu byli: Nie ujeżdżamy za daleko, kiedy widzimy biegącą ku nam postać. Josef ledwo dyszy, ale tłumaczy, że widział nas w wiosce i zaraz zaczął biec w kierunku kempingu ;) Biedaczek, w tym upale … Zabieramy go na pokład i jedziemy do wioski Himba. Po drodze ciekawa konwersacja : “Podolsky?” “Lewandowsky?” :) Wioska jest pewnie pokazowa, ale raczej bez przewodnika nikłe mamy szanse zobaczyć coś innego. A tym bardziej cokolwiek zrozumieć. Josef tłumaczy z tamtejszego na angielski: Kobiety Himba słyną z koloru skóry: ponieważ woda jest tu bezcenna, zamiast się myć, okadzają się dymem z ziół, a potem smarują całe ciało mieszanką ochry i tłuszczu. Pięknie to zabarwia na czerwono. Do dziś ich ubrania szyte są ze skóry, a włosy zlepiane gliną: Co ciekawe, takie stroje nie są tylko na pokaz, spotykaliśmy mnóstwo tak ubranych kobiet w miastach czy na drodze. Przy okazji kupujemy trochę pamiątek - kosztują tu chyba ¼ tego co w mieście i pieniądze trafiają (mam nadzieję) w ręce wytwórców. Wszystko jest naprawdę ładne: rzeźbione zwierzątka, biżuteria ze skóry czy nasion palmy… Wracamy na kemping w Purros. Wyczytałam o nim w relacji i rzeczywiście wart jest odwiedzin. Choć ubogi w cywilizację (bezprądowy) to jednak bardzo klimatyczny. Każdy plac na kempingu otoczony jest eukaliptusami: Jak widać, jest grill i nawet stoliczek! Łazienka i toaleta wkomponowana w eukaliptus: Kto znajdzie sitko prysznicowe na zdjęciu? W eukaliptusach chyba milion ptaków ma gniazda, bo ćwierkanie dobiega ze wszystkich stron. Palimy w “boilerze” wyschniętym krowim guankiem (nie śmierdzi już zupełnie) i mamy ciepłą wodę pod prysznicem. Dalej jak zwykle: jagnięcinka z grilla, wino, spoglądanie w gwiazdy, nocne Polaków rozmowy... Eh, ciężki będzie powrót do polskiej rzeczywistości… cdn.
  9. 1 point
    Tak to jest jak sie pije :) Oczywiscie Bond!
  10. 1 point
    Czy ktoś zna sklep w Polsce gdzie sprzedają akcesoria do scali? Potrzebuję drugi komplet słuchawek, mikrofonu i tej bazy co wpina się w nią interkom. Mam dwa kaski, a jestem za leniwy żeby to ustrojstwo cały czas przekładać ;-). Wiem, że są na ebayu ale nie chcę przepłacać za przesyłkę z zagranicy więc może ktoś, coś na miejscu może polecić?
  11. 1 point
    "Powinien". Któryś z dawnych łindołsów przy totalnym padzie wszystkiego i puszczeniu diagnostyki zwracał piękny komunikat:"system wydaje się być stabilny". Myślę że CAN bus może czasem też głupieć.
  12. 1 point
    Jest zgoda! Bawcie się dobrze ;-)
  13. 1 point
  14. 1 point
    Przepraszam, zaraz polece do garazu dorobic troche rys :) Wolalbym jednak zeby moto zostalo w takim stanie jaki ma obecnie, bo chyba jednak chodzi o jazde a nie niszczenie sprzetow. Do ciorania po krzakach i kamieniach zamierzam nabyc jakiego 1 cylindrowca :) I tego to bedzie mozna porysowac :)
  15. 1 point
    On czekał na mnie ;-) . A tak poważnie to sprzedający właśnie mówił że była jakaś ładna pani ;-) i chciała kupić ale jeszcze wtedy był za bardzo do niego przywiązany :)
  16. 1 point
  17. 1 point
    „ Jan Niezbędny (gość) • 27.03.14, 12:54:56 Dobiłbym najchętniej! Nigdy nie pomogę motocykliście! Szkoda, że tak późno dojechałem, pośmiałbym się z nich i twojego starego też! Zero tolerancji dla bydła na motorach! „ no cóż czym skorupka za młodu …….. praca od podstaw, wychowanie od niemowlaka przez rodziców, nauczycieli, etc. szacunek do innych, trochę empatii i zrozumienia, żeby ludzie byli po prostu dla siebie ludźmi.
  18. 1 point
  19. 1 point
    05.07.2013 PIĄTEK Skundlony GAZ 67 (Czapajew) Właścicieli bazy noclegowej Po śniadanku kręcimy Bieszczadzką pętelkę. Uroki przejazdu przez nasze drogi pominę, wszyscy znamy je z własnych doświadczeń. W Grójcu rozdzieliliśmy się z Przemkiem który pojechał prosto do Wawy i już po 578km jesteśmy w Płocku gdzie rozjeżdżamy się każdy do swojego garażu. https://maps.google.pl/maps?saddr=Wielka+p%C4%99tla+bieszczadzka%2FTrasa+893&daddr=Wielka+p%C4%99tla+bieszczadzka%2FTrasa+897+to:Wielka+p%C4%99tla+bieszczadzka%2FTrasa+896+to:49.3082178,22.4228275+to:Ma%C5%82a+p%C4%99tla+bieszczadzka%2FWielka+p%C4%99tla+bieszczadzka%2FTrasa+893+to:Podkarpacka%2FDK9%2FE371+to:E77+to:Aleja+marsza%C5%82ka+J%C3%B3zefa+Pi%C5%82sudskiego%2FDK60&hl=pl&ie=UTF8&ll=50.833698,21.269531&spn=7.552021,14.128418&sll=52.163824,20.269775&sspn=1.833081,3.532104&geocode=FVH17gIdKqlUAQ%3BFZFO7QIdTkpZAQ%3BFftJ8AIdIehZAQ%3BFTli8AIdKyVWASl54G1MvfA7RzGg69okb66RZA%3BFWk88gIdbL5UAQ%3BFWXl-gIdCAtPAQ%3BFepqFwMdZCg-AQ%3BFaPIIQMdTb0sAQ&mra=mi&mrsp=7&sz=8&via=3&t=m&z=6 Wiem, wiem. Za mało zdjęć i bez opisu. Na osłodę kilka innych fotek. To akurat było, ale jest dobrym wprowadzeniem. Specjalnie ich nie wklejałem do relacji. Ale można samemu spróbować je wkomponować w tekst. Może spróbujcie zgadnąć, gdzie były robione poniższe zdjęcia, albo je opisać. MIłej zabawy. :beer: A te dwa ostatnie zdjęcia są podsumowaniem wyjazdu. Nie wiedziałem na które się zdecydować. Więc wklejone są oba. :drinkbeer:
