Skocz do zawartości

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 21.11.2014 in all areas

  1. 2 points
  2. 2 points
    W ramach fizykoterapii to w Sylwestra zapodaj Lambadę, ołówek w tyłek i kręcić ósemki na ścianie!
  3. 2 points
    jak bym miał tyle co kosztuje nowy 1200 advenczur, to chyba kupiłbym 20 letniego gs-a a resztę wydał na paliwo i podróże :-D :beer:
  4. 1 point
  5. 1 point
    Sorki że się wtrącam w temat ale Tobie kolego NOKIAN66 zabieg musiał robił lekarz skoro nie ma śladu a DYROTONOWI :-o zrobił to "znajomy"
  6. 1 point
    Piotr , myślę, że tu bardziej chodzi o Twoje umiejętności i doświadczenie niż możliwości DL-a. Ty na goldwingu też byś przejechał :-D
  7. 1 point
    Uderzyłem w stół i nożyce się odezwały :), jak będę jeżdził tak jak Ty, to też sobie kupię X Ch.
  8. 1 point
    Bosze Dyroton kto cie tak pocerował?!! i dlaczemu nie udał sie przeszczep? ja miałem w prawym rekonstrukcję i nawet śladu, robota atroskopowa, do dzisiaj odpukać zero negatywnych konsekwencji a bedzie to juz z kilkanaście lat od zabiegu.
  9. 1 point
  10. 1 point
    Przy moim wzroście nogi by mi dyndały i nie mógłbym jęździć na listonosza :).
  11. 1 point
    Jaka cena bo się waham? :-D
  12. 1 point
    Piotr, nie pisz że dzisiaj wizyta u ortopedy a pojutrze tomografia biodra bo ludzie pomyślą że w tych USA to jakiś super NFZ jest czy cóś...A tak serio-jeśli pęknięcie do weryfikacji w TK, to raczej cementowanie Ci nie grozi? Oszczędzisz biodro kilka tygodni i powinno być ok.
  13. 1 point
    A weźcie wy te wszystkie gwiazdy, jadę je se kur.. na Morrisseya wczoraj 3 godziny zajeżdżam, 30 minut przyjemności i foch bo ktoś coś mu fuknął i kaniec filma. Rokendrolowiec kur.... Od siedmiu boleści. A do Krakowa nie pojadę. Bo nie.
  14. 1 point
    No to składaj się Piotruś, jedz dużo żelek haribo :-P a jak będziesz in Poland to wpadnijcie na zimne nóżki w galarecie :-D z "lornetą" of cors
  15. 1 point
    Francuz, dobry wybor. Ja z mojego DLa bylem bardzo zadowolony. Do momenty kiedy wsiadlem i przejechalem kilaset kilometrow na nowym GS1200... Ale "wee" na razie zostaje
  16. 1 point
    Nie ma co czekac... Ja bym brał wcześniej... Zwłaszcza z tej pierwszej fotki :lol:
  17. 1 point
    Powinieneś zadać ogólne pytanie czy ktoś zamieniłby swojego GS-a na Twojego kateema. To dałoby Ci prawdopodobnie odpowiedź, że jednak są mniej fajne motocykle :lol:
  18. 1 point
    Cześć. Ale mamy strzelać, czy losowo chcesz sprawę rozwiązać?
