Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 23.04.2014 in all areas

  1. 3 points
    Fotki: uwaga, patagoński wiatr... Tylko gdzie one są? Tutaj wodę leją. Tres Lagos. Nasi tu byli.
  2. 2 points
    W Perito Moreno zatrzymaliśmy się na święta. :) Już ruszamy dalej. Na południe, wciąż na południe. Nakreślone na mapie kreski pobudzały wyobraźnie, bo przed nami ciągnęły się setki kilometrów szutru z rzadkimi zgrubieniami ludzkich osad. Dokąd damy radę dojechać? Czy starczy cierpliwości, paliwa..? Czy pogoda dopisze? Właściciel hoteliku na odchodnym wręczył mi świeższą mapę, na której połowa szutrów zamieniła się cudownie w asfalt, wybijając mi też z głowy pomysł nocowania w połowie drogi. Drogi do El Chalten, bo tam dopiero o coś oko będzie można zawiesić. „Gregores? A po co? Przecież tam nic nie ma!” Mówiąc to jechał palcem w dół mapy i zamieniał symbole w panoramiczne obrazy: „tu wszędzie piękny asfalt”, „tutaj nie tankujcie, bo wodę leją”, "tutaj roboty drogowe”, „pusto, pusto, pusto..” Zatankowani pod korek ruszyliśmy w tę pustkę. To co na wyciągnięcie ręki zlewało się z horyzontem, a poza kreska drogi nic nie zakłócało monotonii burego stepu. Czasem spod kół niemal umykały nandu i gwanako, które pewnie przeoczyć by można, gdyby stały nieporuszone. I tak w dal i dal, łagodnymi z rzadka zakrętami. Tam, gdzie wodę leją jednak zatankowaliśmy wychodząc z przekonania, że lepiej w baku mieć wodę niż powietrze. Wychyliliśmy filiżankę kawy, z lokalną muchą i pojechaliśmy dalej. Dalej i dalej... Kolejne 300 kilometrów... „Dzisiaj to się przyjemnie jedzie, ale wczoraj to wiało! Znacie patagoński wiatr?” Patagoński wiatr na razie tylko z opowieści, choć i tego dnia nie było bezwietrznie. Zawsze z boku, zawsze przenikliwie zimny. Siedzieliśmy na stacji benzynowej w Gregores, dzień był już w drugiej swojej połowie, asfalt się właśnie skończył, a przed nami setki jeszcze kilometrów. Obok sączył kawę właściciel zaparkowanego na zewnątrz KTM-a. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że Martin jest w podróży dookoła świata. Na początku tej podróży. Właściwie dopiero co wyruszył. Kilka dni temu wyjechał z domu w Buenos, objechał kawałek Argentyny, a teraz zakręcał na północ. Za parę miesięcy będzie w Europie, też i w Polsce... www.martin154jdr.com To właśnie ten człowiek kilka wpisów temu spotkał się w Peru z Nilsem z Luxemburga. Zatem obu jedzie się nieźle i niech im się dalej tak wiedzie. Od Gregores trwały roboty drogowe. Asfalt co miał być kładziony spowodował, że główny pas drogi wyłączony został z użytkowania, a jazda odbywała się po drodze tymczasowej z boku. Lekko wyrównany step nie był przez to zwykłą szutrową drogą, ale drogą z wyzwaniem. Tempo spadło znacznie, na szczęście razem z zużyciem paliwa, rosło za to zmęczenie. Obsypani patagońskim kurzem zatankowaliśmy w końcu w Tres Lagos i dalej już asfaltem ostatnie 130 kilometrów do El Chalten. Tres Lagos to jedna z tych miejscowości, której sensu istnienia nie potrafię odgadnąć. Dwie ulice, kilka domów, benzynowa stacja na uboczu i nic dookoła. Długo, długo nic... Zmierzchało gdy dotarliśmy na miejsce, a zmordowani drogą pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu.