  20. 1 point
    04.07.2013 CZWARTEK Nie za bardzo jest już o czym pisać. Po prostu wracamy do domu. Trochę nam żal że już wracamy. Ale odwrotu już nie ma. Bolek chciałby zdążyć na samolot. Poranny widoczek. Przed wyjazdem wyrabiamod razu dzienny limit zdjęć. I wyjeżdżamy. Dla urozmaicenia trasy i wytracenia czasu postanowiliśmy jeszcze zboczyć w Bieszczady. Na Węgrzech podczas tankowania płacimy za autostrady. I wszystko jasne. Za Koszycami zaliczamy kolejny OESik. Jedziemy na skośkę w kierunku granicy z Polską. Ale żeby nie było tak zupełnie za łatwo, Oczkins wynalazł na mapie jakieś tajemne przejście graniczne. Było ono tak tajne, że nawet tubylcy nie za bardzo o nim wiedzieli. Po około 2 godzinach krążenia po lasach i wsiach w końcu okazało się, że owszem przejście jest, ale droga prowadząca do niego jest drogą leśną i mogą po niej jeździć tylko wybrańcy. Ponieważ nie jesteśmy ludem wybranych, zasuwamy do normalnego przejścia i kierujemy się w kierunku Komańczy. Planujemy tam zatankować paliwo. Niestety. Pan z obsługi stwierdził, że za 5 minut zamyka stację i nie będzie dla kilku motocykli trzepał nadgodzin, za które mu i tak nie zapłacą. Tłumaczymy mu jak krowie na miedzy, że jechaliśmy w piz..u daleko, jedziemy już na oparach i tak dalej. Ale faktycznie równie dobrze mogliśmy rozmawiać z krową na miedzy, tyle było w nim zrozumienia. W końcu to nie jego interes on jest tylko pracownikiem. Ale po prawdzie, powinien prawować jeszcze te pięć minut i obsługiwać klientów, a nie zamykać kasę. Srał go pies. Jedziemy do Cisnej, gdzie normalnie tankujemy paliwo jak biali ludzie. Za trzymujemy się na nocleg. Wieczorem omawiamy wrażenia z podróży. Przejechaliśmy 582 km, co nie znajduje odzwierciedlenia na mapie, która nie uwzględnia naszego szukania przejścia granicznego i paliwa w Komańczy. https://maps.google.pl/maps?saddr=DJ108I&daddr=48.4469431,21.1872646+to:48.9865346,22.1606227+to:Wielka+p%C4%99tla+bieszczadzka%2FTrasa+893&hl=pl&ie=UTF8&ll=48.253941,22.214355&spn=3.97958,7.064209&sll=48.177076,21.434326&sspn=1.992703,3.532104&geocode=FbX_ywIdM0FZAQ%3BFd894wIdwEpDASktNNbXUjk_RzEXiwmUo-CQOg%3BFaZ56wId7iRSASlN6pzZaE45RzFgfF9RvVVdZA%3BFerm7gIdaLdUAQ&mra=dpe&mrsp=1&sz=8&via=1,2&t=m&z=7
  21. 1 point
    03.07.2013 ŚRODA Przed wyjazdem chcemy rozliczyć się z Gospodarzami za nocleg. Gospodyni jeszcze śpi, a Gospodarz odmawia przyjęcia pieniędzy. Więc tradycyjnie dla Gospodyni zostawiamy biżuterię z polskiego bursztynu, a dla Gospodarza powyciągane z czeluści kufrów pozostałe pamiątki z Polski (piersiówki, breloczki, smycze i inne przyczłapki). Jedziemy na transfogaraską. Tuż po starcie widzimy prawdziwy cygański tabor. aparat jeszcze nie rozgrzany, fotka niestety nieostra, czuję że musze wrócić ją (się) poprawić. Poprzednio widziałem taki obrazek we wczesnym dzieciństwie, całe wieki temu, u Dziadków na wsi. Cyknąłem na chybcika dwie fotki i pogoniłem za Kolegami. Rumunią jestem mile zaskoczony. Normalne europejskie państwo, tyle że z czasami uciążliwą mniejszością narodową. Pomimo tego, że za paliwo płacimy kartami, w jakimś miasteczku wymieniamy troszkę dolarów na rumuńskie pieniążki żebyśmy mieli jakieś kieszonkowe i jedziemy dalej. Transfogaraską znowu przejeżdżamy w luźnym szyku. Tradycyjnie z Bolkiem albo zostajemy w tyle, albo jedziemy na zapas do przodu, żeby Koledzy nie czekali na nas za długo. I cykamy fotki. Główne spotkanie robimy za tunelem, przy straganach, na których poza tradycyjnymi pamiątkami z Zakopanego są ichnie przysmaki kulinarne. To chyba jest "ekologiczna guma do żucia" - słoninka Jak to było? Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota spyrka. Skusiliśmy się na ichnią kiełbaskę. Będzie jak znalazł do wieczornego omówienia trasy. Zjazd na północną stronę jest zdecydowanie krótszy, pewnie dlatego że jechaliśmy z górki i nie robiliśmy prawie żadnych postojów. A ten gościu na zakręcie zgubił pół sprzętu. Na całej trasie dość duży ruch. Kotłują się stada motocykli, z osobówkami, ruchem lokalnym i ciężarówkami wożącymi drewno do lasu. Trzeba zachować szczególną czujność na ślepych zakrętach, mało kto sztywno trzyma się swojego pasa. Szczególnie przykre gdy jest to wielka ciężarówka. Ale do rzeczy. Wśród mijanych motocykli było kilka ekip z Polski. Szczególnie zaskoczyła nas jedna para na trampku z rejestracja z naszego rodzinnego miasta – Płocka. Pierwszy raz spotkaliśmy ich zjeżdżając z przełęczy. Niestety zatrzymali się w niezbyt ciekawym miejscu, na zakręcie. Zanim obczaiłem, co, jak i się zatrzymałem. Byłem już z pięćdziesiąt metrów dalej (niżej). Koledzy pomknęli do przodu, zawrócić nie było jak i gdzie. Zostawić motor na poboczu i dać z kamasza pod górę tez nie miałem ochoty. Z góry widzieli doskonale, że się zatrzymałem i patrzę na nich, rejestracja też była widoczna. Ale parka wydawała się czymś zajęta. Nie wyglądali na potrzebujących pomocy. Trudno, krajan nie krajan, trzeba jechać dalej. Zatrzymaliśmy się przy zajeździe na skrzyżowaniu z główną drogą. Motorki zostawiliśmy na widocznym miejscu, a sami w cieniu z pięknym widokiem na Karpaty zjedliśmy pyszny obiadek. papryczka była ostra, jedna starczyła na całą piątkę. Tacy jesteśmy ekonomiczni w jedzeniu Nie wiem co jedliśmy, ale było smaczne. Tradycyjnie przypętał się do nas jakiś bezpański piesek. Troszkę zaczęliśmy go dokarmiać (tylko troszkę bo sami też byliśmy na głodzie), ale jak spod ziemi znalazł się drugi piesek. Pokazał pierwszemu kto tu rządzi i zajął jego miejsce w kolejce do koryta. W międzyczasie minęła nas para krajanów na trampku. Próbowaliśmy im machać, ale poooooooooooooooooooooooszli. Chyba specjalnie nas ignorują. Co prawda nie jesteśmy jakoś specjalnie daleko od rodzinnego grodu, ale przy dużo mniejszych odległościach jak się widziało kogoś z bratnią rejestracją to już był pretekst do pogaduszek i pogawędki. Albo na unikają? Przy płaceniu zrobiła się nieco nerwowa atmosfera. Liczyliśmy, ze rachunek będzie nieco mniejszy. A trzeba było uciułać 229 pieniążków. Gdyby nie zakupy na przełęczy, byłby luzik. A tak, zebraliśmy wszystkie rumuńskie pieniążki do kupy. Skrupulatnie je podliczyliśmy, i wyszło nam że mamy 230 pieniążków. Nie było konieczności płacenia kartą, eurasami, dolarami, czy innymi pieniążkami. Siary nie było, ale wstyd za napiwek w wysokości jednego pieniążka, trochę tak. Żeby go zmniejszyć, zostawiliśmy również pozostałe bułgarskie pieniążki. Ze spuszczonymi ze wstydu głowami zbieramy się do dalszej drogi. Pojechaliśmy dalej w kierunku granicy z Węgrami. Ruch na drodze początkowo nieznaczny, później znacznie się zwiększył. Na parkingu przydrożnej knajpki, stał „nasz” trampek, ale …………………………….. pomknęliśmy dalej. Odetchnęliśmy dopiero na kawałku trasy szybkiego ruchu (autostrada tarnsilwania). Która niestety się jakoś tak szybko skończyła (dobrej jakości asfalt, mały ruch, ładne widoki, trasa urozmaicona, jakieś wzgórza podjazdy, zjazdy , zakręty). Jak skończyła się trasa szybkiego ruchu, znowu się zagęściło od samochodów. Do granicy jeszcze parędziesiąt kilometrów, ruch spory, droga wąska, za dwie godziny zachód słońca. Zaczynamy szukać noclegu. Pierwszą z brzegu okazją jest przydrożny motel. Mają wolne miejsca, trochę kiepsko z bezpiecznym parkingiem dla motocykli. Cena ustalona. Ale Grucek czemuś marudzi. Znaczy się coś mu nie pasi. Zgodnie z tradycją, jeśli komuś nie pasuje wybrany przez prowadzącego nocleg. To proszę bardzo, jedziemy dalej i malkontent teraz prowadzi grupę i osobiście szuka innego miejsca. W międzyczasie robimy zakupy napojów wielo elektrolitowo procentowych. Tradycyjnie dzieląc się na dwie grupy winną i piwną, której zbiorem wspólnym była czacza od Tamary. Trzeba Gruckowi przyznać, że miał nosa z tym noclegiem. Poprowadził nas jak po sznurku do leżącego nieco w bok od głownej drogi gospodarstwa agroturystycznego. Składało się ono ze skupiska kilku niezależnych stylowych „góralskich” domków, większych i mniejszych. Można płacić w eurasach. Gospodarze tłumaczyli nam, że dość często goszczą u siebie motocyklistów z bardziej zachodniej części europy, którzy jadąc w rumuńskie góry zatrzymują się u nich na popas. Do domków zjeżdża się z ulicy w dół, teren ogrodzony, brama zamykana na noc, właściciel twierdzi, że jest w pełni bezpiecznie, piękny widok na dolinkę. Ceny za nocleg nie zapisałem, ale miejscówka godna polecenia tel.(0040) 0740 538 956. Współrzędne podwórka: N: 46° 58.316’ E: 022° 36.979’ W takich pięknych okolicznościach przyrody, uzupełniając elektrolity omawiamy dzisiejszy dzień i planujemy jutrzejszy. Koledzy doszli do wniosku, że nasi krajanie z trampka unikali nas z prozaicznej przyczyny. Kolo zrobił wyjazd „w bok” z jakąś laską i nie chciał mieć żadnych świadków. A że świat taki mały, to spotkał nas. I było jak było. Dla formalności przejechaliśmy 573km. https://maps.google.pl/maps?saddr=DN65E&daddr=44.8660574,24.8606953+to:DN7C+to:Strada+Albe%C8%99ti%2FTransf%C4%83g%C4%83r%C4%83%C8%99an+to:45.4183556,24.6257338+to:Transf%C4%83g%C4%83r%C4%83%C8%99an+to:A1+to:Autostrada+Transilvania+to:DJ764D&hl=pl&ie=UTF8&ll=45.383019,23.939209&spn=4.197747,7.064209&sll=44.837369,24.776917&sspn=0.529756,0.883026&geocode=FWg9nwId9-R9AQ%3BFQmarAIdF1h7ASmFqCPLg7uyQDERSKxWa2KYxw%3BFUNbrQIdanV6AQ%3BFRRgsQIdgmx4AQ%3BFXMHtQIdRcJ3ASlH56_Ftd5MRzF3CrD0ZbefdA%3BFRVAugIdsO52AQ%3BFZGKvQId7WxnAQ%3BFV5FyQIdrFdlAQ%3BFRIGzAIdAOZYAQ&mra=dpe&mrsp=1&sz=10&via=1,4&t=m&z=7