  19. 1 point
    Dzień 6 (22.09.2014) Dzisiejszy dzień jest ostatnim w naszej wyprawie. Do domu pozostało nam 490 km, dlatego leniwie i bez zbędnej spinki pochłaniamy wypasioną jajecznicę i dalej ogarniamy się przed startem. Pogoda tego dnia przeplata się miedzy słońcem a deszczowymi chmurami niestety zapowiedzi pogodowe informują nas, że w dalszej części dnia dopadnie nasz deszcz. Dlatego też ja już od „progu startowego” wdziewam przeciwdeszczowe wdzianko. Wczoraj do miejsca noclegu dolecieliśmy na oparach, dlatego wieczorem zlałem resztę paliwa z zapasowego kanistra, co pozwoliło mi „zaoszczędzić” na powrocie kilka złotych i bez obawy dojechać do najbliższej stacji. Pawłowi niestety się to nieudało. Tuż po starcie w okolicach godziny 9 tej już na autostradzie Pawła GS gaśnie i cichutko zatrzymuje się na poboczu autostrady. Kurde, co jest ??? Kontrolka paliwa szwankowała u niego już wcześniej tak jak i u mnie. Ot taki Ci urok tych naszych bawarskich ślicznotek. Jechaliśmy na km czyli po 350 – ciu tankujemy. Teraz jednak komputer jego BMW – ki troszkę przegina, bo wskazuje ½ bak. Jestem pewny, że to paliwo! Szkoda, że wieczorem rezerwowy bak, który wiozłem ze sobą przez prawie 3000 km dzisiaj jest pusty!!! Przecież zlałem go wczoraj do mojego motka. Bez zastanowienia zjeżdżam z autostrady w poszukiwaniu stacji. Po kilku chwilach docieram do miejsca zjazdu, za którym dostrzegam jedną z nich. Tankuje się na max’a oraz uzupełniam kanister. Docieram do Pawła. Tankujemy! Moto odpala na dyk. Możemy jechać….. Niestety po kilku chwilach dopada nas deszcz i porywisty wiatr. Nie wiem, co jest gorsze czy ulewny deszcz czy bardziej wiatr, z którego porywami przychodzi nam się zmagać. „Miota nami jak szatanami” a z każdym kilometrem przybliżającym nas do domu spada także temperatura powietrza. Ulewa narasta a wiatr robi z nami, co chce! Tumany wody wznoszone w górę przez rozpędzone samochody powodują, że jazda staje się dość niebezpieczna. Musimy zwolnić do max 100 km/h gdyż każdy wyprzedzany tir w takich warunkach to istne starcie Dawida z Goliatem, z którego jednak nie łatwo, ale za każdym razem udaje nam się wychodzić obronna ręką (tak jak Dawidowi, zresztą) Dolatujemy do Słowacji. Stajemy jak zawsze na pierwszej stacji za granicą by dygocząc z zimna pochłonąć jakąś kawę i kanapki, jakie udało nam się przygotować podczas śniadania. Ubieramy grubsze i cieplejsze wdzianka, wykręcamy rękawiczki z wody i odpalamy nasze rumaki, wcześniej ustawiając grzane manetki na MAX. Tuż przy granicy z Polską pogoda lekko się poprawia. Deszcz ustępuje a słońce niemrawo przedziera się zza chmur. Jak zawsze, gdy jesteśmy na Słowacji tak i teraz postanawiamy wciągnąć nosem [wyprażany syr z hranolkami i tatarską Omanką] Miła pani kelnerka zagajając rozmowę mówi, że ona i jej mąż też jeżdżą na motocyklu. Przysiada się do nas by po chwili zadać pytanie. „…to gdzie dzisiaj jeździliście?” Pyta się. A my na to, że wracamy z Albanii odpowiadamy przeżuwając lekko zimny już słowacki przysmak. „O Boże!” Odpowiada zdumiona. „A gdzież to w ogóle jest!!!” Pyta. Opowiadając jej krótką historie naszej wyprawy dojadamy do końca [hranolki] i dopijamy colę by następnie miło się z nią pożegnać. Do domu dolatujemy przed godziną 16 tą tak jak przystało na dobrego męża, który wraca do domu z pracy. No może różnica jest tylko w powitaniu, bo zazwyczaj jest milsze niż dzisiaj!!! No cóż trzeba odpokutować i oswoić się z fochem. Jednak warto było!!!! Przejechaliśmy 3045 km w 6 dni. Często tankowaliśmy i mało jedliśmy, ale to pewnie, dlatego że żywiło nas otoczenie, z jakim za każdym km dane nam było się zapoznać. Dziękuję Pawciu za kolejną świetną wyprawę!!! Relacje moją rozpoczynałem mając jedną sprawną na 100% nogę, bo druga była jakby jej niebyło dzisiaj kończąc te bałkańskie wypociny także mam tylko jedną nogę sprawną, w 100% ale druga się już goi by móc tej pierwszej dorównać. Miałem kończyć tą relacje w szpitalu, w którym poddałem się przeszczepowi i rekonstrukcji wiązadeł krzyżowych mojego kolana. Bardzo chciałem, ale się nieudało! Czemu? Na to pytanie odpowiedz znają tylko Ci, którzy przeszli taki lifting!!!! :-( :-( :-( :-D Pozdrowienia i do następnej relacji. ;-)
  20. 1 point
    Bez przesady, nie jest w końcu taka młoda. ..