  3. 2 points
    W męską chyba też nie specjalnie. :D
  4. 1 point
    Jeszcze nie otrząsnąłem się z samolotowego zmęczenia i jeszcze wytrzęsione kości dają się we znaki. Pięć ostatnich tygodni spędziłem w Patagonii, z czego trzy w siodle. Oczywiście siodle GS-a 650. Chcecie więcej? :)
  5. 1 point
    A bylo podlaczyc przez przekaznik i podac prad do wzbudzenia ze swiatla a glowne zasilanie z aku przez bezpiecznik i nie bylo by tematu :)
  6. 1 point
    To może ja dodam coś bardziej związanego z F650gs, bo fajnie ćwiczyć ale najfajniej podróżować :)
  7. 1 point
  8. 1 point
    Niezatrzymywani potrzebą odwiedzania atrakcji ochoczo ruszyliśmy o poranku dalej, tylko po to, by po chwili natknąć się na koparki, równiarki i polewaczki skutecznie nasz zapał studzące. Cóż, jeżdżąc po Patagonii, nie należy tworzyć szczegółowego grafiku. Po minięciu niespodzianek przez większość dnia droga wiła się wzgłuż brzegu ogromnego jeziora dostarczając wszelkiego typu wrażeń. A to szereg ciężarówek ciągnący z przeciwka, a to ścigający nas autobus, a wszystko na krętej i wąskiej żwirkowej drodze. W takich chwilach najlepiej pozwolić ochłonąć ambicji, zatrzymać się na skraju, zaparzyć kawę i racząc się nię podziwiać okolicę, do czasu aż wszyscy spieszący się pognają za swoim przeznaczeniem, by spokojnie ruszyć dalej gdy kurzawa już opadnie. A warto poczekać na przejrzystość powietrza, bo to co dookoła wciąż bardziej dla nas niezwykłe. W Chile Chico spędziliśmy chwilę poszukując stacji benzynowej i podjęliśmy pierwszą próbę nabycia dodatkowego kanistra. To z myślą o czekających nas wkrótce dłuższych przelotach i mniejszej nadziei na tankowanie. Najmniejszy dostępny baniak o wielkości dziesięciu litrów wydał sie nam nadto obszerny, więc licząc na znalezienie czegoś zgrabniejszego dalej, pognaliśmy ku Argentynie. Tuż za granicą znajdują się jaskinie z pradawnymi malunkami indiańskimi, ale sztuka ta eksponowana na zachęcających do ich odwiedzenia banerach nie urzekła nas na tyle, by zboczyć z trasy. Pojecheliśmy prosto gładkim już asfaltem na zachód. Po argentyńskiej stronie krajoobraz rozlał się w płaskie pustkowie stając się tym jak od zawsze wyobrażałem sobie Patagonię: niczym nieograniczoną, niemal bezwymiarową przestrzenią. Zanurzając się głębiej w tę otchłań dotarliśmy do stanowiącego swoiste zawirowanie Perito Moreno. Miasteczko przejechaliśmy cztery razy wzdłuż tam i z powrotem nim zdecydowaliśmy którą z niezbyt przyjaźnie wyglądających noclegowni wybrać. Rosnąca pustka w żołądku nie sprzyjała podjęciu decyzji, a kiedy po obmyciu się ruszyliśmy na poszukiwanie restauracji irytacja nasza sięgnęła zenitu, kiedy okazywało się, że każde z napotykanych miejsc, było albo już zamknięte, albo jeszcze nieotwarte. Napięcie złagodziliśmy zakupinym w markecie winem i wkrótce pokrzepieni trafiliśmy do rodzinnie prowadzonej knajpy, gdzie ojciec kucharzył, matka trzymała kasę, a córki kelnerowały. Pełni strawy i wrażeń, ale dobrze już zmęczeni, rzuciliśmy się na łóżko w nadziei dobrego wypoczynku. Niestety okazało się szybko, że Perito Moreno nie pokazało jeszcze całego swego oblicza. Przez całą chyba noc główną ulicą miasteczka, przy której przyszło nam się zatrzymać, przejeżdżały kawalkady wszelkiej maści hałaśliwych pojazdów. Ruch jak na Marszałkowskiej? O nie! Ruch jak w Perito Moreno!
  9. 1 point
    Niesamowite widoki, miejsca i przygoda. Warto żyć dla takich wyjazdów.