  22. 1 point
    30.06.2013 Niedziela. Po porannej kąpieli ruszamy dalej. Od razu tankujemy paliwo, żeby później nie szukać stacji. Podczas gdy my tankujemy, podjeżdżają policjanci i uważnie przyglądają się naszym motorkom. Mam niemiłe wrażenie, że szczególnie interesują ich tablice rejestracyjne które od paru dni przygotowujemy do drogi przez Turcję. Potraktowane olejem do smarowania łańcucha, następnie posypane drobnym piaskiem. Resztę zrobił pył z szosy. Generalnie są czytelne. Ale fragment potraktowany olejem powoduje nieczytelność części tablicy co skutkuje że staje się nie do odczytania jako całość. Chyba są już po służbie i podjechali na śniadanie, bo skończyło się na patrzeniu. Oczkins w ramach urozmaicenia drogi zamiast najkrótszą i najszybszą drogą, prowadzi nas objazdem. Początkowo droga jest malownicza, wzdłuż morza, potem się zwęża do drogi lokalnej, wąska, kręta pomiędzy wzgórzami z krzewami herbaty. Później zarówno atrakcyjność jak i tempo przejazdu spada, bo jakość drogi się pogorszyła a ruch zwiększył. Dojeżdżamy do głównej drogi i się wleczemy po turecku – zgodnie z rytmem innych pojazdów. Po naszych wczorajszych doświadczeniach autostradę olewany. Przebijamy się przez Izmit i po raz pierwszy widzimy morze Marmara. Przerwa w przydrożnej kafejce nad brzegiem morza. Jedziemy, podziwiamy widoki, do mnie dociera, że Turcja to jednak potężny kraj. Jedziemy w okolicy morza, więc pogoda się poprawiła – to znaczy pogorszyła. Chmurki, już tak nie praży słońce. Nawet była niewielka ulewa. Przeczekaliśmy deszcz na stacji benzynowej, na której obsługa częstuje nas herbatą. Przypominam sobie, że tego samego dnia, również na stacji częstowano nas colą. Dzisiaj planujemy dojechać do Canakkale i przenocować gdzieś w okolicy. Ale żeby nie było za szybko, prosto i łatwo, wykorzystując „poprawę” pogody Oczkins prowadzi na objazdem po okolicy, wzdłuż morza. Wszystko w porzo, tylko te turystyczne miejscowości i ich klimat jakoś nam nie służą. Odbijamy więc z powrotem na główną drogę. Z ciekawszych wydarzeń. Po doświadczeniach ze wschodniej części Turcji, dbamy o stały zapas płynów. Ewentualne braki staramy się uzupełniać na bieżąco w ciągu dnia. W przydrożnym supermarkecie próbujemy uzupełnić zapasy płynów. Co prawda piwa nie było, za to kupujemy „kiełbasę z orła”. Obsługa nie potrafi nam wytłumaczyć z jakiego zwierzaka jest ona zrobiona. A na opakowaniu jest orzeł w locie. Dlatego tak ją nazwaliśmy. Jak na „kiełbasę z orła” była nawet smaczna – i wydajna (męczyliśmy ją przez parę dni). Ostatnie 100 kilometrów jedziemy dobrą dwupasmową drogą. Widzimy bardziej, lub mniej widoczne radary. Policja nie próżnuje. Więc pilnujemy prędkości. W pewnym momencie mijamy stojącą na poboczu grupę miejscowej młodzieży, która rzuca się za nami w pogoń swoimi pierdopędami. Dogonili nas po paru kilometrach. My jedziemy sztywno 90, oni „na śledzia” rozpędzili się do 95 i na wyprzedzają. Mieli przy tym niesamowitą radość. My cieszymy się z ich radości, ale sztywno trzymamy swoją prędkość. No i dobrze, bo parę kilometrów dalej znowu stała policja. Do Canakkale dojeżdżamy o zmroku. Kilkanaście kilometrów przed miastem były jakieś miejscówki nad morzem, które nadawałyby się pod namiot. Ale jakoś je zignorowaliśmy, szukaliśmy czegoś lepszego. Finał był taki, ze wjeżdżamy do miasta. Kierujemy się na terminal promowy, tuz przed którym na skrzyżowaniu gaśnie Przemkowy TKM. Ponieważ jechaliśmy już na rezerwie więc sprawa jest jasna – koniec paliwa. Szczęśliwie 20-30 metrów od nas była stacja benzynowa. Przepchaliśmy na nią Przemka, a właściwie jego motor. Po zatankowaniu podjechaliśmy na przeprawę promową. Tubylcy nie wiedzieli, czy w pobliżu jest jakieś pole namiotowe. Wokoło nas były hotele, ale nie odpowiadały nam cenowo i nie było bezpiecznego miejsca na motocykle. Pojechaliśmy dalej, według wskazań GPSa na kemping. Pięknie zaprowadził nas, ale parking głównego posterunku policji. Nie skorzystaliśmy z propozycji GPSa i pojechaliśmy szukać dalej. Pokręciliśmy się po mieście. Później po przedmieściach. Znaleźliśmy miejscówkę na polu, ale że obok po sąsiedzku było tureckie wesele – więc szukamy dalej. Wyjeżdżamy z miasta na zachód w kierunku Troi. Zjeżdżamy na stację benzynową i tam miły chłopak z obsługi tłumaczy nam dojazd na pobliskie kempingi nad morzem. Kierując się jego wskazówkami dojeżdżamy tam w parę minut. Kemping ładnie położony, nad samym morzem, z barem. Nie przeszkadzają nam już nawet sąsiedzi i ich telewizor. Koszt kempingu z początkowych 30/namiot zeszło do 100pieniążków za wszystkich. Poranna fotka na kempingu Współrzędne kempingu N 40° 04.922’ E 026° 21.927’ Przejechaliśmy 584km. Temp w dzień 35-40°C, w nocy 26-30°C.