  21. 1 point
    Dzień 5 (21.09.2014) Dzień piaty naszej bałkańskiej polatanki to kolejny dzień powrotu. Poranek napawa optymizmem, choć przed nami nuda autostradowych kilometrów. Przejazd przez Serbię do granicy z Węgrami a tam tyle dojedziemy na ile pozwolą nam nasze odparzone 4 - ry litery. Hotel, w którym ulokowaliśmy się wieczorem nie serwuje nam śniadanka, ale zapewnia je pobliska knajpka w cenie noclegu. Wstajemy dość wcześnie jak na wczorajszą wybuchową mieszaninę nalewki porzeczkowej z serbskim piwnym wyrobem. Kierujemy się, więc energicznie do wskazanej jadłodajni na poranne, co nieco by ponownie przekonać się, że w tym regionie europy turysta na swoja kolejkę poczekać grzecznie musi. Sympatyczne panie oraz pan o charakterystycznym odorze pachy popijając kawkę i dopalając ramkę ichnich cygaretów sugerują nam cierpliwe oczekiwanie. Po 45 minutach, jako ostatni z wizytujących w tym czasie knajpkę otrzymujemy wybraną wcześniej potrawę. Wybór nie był trudny gdyż w ramach hotelowego porozumienia przysługiwała nam „kanapka” lub omlet. Wybór padł na to drugie. Dość obfity jak na moje przyzwyczajenia omlet skomponowany z jaj, tłustej szynki i słonego sera posypanego na wierzchu nasycił nas do granic możliwości strawienia. Po obfitym śniadaniu rozliczamy się z właścicielem hotelu uiszczając 30 euro opłaty za pokój dla 2 osób z omawianą już poranna strawą. Pakujemy się na nasze konie i rozpoczynamy nudną „jak flaki z olejem” podróż. Na Węgry dolatujemy w okolicach godziny 16 tej za nami 550 km, więc czas zacząć rozglądać się za jakąś gorącą sadzawką i miłym hotelikiem w pobliżu. Z tych dwóch ambitnych na tą chwile planów udaje nam się znaleźć tylko miły i pusty od gości hotelik. W niełatwy sposób (dzięki tłumaczowi Google) udaje nam się dojść do porozumienia z młodym Węgrem, co do ceny naszego lokum oraz zawartości znajdującej się w karcie win. Niestety wybór wina a może bardziej jego cena zmusza mnie szybkich odwiedzin w Tesco gdzie zakupuje po zestawie uwzględniającym nasze upodobania. Po szybkim prysznicu oraz stwierdzeniu, że nie ma w europie żadnego programu telewizyjnego ani żadnej stacji, w której możemy obejrzeć finał siatkówki mężczyzn (Polsat rządzi) udajemy się przed hotel do pobliskiego ogrodu celem spożycia wcześniej zakupionego trunku. Za każdą szklaneczką wyśmienitego trunku czas mija nam bardzo miło i nawet nachalność tutejszych komarów nie jest w stanie przerwać nam tej wieczornej degustacji. Po kilku chwilach popadając w głód postanawiamy wyczyścić do zera nasze wyprawowe zapasy urozmaicając je wyborną cebulką i zmrożonym pomidorkiem zakupionym w restauracyjnym barze u lekko już znudzonego swoją pracą młodego człowieka. Wszystko smakuje wybornie! Dochyliwszy naszą baterię do samego końca utylizujemy puste butelki w pobliskim koszu na segregowane śmieci (witamy w UE) i z uśmiechem na ustach udajemy się w kierunku naszego pokoju. Cdn…..


×