  10. 1 point
    Dla wolących oglądać niż czytać :)
  11. 1 point
    Dalej na południe droga wiła się pomiędzy wzgórzami, przechodząc czasem w spektakularną serpentynę. Po jakichś stu kilometrach asfalt się skończył, a szuter stawał się się z każdym następnym kilometrem bardziej sypki. Zrobiło się przy tym przenikliwie zimno i wietrznie, ale za to widoki... Nie można się znudzić jadąc przez Patagonię. Wciąż coś nowego czeka za zakrętem, zawsze coś zaskakuje i zachwyca, o ile oczywiście uda się oderwać wzrok od drogi. Tak całkowicie oszałamiająco pojawił się przed nami lazur jezior General Carrera. Kolor wody niemożliwy do oddania słowami, a ogrom jeziora wręcz przytłaczający. Nad tą wodą znajdował się cel tego etapu: Puerto Rio Tranquilo. Miejsce niezbyt ludne, za to oferujące według przewodnika niezapomnianą wycieczkę do marmurowych grot. Nie wiedzieliśmy dokładnie czego się spodziewać i nawet niespecjalnie po drodze ostrzyliśmy sobie smaki na tę wizytę. Zresztą czas płynął a my posuwaliśmy się wolniej niż się spodziewałem, więc bardziej zależało na dotarciu przed zmierzchem niż atrakcjach. Zwłaszcza, że spaliła się żarówka w reflektorze, a o nowej na tym odludziu nie było co marzyć. Dzień wcześniej zaznajomiliśmy się z argentyńską parą jadącą na KTM-ie, którzy mieli w planie przejechać całą trasę z Puyuhuapi do Puerto Tranquilo w jeden dzień, co też i w naszym sugerowanym planie stało. Pomiędzy tymi miejscami jest jakieś 600 km i od razu deliśmy sobie spokój z podejmowaniem takiego wyzwania. Po dotarciu na miejsce w pierszej zagrodzie zobaczyliśmy znajomego KTM-a. Okazało się, że Veronica i Jose skapitulowali po drodze i również poprzednią noc spędzili w Coyaique. Mimo późnej pory i silnego wiatru udało mi się ich namówić, jak i moją lepszą część, by z marszu ruszyć do grot, przez co następnego ranka będzie można spokojnie ruszyć dalej. Do grot można się dostać wyłącznie łodzią, a fale na jeziorze okazała się większa niż z brzegu się wydawało. Po wypłynięciu za cypel osiągnęły ze dwa metry wysokości i ślizganie się po nich otwartą łódką było podobne do jazdy górską kolejką. Nie wszystkim te dodatkowe atrakcje przypadły do gustu... Za to groty wynagrodziły wysiłek. Niepowtarzalna feeria barw, wzorów i form w świetle zachodzącego słońca sprawiła, że w serca wlało się rozmarzenie i niepomni trudów sprzed kilku chwil daliśmy się porwać rozkoszy chłonięcia otaczającego nas piękna.
  12. 1 point
  13. 1 point
    Pogoda poprzedniego dnia nas nie rozpieszczała, a ranek nie wróżył dobrze. Ciężkie chmury zbierały się dookoła i z nieba raz po raz pokapywało. Z lekkim niepokojem ruszyliśmy al sur słynną drogą carretera austral. Oczywiście mżawka szybko zamieniła się w ulewę przy okazji zamieniając drogę w potoki błota a nasze ubrania w sztywne balasty. Dodatkowo na kilkudziesięcio kilometrowym odcinku trwały roboty drogowe, przez co marna nawierzchnia robiła się jeszcze gorsza, ale przecież z nadzieją na przyszłość. Sama trasa mimo warunków mało sprzyjających była fantastyczna. Przedzieraliśmy się wąską drogą przez gęsto porośnięte lasy i wzgórza o mrocznym charakterze wyjętym żywcem z opowieści o Hobbicie. Przemoczeni z radością w końcu powitaliśmy docelowe tego dnia Puyuhuapi i ciepłą Hosterię Alemana. „Alemana” znaczy niemiecka i cała osada nosiła wyraźne wpływy nie tak dawnych niemieckich osadników, których historii można się tylko domyślać. Przywieźli oni ze sobą sztukę warzenia piwa, za co trzeba być wdzięcznym, a w inne sprawy nie ma potrzeby wnikać. Hosteria była przytulna i sucha, w przeciwieństwie do pogody na zewnątrz, co skłoniło nas do dwudniowego popasu w tym zapomnianym miejscu, tym bardziej, że można się było wymoczyć w pobliskich termach z widokiem na fiord. W tejże hosteri spotkaliśmy wspomnianego wcześniej luksemburczyka, jadącego na tenerce w przeciwną stronę, a mającemu w planie pokonanie obu ameryk. Teraz właśnie jeździ gdzieś w Peru. Po wysuszeniu się i odpoczynku dla kości pomknęliśmy dalej na południe lepszą już nieco drogą aż do Couyaique.