  23. 1 point
    26.06.2013r Środa Doszczelnianie kufra srebrną taśmą. Jeden z naszych piesków. Rano zwijamy namioty, pakujemy się i idziemy „w miasto”. Przy kasie, nie wytrzymujemy naporu słońca i regenerujemy się zimnym browarem na tarasie z widokiem na rzekę. Skalne miasto bez komentarza: jaskinie, groty, schody, tunele, cerkiew, dzwony. Warto zabrać ze sobą latarkę. Od wczorajszego wieczora rozważamy opcje na następne dni. Pierwsza – pokręcimy się jeszcze 2-3 dni po Gruzji i wracamy. Druga- przejazd do Batumi i leżakowanie. Ku mojej rozpaczy przeważyła druga opcja. Humoru nie poprawia mi też fakt, że nie udało mi się namówić kolegów na powrót do wagono- mostu. Rozstajemy się ze swojakami z Białego, którzy mają deficyt czasu i pognali dalej. Początkowo Oczkins prowadzi nas drogą na skróty - przez Góry. Ale po dokładnej analizie mapy, tym razem odpuścił i wracamy do normalnej, ludzkiej drogi. Droga do Akhaltsikhe kręta, dobry asfalt, trochę górek, można pośmigać. Motorki stoją ładni w szyku, a my mamy przerwę na kawę. Później od miejscowości Adigeni(?) jedziemy 60-70 kilometrowym odcinkiem szutrowym. To prawdopodobnie strumyk, przez który Doodek przejeżdżała kilka razy. Znowu jedziemy luźnym szykiem. Jadę w ogonie, co chwila robię zdjęcia. Moje ociąganie się jest na tyle istotne, że zaniepokojony moją nieobecnością Oczkins wraca do mnie z misja ratunkową. Droga prowadzi przez górską osadę, w której wszystkie budynki są drewniane. We wsi przy drodze stała dziewczynka. Zatrzymałem się przy niej, dałem jej długopis. Gdy sięgnąłem do kufra po cukierki, było ich już troje. Rozdaję im resztę, wiezionych jako souveniry, długopisów i cukierków. Domagały się więcej dla rodzeństwa i znajomych. Były zawiedzone że zostawiłem sobie breloczek z kluczykami do motocykla. Po czym czmychnąłem widząc biegnącą grupę innych dzieciaków. Na szczęście zdążyłem cyknąć fotkę. Zjeżdżamy się wszyscy na przełęczy Ughelt Godsrdzi (2025m). Zaciekawiony zaglądam do niepozornych sklepików. Jest w nich wszystko co jest niezbędne do życia. W bufecie zamawiamy kawę i placki. Nie umywają się do tych pieczonych przez Tamarę. Jakby tego było mało, pani bufetowa każe nam dwa razy płacić za to samo zamówienie. Zdecydowanie protestujemy i skruszona, ale nie speszona mówi „pomyliło mi się”. Przy drzwiach wejściowych dziwnie czytelna naklejka. Znaczy się nasi tu byli. Miałem wrażenie, że Gruzini postanowili coś wybudować w tym miejscu (ośrodek turystyczny? narciarski?) Jeden z obserwujących nas chłopaków, koniecznie chciał, żebym zrobił mu zdjęcie na KaeeMie. Co dobre szybko się kończy i w Khulo znowu wjeżdżam na asfalt. Zatrzymujemy się na chwilę przy biurze informacji turystycznej, w której zostajemy obdarowani mapkami Spotykamy grupę troje studentów z Polski którzy podróżują po Gruzji autostopem. Jest już późne popołudnie, więc odradzamy im dzisiaj dalszą podróż. Sugerujemy nocleg i wyruszenie w dalsza drogę jutro rano. My jedziemy dalej wzdłuż rzeki (dużo miejsc do łapania pstrągów, kilka zabytkowych mostów) do Batumi. Przydrożny punkt naprawy opon. Radość z jazdy psują nam miejscowi kierowcy fordów transitów super turbo extra sport, którzy za wszelką cenę próbują dowieść wyższości swoich maszyn i umiejętności. Wyprzedzają nas na ciasnych „ślepych” zakrętach jadąc po sąsiednim pasie, wjeżdżają na siłę w grupę, żeby po 100metrach dać ostro po heblach i się zatrzymać – to normalne w Gruzji. Oni nie jeżdżą. Oni się ŚCIGAJĄ. Traktują to jak sportową rywalizację. Na jezdni mogą ciebie zabić, ale po jeździe/wyścigu można ich wprost do rany przyłożyć. Skoro już o tym piszę. Kierowcy mają tu specyficzny sposób włączania się do ruchu z ulicy podporządkowanej lub pobocza. Nazywaliśmy to WPEŁZANIEM. Mianowicie włączają kierunkowskaz i bez patrzenia w lusterko powoli, ale płynnie i zdecydowanie wjeżdżają na interesujący ich pas ruchu. Gdy tylko dojeżdżamy do ciągnącej się wzdłuż morza głównej drogi, skręcamy w kierunku przeciwnym do Batumi i szukamy noclegu. Z miejscem na namiot cienko. Zwarta zabudowa. Zagadnięty taksówkarz wskazuje nam budynek po przeciwnej stronie jezdni. Teren ogrodzony. Bierzemy dwa pokoje (wychodzi po 20 pieniążków/osobę). Dopiero po chwili dociera do nas, że jest to regularny burdel. A ponieważ wiadomo, że w burdelu musi być ład i porządek więc zostajemy. Co prawda w pokojach ciągle na zmianę czegoś nie ma: albo prądu, albo ciepłej wody, albo w ogóle jakiejkolwiek wody, albo wody w spłuczce. Widocznie jesteśmy poza sezonem. Coś dla fetyszystów. Ceny za nocleg były dumpingowe. Właścicielka pewnie liczyła, że zarobi na czym innym. I tak było. Za 7 piw w barze zapłaciliśmy 41 pieniążków. Zaskoczeni ceną poszliśmy w miasto. Kilkadziesiąt metrów dalej był przydrożny bar, w którym zamówiliśmy kolację. Na osobę miało być: pieczone skrzydełka kurczaka (5 sztuk w zestawie) i piwo. Wyszło, że skrzydełko kurczaka liczy się od stawu do stawu (jedno tradycyjne „Polskie” skrzydełko to tak naprawdę trzy „Gruzińsko – Tureckie” skrzydełka). Rozliczyliśmy się (61 pieniążków za wszystkich) i wracając „na pokoje” kupujemy w sklepiku piwo. Potem jest jak zwykle. Turystyczna, piwo i czacza. Przejechaliśmy 248km Dla zainteresowanych współrzędne „hotelu” N 41° 33.707’ E 041°34.096’ https://maps.google.pl/maps?saddr=vardzia-mirashkhani&daddr=41.6483693,42.1090205+to:E70%2F%E1%83%A12&hl=pl&ie=UTF8&ll=41.504464,42.489624&spn=2.525861,3.532104&sll=41.527086,42.558289&sspn=0.631255,0.883026&geocode=FSIidwIddQGUAg%3BFfGAewIdXIiCAildNDw9x1xdQDFoRCrsAdkBag%3BFRtVegIdDVZ6Ag&mra=mrv&via=1&t=m&z=8
  24. 1 point