  14. 1 point
    No to piszę. Wspomniałem o zagajaniu napotkanych lokalnych ludzi. Trzeba jednak zaznaczyć, że bez znajomości choćby podstaw hiszpańskiego nie było by łatwo. Z angielskim poradzić sobie można w hotelach i restauracjach z wyższej półki, ale nie należy liczyć, że jakikolwiek napotkany na drodze tambylec zrozumie o co nam chodzi. I dobrze, bo daje to motywację do nauki. Mi wystarczyło kilkutygodniowe przeglądanie różnych zestawów rozmówek, wsłuchiwanie się w płyty i przeglądanie tego co dostępne w sieci. Byle jak, ale porozumieć się dało i zawsze trafiałem tam gdzie chciałem. Z Bariloche pojechaliśmy dalej na południe, początkowo gładkim asfaltem, a potem zboczyliśmy do parku Los Alerces pooglądać tysiącletnich kuzynów amerykańskich sekwoi. Pogoda dopisała, widoki pyszne więc kolejny dzień trzeba było zaliczyć do udanych. Mniej udany był wybór hotelu, który okazał się być kategorii podłej, ale był jedynym jaki udało nam się zauważyć w pobliżu cywilizacji, a ta potrzebna była by żołądki napełnić jakimś radosnym płynem. Jak przygoda to przygoda! Kolejnego ranka, tuż przed południem skierowaliśmy naszego rumaka na zachód w kierunku Chile. Droga co wiodła początkowo przez pustkowie, gdzie na rozstajach trzeba się było zastanawiać dobrze, w którą stronę skręcić, po chilijskiej stronie przeszła w leśny dukt a potem trakt wiodący dolinami i wąwozami. Różnorodność wielce poruszająca i widowiskowa. Po zachodniej stronie Andów jest zdecydowanie wilgotniej i troszkę nas skropiło tego dnia, ale mieliśmy w planie odbić to sobie mocząc się w termach zasilanych wodą z gorących, wulkanicznych źródeł. Termy znaleźliśmy, ale noclegu na miejscu, a był to środek lasu, nie, bo ktoś sprytny nas uprzedził, dlatego rad nierad pojechaliśmy dalej aż do Chaiten, które to miasteczko w 2008 roku całkowicie zostało zasypane przez wulkaniczny pył. Dzisiaj, po latach się odradza, ale długo było miejscem opuszczonym. Zresztą i teraz zieje lekkim przygnębieniem. Gdy tam dojechaliśmy wieczór był już niemłody i wydawało się, że noclegu nie znajdziemy. Po objechaniu kilku pustych ulic stanęliśmy przed czymś co wyglądało na knajpę by znaleźć tam duży napis „cerrado”. Już zrezygnowani mieliśmy jechać dalej, gdy z uchylonych drzwi wyłoniła się kudłata głowa pytająca czegóż nam trzeba. Szybko się okazało, że wszystko czego nam trzeba dostępne było na miejscu, a czupryna należała do właściciela tego przybytku świadczącego usługi wszelakie. Okazał się on wyjątkowym specem od przyrządzania ryby świeżo wyłowionej z oceanu. Coś wspaniałego. Po takim posiłku wszelkie napięcie znika i nie przeszkadza nawet kompletnie zimna woda w łazience brak szybek w drzwiach do pokoju. Jeśli kiedykolwiek zdąży się wam być w Chaiten, pędźcie do El Quijote i uściskajcie ode mnie Javiera.
  15. 1 point
    A teraz to samo w obrazkach ;)
  16. 1 point
    Boże jacy sami święci. Nie przebijaliście nigdy numerów?
  17. 1 point
    Jakich chłopaków? To dziewczyna, co zabrała męża, żeby sam w domu nie siedział.
  18. 1 point
    Meldujemy się z Argentyny :). Fajnie zapowiada się relacja, czekamy na ciąg dalszy... My zdecydowaliśmy sie na swoje, choć nie nowe już motocykle. Czasem mamy z nimi kłopoty, ale jest za to element przygody. Dziękuję tu Jarkowi za cenną pomoc :) No i mamy sporo więcej czasu na samą podróż. Zaczęliśmy 10 grudnia 2013r. Relację prowadzimy na bieżąco na naszej stronie. Zapraszamy chętnych do śledzenia... Na razie niestety brak czasu na wstawienie jej tutaj. :) Rano trzeba wstać i jechać dalej. Za nami jak dotąd 12500 km. Nie zaśmiecam więcej wątku. Dzięki Hubertuz za link... :)
  19. 1 point
    Dotarcie do Osorno zajęło nam kilka dni. Po drodze było Buenos Aires z fikusami wielkości Dębu Bartka i Santiago ze spoglądającą smutno z góry Matką Boską. Z Santiago pojechaliśmy nocnym autobusem, co jest przygodą samą w sobie, bo Chilijski autobusy znacząco różnią się od naszych. Otóż siedzenie w takim autobusie można rozłożyć do całkowitego poziomu i wyciągnąwszy nogi smacznie przespać tysiąc ponad kilometrów. Dzięki temu wypoczęci o poranku mogliśmy zgłosić się po odbiór pojazdu. Choć zasadniczo kierować się mięliśmy na południe, na początek ruszyliśmy ku północy by przejechać przez Lake District. Tutaj lato było w pełni, słoneczko przyświecało radośnie, droga wiła się wśród wzgórz, a wyłaniające się tu i ówdzie wulkany dodawały egzotyki. Pierwszego dnia dla wprawki przejechaliśmy pierwszym kawałkiem szutrowej drogi. Miło się na sercu zrobiło, bo gs pod pełnym obciążeniem jechał nie zauważywszy zmiany. Naprawdę fajne to moto. No to w drogę: Góra ze śniegiem to wulkan Villarica.