    25.06.2013r Wtorek Zgodnie z umową, przed 7 rano Wasilij wiezie nas pod klasztor. Tym razem jedziemy fajoską furgonetką z napędem na obie osie. Na górze mamy pół godziny na obejście klasztoru i fotki. Ta góra z białym to Kazbeg. Na tej łaczecze wygrzewał się mnich. Jak nas zobazcył, to pobiegł do straganu wyciągać szklane paciorki. Cóż, nie mogliśmy pozwolić, by czuł się zawiedzony i kupiliśmy kilka sztuk. Wracamy na dół do samochodu. Zalecenie Wasilija o porannym wjeździe było bardzo dobre. Jak wjechaliśmy na górę, to była bardzo dobra widoczność, która stopniowo się pogarszała. Jak zjeżdżaliśmy w dół szczyty były już w chmurach. Jeszcze tylko krótki postój w punkcie widokowym na pocztówkowe fotografie i prujemy na kwaterę, bo na 8 jest zamówione śniadanie. Po śniadaniu jedziemy dalej. Tym razem „dla odmiany” drogą wojenną do Tbilisi. Droga pokazuje nam swoje jeszcze inne oblicze. Widzimy szczegóły których wcześniej nie dostrzegliśmy. Nieczynna stacja benzynowa. Stacja benzynowa i sklepik. W mijanym miasteczku, fotka w jedną stronę (powyżej). I w drugą (poniżej). Są krowy, znaczy się jest mostek. Jadąc szukamy źródeł mineralnych zabarwiających skałę w charakterystyczny sposób. Tu mniejsze źródełko i "nieduże" zabarwienie skał. Osady mineralne na zboczu góry (charakterystyczny czerwony osad, największe jego nagromadzenie jest jadąc z Kazbegi przed przełęczą, na początku budowanego tunelu, po prawej stronie na dużym łuku zakrętu ze straganami gdzie sprzedają czapki. Zatrzymujemy się przy straganie, podziwiamy rdzawoczerowny osad (ostrożnie, osadza go spływająca z góry woda i jest ślisko). Woda mineralna nie była jakoś szczególnie smaczna, ale też nie odrzucało od niej. Stragan z czapkami i kiełbasą z orzechów. Zbijamy cenę prawie o połowę i kupujemy kilka czapek. Tradycyjne fotki i lecimy dalej. Jeszcze przed przełęczą drogę zablokował zepsuty tir. Byłoby nieźle, ale gruzawiki, tiry i osobówki blokują całkowicie drogę. Ledwo przeciskamy się motorkami. Znowu zatrzymujemy się przy graficznym przedstawieniu histiri Gruzji. Jest tak kiczowate, że aż przez chwilę chce się popatrzeć. Tu fragment przedstawijący prawdopodobnie ostatnie sto lat, od rewolucji bolszewickiej po współczesny dobrobyt. Ale skąd w Gruzji rudzielce i szatyni? Jedziemy dalej bez emocji i szczególnych wydarzeń. Drogę znamy i dobrze nam się nią jedzie. Przelotowa droga przez Tbilisi jest przykorkowana. Gdyby nie duży ruch byłoby całkiem przyjemnie. Gdyż ciągnie się ona wzdłuż rzeki w centrum miasta. Mijamy jakiś bazarek, bulwar. Jest klimatycznie. Dla nas tym bardziej, że szukamy zjazdu na podrzędną drogę którą mamy zamiar dojechać do Wardzi – skalnego miasta. Niestety nie ma żadnego oznaczenia. Więc pytamy się tubylców o drogę i jeździmy bulwarem wzdłuż rzeki w te i nazad. Kilka razy. Najfajniejsze są nawrotki w korku. Wreszcie trafiamy w tą drogę co trzeba. Jeszcze tylko przecinamy jakiś duży plac lekko na bakier z przepisami, ale co tam, ważne że jedziemy i prawdopodobnie tam gdzie chcemy. Bo drogowskazów w dalszym ciągu nie ma. Wyjeżdżamy na wzgórza otaczające miasto i jedziemy dalej. Kierunek wydaje się słuszny. Dopiero mijając jakieś wioski, które są na mapie orientujemy się, że jesteśmy na dobrej drodze. Ale ostatnie tankowanie było poprzedniego dnia. W ferworze walki w Tbilisi nie tankowaliśmy, a na naszej wylotówce nie ma żadnej stacji benzynowej. Tragedi nie ma. W bakch jeszcze coś chlupie. Z przemkiem mamy po 3-4 litry w kanistrach. Ale jak niesie więść gmina, skoro w grupie jadą KTMy, to trzeba tankować. Tak naprawdę, spalanie w KTMach i GeeSach było na tym samym poziomie. Tylko, że BeeMki mają o 2 litry większy bak. Wreszcie jest jakaś miejscowość. Taksówkarz kieruje nas na stację benzynową, gdzie paliwo z beczki przelewają do pięciolitrowych baniek a potem już prosto do baków. Tankujemy na wszelki wypadek po banieczce obawiając się o jakość sprzedawanego paliwa. Niepotrzebnie. Do jakości benzyny ani sprzęty, ani my nie mamy żadnych zastrzeżeń. W międzyczasie troszkę nas zmoczyło. Ale to dobrze, było jakieś urozmaicenie w podróży a i sprzęt obtoknięty. Wyjeżdżamy z lasów na piękny płaskowyż. Na nastęnym postoju nie chce mi się odwracać i robię zdjęcia na leniucha, w lusterku. Narada, studiowanie mapy. A za chwile umyślny jedzie zobaczyć co jest napisane na przystanku. W dalszym ciągu nie na żadnych drogowskazów. Robimy krótką przerwę na zorientowanie się czy jedziemy w dobrym kierunku. I konsternacja. Mamy trzy GPSy. Każdy z nich pokazuje północ w innym kierunku. W dwóch przypadkach były to skrajnie rozbieżne kierunki!!!!! Tradycyjny kompas rozwiewa wątpliwości. A zatrzymany kierowca busa potwierdza że jedziemy dobrą drogą i w dobrym kierunku. W mijanych wioskach widzę znane z Mongolii kopczyki z suszonego krowiego nawozu, czasem również w formie ogrodzenia. Dojeżdżamy do Ninodsminda, gdzie tankujemy paliwo i rzutem na taśmę, 5 minut przed zamknięciem, kupujemy w banku lokalne pieniążki. Liberty bank. Koledzy przy najładniejszych motorkach mieli największe wzięcie. Przydrożna sprzedaż najbardziej potrzebnych produktów: benzyna, gaz i mąka w workach. Zmienia się krajobraz. Tuz za Akhalkalaki jedziemy uroczym wąwozem wzdłuż rzeczki. Za jeden z mostów służy oparty na dwóch brzegach wagon kolejowy. Fotki nie ma, trzeba gonić resztę grupy. Za twierdzą skręcamy na drogę prowadząca do Vardzi, która to droga jest jeszcze bardziej urokliwa. Do skalnego miasta dojeżdżamy po około 20km. Nie sposób go nie zauważyć. Po drugiej stronie rzeki w wysokim klifie/skarpie widoczne są z daleka jaskinie i groty. Zatrzymujemy się na parkingu – punkcie widokowym na wprost skalnego miasta i podziwiając widoki szukamy odpowiedniego miejsca na biwak. W tym czasie stojący spokojnie Przemkowy KTM postawania jednak sobie poleżeć i wywija samoistnie parkingowego paciaka. Położył się na tyle nieszczęśliwie, że oryginalny kufer SwMotech uderzył w kamień, odkształcił się i stracił szczelność. Radości nie ma. Nasze rozważania na temat trwałości oryginalnych kufrów w motocyklach wyprawowych przerywają wjeżdżające na parking motocykle z naszymi znajomymi z Białegostoku. Dalej już razem jedziemy na wypatrzone miejsce po drugiej stronie rzeki, u podnóża skarpy. Na całej polance porozstawiały się kampery, więc rozbijamy namioty gdzieś pomiędzy nimi. Miejsce na biwak jest super, blisko wody, widok na jaskinie. Toalety i browar przy wejściu na teren skalnego muzeum. Po rozbiciu namiotów integrujemy się z Koleżeństwem z Białego. Szwajcarzy(?) z najbliższego kampera z niepokojem obserwują rozwój wydarzeń, ale siary nie było. Być może dlatego, że arbuz nasączony czaczą nie wiedzieć czemu nie cieszył się powodzeniem. W międzyczasie cowieczorne rytuały uzupełniamy o zmianę opatrunku na Bolkowej nodze, naprawę (siekierą) i uszczelnienie (upchana w szczelinie torebka foliowa uzupełniona od wewnątrz silikonem odpornym na wysokie temperatury, - jutrzejszego ranka dodatkowo naklejamy od zewnątrz srebrną taśmę) uszkodzonego kufra. I po robocie. Gruziński pasterz zjawił się nie wiadomo skąd i chciał sprawdzić szczelność kufra, po namyśle inaczej spożytkowaliśmy zacny płyn. Jakichś dwóch obdyduchów dorwało się do nogi Bolka. Domyślam się, że w butelce jest płyn dezynfekcyjny - czacza. Rana na nodze goiła się dobrze, a kufer odzyskał szczelność i utrzymał ją już do końca wyjazdu. Na biwaku mamy „swoje” dwa pieski, które w zamian za jedzenie pilnują nas przed innymi psami, a o świcie przeganiają od namiotów stado krów. Takie zmyślne. Część jaskiń jest zajęta przez kler, dzięki czemu w nocy jest dodatkowa iluminacja. Przejechaliśmy 386km Współrzędne „pola namiotowego pod skalnym miastem” N 41°22.784’ E 043°17.190’ https://maps.google.pl/maps?saddr=%E1%83%A13&daddr=Tbilisi-Kojori-Tsalka-Ninotsminda+to:E+691+to:Khertvisi-Vardzia-Mirashkhani&hl=pl&ie=UTF8&ll=41.939063,44.02771&spn=2.508841,3.532104&sll=41.43552,43.325958&sspn=0.316074,0.441513&geocode=FUrrigIdhiqpAg%3BFUC5dQIduk2ZAg%3BFQn2eAIdoIKUAg%3BFRqDdwIdy8qUAg&mra=mi&mrsp=3&sz=11&t=m&z=8
  25. 1 point
    22.06.2013 Sobota Rano po śniadaniu przypętała się do nas wychudzona do granic możliwości, a do tego jeszcze ciężarna suczka. Karmimy ją czym możemy i jedziemy do Gori - miasta urodzin dyktatora. Chcemy zatankować paliwo, ale na „stacji benzynowej” jest tylko gaz. Muzeum Stalina znajdujemy bez trudu. W centrum niewielkiego miasta jest wielki park, na skraju którego jest wielki „pałac” – muzeum. Parkujemy na parkingu przy punkcie informacji turystycznej N 41° 59.268’ E 044° 06.823’ Bezpośrednio przy muzeum. W Informacji turystycznej, w klimatyzowanym pomieszczeniu, pod opieką przemiłej i uroczej pani pozostawiamy nasze „skarby”. Spotykamy grupę Polaków, którzy przylecieli do Gruzji samolotem, a na miejscu poruszają się wynajętym z kierowcą samochodem. Z mieszanymi odczuciami idziemy do muzeum, gdzie z poczuciem winy kupujemy bilety (muzeum 10 lari, wagon – 5 lari). Wchodzimy do środka, traktując to jako doświadczenie socjologiczne. Zwiedzamy bowiem muzeum poświęcone komuś, kto dla nas jest odzwierciedleniem wszystkiego co najgorsze. Katem i mordercą milinów. Dla Gruzinów jest bohaterem narodowym. Lepiej w Gruzji nie mówić za głośno tego co o nim myślimy (przynajmniej nie wszystkim i nie we wszystkich okolicznościach). Gruzini nie dorośli jeszcze do tego, by traktować go jako znanego, ale jednak negatywnego "bochatera". W muzeum najbardziej godny uwagi jest park, stojąca pod „marmurowym baldachimem” stara chałupina w której ponoć mieszkał mały dyktator, arkady przed budynkiem muzeum i portiernia z pamiątkami. Cały parter budynku zajmuje administracja, na piętrze szemrane „pamiątki”: fotokopie fotografii, opisy jaki do dyktator jest/był debeściak, niektóre z darów bratnich krajów ( w tym dwa talerze z Polski) i taki niby grobowiec bez głównego bohatera. W muzeum najlepszy był wpis w księdze pamiątkowej (po polsku), luźny cytat „… pomimo usilnych starań, nie przypominam sobie, żeby gdzieś w Niemczech było jakiekolwiek muzeum poświęcone zbrodniarzowi Hitlerowi. A tu proszę jest. Wstyd ….” Nie polepszył on naszego moralnego kaca. Czuliśmy, że kupując bilety wstępu poniekąd firmujemy i wspieramy pana S. Ale czort z nim. Jedyną naprawdę oryginalna i związaną z nim rzeczą jest …….. pancerny wagon. I to jest to co naprawdę można i warto zobaczyć. Jest to opancerzony wagon którym podróżował odwiedzając swój kraj. Przedziały dla ochrony, radiooperatora, łazienka z kotłem pod wanną do podgrzewania wody, salonik – wszystko z epoki. Zdjęcie z saloniku nie nadaje się do pokazania, więc go nie będzie. Co dziwne, pani z obsługi, która wpuściła nas do środka nie pozwala filmować, ale zdjęcia można robić. A kto to wie co akurat robi aparat fotograficzny? Bez żalu opuszczamy teren muzeo-parku. Przy punkcie informacji turystycznej jest coś znacznie ciekawszego. Tradycyjna Gruzińska piekarnia w której wypiekają chleb (placki) wewnątrz okrągłego pieca. Można wejść do środka i popatrzeć na proces technologiczny. My przed wejściem do muzeum obserwowaliśmy „wkładanie” czyli oblepianie ciastem wnętrza pieca, a po muzeum załapaliśmy się na świeżutkie pieczywo. Grzech nie