  20. 1 point
    Ograniczani jesteśmy, prawda? Długością urlopu, budżetem, zdrowiem, zobowiązaniami, psem, kotem... Zatem "jak żyć panie premierze?" jak zapytał paprykowy potentat spod Radomia, którego radość miał spotkać na stacji benzynowej mój osobisty kolega, ale to już inna opowieść... Jak? Trzeba zapomnieć o trudnościach i ruszyć przed siebie. Najlepiej pojazdem na dwóch kołach. Tylko skąd go wziąć? Wożenie swojego na kilka tygodni mija się z rozsądkiem, choć koszty byłyby zbliżone do kosztów wypożyczenia. Wypożyczalni jest kilka zarówno w Chile jak i Argentynie, ale sam wybrałem pośrednictwo pewnego zakręconego Amerykanina, który organizuje grupowe wyprawy z przewodnikiem. Udział w takiej wyprawie nie leży ani w mojej naturze, ani nie mieścił się w budżecie. Dostałem za to masę praktycznych wskazówek i świetnie przygotowanych materiałów dotyczących trasy i tego czego można się spodziewać po drodze. Podać namiary, czy nie wypada?
  21. 1 point
    To jedziemy. Kraina wielkostopych leżała na rubieżach mojej wyobraźni. Pojęcie na tyle odległe i przestronne, by można tam wrzucić wszystkie smoki wymazane z map nawigacyjnych. Jeśli uciec, porzucić, zaszyć się i zapomnieć to zawsze w Patagonii. I nawet nie palcem po mapie, bo było by to zbyt oczywiste - w rozwichrzonych myślach. Przyszło mi zdemaskować ten zakątek świata nie całkiem z własnej winy. Minęło okrągłe lat kilka odkąd postawiłem stopy na ziemi i przy tejże okazji wręczono mi opłaconą rezerwację na rejs wokół złowrogiego przylądka Horn, gdzie okoliczne wody od wieków łakomie zabierają zapuszczających się tam śmiałków, po których, jak wieść niesie, jedynym śladem są szybujące nad oceanami albatrosy. Jestem z tych, co latania akurat sobie nie upodobali i wierzę, że druga moja połowa nie taki los dla mnie sobie wymarzyła. Pozostało mi zatem się odwdzięczyć, a że nasze okrągłości nie są od siebie zbyt odległe, okazja była ku temu. Tak to właśnie wyszukiwarka zaczęła się rozgrzewać w poszukiwaniu, miejsc, tras, możliwości, opcji i co tylko można było pomyśleć o antypodach, a nieokreśloność zaczęła być wypierana przez kształty i konkrety. Na horyzoncie pojawił się GS...
  22. 1 point
    Kajtek z Goleniowa. Młody, przystojny, wysportowany, ratownik, kawaler, świetnie jeździ, panny za nim sikają... jak ja go nienawidzę... :D
  23. 1 point
    Spoko, wiem z kim się zadaję ;) zawsze mam na obiektywie filtr "antykoleżeński" :)
  24. 1 point
    Byłem, widziałem, spodnie przypaliłem, przywitałem Louisa... fajnie spoko :-D Wrzucę filmiki jakieś jak sie wyślą gdzie trzeba :-P O! a tu Louis tam wysoko na górce z aparatem :-)
  25. 1 point
    Od czoła wjechał tylko jeden, a próby trwały od pół roku, a co do zjazdu, to z tych którzy się skuszą, jestem jedyny, który po drodze zawsze zaliczy jakiegoś paciaka. Taki już los ludzi wyjątkowych.


×