kupić. Tym bardziej że jest przesmaczne i sprzedawane w opakowaniu ze starej miejscowej gazety. Klimat jak w PeeReLu. Będąc tam, nie można tego przeoczyć. Szyld informujący o typie piekarni. Jednocześnie sugerują aby jednocześnie parę metrów dalej, w kiosku, nabyć spory zapas picia. „Chlebek” jest piekielnie słony. Przy motorkach spotykamy kolejną grupę z Polski. Tym razem są to motocykliści. Przyjechali Goldasem z przyczepką i GeeSem 1200. Nówki sztuki. Wypasione fury. Wymieniamy doświadczenia. Odradzają nam przejazd do Armenii. Kolejne przejście graniczne, kamery, radary, i drogie mandaty. No ale jak się jedzie takimi wypasionymi furami, to się samemu prosi o wysokie mandaty za nic. Przed wyjazdem z miasta tankujemy paliwo, olewamy jakąś twierdzę na wzgórzu i jedziemy do Tbilisi (mamy jechać przez góry). Ale żeby nie był za łatwo szybko i przyjemnie zjeżdżamy w jakąś podrzędną drogę, która przechodzi w jeszcze mniejszą i jeszcze i jeszcze. W centrum jednej z miejscowości dzieci bawiące się w fontannie z wodą. Asfalt już się skończył już dawno temu, kamienny szuter też, teraz juś tylko polna droga. Mijamy rodzinę w rozklekotanej wołdze. Gościny Gruzin częstuje nas domowym winem. Grzecznie się wymawiamy. Kierowca wołgi już jest prawie ugotowany (prowadzi jedną ręką, w drugiej trzyma szklankę z winem, polewa siedząca obok kobieta), a my byśmy już dzisiaj dalej nie pojechali (już mieliśmy zaproszenie do domu). Czekamy na Bolka którego straciliśmy z oczu. Okazuje się, że zaliczył piaskowego paciaka. Gruzini przy których się położył pomogli mu postawić „kobyłę”. Gdy po tradycyjnym skąd?, powiedział dokąd teraz jedziemy. Mocno się zdziwili. Tędy? Do Tbilisi? Przecież tam prowadzi autostrada! A to jest droga w góry i w przeciwną stronę. Na koniec skwitowali „A eto takaja fantazja?”. Zatrzymujemy się przy małej cerkwi. Pop na mapie pokazuje, że droga przez góry owszem jest, ale przejezdna tylko czasami i dla dużych terenówek. My nie mamy żadnych szans na przejazd. Trudno. Zawracamy i z podkulonymi ogonami jedziemy w kierunku wzgardzonej uprzednio autostrady. Jadąc którą prawie zasypiam z nudów. Za to w Tbilisi wracamy wszyscy do życia i rośnie nam ciśnienie. Nie ma zmiłuj i taryfy ulgowej. Przebijamy się do centrum. Parkujemy w podrzędnej uliczce. Co prawda jest znak zakaz parkowania i z pobliskiego budynku wybiega dozorca. Tłumaczymy się, że my tylko na chwilę. Na ile? Na godzinkę. Nie zdążyliśmy go poprosić żeby zerknął na motocykle. Machnął tylko ręką, że taką godzinką będziemy mu głowę zawracali i zniknął w bramie. Samochód, który nas wszytkich zainteresował. Bolek twierdzi, ze jest to bardzo popularna w Irlandii odmiana MIcry. Poszliśmy do miejscowej restauracji. Weszliśmy do pierwszej z brzegu. W planach na dzisiejszy dzień było CHINKALI. Tradycyjne Gruziński „pierożki” w środku których jest miąsko z rosołem. Mają, domowej roboty. Pytam się czy duże? Niiiiie małe. Jedna sztuka za 0,7pieniążka. Zmawiamy po 6, 8, 10. Wedle fantazji i sił. Jeszcze zanim dostaliśmy zamówione dania, czytamy w przewodniku „…chinkali, tradycyjne gruzińskie pierożki z mięsem, jada się biorąc je do ręki, odgryza się kawałek ciasta, wypija rosołek, wyjada miąsko, resztę można zjeść albo odłożyć. I dalej … normalny zdrowy mężczyzna zjada TRZY sztuki, jak jest bardzo głodny da radę zjeść PIĘĆ!!!!!...” W przewodniku pisali prawdę. Nie daliśmy rady zjeść więcej niż pięć na osobę. Pewnym wyjątkiem jest Przemek, który najpierw wrąbał swoją sztukę mięsa z przystawkami, a następnie uwolnił mnie od moich pięciu. Przemo! Szacun. Naprawdę patrzymy na Niego z podziwem. Jesteśmy gapcie. W głównej Sali pod sufitem jest podwieszony do góry nogami stół z potrawami w skali 1:1. Płacimy przed wyjściem. Na pytanie czy smaczne odpowiadamy, ze bardzo. Tylko że wcale nie były małe. Panie chyba przewidziały, ze tak będzie, błyskawicznie zapakowały nasze niezjedzone Chinkali do pojemników, dorzuciły pieczywo i serdecznie pożegnały upewniając się że na pewno niczego więcej nie potrzebujemy. Motorki stały tak jak je zostawiliśmy. Albo mają mocny sygnał, albo deficyt anten. Wyjeżdżając z miasta tankujemy paliwo i kierujemy się w stronę lotniska. Po drodze mijamy Aleję imienia Kaczyńskiego. Nie jesteśmy PISowcami, olewamy politykę, stwierdzamy fakt i jedziemy dalej. Kierujemy się w kierunku doliny Omalo. Którą mamy zamiar w następnych dniach odwiedzić. Nocleg pod namiotami wypada nam nad strumykiem, jesteśmy schowani od szosy niewielkim wzgórzem i laskiem. Biwak przebieg tradycyjnie według wypracowanego schematu, kąpiel w strumyku, ognisko, piwo, omówienie dnia, plany na jutrzejszy. Współrzędne biwaku N 41° 51.479’ E 045° 11.070’ Przejechaliśmy 251km. Co my robiliśmy przez cały dzień? https://maps.google.pl/maps?saddr=Khidisavi-Ateni-Boshuri&daddr=Samepo+Street%2F%E1%83%A1%E1%83%90%E1%83%9B%E1%83%94%E1%83%A4%E1%83%9D+%E1%83%A5%E1%83%A3%E1%83%A9%E1%83%90+to:Tbilisi-Senaki-Leselidze%2F%E1%83%97%E1%83%91%E1%83%98%E1%83%9A%E1%83%98%E1%83%A1%E1%83%98-%E1%83%A1%E1%83%94%E1%83%9C%E1%83%90%E1%83%99%E1%83%98-%E1%83%9A%E1%83%94%E1%83%A1%E1%83%94%E1%83%9A%E1%83%98%E1%83%AB%E1%83%94%2FE60%2F%E1%83%A11+to:%E1%83%92%E1%83%A0%E1%83%98%E1%83%92%E1%83%9D%E1%83%9A+%E1%83%A0%E1%83%9D%E1%83%91%E1%83%90%E1%83%A5%E1%83%98%E1%83%AB%E1%83%98%E1%83%A1+%E1%83%92%E1%83%90%E1%83%9B%E1%83%96%E1%83%98%E1%83%A0%E1%83%98+to:%E1%83%A838&hl=pl&ie=UTF8&ll=41.689322,44.796753&spn=2.518639,3.532104&sll=42.004407,44.012604&sspn=0.626576,0.883026&geocode=Fa6cfwIdPemgAg%3BFcOegAIdNwWhAg%3BFRXngAIdWFaaAg%3BFYobfQIdRT-rAg%3BFSfofgIdaAO0Ag&mra=mr&t=m&z=8


×